Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
NARKOMANI, CZŁONKOWIE GANGÓW, DILERZY NARKOTYKÓW
Wyrwani ze szponów ulicy za pomocą Słowa
Nawet jeśli by go to nie zabiło, nie istniało zbyt wiele sposobów na szczęśliwe zakończenie.
David Wilkerson, chudy kaznodzieja z wiejskich terenów Pensylwanii, w latach 50. i 60. zmierzył się z nowojorskim światem slumsów, ratując wielu z ciemności nałogu i prowadząc ich do zbawienia. Przez następne pięćdziesiąt lat jego wzrok skupiony był na ludziach uciskanych, zapomnianych i odrzuconych.
Punkt widzenia Wilkersona był radykalny – wierzył on, że Bóg może uczynić i uczyni wielkie rzeczy tym, którzy są odrzuceni i zagubieni. Jego upór nie pozwalał mu rezygnować z ludzi ulicy, nawet jeśli oni sami już się poddali. Miał również ponadnaturalną wnikliwość, dzięki której w oczach narkomanów i członków gangów widział Chrystusa.
Na ulice najbardziej dotkniętego przestępczością amerykańskiego miasta Wilkerson przyniósł mądrą miłość i ewangelię, przedstawione w jego bestselerowej książce Krzyż i sztylet. Teraz poznacie resztę tej historii, opowiedzianą przez jego syna, Gary’ego.
W tej porywającej, pełnej bólu serca, nadziei i pasji historii David Wilkerson wzywa do poważnego potraktowania Bożego wezwania do tego, by kochać tych najmniejszych – tak jakby zależało od tego nasze życie.
Przyszedł z krzyżem do walczących na noże, a ich samych zaprowadził pod krzyż.
Gdy w 1958 David Wilkerson przeniósł się z wiejskich obszarów Pensylwanii do Nowego Jorku, żeby stawić czoła gangom rządzącym na ulicach, był drobnym mężczyzną z sercem przepełnionym pasją. W gazecie zobaczył zdjęcie siedmiu nastolatków, członków gangu Egipskich Smoków, wkroczył więc na salę sądową, na której ci chłopcy byli skarżeni o morderstwo, i powiedział sędziemu, że ma im coś do przekazania. Sędzia wyrzucił go z sali. Tak rozpoczęła się misja Wilkersona, którą prowadził wśród odrzuconych i zapomnianych.
Ale kim był David Wilkerson?
Był ponadwyznaniowym, ulicznym misjonarzem slumsów, który stawał twarzą w twarz z tymi, którzy rządzili ulicami poprzez narkotyki i przemoc. Był prowadzonym przez Ducha walcem, który przeciwstawiał się świeckim i kościelnym systemom i docierał do najbardziej zatwardziałych. Był człowiekiem mądrości, który odważnie przekazywał proroctwa i nie zrzekł się swoich przekonań, pomimo oskarżeń i osądów.
W 1963 roku Wilkerson opublikował swoją potężną książkę, Krzyż i sztylet, która opisywała przemianę przywódcy gangu, Nicky’ego Cruza, i sprzedała się na całym świecie w ponad 16 milionach egzemplarzy. Później Wilkerson założył Times Square Church, który obecnie jest olbrzymim kościołem ponadwyznaniowym, do którego należy 8 tysięcy członków. Do dzisiaj jest to rozdroże dla tych, którzy zmagają się z grzechem, narkotykami i pornografią.
Wilkerson był człowiekiem wiary, który wierzył, że Bóg da mu to, czego potrzebuje, żeby wejść do świata przestępstw i morderstw. Szedł naprzód bez oglądania się za siebie. David Wilkerson jest żywym przykładem tego, że pasja i przekonanie mogą zainspirować i wzmocnić cię na twojej własnej drodze wiary, nawet w najbardziej niebezpiecznych czy beznadziejnych okolicznościach.
GARY WILKERSON jest Prezesem World Challenge, międzynarodowej organizacji misyjnej, założonej przez jego ojca, Davida Wilkersona. Jest również głównym pastorem Springs Church, który założył w roku 2009 i od tego czasu ogromnie rozwinął z Bożą łaską. Gary podróżuje po kraju i zagranicą, prowadząc konferencje dla pastorów, misjonarzy i pracowników chrześcijańskich; nadzoruje również działania misyjne, takie jak zakładanie kościołów, sierocińców, klinik zdrowia i programów żywieniowych dla biednych ludzi na całym świecie. Gary i jego żona Kelly mają czworo dzieci i mieszkają w Kolorado Springs.
R.S.B. SAWYER jest pisarzem znanym z serii Best Christian Writing, wydanej przez HarperOne. Razem z żoną, Joy Roulier Sawyer, mieszkają w Denver, gdzie działają w społeczności Lighthouse Writers. Jako edytorzy zdobyli nagrody przyznane przez Associated Church Press i Catholic Press Association.
Nieczęsto zdarza się, że czyjeś nazwisko staje się jednocześnie synonimem tytułu książki, ale właśnie taka sytuacja miała miejsce w przypadku Davida Wilkersona i jego bestsellera, Krzyża i sztyletu. Jej przesłanie zdefiniowało efektywną i przemieniającą życie służbę Davida wśród gangów Nowego Jorku i okolicznych społeczności, która dotarła później również do młodzieży na całym świecie. Strony tej książki opowiadają o konflikcie i odwadze w obliczu niebezpieczeństwa. „Człowiek, który uwierzył” poznał tajemnicę chrześcijańskiego życia, gdy powiedział: „Nie chcę, żeby Pan mnie odwiedził… Chcę, żeby we mnie zamieszkał”. Niech podczas lektury fascynującego życia Davida Wilkersona wasze serca zapłoną takim samym pragnieniem poznania Chrystusa w pełni Jego chwały.
Franklin Graham, Prezes i Dyrektor Generalny Billy Graham Evangelistic Association oraz Samaritan’s Purse
Pięćdziesiąt lat temu siedziałem na kanapie, chory i wychodzący z nałogu narkotykowego w New York Teen Challenge Home, który David Wilkerson założył, żeby dotrzeć do gangów i narkomanów. Moje życie zostało przemienione na wieki i David zainspirował mnie do tego, by poświęcić je na docieranie do ludzi w potrzebie. Gary bardzo dokładnie sportretował dziedzictwo swojego ojca, człowieka, który wpłynął na świat przesłaniem o nadziei i przemianie. To jest pozycja obowiązkowa, która was zachęci i pokieruje waszą wiarą tak, że uwierzycie, że Bóg jest Bogiem rzeczy niemożliwych!
Pastor Victor M. Torres, założyciel i pastor New Life for Youth i New Life Outreach Intl. Church, Richmond, VA
Poznałem Davida Wilkersona w pierwszych dniach jego służby na ulicach Nowego Jorku. Bóg użył go, żeby dotknął mojego życia. Jestem żywym dowodem na to, że cuda ciągle się zdarzają.
Pastor Sonny Arguinzoni Sr, założyciel Victory Outreach International
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 437
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W pewien ciepły, letni, niedzielny wieczór nasz kościół wypełnił się po brzegi. Mówcą wieczoru miał być Nicky Cruz, dawny przywódca gangu Mau Maus, który przed dziesiątkami lat rządził właśnie tu, w centrum Brooklynu. Przyjaźniliśmy się z Nickym od kilku lat. Jego dramatyczna historia nawrócenia stała się niemal legendą dzięki ogromnej popularności książki Krzyż i sztylet, autorstwa Davida Wilkersona. Książka krążyła po całym świecie i została przetłumaczona na dziesiątki języków. Opowiadała historię młodego ewangelisty z zachodniej Pensylwanii, który poczuł, że powinien przyjechać do Nowego Jorku, by zwiastować ewangelię o Bożej miłości młodym ludziom, należącym wówczas do brutalnej kultury gangu. Odwaga i zwiastowanie Davida Wilkersona przemówiły nawet do Nicky’ego Cruza, który wydawał się najbardziej beznadziejnym przypadkiem ze wszystkich.
Za kilka minut miałem zaprosić Nicky’ego do ponownego podzielenia się jego niezwykłym świadectwem. Podczas gdy chór mojej żony śpiewał kolejną pieśń, podszedł do mnie kościelny i szepnął do ucha: „David Wilkerson i jego żona właśnie przyjechali i siedzą na balkonie”. Nie znałem wcześniej Davida Wilkersona, ale szybko zaprosiłem go, żeby usiadł z nami z przodu. To był początek mojej długiej, cennej przyjaźni z autorem Krzyża i sztyletu i założycielem Teen Challenge – organizacji, która tak efektywnie działa wśród narkomanów na całym świecie.
Jednak David Wilkerson był kimś o wiele ważniejszym. Był człowiekiem wychowanym przez Boga do bycia użytecznym ewangelistą zarówno w Ameryce, jak i poza nią. Pisał inspirujące książki, dzięki którym ludzie zaczynali poważnie traktować swoją relację z Chrystusem. Jego hojność finansowa docierała do różnych zakątków świata, zapewniając domy ubogim i programy żywieniowe głodnym. Założył również Kościół Times Square. W pewnym sensie był także proroczym głosem dla swojego pokolenia, walczącym z bezbożnymi trendami w Kościele Chrystusa i ostrzegającym zarówno duchownych jak i wiernych, którzy nie przykładali wagi do istoty jego przesłania.
Wspaniałą cechą charakteru Davida Wilkersona była jego pasja dla Boga. Nad wszystko inne pragnął bliskości Chrystusa. Dążył do doświadczania Boga w głębszy sposób niż tylko zrozumienie doktryny Chrystusa. Jego ufność w moc i prowadzenie Ducha Świętego często zapierała dech w piersiach. Brat Dave chciał być prowadzony przez Boga bez względu na konsekwencje. Obłudne, letnie, mechaniczne chrześcijaństwo dogłębnie go zasmucało.
Paradoksalne jest to, że dostąpiłem zaszczytu napisania przedmowy do tej biografii. David Wilkerson przemawiał w Brooklyńskiej świątyni niezliczoną ilość razy, a nasza przyjaźń pogłębiała się, mimo że przez całe swoje życie pozostał w pewnym sensie samotnikiem. Podróżowaliśmy razem, pracowaliśmy razem na rzecz ewangelii i często rozmawialiśmy o sprawach duchowych.
Pewnego dnia spacerowaliśmy Aleją Flatbush w Brooklinie w stronę Prospect Park, gdzie nasz Kościół zorganizował uliczne spotkanie z bratem Davem jako mówcą. Podczas tej przechadzki Dave przyznał mi się do pewnej błędnej oceny, której dokonał i przez którą zmagał się z wyrzutami sumienia. W pewnym momencie przerwał w pół zdania i powiedział:
– Jim, wyobraź sobie tylko! Kiedyś umrę i ktoś pewnie napisze książkę o moim życiu. Stworzy portret jakiegoś superuduchowionego giganta wiary, który nigdy nie walczył z grzechem i szatanem jak wszyscy pozostali. Jakie to niedorzeczne! – słynny David Wilkerson uświadamiał młodemu pastorowi, że bez łaski Jezusa otrzymywanej każdego dnia on, tak jak każdy inny, szybko by się rozsypał. To był szlachetny David Wilkerson – bezpretensjonalny i szczery, pokornie wyrażający swoją nieustanną potrzebę Bożej pomocy.
Dotarliśmy w końcu do amfiteatru w parku, w którym zebrali się ludzie, przyciągnięci rozbrzmiewającą w nim muzyką gospel. David Wilkerson, mieszkający wówczas w Teksasie, powrócił do swojego żywiołu – ulicznego ewangelisty, opowiadającego ludziom o miłości Jezusa. Tamtego popołudnia z jakiegoś powodu David rozpłakał się podczas swojego zwiastowania. Zdawało się, że rozpoznał w tłumie kilku starszych narkomanów.
– Ile jeszcze będziesz miał okazji, by przyjść do Jezusa? – zapytał. – Co jeszcze mogę ci powiedzieć o Chrystusie i jego miłości? Wszystko już słyszałeś. Dzisiaj masz jeszcze czas. Nie mów „jutro”, przyjdź do niego teraz!
Podczas gdy David zwiastował ewangelię, Duch Święty wyraźnie przekonywał o grzechu. David poprosił tych, którzy chcieli przyjąć Chrystusa, by zbliżyli się do sceny, z której przemawiał. Dziesiątki ludzi przesuwało się cicho do przodu, a amfiteatr stawał się uliczną świątynią Boga. Gdy David poprosił ludzi, by powtarzali za nim słowa modlitwy pokutnej, nagle podsunął mikrofon pod nos Portorykańczyka, który płakał jak dziecko.
– Powtarzaj za mną – powiedział do niego David. – Ale mów to z serca!
To, co nastąpiło potem, było prawdopodobnie najdziwniejszą modlitwą grzesznika w annałach chrześcijaństwa. David Wilkerson prowadził tego mężczyznę i innych w modlitwie: Boże, wybacz mi mój grzech. Potrzebuję Cię, Jezu. Mam dość swojego życia. Ufam Ci, Panie. To były zdania, które wypowiadał mój przyjaciel Dave, jednak gdy ten zdesperowany człowiek je powtarzał, do każdego zdania dodawał pięcioliterowy przerywnik, a jego głos niósł się przez głośniki na cały park. Ze łzami skruchy chciał tak desperacko przekonać Boga o swojej szczerości, że używał najmocniejszych słów, jakie znał. Nagle park wypełnił się mieszanką przekleństw i błagania o Boże uwolnienie i zbawienie! A David ani razu nie odsunął od niego mikrofonu. Brzmiało to niewłaściwie, ale jakimś cudem było jak najbardziej prawdziwe, ponieważ to był jedyny język, jaki ten człowiek znał.
Otworzyłem oczy podczas tej modlitwy i słuchałem ludzi, powtarzających jej słowa. David Wilkerson, zalany łzami, trzymał mikrofon przy twarzy mężczyzny, który pchał się do Królestwa Bożego. Prawdopodobnie długo nie będzie wśród nas kolejnego Davida Wilkersona.
Jim Cymbala
Życie obfitujące w wydarzenia, które nie otrzymały honorowego tytułu „cudów”, ale które powinny być dosłownie określane tym terminem.
Jako fikcja, byłoby zbyt niewiarygodne; wierzymy w nie, bo wydarzyło się naprawdę.
– John McCandlish Phillips, reporter, New YorkTimes
Człowiek, który uwierzył
– Co widzisz? – zapytał mój ojciec. Zadał mi to pytanie kilka razy w życiu. W tym momencie staliśmy obok siebie, spoceni, w centrum jednego z największych slumsów na świecie. To pytanie o dokładne postrzeganie czegoś zawsze było dla niego głównym pytaniem, bez względu na to, gdzie się właśnie znajdował.
Nasze buty wizytowe, pokryte błotem, pozostawiły po sobie nikły obłok kurzu w parnym powietrzu Nairobi. Ciężarówka, którą jechaliśmy, wywiozła nas tak daleko, jak mogła, i zostawiła pół mili stąd. Doszliśmy tutaj na piechotę, krętymi, wąskimi i zakurzonymi ścieżkami, mijając rzędy lepianek i szałasów, wpatrując się beznamiętnie w Kenijską biedę, w ich maleńkie, prowizoryczne mieszkania, upchnięte ciasno jedno obok drugiego. Niektóre z domków miały konstrukcję zrobioną z kantówek, a ściany z kawałka płótna lub blachy. Niektóre pokryte były plandeką z plastiku lub kartonem. Były to domy dla całych rzeszy ludzi, którzy żyli i umierali w slumsach, nigdy ich nie opuszczając.
Przyjechaliśmy tutaj z delegacją kenijskich pastorów, na prośbę mojego ojca. W pewnym momencie musieliśmy przekroczyć dużą latrynę, która znajduje się pomiędzy chałupami. Slums nie miał systemu kanalizacji, dlatego ludzie musieli wykopać odpływy ze swoich domów. Potok wpływał do ścieków, które biegły pomiędzy chatami. Doszliśmy do miejsca, w którym po żadnej stronie latryny nie można było swobodnie przejść, dlatego musieliśmy iść w rozkroku nad latryną – lewa noga po jednej stronie, prawa po drugiej. Nasze dreptanie mogło się wydawać niegodne grupy mężczyzn w niedzielnych garniturach, niegodne zwłaszcza mojego ojca, drobnego człowieka w okularach, siedemdziesięciolatka, zawsze elegancko ubranego. Nie był jednak speszony; widać było, że o czymś myśli.
Czasami natrafialiśmy na kabel, który wychodził ukradkiem z jakiejś chaty. Większość ludzi w slumsach nie miała elektryczności, więc kilku odważnych mieszkańców podłączało kable do linii elektrycznej na którejś z pobliskich ulic. Za złapanie groziła nie tylko grzywna, ale surowa kara lub ogromna łapówka, na którą nie byłoby ich stać. Podziwiałem ich pomysłowość, nie wspominając już o odwadze w imię przetrwania. To jest życie w slumsach. Mój ojciec nieustannie spotykał się z taką desperacją i nigdy się od niej nie odwracał. W rzeczywistości tata był ekspertem od wyszukiwania takiego rodzaju „kabli” – ludzkiej desperacji, która prowadziła go wprost do miejsc o największych potrzebach na świecie. Wydawało się, że one go przyciągają do siebie.
W końcu dotarliśmy do małej polany. Tata odszedł od grupy pastorów i ruchem ręki zachęcił mnie, żebym stanął obok niego na popękanej ziemi, pokrytej gdzieniegdzie chwastami. Popatrzyłem na niego ponownie, szukając wskazówki dotyczącej tego, o co mnie właśnie poprosił. Co widziałem? Wizję ludzkiego piekła.
Ogromny obszar slumsów w Dolinie Mathare to dom dla 600 000 ludzi. Mieści się on w cieniu centrum Nairobi – jak na ironię, blisko zamożnych dzielnic stolicy. Z każdym krokiem w głąb slumsów zobaczyć można rosnącą biedę – biedę, która ma własną skalę ubóstwa. W samym środku, obejmując zachwaszczoną ścieżkę, na której właśnie się znajdowaliśmy, jest miasto w mieście, które znajduje się w jeszcze jednym mieście. Każda dzielnica slumsów ma swoje własne szkoły, kościoły, sklepy, podstawowe instytucje, nierozpoznawalne dla odwiedzających. W sercu Doliny Mathare – unurzanym w największej nędzy, pośród najbardziej opłakanych warunków na ziemi – pomogliśmy zbudować szkołę podstawową dla dzieci z okolicy.
W szkole spotkaliśmy delegację pastorów, w której był także kenijski biskup. W środku tego ogrodzonego ośrodka, na brudnym i glinianym patio nasza grupa została powitana przez rozpromienionych pracowników.
– Tę tablicę wykonały dla was dzieci – powiedział dyrektor, wychodząc do przodu, by wręczyć ją razem z bukietem kwiatów. Byli gotowi oprowadzić nas po szkole, którą wspieramy codziennymi obiadami dla czterystu uczęszczających do niej dzieci. Mój ojciec bardzo chciał zobaczyć, gdzie przygotowuje się i podaje jedzenie, jedyny zdrowy posiłek, jaki te dzieci otrzymują w ciągu dnia. Zaprowadzono nas do kuchni, która w rzeczywistości była dołem wykopanym w ziemi z miejscem na ognisko i ogromnym garnkiem, w którym można było gotować duże ilości mięsa czy warzyw.
Gdy znaleźliśmy się na boisku za rogiem, powitał nas chór czterystu głosów dzieci ubranych w jasne mundurki, kupione przez naszą organizację.
– Kochamy Cię, Jezu! – śpiewali słowa piosenki, którą napisali na tę okazję. A gdzieś w środku piosenki pojawił się wers: Dziękujemy ci, Davidzie Wilkersonie!
Tata uśmiechnął się, słysząc te słowa. A jednak mógłbym przysiąc, że jego myśli były gdzie indziej. Nie dziwiło mnie to. Gdy dzieci ustawiły się w kolejce po obiad, tata podszedł do biskupa, żeby z nim porozmawiać.
Dzieci z pełnymi już talerzami ścisnęły się na małej przestrzeni otoczonej ścianami i siedząc na twardej, brudnej ziemi, jadły swój posiłek. Nie było tam krzeseł ani stołów. Po obiedzie grupy dzieci zaczęły grać w piłkę, jednak po chwili plac zrobił się tak tłoczny, że gra stała się trochę uciążliwa. Uległem jej, klękając na ziemi pośród dzieci, które w ciągu kilku minut stłoczyły się nade mną. Gdy spojrzałem w górę, zobaczyłem mojego ojca czekającego z biskupem. Tata był podenerwowany i chciał już ruszać. Zobaczył to, co miał zobaczyć.
Teraz, stojąc na krawędzi ścieżki pokrytej chwastami, miałem dowiedzieć się, o co poszło.
– Zatem, co widzisz? – zapytał ojciec. Upał narastał wraz z podmuchami idącymi od ziemi.
– Puste pole? – zażartowałem. Byliśmy w epicentrum ludzkiej desperacji. Poza potrzebą przetrwania niczego nie można tu było dostrzec gołym okiem. Nawet wybielona ziemia została uprzątnięta z jakiegokolwiek kawałka szkła, które można by sprzedać na złom. Obraz pustkowia był wzmocniony przez zapach – mieszankę oparów olejów, które ludzie palą w swoich domach, moczu i kału wydalanych z ich niedożywionych ciał.
A jednak dokładnie wiedziałem, o czym myślał mój ojciec. Stał tam w swoim garniturze, nie zważając na ogromny upał, w zapaskudzonych butach. Zawsze ubierał się porządnie, żeby uszanować tych, których odwiedzał i którzy starali się, by jak najlepiej nas ugościć. Teraz wskazał na pole.
– Oto, co ja widzę – powiedział i dokładnie opisał wizję nowej szkoły. – Stołówka tam – pokazał – boisko tam. – Każdy gest wskazywał konkretne miejsce. Każdy zapowiadał znaczącą poprawę w drobnych szczegółach. Widziałem to wszystko.
Podczas gdy mówił, na jego ustach pojawiał się uśmiech. Był pełen energii – to właśnie mój ojciec w najlepszej formie. Potrzeba, którą rozpoznał w ciasnej szkole, zapisała się w jego głowie w momencie, gdy zebrał wszystko razem i wtedy natychmiast powstała wizja. Dzieci miały już budynek z klasami; teraz potrzebowały miejsca, w którym mogłyby jeść i grać, a ci nauczyciele potrzebowali pomocy. Zanim tego popołudnia opuściliśmy slumsy w Dolinie Mathare, tata już wykonał kilka telefonów w celu realizacji planów, które znajdowały się na szczycie jego listy priorytetów.
To nie był pierwszy raz, gdy mój ojciec pokazał mi, o czym marzył. W roku 1973, gdy byłem nastolatkiem, a moja rodzina mieszkała w Dallas, tata zabierał mnie czasami na swoje weekendowe przejażdżki na wschód, gdzie niedaleko Tyler zaczynały się teksańskie lasy sosnowe. Te wycieczki stanowiły dla niego odświeżającą przerwę pomiędzy wyjazdami ewangelizacyjnymi. Trasy jego długich podróży biegły przez cały kraj pomiędzy stadionami w metropoliach i kościołami w małych miejscowościach, pomiędzy dziesięciotysięcznymi tłumami i zaledwie kilkoma tuzinami. Prowadziły za ocean, gdzie przemawiał do tłumów na stadionach i do małych grup w ręcznie zbudowanych kościołach w środku slumsów.
W pewnym momencie naszej przejażdżki tata skręcił na północ, na drogę powiatową i podążał jej zakrętami pomiędzy zagajnikami dębów i magnolii. Przed jednym z zakrętów zjechał w prawo na krótki żwirowy podjazd, który przecinał rozległą posiadłość. Skierował samochód w stronę najwyższego wzniesienia, jakie widzieliśmy, i jechał wyboistą drogą w rytm wybijany przez furgonetkę. W końcu zatrzymał samochód w najwyższym miejscu i wysiadł. Gdy zbliżaliśmy się do zbocza, tata upewnił się, że na niego patrzę, podniósł rękę i wskazując coś, powiedział:
– Pozwól, że powiem ci, co widzę.
Podczas tych wycieczek na wschód Teksasu w jego głowie powstawała wizja szkoły liderów dla absolwentów Teen Challenge, programu odwykowego dla narkomanów, który stworzył trzynaście lat wcześniej. Gdy go rozpoczynał, nikt wcześniej nie słyszał o takim programie. W Stanach istniały tylko dwa ośrodki, które leczyły uzależnionych – jeden z nich był oddziałem psychiatrycznym w szpitalu, drugi znajdował się w więzieniu stanowym; obie instytucje dokładnie odzwierciedlały to, jak świat postrzegał wówczas osoby uzależnione. Teen Challenge nie tylko zdejmował z ludzi piętno uzależnienia; ośrodek ten zasłynął dzięki najwyższej wówczas na świecie skuteczności w leczeniu, utrzymującej się na poziomie osiemdziesięciu sześciu procent. Był znany również na innych kontynentach, nawet w krajach komunistycznych, w których problem z narkotykami stał się społeczną epidemią. Przywódcy reżimu desperacko pragnęli wprowadzić ten program u siebie, w pełni świadomi, że jego siłą napędową była wiara w Chrystusa i Jego moc zaopatrywania ludzi w ciało i duszę.
McCandlish Phillips, znany reporter New York Times, napisał: „Jego zwiastowanie w Polsce było cudownym wyczynem ewangelizacyjnym”. Odnosił się do historycznej podróży mojego ojca z 1986 roku, gdy społeczny niepokój w społeczeństwie komunistycznym sięgnął szczytu. „Prostota i siła przekazu Davida, wypływającego wprost z Pisma Świętego – w halach, audytoriach i stadionach, gdzie przemawiał do młodych ludzi – zapierała dech w piersiach. To z całą pewnością musiało zostać zgłoszone”.
Sam Philips był znanym dziennikarzem w newsroomie Times’a, szanowanym przez swoich kolegów: Pete’a Hamilla, Gay’a Talese’a i Davida Halberstama. Przez dziesięć lat ten żarliwy chrześcijanin wysyłał swoim wydawcom notatki służbowe, zanim w końcu otrzymał zgodę na napisanie artykułu o ogromnym sukcesie programu odwykowego dla narkomanów, który „stawał się szeroko znanym fenomenem”. Phillips wiedział, że ten fenomen zależał od jednej rzeczy: mocy Bożej miłości skierowanej do najtrudniejszych problemów na świecie.
Wizje mojego ojca nie dotyczyły wyłącznie przebudowy nieruchomości. On widział przemienione życia. Zaangażował się w realizację tej wizji w sposób, który ciężko sobie dzisiaj wyobrazić: jako naiwny, społecznie niedostosowany, biały pastor Kościoła Zielonoświątkowego z małego miasteczka, odwiedzający samotnie dzielnice gangów w Nowym Jorku w późnych latach 50. A jednak, jak wierzył mój ojciec, jeśli Boża miłość nie mogłaby dotrzeć do miejsc niemożliwych, by dokonać rzeczy niemożliwych, to czy mogłaby być prawdziwa?
Gdy mój ojciec przyjechał do Nowego Jorku, były tam tysiące kościołów. Wiele z tych kościołów bało się wyjść na zewnątrz ze względu na bezpieczeństwo swoich ludzi.
– Przez działania gangów, jednego lata straciliśmy czterdziestu młodych ludzi – mówi Dick Simmons, obecnie dyrektor Men4Nations, wówczas pastor na Brooklynie. Wysiłki mojego ojca podejmowane na tych niebezpiecznych ulicach zmieniły Kościół jako siłę społeczną.
– Jego działania były niezwykle prorocze, nowatorskie – mówi historyk Kościoła, dr Vinson Synan. Ich efekt Billy Graham nazwał jednymi z najbardziej niesamowitych nawróceń dwudziestego wieku. Miał na myśli Nicky’ego Cruza, przywódcę gangu, którego spotkanie z Jezusem było znane całym pokoleniom dzięki książce Krzyż i sztylet. Nicky zdobył złą sławę wśród reporterów zajmujących się przestępczością w Nowym Jorku. Jego przemiana pokazała milionom czytelników pełną mocy lekcję zawartą w książce taty: Bóg może zmienić każdego. Bóg może użyć każdego. I Bóg chce ciebie.
Ze wzrokiem skupionym na krajobrazie Wschodniego Teksasu, ojciec opisał mi w szczegółach to, co widział: program absolwencki dla młodych mężczyzn i kobiet po odwyku, którzy wykazywali potencjał jako liderzy. Nie myślał wyłącznie o liderach dla ośrodków Teen Challenge. Jego wizja obejmowała misjonarzy wszystkich typów – miejskich, zagranicznych, wewnątrzkościelnych – młodych ludzi, zebranych z całych Stanów Zjednoczonych i wysłanych do najbardziej potrzebujących miejsc na świecie. Wskazał zagajnik drzew i powiedział:
– Tam zbudujemy domy dla ludzi, którzy przyjadą ich szkolić. Tam umieścimy główne biura. A tam będzie sala gimnastyczna. Magazyn z książkami misyjnymi będzie przy drodze, żeby ciężarówki mogły do nich dojechać.
To, co mój ojciec opisywał mi podczas naszych weekendowych wyjazdów, doszło do skutku w ciągu trzech lat – i to dokładnie tak, jak to widział w swoich wizjach. Budynki stoją tak, jak je opisał. A teraz to, co jest w tym wszystkim najbardziej zadziwiające: wyobraził sobie to wszystko, zanim jeszcze stał się właścicielem tej ziemi.
Takie rzeczy zdarzały się jedna po drugiej. Ponad dekadę później zaintrygował legendarną rodzinę producentów z Broadway’u, gdy starał się kupić ich flagowy teatr na Times Square, żeby zrobić z niego siedzibę kościoła. Oto przed nimi stał pastor Kościoła Zielonoświątkowego, który przez lata mieszkał na głębokiej prowincji Teksasu. W ciągu półtora roku ci sami producenci kiwali z niedowierzaniem głowami podczas przepisywania Teatru Marka Hellingera, w którym od tej pory miał mieścić się kościół Times Square, zbór, w którym pokorny zapach bezdomnych miesza się z najlepszymi wodami kolońskimi menedżerów i w którym zdobywcy nagrody Tony’ego Awarda wznoszą ręce w modlitwie razem z narkomanami.
– David robił rzeczy, których nikt inny nie potrafił zrobić ani nawet ich sobie wyobrazić – powiedział McCandlish Philips. Przyjaźnił się on z moim ojcem i wiedział, że tata posiada szczególny dar wizjonerstwa: umie w swoich myślach zobaczyć to, czego nie widzi nikt inny albo tylko nieliczni. Tata szczerze wierzył, że to, co zobaczył, rzeczywiście się stanie. Miał również zdolność, zapał i wiarę w to, że Bóg tego dokona.
Jerry, młodszy brat taty, mówi:
– Potrafił popatrzeć na coś i zobaczyć, co się z tym stanie za pięć lat. – Dotyczyło to również życia innych ludzi.
Pojechaliśmy z tatą do slumsów w Dolinie Mathare tuż po konferencji dla pastorów, którą jego misja, World Challenge, zorganizowała w Nairobi. Tata po każdej konferencji poświęcał trochę czasu na odwiedzenie lokalnych misji, które wspomagaliśmy. Celem takich konferencji jest wsparcie pastorów w ich trudnej pracy, zwłaszcza w ich służbie biednym. Wydarzenia te są zawsze bezpłatne, ponieważ często sami pastorzy są biedni. Wielu osobom zapewniamy posiłki, część z nich pokonuje duże odległości, żeby móc uczestniczyć w tych konferencjach.
Tata rozpoczął organizowanie tych konferencji, gdy już od wielu lat sam był pastorem. Swoim pracownikom w kościele Times Square powiedział:
– Wiem, że w slumsach na całym świecie są pastorzy, którzy wołają o pomoc. Znajdźcie ich. – Jego ostatnim działaniem w praktycznym szerzeniu ewangelii było podróżowanie po świecie i osobiste służenie tym ludziom. W ciągu pięciu lat odwiedził sześćdziesiąt krajów.
Ostatniego dnia konferencji widzieliśmy wspaniały taniec, wykonany przez masajskich wojowników, których niesamowita skoczność jest znana na całym świecie. Przedstawienie odbyło się na prośbę wiceprezydenta kraju, który tego dnia siedział z nami przy stole prezydialnym. Gdy Masajowie skończyli swój taniec, zwróciłem uwagę taty na pewną osobę z tłumu, której historię właśnie usłyszałem.
– To jest misjonarka, która prowadzi sierociniec – powiedziałem, wskazując kobietę popychającą trzyletnie dziecko. – Uratowała tego chłopca z kontenera na śmieci. – Powiedziano mi, że mały Samuel został porzucony na pewną śmierć jako niemowlę.
Kilka chwil później mój ojciec stał na podium.
– Zanim zacznę, powiem, że na tej sali znajduje się kilku dostojników, których będziecie chcieli poznać – powiedział. – To są ludzie, którzy prawdziwie zmieniają świat, ludzie, o których usłyszycie. – Wszystkie oczy zwróciły się w stronę wiceprezydenta kraju i biskupów. Jednak tata powiedział:
– Chciałbym przedstawić wam Samuela – skinął na misjonarkę, która przyprowadziła chłopca do podium. Tata wziął go w ramiona. – To jest Samuel – powiedział, uśmiechając się. – Bóg uratował go ze sterty śmieci. On będzie wielkim Bożym człowiekiem w waszym kraju.
Jeden po drugim pastorzy zaczęli wstawać i chwalić Boga. Zerknąłem na wiceprezydenta Kenii. Łzy płynęły mu po policzkach. Mogłem czytać w jego myślach: „To nasz kraj musi usłyszeć. Tak, to jest syn Kenii”.
Mój ojciec właśnie naruszył zasady protokołu. Powinien był pozdrowić dygnitarzy, jednak w tym pomieszczeniu nikt tak nie myślał, włączając wiceprezydenta. Do środka włamała się Boża rzeczywistość. Chrystusowe soczewki rzuciły inne światło na całą rzeczywistość. To były te same soczewki, przez które tata pierwszy raz zobaczył Nicky’ego Cruza, z wizją tego, czym jego okropnie zniszczone życie mogło się stać.
To, co w tym momencie zrobił mój ojciec, nie było dla niego niczym niezwykłym. On tak zawsze żył. Z tylko sobie wiadomych powodów odrzucał wszystkie zaproszenia prezydenta USA do Białego Domu, ale podczas swojej podróży ewangelizacyjnej potrafił zboczyć z trasy o setki mil tylko po to, żeby spotkać się z nikomu nieznaną zakonnicą, która napisała o Chrystusie coś, co go poruszyło. Świat i wszystko, co go otaczało, zawsze postrzegał przez soczewki wieczności.
Mój tata nie tylko widział to, czego wielu z nas nie potrafiło zobaczyć. Mobilizował się, by widzieć to, czego większość z nas nie chciała zauważyć. Zmuszał się, by bohatersko chodzić na tzw. „strzelnice”, gdzie świadczył tym, których świat zdawał się nie zauważać: sponiewieranym młodym ludziom, którzy świadomie zabijali samych siebie. Przewidział napływ tych samych śmiertelnych narkotyków na przedmieścia zamieszkiwane przez klasę średnią lata wcześniej zanim, świeccy komentatorzy zauważyli zmianę w społeczeństwie. Zobaczył, jak będzie wyglądać za pięć lat życie znudzonego społeczeństwa, które się im poddało, i to wywołało u niego łzy. Założył Krucjaty Młodzieżowe Davida Wilkersona, za pomocą których chciał docierać do tego pokolenia z Bożą miłością, zanim ludzi dopadnie rozpacz, uzależnienie czy samobójstwo – śmiertelny łańcuch, który widział już w miejskich gettach.
Łatwo można zapomnieć o kulturze tamtego okresu, o tym, jak podejrzliwie patrzono wówczas na młodzież. Był to czas, w którym panowało hasło: „Ameryka – pokochaj ją lub wyjedź”. Każdy mężczyzna z włosami sięgającymi uszu był postrzegany jako buntownik. To samo dotyczyło każdej dziewczyny, która nosiła minispódniczkę. Tata starał się dotrzeć do nich wszystkich w taki sam sposób, w jaki docierał do członków gangów i narkomanów – nie po to tylko, żeby ich uratować, ale dlatego, że widział w nich najlepszych Bożych ewangelistów. Jego wiara pomagała zmieniać sposób, w jaki siebie postrzegali – z kogoś godnego pogardy w obiekt wiecznej miłości.
Wizja taty, którą miał dla ludzi, powodowała również wzrost ich wiary. Nauczał, że ponadnaturalne działanie może być udziałem niedoskonałego, ale oddanego ludzkiego życia. Przez ponad dwie dekady to przesłanie sprawiło, że niezliczona liczba ludzi powierzyła swoje życie Jezusowi. Podczas klasycznej epoki podróży ewangelizacyjnych, wielu Amerykanów przyjęło Chrystusa jako swojego Zbawiciela. Podczas podróży ewangelizacyjnych mojego taty, ludzie byli poruszani do czegoś więcej, oferując Bogu nie tylko wierzące serce, ale życie w służbie i poświęceniu.
– On był zawsze daleko z przodu – mówi Dallas Holm, znany muzyk i autor piosenek, który przez ponad dziesięć lat podróżował z moim tatą na pełen etat. – Nie sądzę, by wiedział, jak bardzo był postępowy. Jego przesłania zawsze odnosiły się do czegoś ważnego w kulturze, szczególnego, wyjątkowego tematu, o którym wszyscy wiedzieli – narkotyków, samobójstwa, muzyki, zagadnień danego dnia. Słyszałem pastorów, którzy starali się być ważni – wszyscy wiemy, jak to się kończy – jednak w nim był autorytet. Są ludzie, którzy uważają się za ważnych, bo przeczytali wszystkie informacje. Jednak brat Dave żył w środku tego wszystkiego. W Kalifornii tyle się działo – największe nabożeństwa, z tymi wszystkimi hipisami, którzy się nawracali – że przeniósł z Nowego Jorku nas wszystkich, swoją całą służbę. Powiedział: „Musimy tam być. To właśnie tam Bóg postawił naszą służbę”. Dlatego właśnie był tak ważny – on nie tylko o tym czytał; on tam pojechał.
Przez ponad pięć lat mój ojciec miał głęboki wpływ na Ruch Jezusa, zwiastując podczas wielu ważnych spotkań dla młodych, organizowanych przez Ralpha Wilkersona (zbieżność nazwisk przypadkowa) w Południowej Kalifornii.
– Teatr Melodyland mógł pomieścić trzy tysiące dwieście osób, a w trakcie nabożeństw pękał w szwach – zauważa David Patterson, pierwszy dyrektor wypraw misyjnych mojego taty. – Przekonanie o Bożej obecności na tych spotkaniach było tak silne, że gdy brat Dave zaprosił dzieci do przodu, one nie potrafiły wstać z miejsc. Jakby były do nich przykute. Wolontariusze musieli pomóc im wstać i zaprowadzić je pod scenę. To była seria najwspanialszych spotkań, jakie kiedykolwiek widziałem. Nawracały się na nich setki dzieciaków. Co trzy miesiące wszystko przenosiło się do ośmiotysięcznego Centrum Spotkań w Anaheim i również te spotkania były wypełnione po brzegi. Nigdzie indziej w Ameryce nie działo się nic takiego. Niektórzy z pierwszych ewangelistów powiedzą, że był to rozpęd takich spotkań, z którego narodziła się duża część tego, co znamy dzisiaj jako Ruch Jezusa.
Jestem wzruszony tym, co pozostało mi z tamtych czasów. Mój tata napisał książkę Purple Violet Squish, nazwaną tak na cześć koncepcji Boga, jaką miał pewien dzieciak. Właścicielka książki napisała w środku swoje nazwisko: „Mrs. Powell” – zgaduję, że była to czyjaś matka, która dzięki tej książce chciała coś zrozumieć. Tata był nie tylko adwokatem młodzieży; wiernie tłumaczył ich doświadczenia zatroskanym rodzicom. Widział ból, jaki sprawiały im zmagania ich dzieci, i był dla nich współczującym przyjacielem. Usilnie przekonywał ich również, tak jak przekonywał ich dzieci, że Bogu można we wszystkim zaufać. Swoją bezpośredniością zdobył zaufanie obu pokoleń.
A oto kolejna przeoczona rola, którą pełnił mój tata: był nieustraszonym reporterem. Kiedykolwiek stawał w pierwszej linii, wiernie zdawał relację z tego, co widział. Nie upiększał – mówił prawdę prosto z mostu. W roku 1959 zaangażował swojego najmłodszego brata, Dona, do nakręcenia filmu o młodych narkomanach ze „strzelnicy heroinistów”.
Tata mówił z przekonaniem:
– Kościoły nie uwierzą nam, dopóki nie pokażemy im, co się dzieje.
Miał rację. Gdy pokazali film Teenage Drug Addiction, na którym narkomani wbijają sobie igły w poczerniałe ciała, ludzie mdleli.
Tata widział Kościół mdlejący również w inny sposób – popadający w ruinę przez pójście na kompromis w podstawowych zasadach ewangelii. Głośno wzywał „tyjący” kościół do wytłumaczenia się – nie po to, by go osądzić, ale dlatego, że wyobrażał sobie piękno Chrystusowej panny młodej niosącej sprawiedliwość biednym. Bez końca pisał o tej pannie młodej i dla przykładu prowadził misję na rzecz sprawiedliwości.
Na długo przed pojawieniem się telewizji kablowej przewidział małe czarne skrzynki, umieszczone na telewizorach, przez które do domów sączyła się pornografia. Opublikował tę prognozę w 1973 roku, w swojej kontrowersyjnej książce The Vision. Teraz, gdy szacuje się, że prawie połowa pastorów ogląda pornografię online przez małe czarne skrzynki emitujące sygnał z internetu, ciężko zrozumieć, dlaczego został zlekceważony.
Prawda jest taka, że nigdy nie czułem się w pełni swobodnie z profetyczną rolą mojego ojca; on również nie. W wielu aspektach różnię się od niego – w temperamencie, darach i osobowości – jednak rola proroka, jaką odgrywał mój ojciec, jest tą, którą zacząłem szanować. On sam nigdy nie chciał być prorokiem. Historyk kościoła, dr Stanley Burgess, który poznał ojca we wczesnych latach jego służby, mówi:
– Żaden prawdziwy prorok nie chce nim być.
Gdy mój ojciec widział zło na świecie, nigdy nie pytał, dlaczego ono istnieje. Zamiast tego coś z nim robił.
– Nie możesz zrobić wszystkiego – zawsze nam powtarzał – ale możesz zrobić coś. – Robił więcej niż do niego należało. Odwiedzał każdy obszar kryzysowy, do którego mógł dotrzeć – getta, więzienia, kraje zagrożone ubóstwem, które odwiedzało niewielu ewangelistów – i rozpoczynał tam pracę. – Znajdź biednych – radził każdemu młodemu ewangeliście, który prosił go o radę. – Pomagaj tym, którzy dla ciebie nie mogą niczego zrobić. A potem patrz, jak Bóg ci błogosławi.
Był również pastorem dla milionów poprzez swoje książki. Napisał ich ponad czterdzieści, każdą z pilnym przesłaniem – o cierpieniu, o samobójstwie, o chrześcijaństwie bez krzyża. Jego comiesięczny newsletter był liną ratunkową podczas trudnych dla Kościoła i Ameryki czasów. W pewnym momencie lista odbiorców jego darmowych listów przekroczyła milion gospodarstw domowych, przy czym szacunkowa liczba czytelników była dużo wyższa.
To nie był jednak zakres jego pisania. Prowadził on potężną służbę pisania listów do osób, które napisały do niego w agonii duszy. Odpowiadał, dyktując listy – tysiące przez lata – do więźniów, osadzonych, wdów, chorych umysłowo, cierpiących rodziców i dzieci, które miały problemy. Pisał do nich tak, jak gdyby ich znał i jak gdyby był z nimi w samym środku ich bólu. Nie próbuję nawet zliczyć ludzi, których poznałem, a do których tata napisał, osobiście dając im szczególne słowo, które odmieniło ich życie.
Pomimo wszystkiego, co napisał po Krzyżu i sztylecie, tata nigdy nie pisał wiele o sobie. W ostatnich latach jego życia moja ciocia Ruth, która sama była pisarką, robiła co mogła, żeby zachęcić go do refleksji nad jego życiem. Podarowała mu stos jego ulubionych podkładek z liniami do pisania, tych, których używał do pisania tego, co lubił najbardziej – kazań, jednak nigdy ich nie tknął. Mój tata czuł się dobrze w swojej skórze, z tym, kim był, ale w pewien sposób wydawał się nie zdawać sobie sprawy ze swojego własnego życia.
Podczas lotu powrotnego z Nairobi ze zdziwieniem zauważyłem, że wyjmuje ze swojej walizki egzemplarz Krzyża i sztyletu. Zauważył moją konsternację.
– Czytam to ostatnio – zażartował. – Ach, ależ byłem świetnym facetem. – Nie rozpoznał na tych stronach młodego, niepijącego pastora, który stworzył pierwszy na świecie odnoszący sukcesy program odwykowy dla narkomanów. A jednak historia widziała mojego ojca bardzo wyraźnie: jako śmiałego, postępowego i nieustraszonego Bożego zwiastuna.
– Był wizjonerem, – mówi Stanley Burgess – człowiekiem o Bożym sercu, który dokładnie naśladował Ducha Świętego i rozpoczął odrodzenie w społecznej świadomości.
Vinson Synan dodaje:
– Był jedną z tych postaci w historii Kościoła Zielonoświątkowego, która dokonała największych przemian.
A mimo to tata zaczął pytać swoich zaufanych przyjaciół:
– Ludzie mówią, że jestem sławny. Myślicie, że jestem sławny?
Tata był świadomy swojej reputacji, ale jednak jego pytanie było szczere. To, co naprawdę nam przez nie komunikował, brzmiało: Nie jestem pewny, jak Bóg mnie widzi.
W chwilach swojej największej słabości tata zastanawiał się, czy Bóg w ogóle go kocha. Nie poddawał w wątpliwość Bożej dobroci. Nie zmagał się z pytaniem, czy zło istnieje. Nie zastanawiał się, dlaczego ludzie cierpią. (A jego rodzina cierpiała tak jak inne. Przez pewną anomalię genetyczną moja mama, obie siostry, siostrzenica a teraz bratanek toczą poważne bitwy z rakiem).
Po prostu mój tata przez całe życie zastanawiał się, czy Bóg go kocha. To pytanie zadawał głównie sobie. Gdy dorastał, zetknął się z pewnymi traumatycznymi aspektami teologii, które skłaniały się w stronę uczynków, rygoru a nawet strachu. Mimo że wiedział, że jest wolny w Chrystusie, coś w środku ciągle kazało mu myśleć, że musi ciężko pracować; że to, co robi, nie wystarczy i że musi robić więcej, by wypełnić to, czego mu brakowało w sprawiedliwości w Chrystusie. Mój wujek Don, który przez lata współpracował z tatą, zauważa:
– David okazywał dużo łaski innym ludziom, ale nie zawsze był w stanie okazać ją sobie samemu.
W przeciwieństwie do niektórych ojców–pastorów, którzy walczą w tej dziedzinie, mój ojciec nigdy nie zrzucił takiego ciężaru na nas, swoją rodzinę; zachowywał te zmagania dla siebie. A jednak prowadząc tę bitwę samotnie, tata odbierał nam ważną część siebie. Z perspektywy czasu widzę, że bardzo potrzebowaliśmy tej części. To dlatego ponad dwa lata po jego odejściu ja i moje rodzeństwo ciągle nie możemy pogodzić się z tą stratą, marząc, by mieć tę część, którą trzymał od nas z daleka. (Nie ośmielam się mówić w tej książce za moje rodzeństwo. Sami zdecydowali, jaki będzie ich wkład. Tak jak dzieci innych osób publicznych musimy pracować nad tym, by zachować dla siebie pewną część ojca. Mówią o tym dzieci przywódców walczących o prawa społeczne. Rozumieją, co robili ich ojcowie, dlaczego było to ważne i że w wyniku tego musieli dzielić się nimi ze światem. Ale nawet z tym zrozumieniem niektórzy czują, że odebrano im coś ważnego i nie oddaliby tego drugi raz, gdyby mieli wybór).
Ujawnienie tego, z czym mój ojciec zmagał się przez całe życie, było dla wielu szokujące.
– Ostatnio wiele nauczam o Bożej miłości i to właśnie David miał na mnie największy wpływ w tym temacie – mówi Bob Phillips, który był drugim pastorem obok mojego taty w Kościele Times Square. – Moje usługiwanie oparte jest na tym, czego przez lata jako pastor nauczyłem się od niego, nie tylko z jego zwiastowania, ale z tego, jak wierzył i jak żył. – Tak jak wiele osób, które żyły blisko mojego taty, Bob nigdy by nie zgadł, że właśnie z tym ojciec zmagał się najbardziej.
Tym, którzy rozumieli wczesne życie mojego taty, mogło się pozornie wydawać, że nigdy nie miał szansy na walkę. A jednak, co dla niego charakterystyczne, kilka dekad temu udał się w podróż, żeby wyjaśnić samemu sobie kilka rzeczy. W tamtym czasie, w latach osiemdziesiątych, był mocno zaangażowany w podróżowanie po świecie jako ewangelista. A jednak jego własna dusza była sucha; czuł się zmęczony zwiastowaniem tego samego przesłania. Pomiędzy spotkaniami ewangelizacyjnymi zaczął czytać stos książek, które otrzymał od wymagającego przyjaciela, autora i ewangelisty, Leonarda Ravenhilla. Były to klasyczne pozycje, które przetrwały wieki. Większość z nich napisana przez purytan, których nazwisk większość z nas nigdy nie słyszała. Te stare książki na nowo pobudziły go do czytania Pisma Świętego od deski do deski, tym razem z nowym zrozumieniem ewangelii. Gdy przeszedł do końca przez całe dzieło Chrystusa, doświadczył radości.
Pod koniec swojego życia ojciec wyznał mi, że zmagał się z tym, czy jest kochany. Nie był w stanie całkowicie uciec z emocjonalnej pajęczyny, ale coraz jaśniej widział to, co Jezus dla niego zrobił. W naszej ostatniej rozmowie powiedział mi, jak głęboko badał, jak wertował każdą stronę każdej książki, w której mógł znaleźć coś na temat przymierza Bożej łaski. A jednak w jego oczach mogłem dostrzec pragnienie czegoś więcej. Ciągle chciał wiedzieć więcej na temat głębokości i szerokości dzieła Chrystusowego. To wtedy zachęcił mnie, bym szukał głębiej w tym temacie, żebym nie czuł się usatysfakcjonowany, ale chciał iść dalej. Tak jakby mówił: Późno zacząłem. Chciałbym, żeby tobie poszło lepiej. Chciałbym, żeby moim wnukom poszło lepiej. Nie lekceważ tej prawdy. Jeśli teraz ją złapiesz, możesz zaoszczędzić lata. Synu – widzisz?
Kilka tygodni po pogrzebie taty, mój szwagier przysłał mi ostatnią książkę, którą tata zostawił otwartą na swoim biurku. Była to klasyczna praca Thomasa Brooksa. Na prawie każdej stronie znajdowały się podkreślenia, a marginesy były wypełnione komentarzami. To był mój ojciec, prawie osiemdziesięcioletni, po sześćdziesięciu pięciu latach służby, ciągle pragnący, ciągle odkrywający ewangelię o Chrystusie, której chwała nigdy nie przestała odkrywać przed nim nowego piękna pewności.
W tym sensie mój ojciec był jak apostoł Paweł. Z każdym osiągnięciem jego ocena samego siebie malała. Wcześniej Paweł po wszystkim, co zdziałał, nabierał siły. W roku 55. n.e. napisał do Kościoła w Koryncie, że nie znaczy mniej niż inni apostołowie. Dwa lata później do Efezjan napisał coś zupełnie innego, mówiąc: „Jestem najmniejszym ze wszystkich świętych”. W końcu w swoim ostatnim liście Paweł pisze: „Jestem największym grzesznikiem”.
Taki był mój ojciec. Na początku swojej działalności David Wilkerson był młodym fanatykiem, odciskającym ogromne piętno na świecie dla Chrystusa. Później, gdy przyglądał się głęboko swojemu rozbiciu, zrozumiał: „We wszystkim jestem zależny od Boga”. Dzięki temu podarował innym wspaniałe zachęcenie w ich cierpieniach. Pod koniec swojego życia, pośród bolesnej walki o poznanie miłości, wyznał: „Nie mogę nic uczynić. On zrobił wszystko. To już jest zamknięte dzieło”.
To właśnie wtedy zaczęła się Boża praca w moim ojcu. Pozwól, że powiem ci, co widzę.
W pewnym momencie David Wilkerson zrozumiał następującą rzecz: „Tu nie chodzi o moją wiedzę czy doświadczenie. Jeżeli zaufamy Bogu, wszystko może się zdarzyć”. Oczywiście, tak się dzieje. To, co wydarzyło się w Krzyżu i sztylecie to nie jest czyjaś fantazja. Jest to historia prawdziwego człowieka, który otworzył czasopismo, poczuł, że Bóg prowadzi go na salę sądową w Nowym Jorku, żeby zeznawał na rzecz nastolatków oskarżonych o morderstwo i skończył wyśmiany, ze swoim zdjęciem w gazecie. Nikt poza Bogiem nie mógłby napisać takiego scenariusza. To jest prawie komiczne. To tak jakby Pan chciał nam dać ilustrowane kazanie: „Zabierzmy tego drobnego, białego człowieka do Harlemu. Dajmy temu samoukowi umysł proroka. Sprawmy, żeby ten nieprzystosowany społecznie mężczyzna negocjował umowy dotyczące nieruchomości wartych wiele milionów dolarów, bez zespołu najlepszych prawników, ale samodzielnie. Sprawdźmy, jak bardzo mogę zmienić jego sposób działania od tego, który jest powszechnie znany”. W tym wszystkim, co robił, nic nie wychodziło od niego. Gdy poczuł, że Bóg mu coś powiedział, miał pociąg do działania. Jego brak lęku był wprost proporcjonalny do zaufania Bogu.
– Dallas Holm
W garażu należącym do jednego z członków mojej rodziny jest taśma szpulowa z roku 1958. Znajduje się na niej nagranie zwiastowania mojego dziadka z jego małego kościoła Zborów Bożych w Turtle Creek w Pensylwanii, niewielkim mieście położonym w rejonie górniczych wzgórz na południe od Pittsburgha. Tata puścił mi tę taśmę, gdy byłem nastolatkiem. Poprzez ciche trzaski usłyszałem, jak dziadek przygotowuje się do kazania.
– Zanim zaczniemy – wtrąca – chciałbym powitać mojego syna, Dave’a, jego rodzinę i jej nowego członka. Z dumą przedstawiam wam mojego wnuka, Gary’ego Randalla Wilkersona.
Puszczanie mi tej taśmy sprawiało tacie radość. To był jego sposób na tworzenie międzypokoleniowego połączenia. Nigdy nie poznałem mojego dziadka, Kennetha, ponieważ zmarł zanim skończyłem dwa lata. A tata nie opowiadał nam zbyt wiele o swojej rodzinie. Nie mówił o relacjach z rodzicami czy rodzeństwem, częściowo dlatego, że nie było rodzinnych historii, o których mógłby opowiedzieć – to znaczy żadnych, które nie koncentrowałyby się wokół Kościoła czy obowiązków z nim związanych.
Był jeszcze jeden powód, dla którego mój ojciec nie mówił zbyt wiele o swoim dzieciństwie. On po prostu nie patrzył zbyt często wstecz. W większości naszych rozmów zawsze patrzył naprzód. Nasze rozmowy skupiały się głównie na tym, jak postrzegał pewne rzeczy i jak mógłby je zmienić. „Zauważyłeś, że to się teraz dzieje na świecie?”. „Co sądzisz o tym ruchu w Kościele?”. „To właśnie zrobimy, w to wierzymy”.
Kiedykolwiek tata wspominał dziadka Kennetha, zawsze mówił o nim z czcią i szacunkiem. Opisywał swojego ojca – wysokiego, ciemnowłosego, przystojnego mężczyznę, z bardzo przekonującym stylem zwiastowania – jako wrażliwego człowieka o łagodnym głosie. Wiem jednak, że mój dziadek potrafił być również zasadniczy i poważny. Te cechy były częścią jego temperamentu, wzmocnionego przez szkolenie w amerykańskiej piechocie morskiej. Można tu wręcz mówić o rygorze – nacisku na zachowanie, które odzwierciedla Bożą świętość – będącym nieodłączną częścią wiary w świętość, którą wyznawał Kościół Zielonoświątkowy, a której mój dziadek i babcia tak mocno przestrzegali. Nie byli w tym odosobnieni. Lata 40. – mój dziadek był wtedy nastolatkiem – były w ogóle z wielu powodów bardziej surowe. Były to lata wojny i nastrój w społeczeństwie daleki był od frywolności. To pokolenie przeżyło również bolesny okres Wielkiej Depresji. Przez pewien czas moi rodzice mieli czym nakarmić dzieci tylko dzięki uprzejmości sąsiadów. Dodatkowo, poza tym wszystkim były jeszcze „duchowe” zakazy dotyczące rzeczy światowych – nie dotyczyło to tylko filmów czy wydarzeń sportowych, ale dla ludzi o takich przekonaniach, jak moi dziadkowie, dotyczyło to nawet posiadania pralki.
– W kościele była radość – potwierdza mój wujek Don, najmłodszy w rodzinie. To na pewno było prawdą w przypadku jego rodziców. Gdy patrzyli na ławki kościelne, widzieli całą piątkę swoich dzieci uczestniczącą w nabożeństwie. Kościół był tam, gdzie powściągliwi Kenneth i Ann Wilkersonowie kierowali całą swoją energię na prowadzenie dwóch niedzielnych nabożeństw – porannego, budującego ciało Chrystusa, i wieczornego, ewangelizacyjnego. Gdy dzień się kończył, w domu zauważalne było rozluźnienie.
– Tata i mama byli zrelaksowani i wszyscy otwarcie rozmawiali – mówi wujek Don. Te wolne i przyjemne wieczory musiały być prawdziwym Sabatem. Mój wujek wspomina je czule jako „jam session Wilkersonów”. – Po wieczornym nabożeństwie spotykaliśmy się wszyscy w kancelarii taty – wspomina. – David przychodził tam ze swoją dziewczyną. Jerry również. Ja byłem wtedy jeszcze dzieckiem, ale pamiętam te chwile jako najszczęśliwsze w naszej rodzinie. Rozmawialiśmy. Potem narzekaliśmy, ponieważ mieliśmy plan, który mówił, kto danego wieczoru myje naczynia, a kto wyciera. I każdy chciał drugiemu zapłacić. „Dam ci dziesięć centów, jeśli zrobisz to za mnie”. To był dobry, rodzinny czas.
Każdy syn pragnie być doceniony przez swojego ojca i nie było żadną tajemnicą, że mój ojciec, najstarszy z braci, chciał być doceniony przez swojego. Nigdy nie zrobiłby niczego, co mogłoby zawieść jego ojca, nie mówiąc już o tym, żeby mu się sprzeciwić. Jednak ogromne ambicje mojego ojca do życia w służbie musiały kolidować z ambicjami jego ojca – i tak rzeczywiście było.
Tylko raz miałem wgląd w głębsze uczucia, jakie mój ojciec żywił do swojego. Pamiętam, gdy kiedyś powiedział:
– On był człowiekiem wyznania! – słowa te były opisem, nie osądem; tata nigdy nie zdyskredytowałby swojego ojca. Wiem jednak o tej jednej skrytce w sercu mojego ojca – drżącej jaskini palących wizji i niepokoju – z której wydobył się ten komentarz. Wszystkie marzenia mojego taty dotyczyły służenia Bogu i sięgały tak daleko, jak daleko pozwalała mu na to wyobraźnia.
To, co tu opisałem, to prawie tyle samo, co mój ojciec powiedział mi o swoim dzieciństwie. Jeszcze jedną rzeczą, którą wyjawił, była jego miłość do koszykówki – uważał, że jest w niej całkiem dobry. To było wszystko. Przeszłość go po prostu nie interesowała. Miał ku temu powody, które zachowywał dla siebie, a innych chyba nie był w pełni świadomy. Wiedział, że, to co jest przed nim, powinno być miłe Bogu. I wierzył, że Bóg uczyni możliwymi rzeczy, których nie mógł urzeczywistnić świat kościelny.
Albert Street, przy której mój ojciec, David Ray Wilkerson, spędził swój okres dorastania, nie jest długą ulicą. Rozciąga się ona jednak na długość płaskowyżu, który sięga stromego wzgórza, górującego nad centrum Turtle Creek. Na tym wzgórzu znajdował się sklep spożywczy, mały, wąski, narożny budynek. W niedzielę ludziom nie wolno było kupić tam nawet gazety. Jednak na zewnątrz znajdowała się budka telefoniczna, z której mężczyźni dzwonili dyskretnie w ciągu dnia. Mój wujek Don chodził wtedy jeszcze do szkoły, ale gdy mijał sklep, a telefon zadzwonił, właściciel sklepu kazał mu odebrać telefon i wykrzyczeć numery, które rozmówca mu wyszepcze. Mój wujek nie miał zielonego pojęcia o tym, że bierze udział w nielegalnych zakładach.
Niedaleko sklepu znajdował się garaż z Packardami, na które tata i jego młodsi bracia patrzyli w drodze na boisko koszykówki. Ich tata cenił dobre samochody, ale z pensji pastora Kenneth Wilkerson mógł sobie pozwolić wyłącznie na Hudsona. Packardy były Cadillacami tamtych czasów.
Poniżej garażu znajdował się bar, obok którego mój ojciec i jego bracia również przechodzili. Jako dzieci duchownego rzadko kiedy rozpoznawali kogokolwiek, kto przechodził przez te drzwi. Kiedyś jednak ze zdumieniem zauważyli wujka Franka z Cleveland, brata ich mamy, który wyłonił się z baru w swoim oficerskim mundurze i szedł ich odwiedzić.
Na roletach okien na wszystkich ulicach Turtle Creek gromadziła się sadza, przywiewana z różnych zakładów: fabryki Westinghouse, która zatrudniała wielu mieszkańców, elektrowni położonej w dolinie, niedaleko torów kolejowych, kopalni węgla w niedalekim Forest Hills, sąsiednim mieście.
Tak jak większość domów klasy pracującej na Albert Street, dwupiętrowy, drewniany dom moich dziadków, skromny, ale przestrzenny, stał na rogu działki. Jego zamknięta weranda dochodziła prawie do ulicy. Podjazd prowadził do garażu na tyłach, gdzie mój tata i jego bracia ustawili obręcz, przy której godzinami ćwiczyli wrzuty do kosza. Gdy pogoda była kiepska, uwalniali swoją energię, grając w ping–ponga w piwnicy. Z kolei w lecie cieszyli się cieniem na tylnej alejce, gdzie dzieci z sąsiedztwa zbierały się, żeby grać w baseball. Jedna pomysłowa mama ulepszyła ich grę, robiąc piłkę z przędzy, uplecioną na tyle ciasno, żeby się nie rozplątała przy uderzeniach, a jednocześnie na tyle miękką, żeby nie zbiła szyby w oknie. Powinna była to opatentować.
Na szczycie tego wzgórza w sąsiedztwie Turtle Creek były dwa miejsca, które okupowały wyobraźnię taty, gdy był nastolatkiem. Znajdowały się po przeciwnych stronach wzgórza – i na przeciwległych końcach marzeń mojego taty.
Na jednym końcu wzgórza, umieszczony na stoku nad centrum Turtle Creek, znajduje się kościół Zborów Bożych, w którym dziadek był pastorem. Jest to skromny, ceglany budynek, zbudowany przez zborowników, z którego wszyscy byli dumni. Zajął on miejsce kościoła zbudowanego z pustaków, w którym się wcześniej spotykali, stojącego dokładnie poniżej, u podnóża wzgórza, pod trzeszczącymi torami, biegnącymi równolegle do Turtle Creek. W tych dwóch budynkach kościelnych karmiła się i formowała główna część wyobraźni mojego taty. Pomimo ograniczeń, jakie narzucała wiara – a może właśnie dzięki nim – kościół był jedynym bezpiecznym miejscem, w którym mógł swobodnie puszczać wodze fantazji.
Pastor – ojciec mojego taty może i był osobą o łagodnym głosie, ale na kazalnicy brat Kenneth Wilkerson nie powstrzymywał się od mówienia o Bożym sądzie. W młodym umyśle mojego taty płomienie, o których mówił jego ojciec, zamieniały się w kule ogniste – wyobrażał sobie eksplodujące myśliwce drugiej wojny światowej, japońskie samoloty Zero i niemieckie Messerschmitty, rozbijające się o zbocza wzgórz w Turtle Creek. A jednak największe wrażenie zrobiło na nim kazanie o powtórnym przyjściu Chrystusa – gdy rozlegną się dźwięki trąb, zabierając wiernych do nieba i pozostawiając świat na zniszczenie. Nietrudno mu było wyobrazić sobie koniec wszystkiego: dwa główne japońskie miasta zostały zdziesiątkowane w mgnieniu oka przez bomby atomowe. Dzięki jednemu zdjęciu w gazecie, nagłe zniszczenie ziemi, w które od dwóch wieków wierzyli chrześcijanie, stało się prawdopodobne. I mimo że jego myśli o końcu świata odeszły na dalszy plan w ciągu jego dojrzałych lat służby, tata nigdy nie przestał myśleć o tym, że ta wielka chmura w kształcie grzyba może stać się bliską rzeczywistością.
Na drugim końcu wzgórza, zaledwie trzy budynki od domu Wilkersonów, Albert Street kończyła się ślepą uliczką w miejscu zapierającym dech w piersiach. Poniżej znajdował się stadion futbolowy Turtle Creek High, otulony naturalnym amfiteatrem liściastych wzgórz. Futbol był czymś wielkim w Turtle Creek, na tyle wielkim, że gdy szkoła średnia pobiła swojego największego przeciwnika, Scott Township, wszystkie szkoły w mieście dostały pół dnia wolnego.
W co drugie piątkowe popołudnie tata i jego bracia siadali na zboczu wzgórza i patrzyli na stadion, hipnotyzujący świat odwagi i gwiazd. To na tym boisku grał Leon Hart, wielki gracz, który stał się bohaterem w Notre Dame, zdobywając Trofeum Heismana, a później grając dla Detroit Lions. Jednak ten stadion poniżej był czymś więcej; był to również świat euforii i wolności. Mój ojciec i jego bracia patrzyli, jak ich szkolni koledzy wypełniają betonowe trybuny po przeciwnej stronie. Niektórzy klaskali w dłonie, inni krzyczeli głośno, wszyscy zachęceni do uwolnienia dzikiego ducha sportu. To były dzieci, które uczęszczały na zajęcia sportowe, zajęcia, na które rodzice Wilkersonów zabronili im chodzić.
– David–Jerry–Donald. Czas na modlitwę!
Krzyk mamy Wilkersonów łatwo docierał do ich wygodnego miejsca na zboczu. Jej głos był słyszalny na każdym końcu Albert Street i słychać w nim było autorytet. Nie zdziwiłbym się, gdyby przestraszeni ojcowie w sąsiednich domach upuścili swoje gazety i natychmiast zaczęli zastanawiać się nad swoimi duszami. Mama Wilkerson była drobna jak ptaszek, cicha i zdystansowana, ale kiedy przemawiała, to miało znaczenie. Nie liczyło się, jak bardzo jej synowie byli zaangażowani w grę, gdy ich wołała. Mój tata czy wujek Jerry mogli być akurat „przy kiju” w dziewiątej rundzie Światowych Mistrzostw Albert Alley, ale wiedzieli, że nie wolno im lekceważyć jej wezwania. Jeżeli mamrotali coś pod nosami po powrocie, mogli spodziewać się jej stałej odpowiedzi: „Znacie swoje miejsce”.
Dla najmłodszego z braci, Donalda, te słowa zawierały delikatne zapewnienie. W przypadku średniego, Jerry’ego, były tylko kolejną cegłą w murze rosnącym powoli pomiędzy nim a rodzicami.
Przeznaczeniem „ołtarza rodzinnego” w przybytku Brata i Siostry Wilkersonów nie były duchowe dyskusje. Dla całej piątki dzieci Wilkersonów był to pełen powagi czas, w którym gromadziły się w gabinecie ojca na drugim piętrze i słuchały modlitw rodziców. Poza posiłkami i kościołem była to jedyna czynność, która gromadziła całą rodzinę. I każde z piątki rodzeństwa podchodziło do tego ze swoim własnym poziomem zainteresowania czy tolerancji.
Juanitę albo Nan, jak nazywało ją młodsze rodzeństwo, denerwowały restrykcje wprowadzane przez rodziców. Jako najstarsza nie chciała być nadmiernie chroniona. W wieku siedemnastu lat ciągle otrzymywała lanie. Nie wolno jej było układać włosów. Podczas gdy jej koleżanki z klasy nosiły skarpetki, ona musiała nosić niemodne, długie pończochy. Do czasu ukończenia szkoły średniej nie wolno jej było chodzić na randki. Teraz zaczęła ostro krytykować rodziców, bez wyrzutów sumienia. Jej idolami były ikony Hollywood, nie postacie z Biblii czy misjonarze, i odrzucała każde ograniczenie, które na nią nakładano.
W rzeczywistości moja babcia tak bardzo starała się trzymać Juanitę na wodzy, ponieważ widziała w niej siebie samą z młodości. Mama Wilkerson widziała swoje młode lata jako dzikie, co mogło stanowić coś w rodzaju historii rewizjonistycznej. Prawdopodobnie była tak zwyczajna jak każde dziecko pierwszego pokolenia imigrantów, które oczywiście niosło swój własny ciężar. W latach 20. moja babcia była niezależną, młodą kobietą pracującą – „nowoczesną dziewczyną”, pracującą jako sekretarka, ubraną zgodnie z ówczesną modą i spędzającą swój czas na parkiecie, by doskonalić charlestona.
Jeżeli te nocne szaleństwa wywoływały poczucie winy, to nie z powodu jej duchowych poglądów – w tamtym czasie nie była osobą wierzącą – ale bardziej ze względu na ciężko pracujących rodziców–imigrantów, którzy sobie nie folgowali. Dla młodej, pracującej dziewczyny z surowego domu, gdzie nie mówiono po angielsku, parkiet był miejscem, w którym mogła poczuć się wolna i właśnie tam poznała mojego dziadka. Kenneth Wilkerson był rekrutem piechoty morskiej, który w tamtym czasie unikał swoich własnych zielonoświątkowych zakazów i którego ciągle dzieliło kilka lat od powrotu do swoich korzeni i zostania pastorem. Trochę czasu zajęło mu jednak porzucenie alkoholu, który wybrał jako sposób na radzenie sobie z bólem dorastania.
Moi dziadkowie nie chcieli, żeby ich najstarsze dziecko powtórzyło ich „błędy”. Ciocia Juanita nie wiedziała, że za kilka tygodni miała zostać odesłana do Cleveland, żeby zamieszkać z wujkiem i jego rodziną. Po kilku miesiącach wydawało się, że Juanita się zmieniła; pisała rodzicom, że chciałaby pójść do szkoły biblijnej, żeby zostać misjonarką. To było najwyższe powołanie każdej dziewczyny z Kościoła Zielonoświątkowego, w hierarchii, w której misjonarze byli na samej górze, dopiero po nich byli ewangeliści i pastorzy. Jednak Juanita nie uwolniła się całkowicie od wiążącego ją rygoru, który nierozerwalnie połączyła z wiarą rodziców. Po skończeniu szkoły wyszła za mąż za katolika, co było policzkiem dla jej ojca. W rezultacie jej ojciec już nigdy się do niej nie odezwał. W oczach obojga moich dziadków ich córka wróciła na złą drogę – to tłumaczenie było dla nich ucieczką przed złamanym sercem.
W ciągu następnych lat Juanita skutecznie znikała z życia swojej rodziny – zmieniła imię na Joan, przeniosła się do Arizony, wychowała dwóch synów i rozwiodła się. Zajęła się religiami Wschodu, tak jak wiele poszukujących dusz w latach 60. Pojechała nawet na Daleki Wschód, żeby się uczyć. Babcia opowiadała nam jej historię ku przestrodze.
– Nie chcecie skończyć jak Juanita – mówiła nam babcia. – Miała powołanie do Afryki, ale uciekła od Pana. – To ostrzeżenie towarzyszyło nam, wnukom, gdy kilka razy byliśmy u naszej cioci. Miała bezwstydnie sarkastyczne poczucie humoru, czasami nawet zjadliwe, i wydawało się, że chce zszokować jej dorosłe rodzeństwo opowieściami o swoim stylu życia. Gdy na to teraz patrzę, myślę, że może chciała zrobić na nich wrażenie, a może gdzieś głęboko na nowo się z nimi pojednać.
W okresie naszego dorastania ciocia Juanita była dla niektórych wnuczek Wilkersonów źródłem zamętu. Niektóre widziały w niej wytworną postać, piękną i mądrą, światową i obytą, ciekawą i wolną. Jej uroda rzeczywiście była uderzająca – miała duże, ciemnobrązowe oczy, wysokie, uwydatnione kości policzkowe, spiczasty podbródek i oliwkową cerę. Swoją edukację zakończyła jako wybitny pracownik wśród dzieci z problemami w nauce. Jednak ostatecznie to opinia mojej babci o Juanicie była dla nas tą ostateczną. W przypadku tych dwóch kobiet to babcia miała autorytet mówienia w imieniu Boga. Widzieliśmy, że modli się o swoją córkę z dobrymi intencjami.
Mimo że cechy, które widzieliśmy u cioci Juanity – inteligencja, duch, wizja – były cechami, które babcia szanowała, to jednak według niej można ich było używać tylko dla Boga, nie dla świata. Jedyna chrześcijańska doktryna, którą nasza babcia znała bardzo szczegółowo, mówiła o tym, co znaczy służyć Bogu.
W wieku piętnastu lat mój ojciec podzielał opinię swoich rodziców na temat cioci Juanity. Wyobrażam go sobie siedzącego naprzeciwko niej, podczas gdy ich rodzice się modlili. Jeśli w tamtych czasach myślał o swojej siostrze jak o kimś zagubionym, to nie można go winić. Niektóre Kościoły Zielonoświątkowe nie zwiastowały wtedy łaski dla grzeszników; jeśli zgrzeszyłeś, musiałeś zostać na nowo zbawiony. Zastanawiam się, jak mój ojciec myślał w tych warunkach o swojej siostrze. Później doszedł do wniosku, że musiała dźwigać niesprawiedliwą część rygoru ich rodziców. W tym czasie jednak przykład jego siostry mógł być czymś, z czego wziął lekcję, jak zrobiłoby każde inne dziecko.
Mój ojciec nie utożsamiał się z brakiem szacunku okazywanym przez Juanitę. Jednak żeby znaleźć swoją własną drogę, sam musiał się zbuntować. Zasady, które złamał, nie miały nic wspólnego z Bożym prawem; buntował się, obchodząc rygor rodziców. Nie mówił im na przykład o przemyceniu telewizora do sypialni na poddaszu, którą dzielił ze swoim bratem Jerrym, i oglądaniu The Milton Berle Show. Albo zabierał swoich braci do Pittsburgha (co było dozwolone) do parku rozrywki (czego już nie było im wolno) albo do Forbes Field, gdzie oglądali zawodnika drużyny Piratów, Ralpha Kinera (co również było zabronione). Przynosił do domu gry planszowe z ich ulubionymi dyscyplinami sportowymi, ale musiał trzymać dodatkową parę kostek do gry, ponieważ gdy mama je znajdowała, od razu je wyrzucała.
Bezczelnym zagraniem mojego ojca było zgłoszenie się do głównej roli w szkolnej sztuce Strach na wróble i zdobycie jej. Juanita poczuła się zraniona, gdy się o tym dowiedziała; jej absolutnie nie wolno było brać udziału w żadnych szkolnych zajęciach. Jednak jej rodzeństwo kazało jej przysiąc, że dla dobra ojca będzie milczała. Ich niewyrośnięty, niedostosowany społecznie brat zdobył coś w zewnętrznym świecie, do którego nie mieli wstępu, i byli z niego dumni. Jakimś cudem rodzeństwu udało się wymknąć z domu na przedstawienie bez wiedzy rodziców i byli podekscytowani gromkimi oklaskami, jakie mój tata otrzymał, gdy kurtyna opadła.
Próbuję sobie wyobrazić, jaka wewnętrzna część mojego ojca ujrzała światło dzienne podczas tamtego przedstawienia. Zgodnie z opisem sztuki, jego rola wymagała pewnego wachlarza emocji. Mój ojciec nie był ekstrawertykiem, wręcz przeciwnie, co mogło sprawić, że jego rodzeństwo było jeszcze bardziej zahipnotyzowane jego grą. Przez chwilę zastanawiali się, czy wybierze aktorstwo – jego obecność na scenie wydawała się być aż tak naturalna.
Nie powinien dziwić fakt, że dziecko pastora w trakcie nabożeństwa może wyobrażać sobie pewien rodzaj teatru – światło skierowane na mównicę, pełna dramatyzmu opowieść biblijna, zakończenie odkupieniem. Nie wydaje mi się jednak, że to nieświadome ćwiczenie wyzwoliło w moim ojcu siłę do roli, którą zagrał. Myślę, że gdy przyjmował brawa, coś innego się ujawniło – wewnętrzna potrzeba uznania.
To ta część osobowości mojego ojca, nazwana przez rodzinę „teatralną”, smuciła jego rodziców. Od początku zakładano, że mój ojciec będzie mówcą, kimś, o kim marzył i do czego miał powołanie. Wydaje mi się jednak, że gdzieś głęboko wiedział, że to konwencjonalne życie kościelne nie zawiera w sobie wszystkiego, co on widział w swoich wizjach o pracy dla Boga. Na pewno nie było w tym wielkich, kotłujących się w nim emocji. Lata później napisał o swoich chłopięcych marzeniach: „Pisałem w głowie kazania, kazania, które wywoływały śmiech lub łzy. Gdy mój ojciec dowiedział się o tych fantazjach, zbeształ mnie: David, dlaczego tak odleciałeś?”.
Jego rodzice zwyczajnie nie ufali emocjom. (W naszej rodzinie krążył żart, że jeśli chciałeś, żeby dziadek cię uścisnął, ty musiałeś zrobić pierwszy ruch). Jednak dla mnie było jasne, że „odlatywanie” było dla mojego ojca jedynym sposobem na poradzenie sobie z całym strachem, wywoływanym przez pewne wierzenia Kościoła Zielonoświątkowego. Mój ojciec miał do nich wszystkich skłonność. Powiedział mi, że gdy dorastał, bał się, że przegapi pochwycenie, nagłe wydarzenie oznaczające koniec wszystkiego. W jego umyśle odgłos „ostatniej trąby” był jednocześnie zachwycający i przerażający. A co jeśli nie był gotowy? Co jeśli będzie na Forbes Field, gdy to się wydarzy? Czy zostanie tu na wieczność?
On miał bujną wyobraźnię, jednak nacisk Kościoła na pochwycenie faktycznie narobił szkód w życiu ludzi szczerze wierzących. Czuli, że są pod presją świadczenia o Chrystusie, zdobywania jak największej liczby dusz dla nieba, ponieważ zegar odmierzał czas do powrotu Jezusa. Jakakolwiek idea „społecznej ewangelii” – pomagania innym poprzez działania charytatywne – była ledwie widoczna na liście priorytetów. Innym duchowym ciężarem było unikanie popełnienia jakiegokolwiek grzechu. Jeżeli w momencie powrotu Chrystusa „upadłeś” albo miałeś rozproszoną uwagę, byłeś stracony na wieki. Ta doktryna zmuszała osobę wierzącą do skupiania każdej myśli na sprawach duchowych. Mój ojciec uwalniał swój umysł od tej presji przez lata, ale nigdy całkowicie się jej nie pozbył. Mimo że jego świadomość Bożej łaski rosła, nigdy nie przestał zastanawiać się, czy jego życie było miłe Bogu i czy zasługiwał na Bożą miłość.
Mój cichy wujek Jerry przychodził przed rodzinny ołtarz z takim samym bólem jak jego starsza siostra. To, co rodzice tego dobrze zbudowanego, blondwłosego syna widzieli jako jego „bunt” nie dotyczyło wiary w Boga. Jerry nie uznawał rygoru rodziców i nie potrafił tego udawać. Nie potrafił dostosować zachowania do zasad religijnych, których nie pojmował. W wieku trzynastu lat był ostrożnym, małomównym obserwatorem. Była to jego jedyna strategia znoszenia czegoś, czego nie potrafił zrozumieć.
W okresie dojrzewania rodzice odbierali opieranie się wujka Jerry’ego rygorystycznym zasadom jako jego upór. Gdy był za coś karany, nie płakał jak mój ojciec. To go wzmacniało.
– Synu – mówił mój dziadek, wymachując skórzanym paskiem – wykopię z ciebie ten upór.
Babcia broniła swego średniego syna i wydawało się, że rozumie, co się w nim działo. W tym wieku Jerry potrafił już sam jeździć tramwajem. Czasami po niedzielnych nabożeństwach wskakiwał do niego i jechał do domu swoich czeskich dziadków w Canonsburg, ponad dwadzieścia mil od domu. Pomimo bariery językowej wujek cieszył się, że może z nimi pobyć. Gdy wracał później do domu, po pięćdziesięciomilowej wycieczce, jego rodzice czasami nawet nie wiedzieli, że go nie było.
Niedługo po skończeniu szkoły średniej wujek Jerry opuścił dom i zaczął pić. Wstąpił również do wojska. Możliwe, że nie był to przypadek. Jego ojciec, Kenneth Wilkerson, będąc w jego wieku zrobił dokładnie to samo jako sposób na odreagowanie ojca – pastora.
Na szczęście nie były to rzeczy, które zdefiniowały życie mojego wujka. Pomimo kilku kryzysowych lat na początku swojej dorosłości, wypracował on swoją własną koncepcję rodziny i lata później pojednał się z nią.
Nawet w wieku dziesięciu lat moja ciocia Ruth przynosiła przed rodzinny ołtarz duchowe powołanie, tak czyste, jak powołanie mojego ojca. Skromna i wycofana, była jednocześnie bystra, pracowita i kochała Biblię. Ruth patrzyła na swoją starszą siostrę, jak każda mała dziewczynka, pragnąc jej uwagi, pomimo różnicy wieku i charakterów. Jednak w swoim młodym wieku Ruth nie potrafiła zrozumieć kłótni Juanity z rodzicami. Wzdrygała się, gdy jej siostra pyskowała mamie. Ruth kochała życie kościelne, rodziców i rodzeństwo. I stopniowo chciała mieć coraz mniej do czynienia z siostrą, która była wrogo do tego wszystkiego nastawiona.
Z upływem lat rygor rodziców stosowany w ich domu trochę osłabł. Ruth i jej młodszy brat, Donald, mogli robić niektóre rzeczy, których nie wolno było ich starszemu rodzeństwu. Ruth spotykała się nawet z młodym mężczyzną, który mieszkał obok. Jednak priorytety w domu były niezmienne, jak wspomina to wujek Don: najpierw Bóg, potem kościół, na końcu rodzina. Gdy Ruth otrzymała czteroletnie stypendium Uniwersytetu w Pittsburghu, rodzice poprosili, żeby je odrzuciła. Nie byli przeciwni edukacji. Mieli po prostu pokierować większym kościołem w Scranton, w którym zbór był dwa razy większy od tego w Turtle Creek. Kościół był dla nich jak rodzinny biznes i potrzebowali pomocy córki.
Rozdarta, ale lojalna Ruth zgodziła się. Z upływem czasu odnalazła swoje własne skrzydła w życiu, które kochała, służąc w Kościele. Wyszła za mąż za pastora i rozkwitła jako pisarka. Obraz rodzinnego dziedzictwa, jaki stworzyła, był pełen szacunku dla rodziców, ale był to już jej własny obraz.
W domach takich jak ten, gdzie każde dziecko żyje w świadomości, że to Bóg a nie rodzina jest w centrum, każdy młody umysł jest przekonany, że cierpi samotnie. Lata później, po śmierci rodziców, moje dwie ciotki zbliżyły się do siebie. Zawsze, gdy się spotykały, rozmawiały głównie na bezpieczne tematy, wspominając żarty, które sobie nawzajem robiły. W końcu jednak Ruth powiedziała Juanicie, jak samotna się czuła przez te wszystkie lata i że przydałaby się jej wtedy pomoc starszej siostry. Juanita była zszokowana. Etykieta czarnej owcy w rodzinie sprawiła, że czuła się wyobcowana. Obie siostry zrozumiały, że tak nie musiało być.
Tak jak jego siostra Ruth, Donald, chłopak o kręconych włosach, nie miał innych powodów, by buntować się przed rodzinnym ołtarzem, poza nudą, która zamęczyłaby każdego siedmiolatka. Razem z ciemnymi włosami i smukłą budową ojca oraz cichym dystansem swojej siostry Ruth, Donald otrzymał również ten szczególny rodzaj uwagi, mimo że niewielkiej, która jest związana z byciem najmłodszym dzieckiem. W następnych latach mógł cieszyć się ustępstwami, na które jego rodzeństwo nie miało szans. Jednym z nich była gra w Małej Lidze baseballa.
Wujek Don chciał dostać się do drużyny sponsorowanej przez Lions Club. W tym czasie zbór ojca rozrósł się, a jego członkami byli społeczni liderzy – handlowcy, lekarze i biznesmeni – co mogło wyjaśniać poluzowanie zakazów. Mój dziadek był również członkiem miejskiego ministerium – grupy pastorów głównych wyznań. Miał również program radiowy. Wszystkie te szanowane działania mogły zapowiadać kompromis wśród konserwatywnych zielonoświątkowców, jednak mój dziadek miał swoje własne, głęboko osobiste powody, które wypierały doktrynę.
Cały czas jednak emocje w domu Wilkersonów były trzymane na wodzy. Pewnego dnia mój wujek Don zdobył trzy punkty dla Lwów i jego trener nagrodził go pudełkiem lodów. Biegnąc w podskokach po wzgórzu nie mógł się doczekać chwili, w której pochwali się swoim osiągnięciem, jednak gdy wyłonił się zza rogu Albert Street, nagle zwolnił. Gdy wszedł do domu, nad jego głową pojawiła się chmura. Idąc przez podjazd, zerknął za róg domu i zobaczył ojca siedzącego na tyłach ogrodu.
– Tato – zaczął i wyjąkał swoje osiągnięcie.
Wujek Don wspomina, że nie napotkał żadnej reakcji.
– Nie było zniechęcenia – mówi. – Ale zachęcenia również. To po prostu miało nie nastąpić. – Pomyślał, że w każdym innym domu na tej ulicy ludzie by świętowali.
Jednak młody Donald mógł jeździć do Forbes Field na gry Piratów. Pamięta, że siedział z Jerrym w morzu głów Afroamerykanów, których pierwszy raz widział w takiej liczbie, a którzy przyjechali, żeby zobaczyć Jackie Robinsona grającego z Dodgersami. On i Jerry jeździli tam tramwajem, ale ich ojciec nigdy z nimi nie pojechał.
Moi dziadkowie nie zwracali uwagi nie tylko na rzadkie osiągnięcia Małej Ligi. Nigdy nie przytulali swoich dzieci. Nigdy nie świętowali urodzin, swoich własnych czy dzieci. I nigdy nie powiedzieli swoim dzieciom, że ich kochają. Jakkolwiek dziwne się to może wydawać, oni wcale nie różnili się od innych rodziców tamtych czasów, zwłaszcza od tych należących do konserwatywnych kościołów. Trzymanie dystansu było pewnego rodzaju dumą.
Jestem przekonany, że w przypadku moich dziadków była to kwestia emocjonalnej oziębłości. Ponieważ sami mieli trudną przeszłość, nigdy nie nauczyli się podstaw dotyczących ludzkich doświadczeń. Oni po prostu nie wiedzieli, że mają dawać tę podstawową rzecz – miłość – nie mówiąc już o tym, jak ją dawać.
– Ach, przez co oni przeszli – mówi wujek Don o życiu swoich rodziców. – Słyszeliśmy, jak opowiadali o trudnych czasach. Świadomość tego, jak to ich dotknęło, łamała mi serce. – Mimo że moi dziadkowie mocno starali się ukryć swoje ciężary, mimo wszystko przynosili je przed domowy ołtarz.
Moja babcia Ann miała swoją dolę. Tak jak wszyscy ludzie z obcym akcentem, jej rodzina budziła podejrzenia w kulturze, która żywiła urazę do wielkiej fali imigrantów na początku dwudziestego wieku. Dzieci Martonów chodziły z pochylonymi głowami. Nie było to trudne dla Ann, która z natury była wycofana i spokojnie obserwowała. Trzymanie głowy wysoko było dobrą cechą obronną, ale nie pomagało w nawiązywaniu przyjaźni. „Chciała żyć i myśleć po amerykańsku” – napisała moja ciocia Ruth. Jednak nawet doświadczenie wiary mojego dziadka, które przyszło później, „nie zmieniło jej długiego nawyku zatrzymywania swoich myśli i problemów dla siebie”.
Mój tata bardzo podziwiał swoją mamę i myślę, że w jej powściągliwości widział siłę duchową. Był zbudowany z tych samych podstaw – żadnego nonsensu, prostolinijność, samotnik z wyboru – i w taki sposób przez lata prowadził swoją służbę. Nigdy nie ujawnił presji, jaką czuł w pierwszych dniach działania Teen Challenge, a wielu narodziło się w tej pionierskiej pracy. Gdy mój wujek Don dołączył do służby, czasami otwierał się przed pracownikami, dzieląc się z nimi swoim niepokojem. Mój tata zawsze go za to karcił.
– Nie obciążaj ich swoimi troskami – ostrzegał. Obawiał się tego, co się stanie z zespołem, gdy ludzie zobaczą duchowe zmagania liderów.
Mojemu tacie łatwiej było żyć z tą radą niż innym. Przyszedł do Boga samotnie – ze wszystkim.
– Część tego to była jego teologia – mówi wujek Don. – A część to była po prostu jego osobowość. Jego podejście do życia brzmiało: Jestem ja i Bóg. Naprawdę wydaje mi się, że w pewien sposób mu to wystarczało.
To było niezwykłe, ale wydaje mi się, że mój ojciec dość wcześnie zdecydował, że to zawsze będzie jego droga. Na szczęście moi rodzice zawsze mieli znajomych, z którymi mogli odpocząć i być sobą. Mój ojciec uwielbiał się śmiać i mieć lżejsze chwile, i dzielił się niektórymi swoimi smutkami z tymi kochanymi przyjaciółmi. Rzadko jednak otwierał się przed kimkolwiek w sprawach dotyczących największych trosk jego serca. Mimo że mocno się starał, nie potrafił oduczyć się powściągliwości, którą przejął od podziwianej przez siebie matki.
Niestety rezerwa mojej babci przerodziła się w ataki paniki. Nigdy nie czuła się pewnie w roli żony pastora ani prowadząc dom. Wszystkie obowiązki wykonywała dobrze – gdy zwiastowała pod nieobecność swojego męża, robiła to z autorytetem. Jednak w głębi siebie była niezależną duszą, która nigdy do końca nie dostosowała się do ról, które na siebie przyjęła. I nie przestawała poddawać w wątpliwość sposobu, w jaki je wypełniała.