Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
David Hunter, ceniony londyński antropolog sądowy, o śmierci wie wszystko. Po kolejnym śledztwie, którego omal nie przypłacił życiem, wraca do miejsca, gdzie uczył się zawodu: Ośrodka Badań Antropologicznych, nazywanego potocznie Trupią Farmą. Tam, z pomocą Toma Liebermana, mentora i przyjaciela, ma nadzieję odzyskać spokój i pewność siebie. Tam też rozpoczyna śledztwo w sprawie koszmarnego morderstwa. Sprawy nabierają tempa, gdy David ze ścigającego stanie się ściganym…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 350
Skóra.
Największy ludzki organ i najbardziej niedoceniany. Zajmując jedną ósmą całkowitej masy ludzkiego ciała, u przeciętnego dorosłego pokrywa powierzchnię mniej więcej dwóch metrów kwadratowych. Konstrukcyjnie skóra jest dziełem sztuki, gniazdem naczyń włosowatych, gruczołów i nerwów. Reguluje temperaturę i chroni. To łącznik naszych zmysłów ze światem zewnętrznym, bariera, na której kończy się nasza indywidualność, nasze ja.
I nawet po śmierci coś z tej indywidualności pozostaje.
Kiedy ciało umiera, enzymy, utrzymywane dotąd w ryzach przez życie, rozbiegają się w amoku. Pożerają ściany komórek, uwalniając ich płynną zawartość. Płyny wznoszą się ku powierzchni, zbierając się pod warstwami skóry i je rozluźniając. Skóra i ciało, do tej pory dwie integralne części, zaczynają się rozdzielać. Powstają pęcherze. Całe płaty odpadają, zsuwając się z ciała jak niechciany płaszcz w letni dzień.
Ale nawet martwa i odrzucona, skóra nadal zachowuje ślady swojego dawnego ja. Nawet teraz może opowiedzieć swoją historię i ukrywać tajemnice.
Jeśli tylko umiesz patrzeć.
Earl Bateman leżał na wznak, z twarzą zwróconą ku słońcu. Nad nim ptaki zataczały koła na błękitnym niebie Tennessee, bezchmurnym, zabrudzonym tylko smugą z odrzutowca. Earl zawsze kochał słońce. Lubił, jak szczypie go skóra po długim dniu wędkowania; lubił, jak jaskrawe promienie nadają nowy wygląd wszystkiemu, czego dotkną. W Tennessee nie brakowało słońca, ale Earl pochodził z Chicago i mroźne zimy na zawsze zapisały w jego kościach pamięć chłodu.
Kiedy w latach siedemdziesiątych przeprowadził się do Memphis, przekonał się, że woli bagienną wilgotność od wietrznych ulic swojego rodzinnego miasta. Oczywiście, jako dentysta z niedużym gabinetem, młodą żoną i dwójką małych dzieci na utrzymaniu, nie spędzał poza domem tyle czasu, ile by chciał. Ale słońce tam było, mimo wszystko. Lubił nawet parny upał lata w Tennessee, kiedy powiew wiatru odczuwało się jak dotknięcie gorącej flaneli, a wieczorami w ciasnym mieszkanku, które zajmował z Kate i chłopcami, panowała duszna wilgoć.
Od tamtej pory dużo się poprawiło. Jego praktyka dentystyczna kwitła, a mieszkanie dawno zamienił na lepsze i większe. Dwa lata temu przeprowadzili się z Kate do nowego domu z pięcioma sypialniami, w dobrej dzielnicy, z rozległym, soczyście zielonym trawnikiem, na którym mogło się bawić coraz liczniejsze stadko wnucząt i gdzie poranne promienie rozszczepiały się na miniaturowe tęcze w wodnym pyle ze spryskiwaczy.
I to właśnie na trawniku, kiedy pocąc się i klnąc, odpiłowywał uschniętą gałąź z wielkiego starego złotokapu, dostał zawału. Zostawił piłę utkwioną w drewnie i zdołał zrobić kilka niepewnych kroków w stronę domu, zanim powalił go ból.
Jadąc karetką, z maską tlenową na twarzy, mocno trzymał dłoń Kate i próbował się uśmiechnąć, by ją pocieszyć. W szpitalu jak zwykle: pospieszny balet personelu medycznego, gorączkowe rozpakowywanie igieł, popiskiwania aparatury. Wreszcie wszystko ucichło. Co za ulga! Trochę później, kiedy już podpisano niezbędne papiery i dopełniono nieuniknionych formalności, towarzyszących nam od urodzenia, Earl został wypuszczony.
Teraz leżał nago w wiosennym słońcu, na drewnianej ramie nad dywanem trawy i liści. Był tu ponad tydzień, wystarczająco długo, aby ciało się rozpuściło, odsłaniając kości i ścięgna pod zmumifikowaną skórą. Kosmyki włosów wciąż oblepiały tył czaszki, której puste oczodoły wpatrywały się w modre niebo.
Skończyłem pomiary i wyszedłem z drucianej klatki chroniącej zwłoki dentysty przed ptakami i gryzoniami. Otarłem pot z czoła. Było późne popołudnie, upalne mimo wczesnej pory roku. Wiosna jakoś się nie spieszyła, pąki czekały, nabrzmiałe i ciężkie. Za tydzień lub dwa widok będzie wspaniały, ale na razie brzozy i klony w lasach Tennessee wciąż tuliły do siebie młode pędy, jakby nie chciały ich wypuścić.
Wzgórze, na którym stałem, było zupełnie zwyczajne. Niemal malownicze, ale mniej dramatyczne niż piętrzące się w oddali imponujące granie Smoky Mountains. Jednak każdemu, kto odwiedzał to miejsce, rzucał się w oczy inny aspekt otoczenia. Wszędzie wokoło leżały ludzkie ciała w różnym stadium rozkładu. W zaroślach, w pełnym słońcu i w cieniu – stosunkowo świeże, wciąż nabrzmiałe od gazów gnilnych, i starsze, wysuszone, niemal wygarbowane. Część z nich była niewidoczna – zakopana lub schowana w bagażnikach samochodów. Inne, jak to, które ważyłem, osłonięto ekranami z siatki i wystawiono jak eksponaty makabrycznej instalacji. Tyle że to miejsce było znacznie poważniejsze. I zdecydowanie mniej publiczne.
Schowałem do torby sprzęt i notes. Poruszałem rękami, aby pozbyć się sztywności. Przez moją dłoń biegła cienka biała linia, dzieląc równo na pół linię życia i zaznaczając miejsce, gdzie ciało zostało rozcięte aż do kości. Symboliczny ślad, przypomnienie, że nóż, który w ubiegłym roku niemal zakończył moje życie, również je odmienił.
Zarzuciłem torbę na ramię i wyprostowałem się. Jej ciężar wywołał tylko słabe ukłucia w brzuchu. Blizna pod żebrami całkowicie się zagoiła, a za miesiąc lub dwa odstawię antybiotyki, które brałem przez ostatnie dziewięć miesięcy. Do końca życia będę podatny na infekcje, ale i tak uznałem się za szczęściarza, bo straciłem tylko fragment jelita i śledzionę.
Trudniej mi było pogodzić się z czymś innym, co utraciłem.
Pozostawiając dentystę wolnemu rozkładowi, obszedłem ciało częściowo ukryte w krzakach, poczerniałe i opuchnięte, a potem ruszyłem wąską ścieżką między drzewami. Młoda Murzynka w szarej chirurgicznej bluzie i spodniach kucała przy zwłokach w połowie zasłoniętych powalonym pniem. Pęsetami zdejmowała z nich wijące się larwy i wrzucała je do oddzielnych słoiczków.
– Cześć, Alana – powiedziałem.
Podniosła głowę i uśmiechnęła się.
– Hej, Davidzie.
– Jest tu gdzieś Tom?
– Ostatnio widziałam go przy podkładkach. I uważaj, jak chodzisz! – zawołała za mną. – W trawie leży prokurator okręgowy.
Uniosłem rękę, dziękując za przestrogę, i poszedłem dalej. Ścieżka biegła wzdłuż wysokiego ogrodzenia z drobnej siatki otaczającego hektar lasu. Ogrodzenie było zwieńczone drutem brzytwowym i osłonięte płotem z bali. Jedynym wejściem i wyjściem była olbrzymia brama z tablicą. Wielkie czarne litery tworzyły napis: „Ośrodek Badań Antropologicznych”. Ale to miejsce lepiej znano pod inną, mniej urzędową nazwą.
Większość ludzi nazywała je po prostu Trupią Farmą.
Tydzień wcześniej stałem w wykafelkowanym korytarzu swojego londyńskiego mieszkania, z zapakowanymi torbami u stóp. Na dworze, w bladym wiosennym świcie, rozbrzmiewały urocze ptasie trele. Przewertowałem w myśli listę rzeczy, które powinienem sprawdzić, i utwierdziłem się w przekonaniu, że wszystko zrobiłem. Okna zamknięte, doręczenie poczty wstrzymane, bojler wyłączony. Czułem się rozdrażniony i podenerwowany. Przywykłem do podróży, ale teraz to co innego.
Kiedy wrócę, nikt nie będzie na mnie czekał.
Taksówka się spóźniała, ale miałem mnóstwo czasu, żeby zdążyć na samolot. Mimo to wciąż niespokojnie zerkałem na zegarek. Mój wzrok przyciągnęły czarne i białe wiktoriańskie kafelki kilka metrów od miejsca, w którym stałem. Odwróciłem spojrzenie, ale arlekinowy wzór zdążył uruchomić pamięć. Już dawno temu zmyto krew przy drzwiach frontowych i ze ściany. Cały korytarz pomalowano, kiedy leżałem w szpitalu. Nie było żadnego śladu tego, co zdarzyło się tu w ubiegłym roku.
Nagle ogarnęła mnie klaustrofobia. Wyniosłem torby na zewnątrz, ostrożnie, by nie obciążać zbytnio mięśni brzucha. Taksówka podjechała w chwili, gdy zamykałem drzwi. Zatrzasnęły się z głośnym łupnięciem, w którym zabrzmiało coś ostatecznego. Nie oglądając się, ruszyłem do taksówki warczącej w obłoku spalin.
Dojechałem tylko do najbliższej stacji metra i linią Piccadilly dotarłem na Heathrow. Było za wcześnie na poranny tłok. Pasażerowie, z charakterystyczną dla londyńczyków obojętnością, starali się na siebie nie patrzeć.
Cieszę się, że wyjeżdżam, pomyślałem z pasją. Po raz drugi w życiu miałem uczucie, że muszę się wyrwać z Londynu. Inaczej niż za pierwszym razem. Wtedy, kiedy uciekałem, a moje życie leżało w gruzach po śmierci żony i córki, wiedziałem, że wrócę. Teraz musiałem wyjechać na dłużej, nabrać dystansu do ostatnich wydarzeń. Poza tym od miesięcy nie pracowałem. Miałem nadzieję, że ta podróż pozwoli mi stopniowo wrócić do swoich zajęć.
I zorientować się, czy wciąż nadaję się do pracy.
Nie znałem lepszego miejsca, żeby się o tym przekonać. Do niedawna ośrodek w Tennessee był wyjątkowym, jedynym na świecie polowym laboratorium, gdzie antropolodzy sądowi badają na ludzkich zwłokach proces rozkładu i rejestrują charakterystyczne objawy mogące wskazywać, kiedy i jak nastąpiła śmierć. Podobne ośrodki założono w Karolinie Północnej i w Teksasie, kiedy już rozwiano obawy mieszkańców przed sępami. Słyszałem nawet, że planowano kolejny w Indiach.
Ale nieważne, ile może być trupich farm: dla większości ośrodek w Tennessee nadal był tą Trupią Farmą. Znajdował się w Knoxville i stanowił część Centrum Antropologii Sądowej Uniwersytetu Tennessee. Miałem szczęście szkolić się tu na początku swojej kariery. Ale od mojego ostatniego pobytu minęło wiele lat. Zbyt wiele, jak powiedział mi Tom Lieberman, dyrektor ośrodka i mój dawny nauczyciel.
Kiedy siedziałem w hali odlotów na Heathrow, patrząc przez szybę na wolny, bezgłośny taniec samolotów, zastanawiałem się, jaki będzie mój powrót. Miesiącami, podczas bolesnej rekonwalescencji po wyjściu ze szpitala – i jeszcze bardziej bolesnych wspomnień – żyłem nadzieją podróży. Była celem, do którego mogłem dążyć, tak bardzo potrzebnym początkiem nowego.
A teraz, kiedy już wyruszyłem w drogę, po raz pierwszy się zastanawiałem, czy nie wiążę z tym zbyt wiele nadziei.
W Chicago dwie godziny czekałem na połączenie. Nad Knoxville wciąż jeszcze dudniła mijająca burza. Ale szybko się wypogodziło i kiedy odebrałem bagaże, przez chmury zaczęło przedzierać się słońce. Odetchnąłem głęboko, wyszedłszy z terminalu, żeby odebrać wynajęty samochód, i z przyjemnością poczułem w powietrzu dawno zapomnianą wilgotność. Jezdnie parowały, wydzielając ostry, pieprzowy zapach asfaltu. Na tle powoli odpływających granatowych chmur zmoczona deszczem bujna zieleń wokół autostrady niemal oszałamiała jaskrawością.
Do miasta dojeżdżałem już w lepszym nastroju. To się uda.
Teraz, ledwie tydzień później, nie byłem tego taki pewien. Szedłem ścieżką wokół polany, na której stał wysoki drewniany trójnóg przypominający szkielet tipi. Na platformie pod nim leżały zwłoki – czekały na ważenie. Zszedłem ze ścieżki i ostrożnie, jak nakazała Alana, przeciąłem polanę do miejsca, gdzie tkwiło w ziemi kilka betonowych bloków – geometryczne kształty wyraźnie odcinały się od leśnej scenerii. Pochowano w nich ludzkie szczątki. Prowadzono tu doświadczenia mające określić skuteczność georadaru w lokalizowaniu zwłok.
Wysoka, szczupła postać w drelichowych spodniach khaki i nieprzemakalnym kapeluszu klęczała kilka metrów dalej. Ze zmarszczonymi brwiami przyglądała się miernikowi na kawałku rury sterczącej z ziemi.
– Jak leci? – zagadnąłem.
Nie podniósł głowy, ale patrząc przez okulary w drucianych oprawkach, stuknął w miernik palcem.
– Uważasz, że łatwo wyczułoby się taki zapach? – zapytał, zamiast odpowiedzieć.
Pochodził ze Wschodniego Wybrzeża i to było słychać, bo spłaszczał samogłoski, chociaż miał przeciągłą wymowę, typową dla południowca z Tennessee. Od kiedy go znałem, Tom Lieberman poszukiwał własnego Świętego Graala – cząsteczka po cząsteczce analizował powstające w procesie rozkładu gazy, aby zidentyfikować woń. Każdy, komu zdechła mysz pod podłogą, może potwierdzić, że odór utrzymuje się jeszcze długo po tym, kiedy ludzki nos przestaje go wyczuwać. Szkolone psy wywęszą trupa wiele lat po pochówku. Tom głosił, że teoretycznie powinna istnieć możliwość opracowania czujnika, który zdoła zrobić to samo, co niezmiernie ułatwiłoby lokalizację i odzyskanie ciała. Ale jak zawsze teoria i praktyka to dwie różne rzeczy.
Wstał z mruknięciem, które mogło wyrażać frustrację albo zadowolenie.
– Dobra, skończyłem. – Skrzywił się, słysząc, jak trzeszczą mu stawy kolanowe.
– Wybieram się do stołówki na lunch. Idziesz?
Uśmiechnął się tęsknie, pakując sprzęt.
– Nie dzisiaj. Mary dała mi kanapki. Kurczak i kiełki fasoli albo coś innego, ale równie obrzydliwie zdrowego. Aha, zaprasza cię w ten weekend na obiad. Wbiła sobie do głowy, że potrzebujesz porządnego posiłku. – Znów się skrzywił. – Ciebie chce dobrze nakarmić, a ja dostaję żarcie dla królika. I gdzie tu sprawiedliwość?
Teraz ja się uśmiechnąłem. Żona Toma świetnie gotowała.
– Powiedz jej, że z radością przyjdę. Pomóc ci z rzeczami? – zaproponowałem.
– Nie, dam radę.
Wiedziałem, że nie chce mnie nadwerężać. Ale nawet kiedy wolno szliśmy do bramy, aż sapał z wysiłku. Tom, gdy go poznałem, miał już dobrze po pięćdziesiątce i z przyjemnością dodawał otuchy początkującemu brytyjskiemu antropologowi sądowemu. Było to dawniej, niż miałem ochotę pamiętać, i minione lata odcisnęły swoje piętno. Oczekujemy, że ludzie pozostaną takimi, jakich ich pamiętamy, ale oczywiście nigdy tak nie jest. Zobaczywszy go znowu, przeżyłem szok. Tak bardzo się zmienił.
Nie ogłosił oficjalnie, kiedy ustąpi ze stanowiska dyrektora Centrum Antropologii Sądowej, ale wszyscy wiedzieli, że prawdopodobnie przed końcem roku. Nawet gazeta z Knoxville dwa tygodnie temu prezentowała jego postać bardziej w formie hołdu niż wywiadu. Wciąż przypominał koszykarza, którym kiedyś był, ale zaborczy czas sprawił, że ze szczupłego mężczyzny zrobił się chudzielec. Miał zapadnięte policzki, co razem z dużymi zakolami nadawało mu ascetyczny, a jednocześnie niepokojąco kruchy wygląd.
Ale błysk w oczach pozostał, podobnie jak poczucie humoru i wiara w człowieka, której nie przygasił nawet fakt, że w pracy miał do czynienia z mroczną stroną ludzkiej natury. A ty sam też zostałeś nią naznaczony, pomyślałem, przypominając sobie paskudną bruzdę na swoim ciele, osłoniętą koszulą.
Kombi Toma stało na parkingu obok ośrodka. Przed wyjściem zatrzymaliśmy się przy bramie i zdjęliśmy rękawice oraz ochraniacze na buty. Kiedy brama się za nami zatrzasnęła, nic nie zdradzało, co znajduje się po drugiej stronie. Drzewa za ogrodzeniem wyglądały zwyczajnie. Gałęzie szeleściły w podmuchach ciepłego wiatru – nagie, ale już z zielonym cieniem nowego życia.
Włączyłem komórkę. Chociaż nie było żadnego zakazu, czułbym się nieswojo, gdyby dzwonki zakłócały spokój i ciszę Trupiej Farmy. Co nie znaczy, że na jakieś czekałem. Znajomi wiedzieli, że nie ma mnie w kraju, a osoba, z którą najbardziej chciałbym porozmawiać, nie mogła zadzwonić.
Schowałem telefon. Tom wrzucił walizkę do bagażnika. Udawał, że się nie zmęczył, a ja udawałem, że nic nie zauważam.
– Podrzucić cię do stołówki? – zapytał.
– Nie, dzięki. Pójdę pieszo. Powinienem ćwiczyć.
– Godna podziwu dyscyplina. Zawstydzasz mnie. – Przerwał, bo zadzwonił jego telefon. Zerknął na wyświetlacz. – Przepraszam, muszę odebrać.
Zostawiłem go i poszedłem przez parking. Ośrodek znajdował się na terenie Centrum Medycznego Uniwersytetu Tennessee, ale był całkowicie niezależny. Ukryty na zalesionych obrzeżach, jakby w innym świecie. Tutaj nowoczesne budynki szpitala i parkowe zielone przestrzenie roiły się od pacjentów, studentów i personelu medycznego. Pielęgniarka śmiała się, siedząc na ławce obok młodego człowieka w dżinsach, matka gniewała się na płaczące dziecko, a biznesmen prowadził ożywioną rozmowę przez komórkę. Kiedy przyjechałem tu po raz pierwszy, wyraźnie dostrzegałem kontrast między pogrążonym w ciszy rozkładem za bramą a tętniącą życiem normalnością na zewnątrz. Teraz ledwo to zauważałem.
Z czasem przyzwyczajamy się do wszystkiego.
Wbiegłem po schodach i ruszyłem do stołówki, nie bez satysfakcji, że oddycham tylko trochę ciężej niż zazwyczaj. Nie uszedłem daleko, kiedy usłyszałem za sobą szybkie kroki.
– Davidzie, poczekaj!
Ścieżką szybko kroczył mężczyzna mniej więcej w moim wieku i mojego wzrostu. Paul Avery – jedna ze wschodzących gwiazd Centrum. Już niemal wszyscy wskazywali go jako następcę Toma. Był specjalistą w dziedzinie osteologii i posiadał encyklopedyczną wiedzę, a wielkimi dłońmi o grubych palcach władał ze zręcznością chirurga.
– Idziesz na lunch? – Zrównał ze mną krok. Miał kędzierzawe, niemal kruczoczarne włosy, a na podbródku ciemny cień zarostu. – Mogę się do ciebie przyłączyć?
– Oczywiście. Jak się miewa Sam?
– Dobrze. Spotkała się dziś rano z Mary. Chce zrobić rajd po sklepach dla niemowląt. Karta kredytowa pewnie solidnie na tym ucierpi.
Uśmiechnąłem się. Poznaliśmy się dopiero kilka dni temu, ale Paul ze swoją ciężarną żoną Sam stawali na głowie, żebym dobrze się czuł. Wkrótce miało im się urodzić pierwsze dziecko. Paul udawał, że podchodzi do tego z dystansem, ale jego żona nie ukrywała emocji.
– Cieszę się, że cię widzę – mówił dalej. – Jeden z moich doktorantów się zaręczył, więc wybieramy się do miasta, żeby to uczcić. Tak na luzie, obiad i parę drinków. Może byś poszedł z nami?
Zawahałem się. Doceniałem propozycję, ale wcale nie pociągała mnie perspektywa wyjścia z grupą obcych ludzi.
– Idą Sam i Alana, więc parę osób już znasz – dodał Paul, widząc, że się ociągam. – Będzie fajnie.
Nie mogłem wymyślić żadnego pretekstu, żeby odmówić.
– Cóż… no dobra. Dzięki.
– Wspaniale. Zabiorę cię o ósmej z hotelu.
Na jezdni, tuż za nami, rozległ się klakson. Obejrzeliśmy się. Tom zatrzymał samochód przy krawężniku, opuścił okno i przywołał nas gestem.
– Właśnie miałem telefon z Biura Śledczego Tennessee. Niedaleko Gatlinburga znaleziono zwłoki w górskiej chacie. Brzmi ciekawie. Pomyślałem, Paul, że jeśli nie jesteś bardzo zajęty, to może pojechałbyś ze mną i popatrzył, co?
Paul pokręcił głową.
– Przykro mi, mam zajęte całe popołudnie. Nie mógłby ci pomóc któryś z absolwentów?
– Pewnie mógłby. – Tom spojrzał na mnie z błyskiem podniecenia w oczach. Zanim się odezwał, wiedziałem, co chce powiedzieć. – A ty, Dave? Miałbyś ochotę na małe zajęcia w terenie?
Po autostradzie z Knoxville powoli sunął sznur aut. W samochodzie mimo wczesnej wiosny było tak ciepło, że bez klimatyzacji nie dalibyśmy rady. Tom zaprogramował nawigację satelitarną, żeby poprowadziła nas w górach, ale teraz zupełnie jej nie potrzebowaliśmy. Nucił cicho pod nosem i już wiedziałem, że to oznaka niecierpliwego oczekiwania. Na Farmie panowała ponura atmosfera, ale wszyscy, którzy przekazali swoje ciała, zmarli śmiercią naturalną. W tym przypadku chodziło o ofiarę zbrodni.
– A więc to morderstwo? – Zabójstwo, poprawiłem się w myśli. Na pewno, w przeciwnym razie nie angażowano by Tennessee Bureau of Investigation, Biura Śledczego Tennessee. Tom współpracował z TBI, stanowym FBI, jako konsultant. Miał nawet odznakę służbową. Jeżeli telefon był od nich, a nie z komendy policji, to znaczyło, że przypadek jest poważny.
Tom nie spuszczał wzroku z drogi.
– Wszystko na to wskazuje. Za dużo mi nie powiedzieli, ale podobno zwłoki są w złym stanie.
Zacząłem się lekko denerwować.
– Nie będzie żadnych problemów z tym, że przyjechałem?
Tom spojrzał na mnie zdziwiony.
– A niby dlaczego? Często zabieram kogoś do pomocy.
– Ale ja jestem Brytyjczykiem. – Przed wyjazdem musiałem przejść przez biurokratyczne procedury związane z wizą i zezwoleniami na pracę, ale nie spodziewałem się, że wezmę udział w dochodzeniu. Nie byłem pewien, czy powitają mnie z radością.
Wzruszył ramionami.
– Ja nie widzę problemu. Sprawa raczej nie ma związku z bezpieczeństwem narodowym, a gdyby ktoś pytał, zaręczę za ciebie. Albo po prostu bądź cicho, wtedy nikt nie zwróci uwagi na twój akcent.
Z uśmiechem włączył odtwarzacz CD. Tom słuchał muzyki tak, jak inni palą papierosy lub piją whisky. Twierdził, że pomaga mu uwolnić umysł i skupić myśli. Jego ulubioną używką był jazz z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych i do tej pory tak często słuchałem albumów, które trzymał w samochodzie, że rozpoznawałem większość utworów.
Westchnął cicho i przy pulsujących rytmach Jimmy’ego Smitha rozparł się wygodnie w fotelu.
Patrzyłem na krajobraz Tennessee. Przed nami piętrzyły się Smoky Mountains spowite błękitnawą mgiełką, od której wzięły nazwę. Zalesione zbocza ciągnęły się po horyzont. Falujący zielony ocean ostro kontrastował z handlowym rozgardiaszem dookoła.
Jaskrawe punkty fast foodów, bary, sklepy i sklepiki ciągnęły się wzdłuż autostrady, a niebo przecinały przewody energetyczne i telefoniczne.
Londyn i Wielka Brytania wydawały się bardzo daleko. Przyjazd tutaj miał mi pomóc odzyskać sprawność i rozwiązać kilka ważnych problemów. Wiedziałem, że po powrocie będę musiał podjąć trudne decyzje. Umowa na czas określony, jaką miałem w Londynie z uniwersytetem, wygasła w okresie mojej rekonwalescencji, ale zaproponowano mi stałą posadę w katedrze antropologii sądowej na czołowym szkockim uniwersytecie. Delikatnie nakłaniała mnie do współpracy także Grupa Doradczo-Badawcza Medycyny Sądowej, interdyscyplinarna agencja, która pomagała policji odnajdować zwłoki. To mi bardzo pochlebiało i powinienem się cieszyć, ale niestety żadna propozycja nie wzbudzała mojego entuzjazmu. Może powrót tutaj coś zmieni.
Na razie nie zmienił.
Westchnąłem, bezwiednie pocierając dłonią bliznę.
– Dobrze się czujesz? – Tom zerknął na mnie.
– Doskonale. – Nakryłem szramę ręką.
Przyjął wyjaśnienie bez komentarza.
– Kanapki są w torbie na tylnym siedzeniu. Możemy się nimi podzielić. – Uśmiechnął się cierpko. – Mam nadzieję, że lubisz kiełki fasoli.
Bliżej gór okolica stawała się gęściej zalesiona. Przejechaliśmy przez Pigeon Forge, pretensjonalną miejscowość wypoczynkową. Wzdłuż chodników tłoczyły się bary i restauracje. Jedna knajpa utrzymana była niby w stylu pogranicza. Plastikowe bale udawały drewniane. Kilka kilometrów dalej znaleźliśmy się w Gatlinburgu. Karnawałowa atmosfera tego turystycznego miasteczka wydawała się wręcz wytłumiona w porównaniu z poprzednim. Gatlinburg leżał w dolinie; hotele i restauracje bardzo starały się przyciągnąć uwagę, ale przegrywały z naturalną wspaniałością gór.
Zostawiliśmy za sobą Gatlinburg i znaleźliśmy się w innym świecie. Strome, gęsto zalesione stoki zamknęły się wokół drogi, pogrążając nas w cieniu. Smoky Mountains, część potężnego łańcucha Appalachów, zajmowały powierzchnię dwóch tysięcy kilometrów kwadratowych po obu stronach granicy Tennessee i Karoliny Północnej. Ogłoszono je parkiem narodowym, ale przyroda jest beztrosko nieświadoma takich rozróżnień. Była to dzikość, którą nawet obecnie człowiek ledwo uszczknął. Kiedy przyjeżdżało się tu z tak zatłoczonej Wielkiej Brytanii, sama wielkość gór uczyła pokory.
Ruch na drodze był mały. Za kilka tygodni stanie się o wiele większy. Kilka kilometrów dalej Tom skręcił w boczną drogę – węższą, pokrytą tłuczniem.
– Chyba już niedaleko. – Przyjrzał się ekranowi na tablicy rozdzielczej, potem popatrzył przed siebie. – Aha. Jesteśmy na miejscu.
Przy wąskiej dróżce stała tablica z napisem „Chaty Schroedera nr 5–13”. Automatyczna skrzynia biegów trochę protestowała, zmagając się z pochyłością. Wśród drzew dostrzegłem niskie dachy chat rozmieszczonych daleko od siebie.
Przed nami po obu stronach stały wozy policyjne i nieoznakowane samochody, pewnie TBI. Kiedy podjechaliśmy bliżej, drogę zagrodził nam policjant w mundurze. Dłoń lekko opierał o kaburę pistoletu przy pasie.
Tom zatrzymał się i opuścił szybę, ale policjant nie dał mu się odezwać.
– Wstęp wzbroniony. Bardzo proszę odjechać.
Czysta wymowa z głębokiego Południa i uprzejmość policjanta same w sobie działały jak broń – celnie, stanowczo i nieustępliwie.
Tom uśmiechnął się promiennie.
– Spokojnie. Może pan powiedzieć Danowi Gardnerowi, że przyjechał Tom Lieberman?
Policjant odszedł kilka kroków i porozmawiał przez radio. To, co usłyszał, rozstrzygnęło sprawę.
– Dobra. Proszę stanąć z boku.
Tom wykonał polecenie. Kiedy parkowaliśmy, moje zdenerwowanie przerodziło się w wyraźny niepokój. Tłumaczyłem sobie, że to zrozumiałe. Wciąż byłem zardzewiały po rekonwalescencji i nie przypuszczałem, że wezmę udział w śledztwie w sprawie morderstwa. Ale w głębi duszy wiedziałem, że nie o to chodzi.
– Jesteś pewien, że mogę tu być? – zapytałem. – Nie chciałbym nikomu nadepnąć na odcisk.
Tom zupełnie tym się nie przejmował.
– Nie martw się. Jeżeli ktoś zapyta, jesteś ze mną.
Wyszliśmy z samochodu. Powietrze miało świeży, czysty zapach, pełen naturalnego aromatu dzikich kwiatów i ilastej ziemi. Słońce późnego popołudnia przesączało się przez gałęzie. W jego świetle zielone pąki przypominały duże szmaragdy. Na tej wysokości, w cieniu drzew, było dość chłodno, dlatego idący naprzeciwko nas człowiek wyglądał dość dziwnie – pod krawatem i w garniturze. Ale marynarkę trzymał przerzuconą przez ramię, a na jasnoniebieskiej koszuli widniały ciemne plamy potu. Twarz miał zaczerwienioną.
– Dzięki, że się zjawiłeś. – Uścisnął Tomowi rękę.
– Żaden problem, Dan. Poznaj doktora Davida Huntera. Odwiedza ośrodek. Zaproponowałem mu, żeby też przyjechał.
To nie zabrzmiało jak pytanie o zgodę. Mężczyzna odwrócił się do mnie. Był dobrze po pięćdziesiątce. Ogorzałą, zmęczoną twarz pokrywały głębokie zmarszczki. Siwiejące włosy miał krótko obcięte, przedziałek z boku zrobiony jak przy linijce.
Wyciągnął rękę. Jego uścisk był mocny, niemal wyzywający, skóra sucha, z odciskami.
– Dan Gardner. Agent specjalny. Miło pana poznać.
Domyśliłem się, że to odpowiednik starszego oficera dochodzeniowego w Wielkiej Brytanii. Mówił typowo dla ludzi z Tennessee – urywanie, trochę przez nos. Był zwodniczo spokojny i opanowany, ale wzrok miał ostry, oceniający.
– I co tu mamy? – Tom sięgnął po walizkę leżącą z tyłu samochodu.
– Poczekaj, ja wezmę. – Odebrałem mu bagaż. Mimo blizny bardziej mogłem dźwigać niż Tom. Tym razem nie zaprotestował.
Agent TBI ruszył z powrotem dróżką między drzewami.
– Zwłoki są w wynajętej chacie. Dziś rano znalazł je kierownik.
– Na pewno zabójstwo?
– O tak.
Nie rozwijał tematu. Tom zerknął na niego ze zdziwieniem, ale nie dociekał, skąd ta pewność.
– Jakieś dowody tożsamości?
– Portfel z kartami kredytowymi i prawem jazdy, ale nie wiadomo, czy należą do ofiary. Ciało uległo już takiemu rozkładowi, że fotografia na nic się nie przyda.
– Ile czasu mogło tu leżeć? – zapytałem bez zastanowienia.
Gardner zmarszczył brwi, a ja przypomniałem sobie, że jestem tylko do pomocy.
– Miałem nadzieję, że właśnie wy pomożecie nam to ustalić – odparł agent, zwracając się raczej do Toma niż do mnie. – Anatomopatolog jeszcze tam siedzi, ale niewiele ma nam do powiedzenia.
– A kto to taki? Scott? – spytał Tom.
– Nie, Hicks.
– Aha.
W reakcji Toma kryło się mnóstwo znaczeń i żadne nie było pochlebne. Ale teraz bardziej niepokoiłem się tym, że trochę zaczyna się męczyć, idąc pod górę.
– Chwileczkę. – Odstawiłem walizkę i udałem, że poprawiam sznurowadło.
Gardner sprawiał wrażenie poirytowanego, ale Tom z ulgą oddychał głęboko, przecierając demonstracyjnie okulary. Popatrzył wymownie na pociemniałą od potu koszulę agenta.
– Nie obraź się, Dan, ale dobrze się czujesz? Wyglądasz… no, chyba masz gorączkę.
Gardner spojrzał na wilgotną koszulę, jakby widział ją pierwszy raz.
– Powiedzmy, że jest tam trochę ciepło. Sam zobaczysz.
Ruszyliśmy dalej. Droga stała się płaska, kiedy drzewa się rozstąpiły, odsłaniając małą, trawiastą polanę ze żwirowaną, zachwaszczoną ścieżką. Odchodziły od niej inne dróżki, prowadzące do chat ledwo widocznych między drzewami. Ta, do której szliśmy, znajdowała się na drugim końcu polany, dość daleko od pozostałych. Ściany miała wyłożone gontem, już wyblakłym od wiatru, słońca i deszczu. Ścieżkę do drzwi wejściowych przegradzała jaskrawożółta taśma z dużymi, grubymi literami: „Linia policyjna. Nie przekraczać”. Wokół krzątały się różne ekipy.
Było to pierwsze miejsce przestępstwa, na którym znalazłem się w Stanach Zjednoczonych. Pod wieloma względami wyglądało typowo, ale drobne różnice nadawały mu trochę nierealny charakter. Przy chacie stała grupa techników kryminalistycznych TBI w białych kombinezonach. Wszyscy mieli zaczerwienione twarze i łapczywie pili wodę z butelek. Gardner zaprowadził nas do miejsca, gdzie młoda kobieta w eleganckim kostiumie rozmawiała z tęgim mężczyzną. Jego łysa głowa lśniła jak wypolerowane jajo. Był całkowicie bezwłosy, nie miał nawet brwi ani rzęs. Wyglądał trochę jak niemowlę, a trochę jak gad.
Kiedy podeszliśmy, odwrócił się i na widok Toma rozchylił wąskie usta w uśmiechu, ale bez choćby cienia radości.
– Byłem ciekaw, kiedy się pojawisz, Lieberman.
– Wystartowałem, jak tylko dostałem telefon, Donaldzie – odparł uprzejmie Tom.
– Dziwię się, że w ogóle dzwonili. Powinieneś to poczuć aż w Knoxville.
Zarechotał, nie przejmując się, że nikt inny nie uznał dowcipu za śmieszny. Domyśliłem się, że to Hicks, anatomopatolog wspomniany przez Gardnera. Młoda kobieta była szczupła, ale o muskulaturze lekkoatletki lub gimnastyczki. Jej wojskową postawę jeszcze bardziej podkreślały granatowa marynarka i spódnica oraz krótko ostrzyżone ciemne włosy. Nie miała makijażu, ale wcale go nie potrzebowała. Tylko usta nie pasowały do tego surowego wyglądu – pełne, kształtne wargi sugerowały zmysłowość, której przeczyła cała reszta.
Ogarnęła mnie krótkim, beznamiętnym spojrzeniem szarych oczu, ale jednocześnie dokonała szybkiej oceny. Na tle lekko opalonej twarzy jej białka wręcz błyszczały zdrowiem.
– Tom, to Diane Jacobsen – powiedział Gardner. – Właśnie wstąpiła do Zespołu Dochodzeń Terenowych. Po raz pierwszy pracuje przy sprawie zabójstwa. Chwaliłem ciebie i ośrodek, więc postaraj się mnie nie zawieść.
Podała mi rękę, nie zwracając uwagi na tę próbę żartu. Na ciepły uśmiech Toma prawie nie odpowiedziała. Nie mogłem się zorientować, czy to naturalna rezerwa, czy po prostu za bardzo stara się być profesjonalna.
Hicks skrzywił się z irytacją, patrząc na Toma. Zorientował się, że go obserwuję, i z rozdrażnieniem kiwnął głową w moją stronę.
– A to kto?
Do tej pory traktował mnie jak powietrze.
– David Hunter – przedstawiłem się, chociaż pytanie nie było adresowane do mnie. Intuicyjnie wyczuwałem, że nie ma sensu wyciągać ręki.
– David tymczasowo pracuje z nami w ośrodku. Uprzejmie zgodził się mi pomóc – wyjaśnił Tom.
„Pracuje z nami” było przesadą, ale nie zamierzałem prostować jego niewinnego kłamstwa.
– Brytyjczyk?! – zawołał Hicks, słysząc moją wymowę.
Diane znów ogarnęła mnie tak chłodnym spojrzeniem, aż się zaczerwieniłem.
– Wpuszczasz tu teraz turystów, Gardner? – dodał anatomopatolog.
Wiedziałem, że moja obecność może wkurzyć parę osób. Byłoby podobnie, gdyby ktoś obcy pakował się w dochodzenie w Wielkiej Brytanii. Mimo wszystko takie zachowanie działało mi na nerwy. Pamiętając, że jestem gościem Toma, powstrzymałem się od ciętej odpowiedzi. Kiedy wtrącił się Tom, Gardner wcale nie wyglądał na uszczęśliwionego.
– Doktor Hunter przyjechał tu na moje zaproszenie. Jest jednym z najlepszych antropologów sądowych w Wielkiej Brytanii.
Hicks parsknął z niedowierzaniem.
– Chcesz powiedzieć, że nie mamy dość własnych?
– Chcę powiedzieć, że cenię jego kompetencje – odparł spokojnie Tom. – A teraz może weźmy się do roboty.
Hicks wzruszył ramionami.
– Bardzo proszę. Oddaję ci denata z najserdeczniejszymi życzeniami – powiedział z przesadną uprzejmością i pomaszerował w kierunku samochodów.
Tom i ja zostawiliśmy agentów TBI przed chatą i podeszliśmy do stołu na krzyżakach, na którym porozkładano pudła z jednorazowymi kombinezonami, rękawiczkami, butami i maskami. Odczekałem, aż znajdziemy się na tyle daleko, że nikt nas nie usłyszy.
– Tom, może to nie był najlepszy pomysł. Poczekam w samochodzie.
Uśmiechnął się.
– Nie zwracaj uwagi na Hicksa. Pracuje w prosektorium w Ośrodku Medycznym UT, dlatego od czasu do czasu nasze drogi się krzyżują. Nienawidzi, kiedy musi się do nas zwracać o pomoc. Częściowo to zawodowa zazdrość, ale generalnie ten facet to dupek.
Próbował mnie uspokoić, mimo to czułem się niezręcznie. Przywykłem do przebywania na miejscu zbrodni, ale tu wyraźnie byłem obcy.
– Sam nie wiem… – zacząłem.
– Daj spokój, Dave. Wyświadczysz mi przysługę. Naprawdę.
Ustąpiłem, ale wątpliwości zostały. Wiedziałem, że powinienem być wdzięczny Tomowi, bo niewielu brytyjskich specjalistów od medycyny sądowej miało okazję pracować w Stanach. Tak czy inaczej, czułem się bardziej zdenerwowany niż kiedykolwiek dotąd. I nie mogłem przypisywać tego wrogości Hicksa, kiedyś zniósłbym o wiele gorsze zachowanie. Nie, tu chodziło o mnie. Miałem wrażenie, że w ostatnich miesiącach razem ze wszystkim innym straciłem także pewność siebie.
Weź się w garść. Nie możesz zawieść Toma.
Gardner podszedł do stołu, kiedy rozrywaliśmy plastikowe worki z kombinezonami.
– Lepiej rozbierzcie się do majtek, zanim to włożycie. Tam jest dość gorąco.
Tom parsknął.
– Nie obnażałem się publicznie od czasów szkoły i teraz nie zamierzam zaczynać.
Gardner wzruszył ramionami.
– Potem nie mów, że cię nie ostrzegłem.
Nie podzielałem wstydliwości Toma, mimo to poszedłem za jego przykładem. I bez rozbierania się do gatek czułem się wystarczająco skrępowany. Poza tym była dopiero wiosna, a słońce zachodziło. Jak gorąco może być w chacie?
Gardner grzebał między pudłami, aż w końcu znalazł słoik z maścią mentolową. Nałożył grubą warstwę pod nosem, potem podał słoik Tomowi.
– Będzie ci potrzebna.
– Nie, dziękuję. Mój zmysł powonienia już trochę się stępił.
Gardner bez słowa podał mi słoik. W innych okolicznościach też bym nie skorzystał. Podobnie jak Tom, dobrze znałem odór rozkładu i po tygodniu spędzonym w ośrodku zdążyłem już do niego przywyknąć. Wziąłem jednak słoik i wtarłem aromatyzowaną wazelinę nad górną wargę. Oczy natychmiast zaczęły mi łzawić od ostrego zapachu. Odetchnąłem głęboko, starając się uspokoić rozdygotane nerwy. Co się, u diabła, z tobą dzieje? Zachowujesz się, jakby to był twój pierwszy raz.
Czekałem, aż Tom się przygotuje. Słońce grzało mnie w plecy. Wisiało nisko, oślepiające, potem otarło się o wierzchołki drzew. Jutro rano znów się pojawi, bez względu na to, co się tu stało, pomyślałem.
Tom zasunął zamek błyskawiczny kombinezonu i uśmiechnął się do mnie radośnie.
– Zobaczmy, co tam mamy.
Naciągając lateksowe rękawiczki, ruszyliśmy zarośniętą ścieżką do chaty.
Drzwi były zamknięte. Gardner się zatrzymał. Marynarkę zostawił przy pudłach z kombinezonami. Teraz założył plastikowe ochraniacze na buty i rękawiczki. Na twarz naciągnął białą maskę chirurgiczną. Zanim otworzył drzwi, zrobił głęboki wdech. Weszliśmy do środka.
Widziałem ludzkie zwłoki w najrozmaitszym stanie. Wiedziałem, jak bardzo śmierdzą różne etapy rozkładu, i nawet potrafiłem je rozróżnić. Miałem do czynienia z ciałami spalonymi do kości albo zmienionymi w mydlany śluz po tygodniach leżenia w wodzie. Widok nigdy nie był przyjemny, ale to stanowiło nieodłączną część mojej pracy i myślałem, że jestem już na wszystko uodporniony.
Jednak nigdy dotąd nie spotkałem się z czymś takim. Odór był niemal namacalny. Mdląco słodki, serowy smród rozkładającego się ciała, jakby wydestylowany i skoncentrowany. Przebijał się przez mentol pod moim nosem. W chacie aż roiło się od much, ale to drobiazg w porównaniu z gorącem.
W chacie było jak w saunie.
Tom się skrzywił.
– Dobry Boże…
– Mówiłem, żebyś się rozebrał do majtek – przypomniał Gardner.
Pokój był mały i oszczędnie umeblowany. Kiedy weszliśmy, kilka osób z sądówki przerwało swoje zajęcia i zerknęło w naszą stronę. W oknach po obu stronach drzwi podniesiono żaluzje, żeby mogło wpaść dzienne światło. Na podłodze z czarnych desek leżały chodniki. Nad kominkiem wisiała para zakurzonych jelenich rogów, druga ozdabiała ścianę nad brudnym zlewem, kuchenką i lodówką. Pozostałe meble: telewizor, sofę i fotele, niedbale zepchnięto na boki. Na środku został tylko nieduży stół.
Na nim leżały na wznak nagie zwłoki.
Ręce i nogi zwisały z blatu. Tors napęczniały od gazów przypominał pęknięty, mocno wypchany worek żeglarski. Spadały z niego robaki, tak wiele, że przypominały kipiące mleko. Przy stole stał elektryczny grzejnik; wokół jego trzech rozpalonych do czerwoności spiral falowało powietrze. Kiedy im się przyglądałem, robak spadł na spiralę i zniknął ze skwierczeniem.
Było jeszcze krzesło z twardym oparciem, ustawione przy głowie ofiary. Wyglądało zwyczajnie, tylko… dlaczego tam stało?
Ktoś chciał dobrze widzieć, co robi.
Żaden z nas nie ruszył się od drzwi. Nawet Tom sprawiał wrażenie zaskoczonego.
– Nic nie zmienialiśmy – oznajmił Gardner. – Pomyślałem, że sami zechcecie zarejestrować temperaturę.
Punkt dla niego. Temperatura była ważnym czynnikiem przy ustalaniu czasu zgonu, ale niewielu śledczych o tym by pomyślało. Jednak w tym przypadku wolałbym, żeby nie wykazywał się taką skrupulatnością. Połączenie gorąca i smrodu powalało.
Tom z roztargnieniem kiwnął głową. Uważnie wpatrywał się w zwłoki.
– Możesz uczynić ten zaszczyt, Dave?
Postawiłem walizkę na podłodze i otworzyłem wieko. Tom od lat wciąż miał ten sam sfatygowany sprzęt, wszystkie narzędzia mocno zużyte i starannie włożone na swoje miejsce. Ale chociaż w głębi duszy był tradycjonalistą, doceniał także zalety nowej techniki. Zachował rtęciowy termometr – elegancki, z dmuchanego szkła i ręcznie obrobionej stali – ale obok leżał nowy, cyfrowy. Włączyłem go i patrzyłem, jak szybko rośnie odczyt na ekranie.
– Długo tu będziecie? – spytał Tom Gardnera, spoglądając na ludzi w białych kombinezonach.
– Jeszcze trochę. Dla nich jest za gorąco. Jeden z agentów już mi zemdlał.
Tom pochylał się nad zwłokami z różnych stron, dokładnie omijając zaschniętą krew na podłodze. Poprawił okulary.
– Masz już temperaturę, Dave?
Sprawdziłem odczyt. Zaczynałem się pocić.
– Czterdzieści trzy i pół.
– Czy teraz możemy już wyłączyć ten cholerny piecyk? – zapytał technik, wielki facet z brzuchem jak beczka wypychającym kombinezon. Widoczna spod chirurgicznej maski część jego twarzy była czerwona i spocona.
Spojrzałem na Toma. Skinął głową.
– Można też otworzyć okna. Wpuśćmy tu trochę powietrza.
– Dzięki ci, słodki Boże. – Grubas sapnął i wyłączył piecyk.
Spirale zaczęły ciemnieć. Otworzono na oścież okna. Rozległy się westchnienia i pomruki ulgi.
Podszedłem do Toma, który w skupieniu obserwował ciało.
Gardner nie przesadzał. Bez wątpienia – zabójstwo. Kończyny ofiary zostały ściągnięte w dół i umocowane taśmą do nóg stołu. Skóra była napięta jak na bębnie i ciemna jak po wygarbowaniu, co wcale nie świadczyło o przynależności etnicznej. Jasna skóra ciemnieje po śmierci, natomiast ciemna często jaśnieje i w efekcie trudno na tej podstawie orzekać o pochodzeniu denata. Bardziej znaczące były szczeliny. W czasie rozkładu, kiedy ciało rozdymają gazy, skóra pęka. Ale te zwłoki wyglądały dziwnie. Zaschnięta krew oblepiała stół i pokryła czarnymi plamami chodnik. Musiała pochodzić z otwartej rany lub ran, a więc przynajmniej część uszkodzeń epidermy powstała za życia ofiary. To wyjaśniałoby liczbę larw much plujek, ponieważ składają one jaja w każdym możliwym otworze.
Mimo wszystko nigdy wcześniej nie widziałem tylu robaków w jednym ciele. Zawłaszczyły oczy, nos, usta i genitalia, usuwając wszelkie poszlaki, które pomogłyby ustalić płeć ofiary.
Chcąc nie chcąc, patrzyłem, jak wiją się w ziejącej szczelinie na brzuchu, a skóra wokół niej porusza się jak żywa. Odruchowo przesunąłem dłonią po własnej bliźnie.
– Davidzie? Dobrze się czujesz? – zapytał łagodnie Tom.
Z wysiłkiem odwróciłem wzrok.
– Świetnie – oznajmiłem i zacząłem wyjmować z walizki słoiczki na próbki.
Popatrzył badawczo, ale nie skomentował mojej odpowiedzi, tylko zwrócił się do Gardnera:
– Co wiemy?
– Niewiele. – Głos Gardnera tłumiła maska. – Zabójca działał bardzo metodycznie. Żadnych odcisków butów w plamach krwi, poruszał się ostrożnie, uważał, gdzie stawia stopy. Chata została wynajęta w ubiegły czwartek przez kogoś, kto przedstawił się jako Terry Loomis. Żadnego rysopisu. Rezerwacja i płatność kartą kredytową dokonana telefonicznie. Męski głos, miejscowa wymowa. Facet poprosił, żeby zostawić klucz pod wycieraczką przy drzwiach chaty. Powiedział, że przyjedzie późno.
– Sprytne – stwierdził Tom.
– Bardzo. Nikt nie przejmował się papierkami, dopóki było płacone. Okres wynajmu skończył się dziś rano, ale klucz nie został zwrócony, dlatego kierownik przyszedł sprawdzić, czy niczego nie brakuje. Chociaż trudno zrozumieć, o co się tak martwił – dodał, rozglądając się po nędznie wyposażonym wnętrzu.
Ale Tom nie zwracał na to uwagi.
– Chata była wynajęta dopiero od ubiegłego czwartku? Jesteś pewien?
– Tak powiedział kierownik. Datę potwierdzają wpis do rejestru i pokwitowanie z karty kredytowej.
Tom zmarszczył brwi.
– Niemożliwe. To przecież zaledwie pięć dni temu.
Myślałem o tym samym. Rozkład był zdecydowanie za bardzo zaawansowany jak na tak krótki okres. Ciało, w którym zaczęły się procesy fermentacyjne i gnilne, już miało serowatą konsystencję, a skóra zsuwała się jak pomarszczony garnitur. Piecyk elektryczny oczywiście mógł przyspieszyć ten proces, ale to z kolei nie wyjaśniało skali aktywności larw. Nawet przy najsilniejszym grzaniu i wilgotności panującej w lecie w Tennessee osiągnięcie tego stadium trwałoby około siedmiu dni.
– Kiedy znaleziono zwłoki, drzwi i okna były zamknięte? – zapytałem Gardnera bez zastanowienia. No i koniec z siedzeniem cicho.
Wydął wargi z niezadowoloną miną, ale odpowiedział.
– Drzwi zamknięte na zamek. Żaluzje opuszczone.
Odgoniłem muchy od twarzy. Jeszcze nie zdążyłem się do nich przyzwyczaić.
– Duża aktywność owadów jak na zamknięte pomieszczenie – zwróciłem się do Toma.
Kiwnął głową. Starannie zdjął pęsetą robaka z ciała i podniósł go do światła.
– Co o tym sądzisz?
Popatrzyłem z bliska. U much występują trzy stadia larwalne, zwane wylinkami, w czasie których larwy robią się coraz większe.
– Trzecia wylinka – stwierdziłem. Larwa miała więc przynajmniej sześć dni, a prawdopodobnie więcej.
Tom kiwnął głową i wrzucił robaka do słoiczka z formaldehydem.
– Niektóre zaczęły się już przepoczwarzać, czyli od śmierci minęło sześć albo siedem dni.
– Ale nie pięć – powiedziałem. Znów przesunąłem dłoń w stronę brzucha. Cofnąłem ją. Daj spokój, skup się. Z wysiłkiem skoncentrowałem się na zwłokach. – Mógł zostać zabity gdzie indziej i przywieziony tu martwy.
Tom się zawahał. Dwie osoby w białych kombinezonach wymieniły spojrzenia i natychmiast uświadomiłem sobie swój błąd. Poczułem, jak piecze mnie twarz. Palnąłem niezłą głupotę.
– Jeżeli ofiara jest już martwa, nie ma potrzeby mocować jej rąk i nóg do stołu – skomentował potężny technik.
– Może trupy w Anglii są bardziej ruchliwe niż tutaj – dorzucił z poważną miną Gardner.
Rozległy się śmieszki. Zaczerwieniłem się jeszcze bardziej. Ty idioto. Co się z tobą dzieje?
Tom zamknął wieczko z preparatem. Twarz miał całkowicie beznamiętną.
– Jak sądzisz, ten Loomis to ofiara czy zabójca? – zapytał Gardnera.
– W portfelu znaleźliśmy prawo jazdy Loomisa i jego karty kredytowe, poza tym ponad sześćdziesiąt dolarów gotówką. Sprawdziliśmy: wiek trzydzieści sześć lat, biały, zatrudniony jako urzędnik w firmie ubezpieczeniowej w Knoxville. Nieżonaty, mieszkał samotnie i od kilku dni nie pojawiał się w pracy.
Do chaty weszła Jacobsen. Tak jak inni miała kombinezon, ochraniacze na butach i rękawiczki; nawet w tym wyglądała niemal elegancko. Nie założyła maski; blada stanęła przy starszym agencie.
– A więc, o ile zabójca nie zarezerwował chaty na swoje nazwisko i nie zostawił nam uprzejmie swoich dokumentów, najbardziej prawdopodobna jest wersja, iż ten tutaj to albo Loomis, albo jeszcze jakiś inny mężczyzna – stwierdził Tom.
– Na to wygląda – przytaknął Gardner. Przerwał, bo w drzwiach pojawił się agent.
– Ktoś chce się z panem zobaczyć.
– Zaraz wrócę – powiedział Tomowi Gardner i wyszedł.
Jacobsen została. Wciąż była blada, ale mocno skrzyżowała ręce na piersi, jakby to pomagało jej opanować wszelką słabość.
– Skąd pan wie, że to mężczyzna? – Odruchowo zerknęła na kipiące kłębowisko w kroczu, ale szybko odwróciła wzrok. – Nie widzę niczego, co określałoby płeć.
Mówiła z niezbyt silnym akcentem, ale wystarczająco wyraźnym, żeby się zorientować, że nie pochodzi stąd. Popatrzyłem na Toma, ale był zaabsorbowany zwłokami. Albo udawał.
– Cóż, poza rozmiarami… – zacząłem.
– Nie wszystkie kobiety są drobne.
– Owszem, ale niewiele jest tak wysokich. I nawet duża kobieta miałaby bardziej delikatną strukturę kostną, zwłaszcza czaszki. To…
– Wiem, co to czaszka.
O Boże, ale drażliwa.
– …to zazwyczaj dobra wskazówka przy określaniu płci – dokończyłem.
Uniosła brodę, jakby chciała jeszcze mocniej podkreślić swój upór, ale powstrzymała się od komentarza. Tom, który badał otwarte szeroko usta, wyprostował się.
– Spójrz na to, Davidzie.
Odsunął się, gdy podszedłem. Większość tkanki miękkiej twarzy zniknęła, w oczodołach i jamie nosowej wiła się masa robaków. Zęby były niemal całkowicie odsłonięte, a w miejscu, gdzie znajdowały się dziąsła, normalnie kremowa zębina miała zdecydowanie czerwonawy odcień.
– Różowe zęby – stwierdziłem.
– Widziałeś już coś takiego? – spytał Tom.
– Raz albo dwa. – Ale nie więcej. I nie w takiej sytuacji.
Jacobsen słuchała naszej rozmowy.
– Różowe zęby?
– Taki odcień daje hemoglobina z krwi wtłoczonej do zębiny – wyjaśniłem. – Zęby pod szkliwem stają się różowawe. Czasami widzi się to u ofiar utonięcia, które jakiś czas pływają twarzą w dół.
– Nie przypuszczam, żebyśmy mieli tu do czynienia z topielcem – oznajmił Gardner, wchodząc do chaty.
Był z nim jeszcze jeden mężczyzna, ale nie wyglądał mi na policjanta albo agenta TBI. Około czterdziestu pięciu lat, nie tęgi, ale dobrze odżywiony. Miał na sobie spodnie khaki, lekką zamszową kurtkę i bladoniebieską koszulę. Jego pulchne policzki pokrywała długa szczecina.
Zachowywał się, okazując demonstracyjną swobodę, a przez to zbyt sztucznie, zupełnie jakby stylizował się na modela. Ubranie dobrze skrojone i drogie, koszula rozpięta o jeden guzik za dużo, zarost i włosy starannie wypielęgnowane.
Wręcz biła od niego pewność siebie. Nie przestał nonszalancko się uśmiechać, nawet kiedy zobaczył zwłoki przywiązane do stołu.
Gardner zdjął maskę, może z szacunku dla przybysza, który też jej nie nosił.
– Profesorze Irving, chyba nie poznał pan jeszcze Toma Liebermana, prawda?
Mężczyzna obdarował Toma uśmiechem.
– Nie, nasze drogi jeszcze się nie przecięły. Proszę wybaczyć, że nie podaję ręki. – Teatralnie pokazał rękawiczki.
– Profesor Irving jest psychologiem. Sporządza profil osobowości sprawców przestępstw. Współpracował z TBI przy kilku śledztwach – wyjaśnił Gardner. – Chcieliśmy się zorientować, jak to wygląda z psychologicznego punktu widzenia.
Irving uśmiechnął się ironicznie.
– Prawdę mówiąc, wolę nazywać się behawiorystą. Ale nie będę spierać się o nazwy.
Właśnie to zrobiłeś. Nakazałem sobie nie wyładowywać na nim swoich nastrojów.
Uśmiech Toma był wprawdzie beznamiętny, ale chyba wychwyciłem w nim chłód.
– Miło mi pana poznać, profesorze Irving. A to mój przyjaciel, doktor Hunter – dodał, nadrabiając zaniedbanie Gardnera.
Irving uprzejmie kiwnął mi głową, ale było oczywiste, że nie pojawiłem się na jego radarze. Teraz zwrócił uwagę na Jacobsen i uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Chyba nie dosłyszałem pani nazwiska.
– Diane Jacobsen. – Sprawiała wrażenie podenerwowanej i kiedy wysunęła się do przodu, wyglądało na to, że jej opanowanie lada chwila się ulotni. – Miło mi pana poznać, profesorze Irving. Czytałam wiele pańskich prac.
Psycholog zaprezentował w uśmiechu nienaturalnie białe i równe zęby.
– Mam nadzieję, że zasłużyły na pani dobrą ocenę. Proszę mówić mi Alex.
– Diane przed wstąpieniem do TBI robiła specjalizację z psychologii – wtrącił Gardner.
Irving uniósł brwi.
– Doprawdy? W takim razie muszę szczególnie uważać, żeby się nie skompromitować. – Omal nie pogłaskał jej po głowie. Kiedy zaczął przyglądać się zwłokom, uśmiech ustąpił miejsca grymasowi obrzydzenia. – Miewał lepsze chwile, co? – Pokręcił nosem. – Mógłbym prosić jeszcze trochę mentolu?
Prośba nie była skierowana do nikogo konkretnego. Po chwili jakaś kobieta, technik kryminalistyczny, niechętnie wyszła na dwór. Irving złożył palce w daszek i słuchał informacji Gardnera. Kiedy technik wróciła, psycholog wziął od niej mentol i nawet nie podziękowawszy, starannie rozsmarował go nad górną wargą, potem wyciągnął rękę z pojemnikiem, oczekując, że kobieta odbierze maść.
Zrobiła to dopiero po chwili.
– Do usług – mruknęła.
Jeżeli Irving dosłyszał ironię w jej głosie, nie dał tego po sobie poznać. Tom spojrzał na mnie z rozbawieniem, wziął z walizki kolejny słoiczek i podszedł do zwłok.
– Wolałbym, aby pan poczekał, aż skończę – odezwał się Irving, nie patrząc na niego, zupełnie jakby uznał za pewnik, że wszyscy podporządkują się jego życzeniom.
Dostrzegłem błysk irytacji w oczach Toma i przez chwilę myślałem, że coś odpowie. Ale zanim zdążył otworzyć usta, przez jego twarz przebiegł nagły skurcz i natychmiast zniknął. Może uznałbym, że tylko mi się zdawało, gdyby nie bladość.
– Odetchnę świeżym powietrzem. Za gorąco tu dla mnie – oznajmił Tom.
Chwiał się lekko, idąc w stronę drzwi. Ruszyłem za nim, ale pokręcił głową.
– Nie, zostań! Kiedy profesor Irving skończy, zacznij robić zdjęcia. Tylko napiję się trochę wody.
– W lodówce pod stołem jest kilka butelek – powiedział Gardner.
Z niepokojem patrzyłem, jak Tom wychodzi, ale najwyraźniej nie chciał robić zamieszania. Był odwrócony tyłem do wszystkich, oprócz mnie i Irvinga, więc raczej nikt się nie zorientował, że coś jest nie w porządku, a psycholog i tak nie zwracał na nic uwagi. Podpierając dłonią brodę i słuchając dalszych wyjaśnień Gardnera, uważnie wpatrywał się w denata. Kiedy agent TBI skończył, Irving nie poruszył się ani nie odezwał. Nadal tkwił w pozie głębokiego skupienia. „Poza” to właściwe słowo. Skarciłem się w myślach za złośliwość.
– Oczywiście zdajecie sobie sprawę, że to seria? – Wreszcie się ocknął.
Gardner zrobił zbolałą minę.
– No, nie wiadomo.
Irving uśmiechnął się protekcjonalnie.
– Och, wiadomo. Proszę spojrzeć na ułożenie ciała. Zostało wyeksponowane, żebyśmy właśnie tak je znaleźli. Rozebrane, związane i najprawdopodobniej torturowane. A potem zostawione twarzą do góry. Ani śladu wstydu czy żalu, próby zasłonięcia ofierze oczu albo odwrócenia twarzy. Nic! Czyste wyrachowanie i przyjemność w dokonywaniu zbrodni. Był zadowolony z tego, co zrobił, dlatego chciał, żebyście to zobaczyli.
Gardner przyjął wiadomość z rezygnacją. Musiał już sam się tego domyślić.
– A więc zabójca jest mężczyzną?
– Oczywiście. – Irving roześmiał się, jakby Gardner opowiedział dowcip. – Poza tym najwyraźniej był silny. Myśli pan, że kobieta zdołałaby zrobić coś takiego?
Zdziwiłbyś się, do czego niektóre są zdolne. Zaczęła mnie swędzieć szrama.
– Widzimy tu ogromną arogancję – ciągnął Irving. – Zabójca na pewno wiedział, że znajdziemy ciało. Mój Boże, nawet zostawił portfel, żebyśmy mogli zidentyfikować ofiarę. To nie jest pojedynczy wyskok. Facet dopiero się rozkręca.
Odniosłem wrażenie, że taka perspektywa cieszy psychologa.
– Może portfel nie należy do ofiary – zasugerował Gardner bez przekonania.
– Ależ oczywiście, że należy. Zabójca działał zbyt metodycznie, żeby zostawić własny. Założę się, że sam zarezerwował chatę. Z pewnością nie znalazł się w niej przypadkiem. Wszystko dokładnie zaplanował, wyreżyserował. Najpierw rozpoznał teren, potem sprowadził ofiarę. W to miłe, odosobnione miejsce, gdzie mógł ją do woli torturować.
– Skąd pewność, że ofiara była torturowana? – odezwała się Jacobsen po raz pierwszy od dłuższej chwili.
Zdawało się, że psycholog dobrze się bawi.
– A po co przywiązywałby ją do stołu? Ten człowiek nie tylko został skrępowany, ale i rozpięty jak na krzyżu. Zabójca chciał działać bez pośpiechu, cieszyć się zbrodnią. Chyba nie uda się sprawdzić, czy są ślady nasienia albo ataku seksualnego.
Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że psycholog czeka na moją reakcję.
– Nie uda się; za daleko posunięty rozkład.
– Szkoda. – Zabrzmiało to tak, jakby nie dostał zaproszenia na bankiet. – Ale sądząc z ilości krwi na podłodze, nie ulega wątpliwości, że rany zostały zadane, kiedy ofiara jeszcze żyła. Poza tym okaleczenie genitaliów jest bardzo znaczące, prawda?
– Niekoniecznie – odezwałem się odruchowo. – Muchy plujki składają jaja przy każdym otworze w ciele, w kroczu też. Aktywność owadów nie oznacza, że jest tam rana. Będziemy musieli przeprowadzić pełne oględziny, żeby to ustalić.
– Doprawdy? – Uśmiech Irvinga zastygł. – Ale przyzna pan, że krew skądś pochodzi. A może pod stołem jest rozlana kawa?
– Zwracałem tylko uwagę, że… – zacząłem, ale Irving już nie słuchał. Ze złością zamknąłem usta, kiedy odwrócił się do Gardnera i Jacobsen.
– Mamy skrępowaną i nagą ofiarę, nad którą zabójca najprawdopodobniej się znęcał. Pozostaje pytanie, czy rany są wynikiem wściekłości po odbytym stosunku, czy też przejawem niezaspokojenia napięcia seksualnego. Innymi słowy, czy morderca zadał je, bo zrobił, co chciał, czy dlatego że nie zrobił.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki