David Hunter. Chemia śmierci - Simon Beckett - ebook + audiobook

David Hunter. Chemia śmierci ebook

Simon Beckett

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Minęły trzy lata, odkąd David Hunter, wybitny antropolog sądowy, przeprowadził się do prowincjonalnego miasteczka, uciekając przed londyńskim zgiełkiem, swoją pracą i tragedią życiową, która go spotkała.

Spokój w miasteczku i życiu Davida zostaje zaburzony, gdy pewnego dnia w okolicznym lesie zostają znalezione zwłoki kobiety. Hunter, w przeszłości specjalista od badania ludzkich szczątków, dziś niechętnie zgadza się na współpracę przy policyjnym śledztwie. Gdy jednak znika kolejna kobieta, doktor Hunter nie może już stać z boku. Sprawa dotyka go osobiście.

Wynaturzone, bestialskie metody zabójcy, miasteczko opętane nienawistną podejrzliwością – wokół gęstnieje mrok, a czas ucieka. David musi podążać szlakiem makabrycznych wskazówek aż do przerażającego finału.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 379

Oceny
4,5 (2617 ocen)
1683
703
197
32
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dmnkpark

Nie oderwiesz się od lektury

niesamowita, wciąga od pierwszych stron. uwielbiam książki, gdzie nie można przewidzieć końca
40
Violetta80

Całkiem niezła

Ta książka nie jest zła, ale też nie powala.
20
Kapetka
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Wciąga :) Miło się czyta, że małe miejscowości w których prosty lud jest rządzony prymitywnymi instynktami to nie tylko domena Polski tylko światowy standard.
20
MariaWojtkowiak

Dobrze spędzony czas

Polecam. Na dłuższy wieczór. Małe miasteczko niczym kopia podobnego w Polsce. Ciekawa zagadka, fałszywym trop i niespodziewane zakończenie.
20
Anna0329

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa powieść kryminalna. Lektor idealnie pasuje do klimatu. Polecam amatorom kryminałów.
10



Rozdział 1

Rozkład zaczyna się cztery minuty po śmierci. To, co dotąd było koko­nem życia, teraz prze­cho­dzi ostat­nią meta­mor­fozę. Zaczyna tra­wić samo sie­bie. Komórki roz­pusz­czają się od środka. Tkanki zamie­niają się w ciecz, potem w gaz. Mar­twe ciało staje się pożywką dla innych orga­ni­zmów. Naj­pierw dla bak­te­rii, potem dla owa­dów. Dla much. Z jaj zło­żo­nych przez muchy wylę­gają się larwy. Wykar­mione na odżyw­czej zupie, zaczy­nają migro­wać. Opusz­czają ciało w spo­sób upo­rząd­ko­wany, jedna za drugą w mono­li­tycz­nej pro­ce­sji, która zawsze kie­ruje się na połu­dnie. Cza­sem na połu­dniowy wschód lub połu­dniowy zachód, jed­nak ni­gdy na pół­noc. Nikt nie wie dla­czego.

Do tej pory białko zawarte w mię­śniach zdą­żyło się roz­ło­żyć, zamie­nia­jąc się w stę­żony roz­twór che­miczny. Tru­jący dla roślin, nisz­czy trawę, po któ­rej suną larwy, two­rząc pępo­winę śmierci roz­ście­la­jącą się aż do miej­sca, skąd wyszły. W sprzy­ja­ją­cych warun­kach – gdy jest, dajmy na to, sucho i gorąco – taki koły­szący się ryt­micz­nie sznur tłu­stych żół­tych czerwi może cią­gnąć się metrami. Jest to widok cie­kawy, a ludzie cie­kaw­scy instynk­tow­nie tro­pią takie zja­wi­ska aż do źró­dła. W taki wła­śnie spo­sób mali Yate­so­wie zna­leźli to, co pozo­stało z Sally Pal­mer.

Neil i Sam natknęli się na szlak czerwi na skraju lasu Farn­hama, w miej­scu, gdzie zaczyna się bagno. Był dopiero drugi tydzień lipca, a zda­wało się, że to dziwne lato trwa już całe wieki. Nie­prze­rwany upał wypłu­kał drzewa z kolo­rów i spiekł zie­mię na kość. Chłopcy szli do Wil­low Hole, zaro­śnię­tej szu­wa­rami sadzawki, która słu­żyła za miej­scowy basen. Mieli się spo­tkać z kole­gami i spę­dzić nie­dzielne popo­łu­dnie na ska­ka­niu do cie­płej zie­lo­nej wody z gałęzi rosną­cego obok drzewa. Takie były plany.

Widzę, jak idą znu­dzeni i apa­tyczni, otę­piali od upału i poiry­to­wani sobą nawza­jem. Jede­na­sto­letni Neil, trzy lata star­szy od brata, na prze­dzie, osten­ta­cyj­nie demon­stru­jąc swoje znie­cier­pli­wie­nie. W ręku trzyma patyk, któ­rym smaga łodygi i gałę­zie. Sam drep­cze z tyłu, co chwila pocią­ga­jąc nosem. Nie od prze­zię­bie­nia, tylko od kataru sien­nego, który podraż­nia mu też oczy. Pomógłby mu łagodny lek anty­hi­sta­mi­nowy, ale on jesz­cze o tym nie wie. Zawsze latem pociąga nosem. Zawsze niczym cień star­szego brata cho­dzi ze zwie­szoną głową. Dla­tego to on, a nie jego brat, zauważa wstęgę czerwi.

Naj­pierw przy­staje, by się jej przyj­rzeć, i dopiero potem woła Neila. Neil jest nie­chętny, ale widzi, że Sam coś zna­lazł. Udaje, że nie robi to na nim wra­że­nia, choć falu­jąca wstęga larw intry­guje go tak samo jak brata. Kucają nad roba­kami, odgar­nia­jąc z podob­nych twa­rzy ciemne włosy i marsz­cząc nosy od woni amo­niaku. I cho­ciaż żaden z nich nie będzie potra­fił sobie przy­po­mnieć, czyj to był pomysł, by spraw­dzić, skąd przy­szły, myślę, że wpadł na to Neil. To prze­cież on zauwa­żył larwy, a teraz znów miał oka­zję udo­wod­nić swoją wyż­szość. Więc to Neil rusza pierw­szy, kie­ru­jąc się ku pożół­kłym kępom bagien­nej trawy, skąd sunie ośli­zgły kon­dukt, a Sam za nim.

Czy wyczuli smród? Pew­nie tak. Był na tyle silny, by prze­do­stać się przez zatkane zatoki Sama. Zapewne domy­ślali się, co go wydziela. Wycho­wani na wsi, dobrze znali cykl życia i śmierci. Muchy też musiały wzbu­dzić ich nie­po­kój, senne brzę­cze­nie prze­sy­ca­jące upalne powie­trze. Jed­nak wbrew ocze­ki­wa­niom nie zna­leźli tru­chła owcy czy jele­nia. Nagie zwłoki Sally Pal­mer, nie do roz­po­zna­nia w świe­tle słońca, całe poru­szały się od falu­ją­cej chmary robac­twa buzu­ją­cego pod skórą, wypły­wa­ją­cego ustami i nosem, a także innymi, mniej oczy­wi­stymi, otwo­rami ciała. Czer­wie, które z nich wycho­dziły, two­rzyły sku­pi­sko na ziemi, a potem odpeł­zały w sze­regu. To chyba bez zna­cze­nia, który z chłop­ców uciekł pierw­szy, ale myślę, że był to Neil. Sam jak zawsze poszedł za przy­kła­dem star­szego brata, sta­ra­jąc się dotrzy­mać mu kroku w pędzie naj­pierw do domu, a potem na poste­ru­nek poli­cji.

A potem do mnie.

Oprócz łagod­nego leku na uspo­ko­je­nie poda­łem Samowi dawkę anty­hi­sta­miny na katar sienny. Nie on jeden miał już wtedy zaczer­wie­nione oczy. Neil też był wstrzą­śnięty tym, co odkryli, choć powoli odzy­ski­wał swój dzie­cięcy ani­musz. Więc to przede wszyst­kim on, a nie Sam, opo­wie­dział mi, co się stało, zaczy­na­jąc już prze­ku­wać suro­wość tego doświad­cze­nia w formę bar­dziej zno­śną, w opo­wieść, którą można prze­ka­zy­wać z ust do ust. I miał ją jesz­cze opo­wia­dać wie­lo­krot­nie, wiele lat po tra­gicz­nych wyda­rze­niach tego przed­wcze­śnie doj­rza­łego lata, jako ten, któ­rego odkry­cie wszystko zapo­cząt­ko­wało.

Ale to nie­prawda. To zaczęło się i żyło wśród nas już wcze­śniej, tylko nie zda­wa­li­śmy sobie z tego sprawy.

Rozdział 2

Przy­je­cha­łem do Man­ham trzy lata wcze­śniej, póź­nym popo­łu­dniem wyjąt­kowo desz­czo­wego marca. Gdy wysia­dłem na sta­cji, zale­d­wie małym pero­nie na bez­lu­dziu, uka­zał mi się zmyty desz­czem kra­jo­braz, pozba­wiony zarówno kon­tu­rów, jak i śla­dów ludz­kiego życia. Sta­łem z walizką w ręku, chło­nąc ota­cza­jący mnie pej­zaż, pra­wie nie czu­jąc kro­pel desz­czu ska­pu­ją­cych mi za koł­nierz. Wokół bagna i mokra­dła, pła­sko aż po hory­zont, tylko gdzie­nie­gdzie zagaj­nik nagich drzew.

Ni­gdy przed­tem nie byłem w Bro­ads, ni­gdy przed­tem nie byłem nawet w Nor­folk. Ogar­nęło mnie doj­mu­jące wra­że­nie obco­ści. Popa­trzy­łem na tę otwartą prze­strzeń, zaczerp­ną­łem zim­nego wil­got­nego powie­trza i poczu­łem – mini­malną – ulgę. Wpraw­dzie Man­ham nie wyglą­dało zachę­ca­jąco, ale nie było Lon­dy­nem, a to już plus.

Nikt nie wyszedł mi na spo­tka­nie, nie zamó­wi­łem też żad­nego trans­portu ze sta­cji – nie wyka­za­łem się aż tak wielką dale­ko­wzrocz­no­ścią. Sprze­da­łem samo­chód i całą resztę, nie zasta­no­wiw­szy się, jak dostanę się do mia­steczka. Wtedy jesz­cze nie myśla­łem z pełną jasno­ścią. Choć pew­nie gdy­bym w ogóle poświę­cił temu chwilę namy­słu, to z wiel­ko­miej­ską aro­gan­cją zało­żył­bym, że zastanę tak­sówkę, sklep, cokol­wiek. Ale nie było ani postoju tak­só­wek, ani budki tele­fo­nicz­nej. Poża­ło­wa­łem, że pozby­łem się komórki. Pod­nio­słem walizkę i ruszy­łem w stronę szosy. Gdy do niej dotar­łem, mia­łem tylko dwie moż­li­wo­ści: prawo lub lewo. Bez waha­nia skrę­ci­łem w lewo. Tak po pro­stu. Po mniej wię­cej stu metrach dosze­dłem do skrzy­żo­wa­nia z wypło­wia­łym drew­nia­nym zna­kiem dro­go­wym, prze­chy­lo­nym w dół, jakby wska­zy­wał jakiś ważny punkt pod mokrą zie­mią. Ale przy­naj­mniej dowie­dzia­łem się, że idę we wła­ści­wym kie­runku.

Gdy w końcu doczła­pa­łem do Man­ham, zaczy­nało już zmierz­chać. Po dro­dze minęły mnie ze dwa samo­chody, ale żaden się nie zatrzy­mał. Oprócz nich pierw­szymi ozna­kami życia było kilka gospo­darstw roz­rzu­co­nych z rzadka daleko od drogi. Po chwili w pół­mroku ujrza­łem przed sobą kościelną wieżę, jakby do połowy ugrzę­złą w ziemi. Poja­wił się też chod­nik, wąski i śli­ski od desz­czu, ale i tak lep­szy od krza­cza­stego pobo­cza, któ­rym sze­dłem od sta­cji. Za kolej­nym zakrę­tem uka­zało się mia­steczko, dosłow­nie wyra­sta­jąc spod ziemi.

By­naj­mniej nie wyglą­dało jak z wido­kówki. Było za bar­dzo zabu­do­wane, zbyt tasiem­co­wate jak na typową angiel­ską pro­win­cję. Na obrze­żach wid­niało pasmo przed­wo­jen­nych kamie­nic, zaraz za nimi zaczy­nały się kamienne domy ze ścia­nami prze­ty­ka­nymi nie­fo­rem­nymi bry­łami krze­mie­nia – im bli­żej cen­trum, tym star­sze, z każ­dym kro­kiem cofa­łem się w prze­szłość. Gla­zu­ro­wane desz­czem, wtu­lały się jeden w drugi, a ich mar­twe okna łypały na mnie z obo­jętną podejrz­li­wo­ścią.

Po chwili wzdłuż drogi wyro­sły nie­czynne sklepy, za któ­rymi jesz­cze wię­cej domów nikło w desz­czo­wym mroku. Miną­łem szkołę, pub i dosze­dłem do skwerku. Aż skrzył się od żon­kili, ich roz­ko­ły­sane desz­czem żółte kie­li­chy na tle tej całej buro­ści osza­ła­miały kolo­rem. Nad trawą nagie gałę­zie roz­pi­nał gigan­tyczny kasz­ta­no­wiec. Z tyłu, w oto­cze­niu poro­śnię­tych mchem wyko­śla­wio­nych nagrob­ków, wzno­sił się nor­mań­ski kościół, ten sam, któ­rego wieżę widzia­łem z szosy. Podob­nie jak tamte stare domy, mury upstrzone miał krze­mie­niem, twar­dymi kamie­niami wiel­ko­ści pię­ści, które opie­rały się dzia­ła­niu żywio­łów. Jed­nak tynk, w któ­rym je osa­dzono, nie był tak trwały i nosił ślady dzia­ła­nia czasu, a okna i drzwi lekko się spa­czyły, podą­ża­jąc za osu­wa­ją­cym się przez wieki grun­tem.

Przy­sta­ną­łem. Na końcu drogi, która bie­gła przede mną, widać było jesz­cze wię­cej domów. Wyglą­dało na to, że to wszystko, co Man­ham ma do zaofe­ro­wa­nia. W nie­któ­rych oknach paliły się świa­tła, ale poza tym nie było śla­dów życia. Sta­łem w desz­czu, nie bar­dzo wie­dząc, w którą stronę się udać. Po chwili usły­sza­łem jakiś hałas i zoba­czy­łem dwóch ogrod­ni­ków pra­cu­ją­cych na cmen­ta­rzu. Nie zwa­ża­jąc na deszcz i gasnące świa­tło, gra­bili traw­nik mię­dzy sta­rymi nagrob­kami. Nie spoj­rzeli, gdy pod­sze­dłem.

– Wie­dzą pano­wie, któ­rędy do przy­chodni? – spy­ta­łem z twa­rzą ocie­ka­jącą desz­czem.

Męż­czyźni prze­rwali pracę i pod­nie­śli na mnie wzrok. Pomimo róż­nicy wieku byli do sie­bie podobni, jak dzia­dek i wnu­czek. Na ich twa­rzach malo­wała się ta sama łagodna apa­tycz­ność, obaj wpa­try­wali się we mnie spo­koj­nymi cha­bro­wymi oczami. Star­szy zro­bił kilka kro­ków w stronę wąskiej alejki obro­śnię­tej drze­wami, bie­gną­cej po dru­giej stro­nie skwerku.

– Tędy. Pro­sto.

Jego akcent, trudno roz­róż­nialny zle­pek samo­gło­sek brzmiący obco dla moich mia­sto­wych uszu, był kolej­nym dowo­dem na to, że nie jestem już w Lon­dy­nie. Podzię­ko­wa­łem ogrod­ni­kom, ale zdą­żyli powró­cić do swo­ich zajęć. Ruszy­łem alejką, kro­ple ska­pu­jące z roz­po­star­tych nad nią gałęzi potę­go­wały łoskot desz­czu. Po chwili dosze­dłem do sze­ro­kiej bramy przed wąskim pod­jaz­dem. Na słu­pie wisiała tabliczka z napi­sem „Bank House”, a pod nią druga, mosiężna, z nazwi­skiem „Dr H. Maitland”. Pod­jazd, wysa­dzany cisami, biegł łagod­nie w górę mię­dzy zadba­nymi rabat­kami, po czym opa­dał na dzie­dzi­niec impo­nu­ją­cego geo­r­giań­skiego domisz­cza. Otar­łem zabło­cone buty o wie­kową żela­zną klamrę zamo­co­waną przy drzwiach wej­ścio­wych, unio­słem ciężką kołatkę i gło­śno zastu­ka­łem. Mia­łem ude­rzyć jesz­cze raz, ale drzwi się otwo­rzyły. Wyj­rzała z nich kor­pu­lentna kobieta w śred­nim wieku, z nie­na­gan­nie uło­żo­nymi wło­sami.

– Słu­cham? – spy­tała.

– Ja do dok­tora Maitlanda.

Kobieta zmarsz­czyła brwi.

– Przy­chod­nia nie­czynna. A pan dok­tor nie odbywa wizyt domo­wych.

– Nie, nie o to… Byłem umó­wiony. – Moje słowa nie wywo­łały żad­nej reak­cji. Zda­łem sobie sprawę, jak muszę wyglą­dać po godzin­nym spa­ce­rze w desz­czu. – W spra­wie pracy. David Hun­ter.

Twarz kobiety się roz­pro­mie­niła.

– Och, naj­moc­niej prze­pra­szam. Nie zda­wa­łam sobie sprawy. Sądzi­łam… Pro­szę wejść. – Cof­nęła się, by mnie wpu­ścić. – Boże jedyny, ależ pan prze­mókł. Z daleka pan idzie?

– Od sta­cji.

– Od sta­cji? Prze­cież to kilka kilo­me­trów! – Już mi poma­gała zdjąć płaszcz. – Dla­czego pan do nas od razu nie zadzwo­nił? Wysła­li­by­śmy kogoś. – Nie odpo­wie­dzia­łem. Prawda była taka, że nie przy­szło mi to do głowy. – Pro­szę do salonu. Pali się w kominku. Nie, niech pan zostawi walizkę – powie­działa, odwie­siw­szy mój płaszcz. Uśmiech­nęła się. Dopiero teraz zauwa­ży­łem napię­cie wyma­lo­wane na jej twa­rzy. To, co wcze­śniej wzią­łem za oschłość, było po pro­stu zmę­cze­niem. – Nikt jej nie ukrad­nie.

Popro­wa­dziła mnie do prze­stron­nego, wyło­żo­nego boaze­rią pokoju. Naprze­ciw kominka, w któ­rym żarzył się stos polan, stał zużyty skó­rzany che­ster­field. Na pod­ło­dze leżał per­ski kobie­rzec, stary, lecz na­dal piękny. Spoza niego wysta­wały pola­kie­ro­wane deski pod­ło­gowe w kolo­rze ciem­nej umbry. Pach­niało sosną i dymem z drewna.

– Niech pan spo­cznie. Zawia­do­mię pana dok­tora. Może her­baty?

Był to kolejny znak, że nie jestem już w mie­ście. Tam zapro­po­no­wano by mi kawę. Podzię­ko­wa­łem, a gdy wyszła, wbi­łem wzrok w ogień. Prze­mar­z­łem i teraz w jego cie­ple ogar­nęła mnie sen­ność. Za oknem zapadł już zmrok. Deszcz dud­nił o szyby. Fotel był miękki i wygodny. Powieki same mi się zamy­kały. Nagle poczu­łem, że głowa mi opada, i w popło­chu zerwa­łem się na równe nogi. W jed­nej chwili poczu­łem się cał­kiem wyczer­pany, fizycz­nie i psy­chicz­nie. Jed­nak obawa przed zaśnię­ciem zwy­cię­żyła.

Gdy kobieta wró­ciła, wciąż sta­łem przed komin­kiem.

– Pan pozwoli za mną… Pan dok­tor jest w swoim gabi­ne­cie.

Posze­dłem za nią kory­ta­rzem, deski skrzy­piały przy każ­dym kroku. Lekko zapu­kała do ostat­nich drzwi i nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, uchy­liła je poufale. Uśmiech­nęła się znowu, wpusz­cza­jąc mnie do środka.

– Zaraz przy­niosę her­baty – powie­działa, zamy­ka­jąc za sobą drzwi.

Męż­czy­zna sie­dział przy biurku. Przez chwilę patrzy­li­śmy na sie­bie w mil­cze­niu. Nawet zza biurka wyglą­dał na wyso­kiego. Miał gru­bo­ko­ści­stą twarz pooraną bruz­dami i gęste włosy, kre­mowe raczej niż siwe. Kru­czo­czarne brwi nie pozwa­lały posą­dzać go o jaką­kol­wiek star­czą sła­bość, a osa­dzone pod nimi oczy były czujne i świ­dru­jące. Obrzu­cił mnie nie­od­gad­nio­nym spoj­rze­niem. Stro­pi­łem się, uświa­do­miw­szy sobie, że nie pre­zen­tuję się naj­le­piej.

– Dobry Boże, cał­kiem pan prze­mókł! – burk­nął szorstko, ale przy­jaź­nie.

– Przy­sze­dłem ze sta­cji pie­chotą. Nie było tak­sówki.

Prych­nął.

– Nasze piękne Man­ham jak zawsze gościnne. Trzeba było zawia­do­mić, że przy­je­dzie pan dzień wcze­śniej. Zała­twił­bym pod­wózkę.

– Jak to dzień wcze­śniej? – powtó­rzy­łem.

– No tak to. Spo­dzie­wa­łem się pana dopiero jutro.

Nagle uświa­do­mi­łem sobie, dla­czego sklepy były poza­my­kane. Była nie­dziela. Nie zda­wa­łem sobie sprawy, jak zabu­rzone mia­łem poczu­cie czasu. Męż­czy­zna uda­wał, że nie zauważa, jak spe­szyła mnie ta gafa.

– Nie­ważne. Jest pan, to jest. Będzie miał pan wię­cej czasu, by się zado­mo­wić. Henry Maitland. Miło mi poznać.

Podał mi dłoń, nie wsta­jąc. Dopiero teraz zauwa­ży­łem, że sie­dzi na wózku inwa­lidz­kim. Pod­sze­dłem, by uści­snąć mu rękę, ale zdą­żył zauwa­żyć moje waha­nie. Uśmiech­nął się cierpko.

– Teraz pan rozu­mie, skąd to ogło­sze­nie.

Zna­la­złem je w „Time­sie”, w dziale „Praca”, krótka notka, łatwa do prze­ocze­nia. Jed­nak z jakie­goś powodu to na niej zatrzy­ma­łem wzrok. Pro­win­cjo­nalna przy­chod­nia poszu­kuje leka­rza rodzin­nego, umowa na czas okre­ślony. Pół roku, z miesz­ka­niem. Lecz to loka­li­za­cja naj­bar­dziej mnie prze­ko­nała. Nie żebym jakoś spe­cjal­nie marzył o pracy aku­rat w Nor­folk, ale Nor­folk leżało daleko od Lon­dynu. Apli­ko­wa­łem bez więk­szej nadziei czy szcze­gól­nego zapału, więc gdy tydzień póź­niej otwie­ra­łem list, spo­dzie­wa­łem się uprzej­mej odmowy. Zamiast tego zapro­po­no­wano mi posadę. Musia­łem aż dwa razy go prze­czy­tać, zanim to do mnie dotarło. W innych oko­licz­no­ściach zasta­na­wiał­bym się, gdzie jest haczyk. Tylko że w innych oko­licz­no­ściach w ogóle nie przy­szłoby mi do głowy sta­rać się o tę pracę.

Odpi­sa­łem, że przyj­muję pro­po­zy­cję.

Teraz patrzy­łem na mojego nowego pra­co­dawcę, ponie­wcza­sie zasta­na­wia­jąc się, w co też się wpa­ko­wa­łem. Jakby czy­ta­jąc mi w myślach, pla­snął dłońmi o uda.

– Wypa­dek samo­cho­dowy. – W jego gło­sie nie było krzty zaże­no­wa­nia czy bia­do­le­nia. – Być może za jakiś czas odzy­skam czę­ściową wła­dzę w nogach, ale zanim to się sta­nie, sam tutaj sobie nie pora­dzę. Przez ostatni rok zatrud­nia­łem miej­sco­wych na zastęp­stwo, ale mam już tego dość. Co tydzień nowa gęba. Nikomu to nie słu­żyło. Nie­ba­wem się pan zorien­tuje, że zmiany to w Man­ham rzecz nie­mile widziana. – Się­gnął po fajkę i tytoń leżące na biurku. – Nie będzie panu szko­dzić?

– Nie, o ile nie szko­dzi i panu.

Maitland par­sk­nął śmie­chem.

– Dobra odpo­wiedź. Ale nie jestem pań­skim pacjen­tem, pro­szę o tym nie zapo­mi­nać – prze­rwał na chwilę, zbli­ża­jąc zapałkę do cybu­cha. – No więc… – pod­jął, wypusz­cza­jąc dym. – Będzie to dla pana nie lada zmiana po pracy na uni­wer­sy­te­cie, czyż nie? Nasze Man­ham to nie Lon­dyn. – Spoj­rzał na mnie znad cybu­cha. Cze­ka­łem, aż spyta o moje doświad­cze­nie zawo­dowe. Nie spy­tał. – Jeśli naszły pana jakieś wąt­pli­wo­ści, to naj­le­piej wyrzu­cić je z sie­bie teraz.

– Nie naszły – odpar­łem.

Poki­wał głową z zado­wo­le­niem.

– Świet­nie. Na razie zatrzyma się pan tutaj. Janice pokaże panu pokój. Spo­tkamy się na obie­dzie, to omó­wimy resztę spraw i będzie pan mógł zacząć już jutro. Przy­chod­nię otwie­ramy o dzie­wią­tej.

– Mogę o coś spy­tać?

Uniósł wycze­ku­jąco brwi.

– Dla­czego zde­cy­do­wał się pan na mnie?

Męczyło mnie to. Nie na tyle, bym nie przy­jął tej pracy, ale jed­nak.

– Wyda­wał się pan odpo­wied­nią osobą. Świetne kwa­li­fi­ka­cje, dosko­nałe refe­ren­cje, goto­wość do pod­ję­cia pracy w zapa­dłej dziu­rze, i to za marne gro­sze, które ofe­ruję.

– Spo­dzie­wa­łem się roz­mowy kwa­li­fi­ka­cyj­nej.

Zacią­gnąw­szy się dymem, zbył moją uwagę mach­nię­ciem fajki.

– Na roz­mowy trzeba mieć czas. A ja potrze­bo­wa­łem kogoś, kto może zacząć od razu. Poza tym ufam swo­jej intu­icji.

Miał w sobie jakieś krze­piące poczu­cie pew­no­ści. Dopiero dużo póź­niej, nad szkla­neczką whi­sky, gdy już nie było wąt­pli­wo­ści, że zostaję, wyznał mi ze śmie­chem, że byłem jedy­nym kan­dy­da­tem. Wtedy jed­nak taka oczy­wi­sta ewen­tu­al­ność nie przy­szła mi do głowy.

– Uprze­dza­łem pana, że nie mam dużego doświad­cze­nia w medy­cy­nie rodzin­nej. Skąd pew­ność, że sobie pora­dzę?

– A pan jak myśli? Że sobie pora­dzi?

Odpo­wie­dzia­łem dopiero po chwili, po raz pierw­szy zasta­na­wia­jąc się nad tym pyta­niem. Przy­je­cha­łem tutaj bez więk­szego namy­słu. Chcia­łem tylko uciec od miej­sca i od ludzi, wśród któ­rych prze­by­wa­nie było zbyt bole­sne. Znowu pomy­śla­łem o tym, jak się pre­zen­tuję. O dzień za wcze­śnie, prze­mok­nięty do cna. Nie mia­łem nawet na tyle rozumu, by scho­wać się przed desz­czem.

– Tak – odpar­łem.

– No i świet­nie. – Ton miał oschły, ale pobrzmie­wała w nim zawa­diacka nuta. – Poza tym to tylko cza­sowa posada. I będę miał pana na oku. – Przy­ci­snął guzik na biurku. Gdzieś w głębi domu ode­zwał się dzwo­nek. – Kola­cję jemy zwy­kle około ósmej, jeśli wyro­bimy się z pacjen­tami. Niech pan odpocz­nie. Ma pan ze sobą bagaże czy dojadą póź­niej?

– Mam ze sobą. Zosta­wi­łem u pana żony.

Wyglą­dał na zdzi­wio­nego, potem uśmiech­nął się nie­zręcz­nie.

– Janice to moja gospo­sia – rzu­cił. – Jestem wdow­cem.

Cie­pło pokoju jakby spo­wi­jało mnie koko­nem.

– To tak jak ja. – Poki­wa­łem głową.

Tak oto zosta­łem leka­rzem rodzin­nym w Man­ham. Z tej też przy­czyny trzy lata póź­niej byłem jedną z pierw­szych osób, które dowie­działy się o zna­le­zi­sku w lesie Farn­hama. Oczy­wi­ście nikt nie wie­dział, kim była ofiara, nie na początku. Zwa­żyw­szy na stan zwłok, chłopcy nie potra­fili nawet stwier­dzić, czy to męż­czy­zna, czy kobieta. Po powro­cie do domu nie wie­dzieli już, czy zwłoki były nagie, czy nie. W pew­nym momen­cie Sam powie­dział, że to coś miało skrzy­dła, po czym stro­pił się i zamilkł, a Neil tylko patrzył pustym wzro­kiem. Cokol­wiek widzieli, nie mie­ściło się w żad­nych zna­nych im kate­go­riach, a teraz ich pamięć odma­wiała współ­pracy. Zga­dzali się tylko co do tego, że był to czło­wiek. Mar­twy czło­wiek. I choć ich opis morza czerwi suge­ro­wał, że denat lub denatka mieli rany, to dobrze wie­działem, jak zmarli potra­fią nas zwo­dzić. Nie było powodu, żeby domnie­my­wać naj­gor­sze.

Jesz­cze nie wtedy.

Tym dziw­niej­sze było zacho­wa­nie ich matki. Linda Yates sie­działa w swoim malut­kim salo­nie, ota­cza­jąc ramie­niem naj­młod­szego syna, wtu­lo­nego w nią i bez więk­szego zain­te­re­so­wa­nia wpa­tru­ją­cego się w jaskrawy ekran tele­wi­zora. Ich ojciec, rol­nik, nie wró­cił jesz­cze z pracy. Zadzwo­niła do mnie, gdy chłopcy przy­bie­gli do domu, roz­hi­ste­ry­zo­wani, nie mogąc zła­pać tchu. Choć była nie­dziela po połu­dniu, w mie­ści­nie tak małej i odizo­lo­wa­nej jak Man­ham na­dal się pra­co­wało.

Cze­ka­li­śmy na przy­jazd poli­cji. Naj­wy­raź­niej nie widzieli powodu do pośpie­chu, ja jed­nak czu­łem się zobli­go­wany pozo­stać. Poda­łem Samowi śro­dek uspo­ka­ja­jący, nie­wiele moc­niej­szy niż pla­cebo, i nie­chęt­nie wysłu­cha­łem tej samej histo­rii z ust jego brata. Sta­ra­łem się nie słu­chać. Dosko­nale wie­dzia­łem, co mogli tam zoba­czyć.

Nic, o czym chciał­bym sobie przy­po­mi­nać.

Okno w salo­nie było otwarte na oścież, lecz nie wpa­dał przez nie żaden podmuch wia­tru. Na zewnątrz paliło ośle­pia­jące słońce.

– To Sally Pal­mer – oznaj­miła nie­spo­dzie­wa­nie Linda Yates.

Spoj­rza­łem na nią ze zdzi­wie­niem. Sally Pal­mer miesz­kała sama na małej far­mie tuż za Man­ham. Atrak­cyjna kobieta po trzy­dzie­stce, prze­nio­sła się do Man­ham kilka lat przede mną, odzie­dzi­czyw­szy gospo­dar­stwo po wuju. Na­dal hodo­wała kilka kóz, a dzięki wię­zom krwi nie była trak­to­wana jak cał­kiem obca; na pewno mniej niż ja, nawet teraz, po latach. To jed­nak, że była pisarką, rodziło dystans i spra­wiało, że więk­szość sąsia­dów odno­siła się do niej z mie­sza­niną podziwu i podejrz­li­wo­ści.

Nie sły­sza­łem, by mówiono o jej zagi­nię­ciu.

– Dla­czego pani tak twier­dzi?

– Śniła mi się.

Nie takiej odpo­wie­dzi się spo­dzie­wa­łem. Spoj­rza­łem na chłop­ców. Sam, już spo­koj­niej­szy, chyba nie słu­chał, ale Neil wpa­try­wał się w matkę i wie­dzia­łem, że cokol­wiek zosta­nie tu powie­dziane, roz­nie­sie się po Man­ham, jak tylko wyjdę za próg. Moje mil­cze­nie uznała za wyraz scep­ty­cy­zmu.

– Stała na przy­stanku, cała we łzach. Spy­ta­łam, co się stało, ale nie odpo­wie­działa. Potem spoj­rza­łam na drogę, a gdy wró­ci­łam do niej wzro­kiem, już jej nie było.

Nie wie­dzia­łem, co powie­dzieć.

– Takie rze­czy nie śnią się bez powodu – dodała. – A ta przy­śniła się wła­śnie dla­tego.

– Spo­koj­nie, Lindo. Nie wiemy jesz­cze kto to. To może być każdy.

Popa­trzyła na mnie tak, jakby chciała powie­dzieć, że się mylę, ale że nie zamie­rza się kłó­cić. Ulżyło mi, gdy roz­le­gło się puka­nie do drzwi, oznaj­mia­jące przy­jazd poli­cji.

Poli­cjan­tów przy­je­chało dwóch i obaj byli dosko­na­łym przy­kła­dem pro­win­cjo­nal­nej służby mun­du­ro­wej. Star­szy, o rumia­nej twa­rzy, co jakiś czas okra­szał roz­mowę jowial­nym mru­gnię­ciem oka, co było mało sto­sowne w tych oko­licz­no­ściach.

– No więc co? Podobno zna­leź­li­ście zwłoki, dobrze sły­sza­łem? – zagad­nął wesoło, posy­ła­jąc mi poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie, wyra­ża­jące pobłaż­li­wość czło­wieka doro­słego dla chło­pię­cej wyobraźni. Sam wciąż tulił się do matki, a Neil, zastra­szony obec­no­ścią wła­dzy mun­du­ro­wej we wła­snym domu, mam­ro­tał coś pod nosem w odpo­wie­dzi na pyta­nia poli­cjanta.

Nie trwało to długo. Star­szy poli­cjant zamknął notes.

– No dobra, trzeba się przejść i rzu­cić okiem. Który z was pokaże nam, gdzie to?

Sam jesz­cze moc­niej przy­warł do matki. Neil się nie ode­zwał, ale twarz mu pobla­dła. Opo­wia­dać o tym to jedno. Ale wró­cić tam to co innego. Ich matka popa­trzyła na mnie z nie­po­ko­jem w oczach.

– To chyba nie naj­lep­szy pomysł – rzu­ci­łem.

Kre­tyń­ski, popra­wi­łem się w duchu. Wystar­cza­jąco dużo jed­nak mia­łem do czy­nie­nia z poli­cją, by wie­dzieć, że podej­ście dyplo­ma­tyczne spraw­dza się lepiej niż kon­fron­ta­cyjne.

– Więc jak mamy je zna­leźć, skoro żaden z nas nie zna tej oko­licy? – spy­tał.

– W samo­cho­dzie mam mapę. Pokażę panom, któ­rędy iść.

Poli­cjant nie pró­bo­wał ukryć nie­za­do­wo­le­nia. Wyszli­śmy na dwór, mru­żąc oczy ośle­pieni nagłą jasno­ścią. Chłopcy miesz­kali w ostat­nim z rzędu małych dom­ków z kamie­nia. Samo­chody zapar­ko­wa­li­śmy przy alejce. Otwo­rzy­łem mojego land rovera, wyją­łem mapę i roz­ło­ży­łem na masce. Słońce odbi­jało się od wysłu­żo­nej karo­se­rii, parzą­cej z nagrza­nia.

– To jakieś trzy mile stąd. Będzie­cie musieli zosta­wić samo­chód i przejść przez bagno do lasu. Z tego, co mówili, zwłoki są gdzieś tutaj.

Wska­za­łem na mapę. Poli­cjant chrząk­nął.

– Mam lep­szy pomysł. Może sam pan nas zapro­wa­dzi, skoro mały nie może. – Uśmiech­nął się pół­gęb­kiem. – Pan chyba zna oko­licę.

Wyraz jego twa­rzy nie pozo­sta­wiał mi wyboru. Powie­dzia­łem, żeby za mną jechali, i odpa­li­łem sil­nik. Czuć było roz­grza­nym pla­sti­kiem. Opu­ści­łem obie szyby do oporu i chwy­ci­łem za kie­row­nicę. Parzyła w dło­nie. Gdy zorien­to­wa­łem się, że ści­skam ją tak mocno, że aż zbie­lały mi knyk­cie, uży­łem całej siły woli, żeby się odprę­żyć.

Drogi były wąskie i kręte, ale nie jecha­li­śmy daleko. Zapar­ko­wa­łem na pożło­bio­nej kole­inami łacie spie­czo­nej ziemi, ocie­ra­jąc drzwiami o pożół­kły żywo­płot. Radio­wóz, kole­biąc się, zaha­mo­wał tuż za mną. Poli­cjanci wysie­dli. Star­szy pod­cią­gał spodnie w pasie, młod­szy, z twa­rzą czer­woną od słońca i podraż­nioną od gole­nia, trzy­mał się tro­chę z tyłu.

– Przez bagno bie­gnie ścieżka – powie­dzia­łem. – Zapro­wa­dzi was do lasu. To jakieś kil­ka­set metrów.

Star­szy otarł pot z czoła. Pod pachami na bia­łej koszuli odzna­czały mu się ciemne mokre pół­kola. Roz­ta­czał cierpką woń potu. Zmru­żył oczy, spo­glą­da­jąc na wid­nie­jący w oddali las, i potrzą­snął głową.

– Ech, takie histo­rie w taki upał… Łaskawy pan pew­nie nie raczy nas zapro­wa­dzić tam, gdzie to niby jest? – spy­tał z nadzieją i kpiną w gło­sie jed­no­cze­śnie.

– Jak doj­dzie­cie do lasu, to będę wie­dział tyle co wy – odpar­łem. – Wypa­truj­cie larw.

Młod­szy zaśmiał się, ale po chwili stro­pił pod groź­nym spoj­rze­niem tego dru­giego.

– Nie powin­ni­ście wezwać docho­dze­niówki? – spy­ta­łem.

Prych­nął.

– Podzię­kują nam, że nie faty­go­wa­li­śmy ich na oglę­dziny jele­niego tru­chła. Bo zwy­kle na to wycho­dzi.

– Chłopcy twier­dzą co innego.

– No cóż, pozwoli pan, że sam to oce­nię. – Dał znak młod­szemu. – Idziemy, miejmy to już za sobą.

Patrzy­łem, jak prze­ci­skają się przez szcze­linę w żywo­pło­cie i kie­rują w stronę lasu. Nie pro­sił mnie, żebym na nich zacze­kał. Bo i po co. Dopro­wa­dzi­łem ich naj­da­lej, jak mogłem – reszta to ich robota.

Jed­nak nie ruszy­łem się z miej­sca. Wró­ci­łem do samo­chodu i wyją­łem butelkę wody spod sie­dze­nia. Była cie­pła, ale zaschło mi w ustach. Zało­ży­łem oku­lary i opar­łem się o zaku­rzony zie­lony spoj­ler, patrząc w kie­runku lasu. Syl­wetki poli­cjan­tów zdą­żyły się już roz­pły­nąć w otwar­tej prze­strzeni bagna. Upał, prze­sy­cony brzę­cze­niem i cyka­niem owa­dów, nada­wał powie­trzu przy­dy­mione, meta­liczne zabar­wie­nie. Obok prze­le­ciała roz­tań­czona para ważek. Wzią­łem jesz­cze jeden łyk wody i zer­k­ną­łem na zega­rek. Wpraw­dzie nie mia­łem dziś dyżuru w przy­chodni, ale zna­la­zł­bym coś lep­szego do roboty, niż stać przy dro­dze i cze­kać, co też tam znajdą. Pew­nie mieli rację. Być może chłopcy widzieli tylko jakąś padlinę. Reszta to dzieło wyobraźni i prze­ra­że­nia.

A jed­nak na­dal nie rusza­łem się z miej­sca.

Chwilę póź­niej zoba­czy­łem, że idą w moją stronę. Białe koszule falo­wały na tle wypło­wia­łej trawy. Już z oddali dostrze­głem bla­dość na ich twa­rzach. Młod­szy chyba nie wie­dział, że ma na koszuli mokrą plamę wymio­cin. Bez słowa poda­łem mu butelkę wody. Wziął ją z wdzięcz­no­ścią.

Star­szy uni­kał mojego wzroku.

– Cho­lera, brak zasięgu – burk­nął, idąc do radio­wozu.

Sta­rał się odzy­skać wcze­śniej­szą dezyn­wol­turę, ale nie do końca mu się uda­wało.

– Więc jed­nak nie jeleń – ode­zwa­łem się.

Rzu­cił mi ponure spoj­rze­nie.

– Chyba nie ma potrzeby zaj­mo­wać panu wię­cej czasu.

Zacze­kał, aż wsiądę do swo­jego samo­chodu, i dopiero wtedy zadzwo­nił. Gdy odjeż­dża­łem, na­dal mówił przez radio. Młod­szy stał ze wzro­kiem wbi­tym w zie­mię, w ręku bez­wład­nie trzy­ma­jąc butelkę wody.

Posta­no­wi­łem wró­cić do przy­chodni. Myśli fur­ko­tały mi w gło­wie, ale siłą woli usta­wi­łem prze­słonkę, trzy­ma­jąc je z dala jak muchy. Odga­nia­łem je z wysił­kiem, ale natrętne nie prze­sta­wały wybrzę­ki­wać swo­jej pie­śni w mojej pod­świa­do­mo­ści. Doje­cha­łem do szosy pro­wa­dzą­cej do Man­ham. Ręka powę­dro­wała mi na kie­run­kow­skaz, ale ją zatrzy­ma­łem. Odru­chowo pod­ją­łem decy­zję, któ­rej kon­se­kwen­cje mia­łem pono­sić przez następne tygo­dnie, która miała odmie­nić moje życie. I nie tylko moje. Poje­cha­łem przed sie­bie. Na farmę Sally Pal­mer.

Rozdział 3

Farma była z jed­nej strony ogro­dzona drze­wami, a z pozo­sta­łych oto­czona bagnem. Land rover pod­ska­ki­wał na kole­inach, wzbi­ja­jąc w powie­trze tumany pyłu. Zapar­ko­wa­łem na nie­rów­nym bruku, jedy­nej pozo­sta­ło­ści po podwó­rzu, i wysia­dłem. W słońcu poły­ski­wała wysoka sto­doła z bla­chy fali­stej. Dom poma­lo­wano na biało i choć farba wypło­wiała i łusz­czyła się, to w słońcu na­dal była ośle­pia­jąco jasna. Po obu stro­nach drzwi wej­ścio­wych wisiały zie­lone skrzynki na kwiaty, jedyne plamy koloru w tym wybla­kłym pej­zażu.

Zwy­kle gdy Sally była w domu, jesz­cze zanim zdą­żyło się zapu­kać, na powi­ta­nie wybie­gała Bess, jej roz­sz­cze­kana bor­der col­lie. Ale nie dzi­siaj. Przez okna też nie było widać zna­ków życia, ale to nie musiało nic zna­czyć. Pod­sze­dłem do drzwi i zapu­ka­łem. Dopiero teraz zda­łem sobie sprawę, że nie mam dobrego pre­tek­stu do odwie­dzin. Cze­ka­jąc, wpa­try­wa­łem się w hory­zont i zasta­na­wia­łem, co powiem, jeśli otwo­rzy. Chyba mogłem po pro­stu powie­dzieć prawdę, ale wtedy wyszedł­bym na jakieś medium, jak, nie przy­mie­rza­jąc, Linda Yates. Poza tym Sally mogłaby mnie źle zro­zu­mieć, uznać, że powo­dem mojej wizyty jest coś wię­cej niż palący nie­po­kój, któ­rego nie potra­fi­łem wyja­śnić.

Choć nie łączyła nas z Sally zażyła zna­jo­mość, to trudno nazwać ją też czy­sto przy­godną. W swoim cza­sie widy­wa­li­śmy się dość czę­sto. Nic w tym zresztą dziw­nego – oboje byli­śmy spoza tego świata, oboje przy­je­cha­li­śmy tu z Lon­dynu, łączyła nas wiel­ko­miej­ska prze­szłość. Sally była w moim wieku, otwarta i towa­rzy­ska. No i atrak­cyjna. Mile wspo­mi­nam te kilka wie­czo­rów, gdy umó­wi­li­śmy się w pubie na drinka.

Do niczego wię­cej jed­nak nie doszło. Gdy wyczu­łem, że może chcieć cze­goś wię­cej, wyco­fa­łem się. Z początku zare­ago­wała zdzi­wie­niem, ale ponie­waż sprawy mię­dzy nami ni­gdy tak naprawdę nie miały oka­zji się roz­wi­nąć, nie poja­wiło się roz­go­ry­cze­nie czy zakło­po­ta­nie. Gdy na sie­bie potem wpa­da­li­śmy, wciąż miło nam się gawę­dziło, ale na tym koniec.

Zadba­łem o to.

Jesz­cze raz zapu­ka­łem do drzwi. Pamię­tam, że odczu­łem ulgę, gdy nie otwo­rzyła. Naj­wy­raź­niej gdzieś poszła, co ozna­czało, że nie będę musiał tłu­ma­czyć się z mojej wizyty. Szcze­rze mówiąc, sam nie rozu­mia­łem, co mnie do niej skło­niło. Nie byłem prze­sądny i w prze­ci­wień­stwie do Lindy Yates nie wie­rzy­łem w prze­czu­cia. Tylko że Linda nie mówiła o prze­czu­ciu. Mówiła o śnie. A ja dosko­nale wiem, jak suge­stywne potra­fią być sny. Suge­stywne i bała­mutne.

Odwró­ci­łem się od drzwi i sta­ra­łem się prze­kie­ro­wać myśli na inny tor. Nie ma jej i tyle, rzu­ci­łem w duchu, zły na samego sie­bie. Co ja sobie wyobra­ża­łem? To, że zgi­nął jakiś auto­sto­po­wicz czy orni­to­log ama­tor, nie zna­czy, że wolno mi pusz­czać wodze fan­ta­zji.

Zatrzy­ma­łem się w poło­wie drogi do samo­chodu. Coś nie dawało mi spo­koju, ale dopiero gdy zawró­ci­łem, zorien­to­wa­łem się co. Cho­dziło o skrzynki na kwiaty. Rośliny były suche i mar­twe. Sally ni­gdy by do tego nie dopu­ściła. Wró­ci­łem pod drzwi. Zie­mia w donicz­kach była spie­czona na kamień. Nie piła wody od wielu dni, a może jesz­cze dłu­żej. Zapu­ka­łem i zawo­ła­łem Sally po imie­niu. Gdy nie usły­sza­łem odpo­wie­dzi, naci­sną­łem klamkę. Drzwi nie były zamknięte na klucz. Moż­liwe, że miesz­ka­jąc tutaj, Sally porzu­ciła ten zwy­czaj. Z dru­giej jed­nak strony była z mia­sta, jak ja, a stare nawyki trudno zmie­nić. Drzwi zablo­ko­wały się na ster­cie listów. Gdy je pchną­łem, koperty ześli­zgnęły się minia­tu­rową lawiną. Prze­sze­dłem nad nimi i skie­ro­wa­łem się do kuchni. Wyglą­dała tak, jak ją zapa­mię­ta­łem: wesołe cytry­no­wo­żółte ściany, masywne rusty­kalne meble i kilka ele­men­tów świad­czą­cych o tym, że Sally nie do końca wyzbyła się swo­jej wiel­ko­miej­sko­ści – elek­tryczna wyci­skarka do soku, eks­pres do kawy ze stali nie­rdzew­nej i duży dobrze zaopa­trzony sto­jak na wino.

Poza nagro­ma­dze­niem listów wszystko wyda­wało się w porządku. Jed­nak w domu uno­siła się zatę­chła woń, prze­po­jona sło­dy­czą gni­ją­cych owo­ców. Wydo­by­wała się z gli­nia­nej miski sto­ją­cej na sosno­wym kre­den­sie. Roz­kła­da­jąca się kom­po­zy­cja mar­twej natury: kilka poczer­nia­łych bana­nów, jabłek i poma­rań­czy pokry­tych bia­łym nalo­tem ple­śni. Zwię­dłe kwiaty, już nie­roz­po­zna­walne, zwi­sały bez­wład­nie z wazonu na stole. Szu­flada przy zle­wie była do połowy wysu­nięta, jakby Sally nie zdą­żyła jej domknąć. Odru­chowo pod­sze­dłem, by ją wsu­nąć, jed­nak się powstrzy­ma­łem.

Może wyje­chała na waka­cje, powie­dzia­łem w myślach. Albo nie miała czasu wyrzu­cić sta­rych owo­ców i kwia­tów. Jest mnó­stwo moż­li­wych wyja­śnień. Ale wtedy już chyba zna­łem prawdę, jak Linda Yates.

Zasta­na­wia­łem się, czy nie spraw­dzić pozo­sta­łych pomiesz­czeń, ale porzu­ci­łem ten pomysł. Widocz­nie już postrze­ga­łem jej dom jak poten­cjalne miej­sce zbrodni i nie chcia­łem zadep­ty­wać śla­dów. Wysze­dłem na zewnątrz. Kozy Sally miesz­kały w zagródce na tyłach domu. Jedno spoj­rze­nie wystar­czyło, bym się poważ­nie zanie­po­koił. Były prze­raź­li­wie wychu­dzone, kilka na­dal stało na nogach, ale więk­szość leżała na boku, nie­przy­tomna albo mar­twa. Wyja­dły pra­wie całą trawę z zagrody, a gdy pod­sze­dłem do meta­lo­wego koryta, oka­zało się, że nie ma w nim wody. Obok walał się szlauch, z któ­rego pew­nie je napeł­niano. Prze­wie­si­łem go przez kra­wędź koryta i posze­dłem na prze­ciw­le­gły kra­niec do hydrantu. Chlu­snęła woda i jedna czy dwie kozy przy­drep­tały, żeby się napić.

Spro­wa­dzę wete­ry­na­rza, ale naj­pierw zadzwo­nię na poli­cję, pomy­śla­łem. Wyją­łem tele­fon, ale nie było zasięgu. Zasięg wokół Man­ham był jak sito, co spra­wiało, że na komór­kach nie można było pole­gać. Odsze­dłem dalej i poja­wiło się kilka kre­sek. Już mia­łem wybrać numer, gdy za zardze­wia­łym płu­giem zauwa­ży­łem mały ciemny kształt. Pod­sze­dłem nie­chęt­nie, prze­czu­wa­jąc, co to może być.

W suchej tra­wie leżało ciało Bess, mar­twego owczarka Sally. Wyda­wała się malutka, futro miała zmierz­wione i zaku­rzone. Odwró­ci­łem się, odpę­dza­jąc muchy, które opa­dły mnie, wyczuw­szy śwież­szą pożywkę. Zdą­ży­łem jed­nak dostrzec, że głowa psa była pra­wie cał­kiem odcięta.

Upał zda­wał się przy­bie­rać na sile. Odru­chowo posze­dłem z powro­tem do samo­chodu. Powstrzy­ma­łem ochotę, by wsiąść i odje­chać. Zamiast tego znowu zadzwo­ni­łem. Cze­ka­jąc na odpo­wiedź poli­cji, wpa­try­wa­łem się w odle­głą zie­loną smugę lasu.

Nie po raz kolejny. Nie tutaj.

W tele­fo­nie ode­zwał się meta­liczny głos. Odwró­ci­łem się.

– Chciał­bym zgło­sić zagi­nię­cie – powie­dzia­łem.

Inspek­tor Mac­ken­zie był krę­pym i zawa­diac­kim męż­czy­zną, może z rok lub dwa star­szym ode mnie. Pierw­sze, co mi się rzu­ciło w oczy, to jego nie­na­tu­ral­nie sze­ro­kie bary. Dolna część ciała wyda­wała się zupeł­nie nie­pro­por­cjo­nalna – krót­kie nogi zakoń­czone absur­dal­nie rachi­tycz­nymi sto­pami. Wyglą­dałby jak kary­ka­tura kul­tu­ry­sty, gdyby nie pękaty zarys brzu­cha i ema­nu­jąca z jego osoby groźna aura znie­cier­pli­wie­nia, która naka­zy­wała brać go na poważ­nie. Cze­ka­łem przy samo­cho­dzie, pod­czas gdy on i ubrany po cywil­nemu sier­żant poszli zer­k­nąć na psa. Szli spa­ce­ro­wym kro­kiem, bez pośpie­chu, nie­mal z obo­jęt­no­ścią. To jed­nak, że zamiast mun­du­ro­wych przy­je­chał tu główny inspek­tor wydziału śled­czego, było zna­kiem, że trak­tują sprawę poważ­nie. Po chwili wró­cił, a sier­żant wszedł do domu spraw­dzić pomiesz­cze­nia.

– Niech pan jesz­cze raz opo­wie, dla­czego pan tu przy­je­chał.

Spo­wi­jała go woń płynu po gole­niu i potu, z led­wie wyczu­walną nutą mięty. Przez rzed­nące rude włosy prze­świ­ty­wała mu opa­lona na czer­wono skóra głowy, ale jeśli czuł jaki­kol­wiek dys­kom­fort, sto­jąc w peł­nym słońcu, to nie dawał po sobie poznać.

– Byłem w pobliżu. Pomy­śla­łem, że wstą­pię.

– Z towa­rzy­ską wizytą, tak?

– Chcia­łem się upew­nić, że wszystko u niej w porządku.

Nie chcia­łem mie­szać w to Lindy Yates, o ile nie zostanę przy­party do muru. Jako jej lekarz uzna­łem, że mówi mi to w zaufa­niu, a poza tym nie sądzi­łem, by poli­cjant był zain­te­re­so­wany tym, co się komu przy­śniło. Podob­nie zresztą jak ja sam. Tylko że, nie­za­leż­nie od tego, co mie­ściło się w naszych kry­te­riach racjo­nal­no­ści, Sally znik­nęła.

– Kiedy widział pan pannę Pal­mer po raz ostatni? – spy­tał Mac­ken­zie.

Zasta­no­wi­łem się.

– Nie w ostat­nich kilku tygo­dniach.

– Może odro­binę bar­dziej pre­cy­zyj­nie?

– Jakieś dwa tygo­dnie temu w pubie. Na let­nim grillu.

– Przy­szła tam z panem?

– Nie, ale roz­ma­wia­li­śmy.

Zdaw­kowo. Cześć, co u cie­bie? W porządku, do zoba­cze­nia. Dość banalne jak na ostat­nie poże­gna­nie. Jeśli tym wła­śnie to było, zre­flek­to­wa­łem się. Choć wtedy nie mia­łem już wąt­pli­wo­ści.

– I teraz tak po pro­stu posta­no­wił ją pan odwie­dzić…

– Usły­sza­łem, że zna­le­ziono zwłoki. Chcia­łem spraw­dzić, czy wszystko z nią w porządku.

– Skąd pan ma pew­ność, że to były zwłoki kobiety?

– Nie mam. Ale uzna­łem, że nie zaszko­dzi, jeśli spraw­dzę, czy u Sally wszystko dobrze.

– Jaka łączy was rela­cja?

– Chyba kole­żeń­stwo.

– Bli­skie?

– Raczej nie.

– Sypia­cie ze sobą?

– Nie.

– A sypia­li­ście?

Chcia­łem mu powie­dzieć, żeby pil­no­wał swo­ich spraw. Ale prze­cież to wła­śnie robił. W takich oko­licz­ność pry­wat­ność to żaden argu­ment, byłem tego świa­dom.

– Nie.

Patrzył na mnie bez słowa. Odwza­jem­ni­łem jego spoj­rze­nie. Po chwili wyjął z kie­szeni paczkę mię­tó­wek. Gdy nie­śpiesz­nie wkła­dał cukie­rek do ust, zauwa­ży­łem na jego szyi pie­przyk o dziw­nym kształ­cie. Scho­wał mię­tówki, nie czę­stu­jąc mnie.

– Więc żadne romanse, czy­ste kole­żeń­stwo, tak?

– Zna­li­śmy się, to wszystko.

– I mimo to czuł się pan w obo­wiązku przyjść i spraw­dzić, czy wszystko u niej dobrze. Aku­rat pan.

– Mieszka tutaj sama. To odlu­dzie, nawet jak na nasze stan­dardy.

– Nie mógł pan do niej zadzwo­nić?

To mnie zafra­po­wało.

– Nie przy­szło mi to do głowy.

– Ma komórkę? – Odpar­łem, że tak. – Zna pan numer?

Mia­łem go w pamięci tele­fonu. Odszu­ka­łem go, wie­dząc, o co zaraz mnie spyta, i czu­jąc się głu­pio, że sam o tym nie pomy­śla­łem.

– Zadzwo­nić? – spy­ta­łem, zanim zdą­żył cokol­wiek powie­dzieć.

– No raczej.

Cze­ka­jąc na połą­cze­nie, czu­łem na sobie jego wzrok. Zasta­na­wia­łem się, co odpo­wiem, gdy Sally odbie­rze. Jed­nak tak naprawdę nie wie­rzy­łem, że to zrobi.

Otwo­rzyło się okno sypialni i wyj­rzał przez nie sier­żant.

– Pro­szę pana, w torebce dzwoni tele­fon.

Zza jego ple­ców dobie­gał cichy sygnał, coś jak elek­tro­niczne plu­ska­nie. Zakoń­czy­łem połą­cze­nie. Dzwo­nie­nie ustało. Mac­ken­zie ski­nął głową do sier­żanta.

– To my. Pra­cuj dalej.

Sier­żant się scho­wał. Mac­ken­zie potarł pod­bró­dek.

– To nic nie zna­czy – skwi­to­wał.

Nie odpo­wie­dzia­łem.

Wes­tchnął.

– Rany, co za upał. – Po raz pierw­szy dał po sobie poznać, że w ogóle go odczuwa. – Zejdźmy z tej patelni.

Sta­nę­li­śmy w cie­niu domu.

– Zna pan kogoś z jej rodziny? – spy­tał. – Kogoś, kto mógłby wie­dzieć, gdzie jest panna Pal­mer?

– Nie­stety. Odzie­dzi­czyła ten dom, ale o ile mi wia­domo, nie ma w oko­licy żad­nej rodziny.

– A zna­jomi? Nie licząc pana?

Mógł być w tym jakiś haczyk, ale trudno powie­dzieć.

– Znała ludzi w Man­ham, ale nie wiem kogo kon­kret­nie.

– Miała kochanka? – spy­tał, obser­wu­jąc moją reak­cję.

– Nie mam poję­cia. Przy­kro mi.

Odchrząk­nął, zer­ka­jąc na zega­rek.

– I co dalej? – spy­ta­łem. – Spraw­dzi­cie, czy DNA ciała pasuje do próbki z domu?

Obrzu­cił mnie spoj­rze­niem.

– Widać, że zna się pan na rze­czy.

Czu­łem, jak twarz mi pur­pu­ro­wieje.

– Nie­spe­cjal­nie.

Cie­szy­łem się, że nie drą­żył tematu.

– Nie wiemy jesz­cze, czy to miej­sce zbrodni. Mamy kobietę, która może zagi­nęła, a może nie. To wszystko. Póki co nic jej nie wiąże ze zna­le­zio­nymi zwło­kami.

– A pies?

– Może zaata­ko­wało go jakieś zwie­rzę.

– Z tego, co widzę, rana na gar­dle wygląda na ciętą, a nie szar­paną. Zro­biło ją ostrze.

Znowu doce­nił mnie spoj­rze­niem, a ja zbesz­ta­łem się w myślach za długi język. Teraz jestem leka­rzem. Tylko leka­rzem.

– Zoba­czymy, co powie­dzą kole­dzy z kry­mi­na­li­styki – powie­dział. – A nawet jeśli to jej zwłoki, to mogła popeł­nić samo­bój­stwo.

– Sam pan w to nie wie­rzy.

Już miał coś odpo­wie­dzieć, ale się roz­my­ślił.

– Nie, nie wie­rzę. Co nie zna­czy, że mam wycią­gać pochopne wnio­ski.

Drzwi domu się otwo­rzyły i sta­nął w nich sier­żant, potrzą­sa­jąc głową.

– Nic. Ale w kory­ta­rzu i salo­nie paliło się świa­tło.

Mac­ken­zie poki­wał głową, jakby się tego spo­dzie­wał.

– Nie będziemy pana dłu­żej zatrzy­my­wać – zwró­cił się do mnie. – Wyślemy do pana czło­wieka, żeby spi­sał zezna­nia. Był­bym wdzięczny, gdyby z nikim pan o tym nie roz­ma­wiał.

– Oczy­wi­ście.

Pró­bo­wa­łem stłu­mić iry­ta­cję, że w ogóle o tym wspo­mniał. Odwró­cił się, mówiąc coś do sier­żanta. Ruszy­łem w swoją stronę, ale po chwili się zawa­ha­łem.

– Jesz­cze jedno – rzu­ci­łem. Obrzu­cił mnie poiry­to­wa­nym spoj­rze­niem. – Pie­przyk na pań­skiej szyi. To pew­nie nic, ale nie zaszko­dzi prze­ba­dać.

Odsze­dłem, a oni odpro­wa­dzili mnie wzro­kiem.

Poje­cha­łem z powro­tem do mia­steczka, czu­jąc się jak otę­piały. Droga bie­gła obok Man­ham Water, płyt­kiego jeziorka, które rok za rokiem po tro­chu tra­ciło swoją powierzch­nię na rzecz zara­sta­ją­cych je szu­wa­rów. Taflę miało gładką jak lustro, naru­szoną tylko przez stadko gęsi, które na niej wylą­do­wało. Ani jezioro, ani dopły­wa­jące do niego z bagien rze­czułki nie nada­wały się do żeglugi, a w pobliżu Man­ham nie było żad­nej rzeki, więc zapa­leni żegla­rze-tury­ści omi­jali te rejony, robiąc latem desant na pozo­stałą część Bro­ads. Choć zale­d­wie kilka mil dzie­liło Man­ham od sąsied­nich mia­ste­czek, zda­wało się nale­żeć do jakiejś innej czę­ści Nor­folk, star­szej i mniej gościn­nej. Oto­czone lasami, łęgami i grzę­za­wi­skami, zarówno prze­no­śnie, jak i dosłow­nie było zamu­loną dziurą. Nie licząc spo­ra­dycz­nie zaglą­da­ją­cych tu orni­to­lo­gów ama­to­rów, Man­ham pozo­sta­wione było samo sobie i coraz bar­dziej pogrą­żało się w izo­la­cji od świata jak stary dzi­wak.

Jak na iro­nię tego wie­czoru ską­pane w słońcu wyglą­dało nie­mal rado­śnie. Grządki kwietne przed kościo­łem i na skwerku były niczym kolo­rowe stem­ple, jaskrawe do bólu oczu. Sta­ran­nie pie­lę­gno­wane przez sta­rego Geo­rge’a Masona i jego wnuka Toma – ogrod­ni­ków, któ­rych pozna­łem tuż po przy­jeź­dzie – były dla miesz­kań­ców Man­ham jed­nym z nie­licz­nych powo­dów do dumy. Nawet sto­jący na skraju traw­nika Pomnik Męczen­nicy został ustro­jony gir­landą kwia­tów przez dzieci z tutej­szej szkoły. Było to coroczne święto – deko­ro­wa­nie sta­rego kamie­nia młyń­skiego, przy któ­rym w XVI stu­le­ciu sąsie­dzi ponoć uka­mie­no­wali jakąś nie­szczę­sną kobietę. Według poda­nia, po tym, jak wyle­czyła nie­mowlę z para­liżu, oskar­żono ją o czary. Henry żar­to­wał, że tylko w Man­ham za dobre uczynki dostaje się czapę i że obaj powin­ni­śmy wycią­gnąć z tego lek­cję.

Nie mia­łem ochoty wra­cać do domu, więc skrę­ci­łem do przy­chodni. Czę­sto tam bywa­łem, nawet wtedy, gdy nie mia­łem dyżuru. W domu zda­rzało mi się czuć samot­nie, a w przy­chodni mia­łem przy­naj­mniej złu­dze­nie pracy. Wsze­dłem tyl­nymi drzwiami pro­wa­dzą­cymi do wydzie­lo­nej poradni. Stara oran­że­ria, z powie­trzem gęstym i wil­got­nym od kwia­tów, które Janice pie­lę­gno­wała z czu­ło­ścią, słu­żyła teraz za recep­cję i pocze­kal­nię. Część pomiesz­czeń na par­te­rze została zamie­niona na pry­watne kwa­tery Henry’ego. Ale te mie­ściły się w prze­ciw­le­głej czę­ści domu, który był na tyle duży, by pomie­ścić nas wszyst­kich. Ja zają­łem dawny gabi­net Henry’ego. Gdy zamkną­łem za sobą drzwi, poczu­łem kojący zapach sta­rego drewna i psz­cze­lego wosku. Choć od dnia przy­jazdu korzy­sta­łem z tego pomiesz­cze­nia pra­wie codzien­nie, to ze sta­rym obra­zem olej­nym przed­sta­wia­ją­cym scenę myśliw­ską, sekre­ta­rzy­kiem z żalu­zjo­wym zamknię­ciem i skó­rza­nym fote­lem wciąż sta­no­wiło ono bar­dziej odzwier­cie­dle­nie oso­bo­wo­ści jego poprzed­niego wła­ści­ciela niż mojej. Na pół­kach stały stare pisma i książki medyczne, a także inne, mniej typowe dla pro­win­cjo­nal­nego leka­rza: dzieła Kanta i Nie­tz­schego, cała półka poświę­cona psy­cho­lo­gii, która była koni­kiem Henry’ego. Moim jedy­nym wkła­dem w wystrój pokoju był moni­tor kom­pu­tera szu­miący cicho na biurku, inno­wa­cja, na którą po mie­sią­cach per­trak­ta­cji Henry w końcu przy­stał.

Jego stan zdro­wia nie popra­wił się na tyle, by mógł wró­cić do pracy na pełny etat. Tak jak jego wózek inwa­lidzki, tak samo moja cza­sowa umowa o pracę prze­kształ­ciła się w dłu­go­ter­mi­nową. Naj­pierw została prze­dłu­żona, potem, gdy Henry nabrał pew­no­ści, że nie będzie już w sta­nie pra­co­wać na wła­sną rękę, zmie­niona na umowę part­ner­ską. Nawet samo­chód, któ­rym jeź­dzi­łem, nale­żał kie­dyś do niego. Był to stary zaje­chany land rover defen­der z auto­ma­tyczną skrzy­nią bie­gów, zaku­piony po wypadku, w któ­rym zgi­nęła jego żona Diana, a z któ­rego Henry wyszedł spa­ra­li­żo­wany. Zakup ten był wyra­zem nadziei – bo jesz­cze wtedy ją miał – że będzie kie­dyś mógł pro­wa­dzić… i cho­dzić. Ale ni­gdy tak się nie stało. I ni­gdy tak się nie sta­nie, mówili mu leka­rze.

„Kono­wały – obu­rzał się. – Dać takiemu biały kitel, a już mu się wydaje, że jest Bogiem”.

W końcu jed­nak musiał przy­znać, że mieli rację. Tak wła­śnie prze­ją­łem land rovera, a także – krok po kroku – więk­szość jego pacjen­tów. Na początku dzie­li­li­śmy pracę mniej wię­cej po poło­wie, ale z cza­sem coraz wię­cej zosta­wało dla mnie. Co nie prze­szka­dzało mu w oczach więk­szo­ści miesz­kań­ców Man­ham ucho­dzić za „tutej­szego pana dok­tora”, ale dawno prze­sta­łem się tym przej­mo­wać. Jeśli cho­dzi o Man­ham, to wciąż byłem obcym i pew­nie tak już zosta­nie.

Teraz, w popo­łu­dnio­wym upale, pró­bo­wa­łem wejść na kilka stron medycz­nych, ale nie mogłem się sku­pić. Wsta­łem, by otwo­rzyć okna. Wia­trak na biurku się obra­cał, hała­śli­wie mie­ląc nabrzmiałe powie­trze, lecz ani tro­chę go nie ochła­dza­jąc. Otwo­rze­nie okien też miało zna­cze­nie wyłącz­nie psy­cho­lo­giczne. Wyj­rza­łem na zadbany ogród. Jak cała reszta przy­rody był wypa­lony do cna; krzaki i trawa nie­mal na oczach usy­chały od żaru. Gra­ni­czył z jezio­rem, oddzie­lo­nym jedy­nie niskim wałem chro­nią­cym przed corocz­nymi zimo­wymi powo­dziami. Do małego molo przy­cu­mo­wana była stara łódź Henry’ego, nie­wielka żaglówka, ale Man­ham Water było za płyt­kie na cokol­wiek innego. By­naj­mniej nie była to cie­śnina Solent i choć zda­rzały się mie­li­zny i trzci­no­wi­ska, przez które nie dawało się prze­pra­wić, to i tak obaj lubi­li­śmy po nim pły­wać.

Dzi­siaj nie było szans na wcią­gnię­cie żagla, jezioro całe zasty­gło w bez­ru­chu. Z tej per­spek­tywy od nieba oddzie­lała je tylko cienka linia odle­głego trzci­no­wi­ska. Wszę­dzie pła­sko i woda, pustka, która zależ­nie od nastroju mogła wywo­ły­wać uko­je­nie lub smu­tek.

Dziś wywo­łała to dru­gie.

– Tak mi się zda­wało, że cię sły­sza­łem.

Odwró­ci­łem się, gdy Henry wjeż­dżał do pokoju.

– Mam kilka spraw do zała­twie­nia – powie­dzia­łem, zbie­ra­jąc roz­bie­gane myśli.

– Gorąco jak w piecu – wymam­ro­tał, zatrzy­mu­jąc się przed wia­tra­kiem.

Poza tym, że nie miał wła­dzy w nogach, wyglą­dał na okaz zdro­wia; kre­mo­wo­białe włosy oka­la­jące opa­loną twarz i prze­ni­kliwe ciemne oczy.

– Podobno chłopcy Yate­sów zna­leźli zwłoki. Prawda to? Janice tylko o tym nada­wała, gdy przy­nio­sła obiad.

Zwy­kle w nie­dzielę Janice przy­no­siła na przy­kry­tym pół­mi­sku to, co ugo­to­wała dla sie­bie. Henry upie­rał się, że w nie­dzielę sam będzie sobie szy­ko­wał posiłki, ale zauwa­ży­łem, że ni­gdy spe­cjal­nie się jej nie prze­ciw­sta­wiał. Janice była dobrą kucharką i wydaje mi się, że jej uczu­cia wobec Henry’ego wykra­czały poza tro­skli­wość gosposi. Ponie­waż nie miała męża, sądzi­łem, że jej kry­ty­kanc­two wobec zmar­łej żony Henry’ego wynika przede wszyst­kim z zazdro­ści, choć nie­raz robiła alu­zje do jakie­goś daw­nego skan­dalu. Jasno dałem do zro­zu­mie­nia, że mnie to w ogóle nie inte­re­suje. Nawet jeśli mał­żeń­stwo Henry’ego nie było idyllą, jak je teraz przed­sta­wiał, nie zamie­rza­łem się zaj­mo­wać plot­kami.

Nie zdzi­wi­łem się jed­nak, że Janice sły­szała o tru­pie. Pew­nie już połowa mia­steczka o tym traj­ko­tała.

– W lesie Farn­hama – odpar­łem.

– Pew­nie jakiś pta­siarz padł od upału przy­gnie­ciony swoim cięż­kim ple­ca­kiem.

– Pew­nie tak.

Na ton mojego głosu uniósł ciemne brwi.

– Więc co innego? Chyba nie chcesz powie­dzieć, że to zabój­stwo? No, no… tro­chę by się tu oży­wiła atmos­fera! – rzu­cił z uśmie­chem, ale szybko spo­waż­niał, gdy mu nie zawtó­ro­wa­łem. – Widzę, że żarty są tu nie na miej­scu.

Opo­wie­dzia­łem mu o wizy­cie w domu Sally Pal­mer, z nadzieją, że gdy ubiorę swoje domy­sły w słowa, nagle wyda­dzą się mało praw­do­po­dobne. Tak się nie stało.

– Dobry Jezu… – wes­tchnął ciężko Henry, gdy skoń­czy­łem. – I poli­cja uważa, że to ona?

– Nie powie­dzieli ani tak, ani nie. Chyba jesz­cze nie mogą nic zdra­dzać.

– Co za paskudna histo­ria.

– Może to nie ona.

– Oczy­wi­ście, że nie ona. – Henry przy­znał mi rację, ale widzia­łem, że nie wie­rzy w to tak samo jak ja. – Nie wiem jak ty, ale napił­bym się cze­goś moc­niej­szego

– Dzięki, ja na razie pasuję.

– Oszczę­dzasz siły na Baranka?

Czarny Bara­nek był jedy­nym pubem w Man­ham. Czę­sto tam zaglą­da­łem, ale wie­dzia­łem, że tego wie­czoru roz­mowy będą się toczyły wokół tematu, któ­rego wola­łem nie poru­szać.

– Nie, dzi­siaj chyba zostanę w domu – odpo­wie­dzia­łem.

Miesz­ka­łem w sta­rym kamien­nym domu na obrze­żach Man­ham. Kupi­łem go, gdy stało się jasne, że zaba­wię tu dłu­żej niż pół roku. Henry prze­ko­ny­wał mnie, że mogę zostać u niego, że w Bank House jest miej­sca pod dostat­kiem. Sama piw­nica zmie­ści­łaby moją małą cha­łupkę. Chcia­łem jed­nak pójść na swoje, poczuć, że zapusz­czam tu korze­nie na stałe. I choć lubi­łem nowe miej­sce pracy, to nie chcia­łem w nim miesz­kać. Były chwile, gdy potrze­bo­wa­łem zamknąć za sobą drzwi i znik­nąć, licząc, że przez naj­bliż­sze kilka godzin nikt nie będzie mnie nie­po­koił tele­fo­nami.

To była jedna z takich chwil. Gdy prze­jeż­dża­łem obok kościoła, kilka osób drep­tało alejką na wie­czorne nabo­żeń­stwo. Wie­lebny Scars­dale witał ich w drzwiach. Był to star­szy ponury męż­czy­zna, za któ­rym nie prze­pa­da­łem. Urzę­do­wał tu jed­nak od wielu lat i miał paru lojal­nych para­fian. Pozdro­wi­łem gestem Judith Sut­ton, wdowę, która miesz­kała ze swoim doro­słym synem Ruper­tem, tęgim olbrzy­mem, zawsze czła­pią­cym dwa kroki za wład­czą matką. Roz­ma­wiała z Lee i Mar­jory Good­child, parą drę­twych hipo­chon­dry­ków, sta­łych bywal­ców przy­chodni. W ich mnie­ma­niu mój dyżur trwał dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę i już się prze­ra­zi­łem, że zaraz mnie przy­dy­bią na impro­wi­zo­waną kon­sul­ta­cję.

Ale tego wie­czoru ani oni, ani nikt inny nie pró­bo­wał mnie naga­by­wać. Zapar­ko­wa­łem na spę­ka­nej ziemi obok domu i wsze­dłem do środka. Wewnątrz było duszno. Otwo­rzy­łem okna naj­sze­rzej, jak się dało, i wyją­łem piwo z lodówki. Wpraw­dzie nie mia­łem ochoty iść do Baranka, ale potrze­bo­wa­łem się napić. Uświa­do­miw­szy sobie jak bar­dzo, odsta­wi­łem piwo do lodówki i nala­łem sobie dżinu z toni­kiem.

Wkru­szy­łem do szklanki tro­chę lodu, doda­łem pla­ste­rek cytryny i usia­dłem przy małym drew­nia­nym stole w ogro­dzie za domem. Patrzy­łem poprzez łąkę na las i choć widok nie był tak atrak­cyjny jak ten roz­ta­cza­jący się z okien przy­chodni, to cie­szył oko. Piłem powoli, a gdy skoń­czy­łem, zro­bi­łem sobie omlet i też zja­dłem na zewnątrz. Upał z lekka ustę­po­wał. Niebo pociem­niało i nie­śmiało poja­wiały się na nim pierw­sze gwiazdy. Myśla­łem o tym, co dzieje się kilka kilo­me­trów dalej. Cała aktyw­ność skon­cen­tro­wała się tam pew­nie na spo­koj­nym daw­niej skrawku ziemi, na któ­rym mali Yate­so­wie natra­fili na swoje zna­le­zi­sko. Pró­bo­wa­łem wyobra­zić sobie Sally Pal­mer bez­pieczną i roze­śmianą, jakby to mogło mieć jaki­kol­wiek wpływ na rze­czy­wi­stość. Jed­nak z jakie­goś powodu nie potra­fi­łem przy­wo­łać jej obrazu. Odsu­wa­jąc w cza­sie chwilę, gdy będę musiał poło­żyć się do łóżka i pró­bo­wać zasnąć, sie­dzia­łem tam do czasu, aż ciem­no­gra­na­towy aksa­mit nieba gęsto upstrzyły roz­mi­go­tane iskierki, cętki od dawna mar­twego świa­tła.

Obu­dzi­łem się gwał­tow­nie, mokry od potu i zady­szany. Rozej­rza­łem się wkoło, nie mając poję­cia, gdzie jestem. Po chwili oprzy­tom­nia­łem. Sta­łem nagi, wychy­lony przez otwarte okno, któ­rego dolna kra­wędź wpi­jała mi się w uda. Odsu­ną­łem się chwiej­nym kro­kiem i usia­dłem na łóżku. W świe­tle księ­życa biała zmięta pościel wyda­wała się nie­mal fos­fo­ry­zu­jąca. Cze­ka­łem, aż serce mi się uspo­koi. Łzy powoli wysy­chały mi na twa­rzy.

Znowu przy­śnił mi się ten sen.

Zły sen.

Jak zawsze był tak suge­stywny, że to świat po prze­bu­dze­niu zda­wał się ilu­zją, a on – rze­czy­wi­sto­ścią. To było naj­bar­dziej okrutne. Bo w snach Kara i Alice, moja żona i sze­ścio­let­nia córka, na­dal żyły, widzia­łem je, roz­ma­wia­łem z nimi. Doty­ka­łem ich. W snach mogłem wie­rzyć, że mamy jesz­cze przy­szłość, nie tylko prze­szłość.

Bałem się ich. Nie tak jak kosz­ma­rów, bo w ich tre­ści nie było nic prze­ra­ża­ją­cego. O nie, wręcz prze­ciw­nie.

Bałem się ich, bo zawsze nastę­po­wało prze­bu­dze­nie.

A wtedy roz­pacz i strata były tak żywe jak wtedy, gdy to się stało. Nie­raz ock­ną­łem się w innym miej­scu, niż zasną­łem, moje luna­ty­ku­jące ciało dzia­łało bez­wol­nie. Sto­jąc, jak teraz, przy otwar­tym oknie albo na szczy­cie stro­mych scho­dów, nie pamię­ta­jąc, jak się tam dosta­łem ani jaki pod­świa­domy impuls mną kie­ro­wał.

Drża­łem, choć nocne powie­trze było lep­kie i cie­płe. Z dali docho­dziło szcze­ka­nie samot­nego lisa. Po jakimś cza­sie poło­ży­łem się do łóżka, a potem długo gapi­łem w sufit, aż cie­nie spło­wiały i ciem­ność ustą­piła.

Rozdział 4

Mgła jesz­cze pły­nęła nad bagnami, gdy młoda kobieta zamknęła za sobą drzwi i roz­po­częła poranny bieg. Lyn Met­calf była wyspor­to­wana, bie­gła lekko i sprę­ży­ście. Nacią­gnięty mię­sień łydki już się goił, ale i tak na niego uwa­żała, łagod­nymi, mia­ro­wymi susami prze­mie­rza­jąc wąską alejkę odcho­dzącą spod jej domu. W poło­wie drogi na dół skrę­ciła na zaro­śniętą ścieżkę pro­wa­dzącą przez mokra­dło nad jezioro.

Źdźbła dłu­giej trawy, jesz­cze mokre i zimne od rosy, sma­gały jej nogi. Wzięła głę­boki oddech, roz­ko­szu­jąc się poran­kiem. Nie prze­pa­dała za ponie­dział­kami, ale nie mogła sobie wyobra­zić lep­szego początku tygo­dnia. Była to jej ulu­biona pora dnia, dopiero potem będzie musiała się mar­twić sal­dami na rachun­kach rol­ni­ków i drob­nych przed­się­bior­ców, któ­rzy na jej rady reagują pre­ten­sjami, dopiero potem dzień przy­bie­rze mniej opty­mi­styczny kształt, dopiero potem zepsują go inni ludzie. Teraz wszystko było jesz­cze świeże i wyra­zi­ste, zre­du­ko­wane do ryt­micz­nego ude­rza­nia stóp o zie­mię i jed­no­staj­nego świ­stu odde­chu.

Lyn uwa­żała, że jest w dobrej kon­dy­cji fizycz­nej jak na swoje trzy­dzie­ści jeden lat. Była dumna, że potrafi narzu­cić sobie dys­cy­plinę, dzięki któ­rej utrzy­muje formę i na­dal dobrze się pre­zen­tuje w obci­słych spoden­kach i krót­kiej koszulce. Nie była jed­nak na tyle próżna, żeby się tym cheł­pić. Lubiła bie­gać, a to uła­twiało sprawę. Lubiła sta­wiać sobie wyzwa­nia, docie­rać do swo­ich gra­nic i iść o krok dalej. Jeśli ist­niał lep­szy spo­sób na roz­po­czę­cie dnia, niż wsu­nąć buty do bie­ga­nia i poko­nać kilka kilo­me­trów, zanim świat obu­dzi się do życia, to go nie znała.

No dobrze, nie licząc seksu. Ale ten ostat­nio stra­cił swój czar. Na­dal było dobrze; sam widok Mar­cusa zmy­wa­ją­cego pod prysz­ni­cem pył tynku – woda spły­wa­jąca po ciem­nych wło­skach na jego ciele upo­dab­niała je do futerka wydry – na­dal wywo­ły­wał u niej skurcz w pod­brzu­szu. Ale gdy poza przy­jem­no­ścią był w tym inny cel, gasił radość u nich obojga. Zwłasz­cza że nie został osią­gnięty.

Jak dotąd.

Prze­sko­czyła przez głę­boką kole­inę, nie łamiąc rytmu. Zła­mać rytm, prze­rwać cykl, zabu­rzyć regu­lar­ność, pomy­ślała gorzko. Tego wła­śnie bym chciała. Jeśli cho­dzi o cykle, jej orga­nizm był wyre­gu­lo­wany jak szwaj­car­ski zega­rek. Co mie­siąc nie­za­wod­nie, nie­mal co do dnia, zaczy­nało się znie­na­wi­dzone krwa­wie­nie, ozna­cza­jące koniec kolej­nego okresu i nowe roz­cza­ro­wa­nie. Leka­rze twier­dzili, że wszystko z nią i Mar­cu­sem jest w naj­lep­szym porządku. U nie­któ­rych par po pro­stu trwa to dłu­żej, nikt nie wie dla­czego. Pró­buj­cie dalej, mówili. Więc pró­bo­wali, z początku z zapa­łem, śmie­jąc się, że lekarz zale­cił im to, do czego i tak nie trzeba ich nama­wiać. Recepta na seks, żar­to­wał Mar­cus. Jed­nak dow­cipy stop­niowo prze­sta­wały śmie­szyć, zastę­po­wane przez coś, co nie do końca można było nazwać despe­ra­cją, jesz­cze nie wtedy. Lecz już for­mo­wał się jej embrion – jeśli nie coś wię­cej – zaczy­na­jąc rzu­cać cień na wszystko inne, pod­ko­py­wać każdy aspekt ich związku.

Żadne z nich nie chciało tego przy­znać. Ale tak wła­śnie było. Wie­działa, że Mar­cu­sowi trudno pogo­dzić się z tym, że to ona zara­bia wię­cej w swoim małym biu­rze rachun­ko­wym niż on na budo­wie. Jesz­cze nie zaczęły się wza­jemne oskar­że­nia, ale bała się, że są od nich tylko o krok. Miała świa­do­mość, że jest tak samo zdolna do przy­pusz­cze­nia ataku jak Mar­cus. Niby zapew­niali się, że nie ma się czym mar­twić, że nie ma pośpie­chu. Jed­nak sta­rali się już od lat, a za cztery lata ona skoń­czy trzy­dzie­ści pięć, czyli będzie w wieku, który zawsze postrze­gała jako gra­niczny. Szybko zro­biła bilans. W sumie czter­dzie­ści osiem cykli men­stru­acyj­nych. Zatrwa­ża­jąco nie­wiele. Czter­dzie­ści osiem poten­cjal­nych roz­cza­ro­wań. Tylko że w tym mie­siącu było ina­czej. W tym mie­siącu roz­cza­ro­wa­nie spóź­niało się o trzy dni.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki