Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
O stanie wojennym opowiadano wielokrotnie – także głosami świadków, najczęściej jednak byli to konspiratorzy, internowani, ofiary represji – ludzie, którzy pogrudniowej rzeczywistości przeciwstawiali się czynem i w sposób dramatyczny doświadczali jej skutków. Tu postanowiliśmy oddać głos świadkom drugiego planu – tym, którzy nie stawali w pierwszej linii oporu, a jednak wydarzenia 13 grudnia 1981 odmieniły także ich życie. To głos bezpośrednio „stamtąd” – nieprzefiltrowany przez dystans czasowy; zapis, który pozwala odtworzyć ówczesne emocje, a wypowiedzianym refleksjom daje walor autentyczności, nieskażonej wiedzą o późniejszym rozwoju sytuacji. Świadectwa te pokazują rzeczywistość, która wciąż może stanowić przestrogę: tak wygląda życie społeczeństwa pozbawionego praw.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 361
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Fundacja Ośrodka KARTA, 2022
WYBÓR I OPRACOWANIE: Agnieszka Dębska
WSPÓŁPRACA: Dorota Łubińska
KONSULTACJA HISTORYCZNA: dr hab. Bartosz Kaliski, Instytut Historii im. T. Manteuffla PAN
KOREKTA: Anna Richter
PROJEKT GRAFICZNY:
NA OKŁADCE: Łukasz Korolkiewicz, 13 grudnia 1981 rano, 1982.Fot. Piotr Ligier / Muzeum Narodowe w Warszawie
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury
Wydawca oświadcza, że dołożył wszelkich starań, aby dotrzeć do wszystkich właścicieli i dysponentów praw autorskich. Osoby, których nie udało nam się ustalić, prosimy o kontakt z wydawnictwem.
Wydanie I
Warszawa 2022
ISBN 978-83-66707-61-0
Ośrodek KARTAul. Narbutta 29, 02-536 Warszawatel. (48) 22 848 07 12KONTAKT DO WYDAWNICTWA:[email protected]:[email protected]ĘGARNIA INTERNETOWA:ksiegarnia.karta.org.plwww.karta.org.pl
Od wydarzeń Grudnia 81 minęło ponad 40 lat. Czas zatarł emocje i nawet spory o polityczną ocenę tamtej rzeczywistości nieco przygasły. W powszechnej pamięci pozostała groźnie brzmiąca nazwa – rezonująca czasem z narzucanymi przez współczesne realia odpowiednikami – i ukryte za jej fasadą dominujące poczucie absurdu epoki „braku «Teleranka»”.
O stanie wojennym opowiadano wielokrotnie – także głosami świadków, najczęściej jednak byli to konspiratorzy, internowani, ofiary represji – ludzie, którzy pogrudniowej rzeczywistości przeciwstawiali się czynem i w sposób dramatyczny doświadczali jej skutków. Tu postanowiliśmy oddać głos świadkom drugiego planu – tym, którzy nie stawali w pierwszej linii oporu, a jednak wydarzenia 13 grudnia odmieniły także ich życie. To głos bezpośrednio „stamtąd” – nieprzefiltrowany przez dystans czasowy; zapis, który pozwala odtworzyć ówczesne emocje, a wypowiedzianym refleksjom daje walor autentyczności, nieskażonej wiedzą o późniejszym rozwoju sytuacji.
Przedstawiamy wybór z dziewięciu dzienników przechowywanych w Archiwum Ośrodka KARTA. Stanowią one część większej kolekcji, której podstawą był plon konkursu ogłoszonego przez „Kartę” w 1991 roku, a więc w momencie, gdy doświadczenie stanu wojennego nie należało jeszcze do wspomnień z odległej przeszłości. Spory odzew na konkursowe ogłoszenie pokazywał też popularność, jaką cieszyła się ta forma pisania po 13 grudnia 1981. Tego dnia, niezależnie od siebie, wielu ludzi postanowiło prowadzić osobiste zapiski. Jedni czynili to w poczuciu doniosłości chwili, inni – by zagospodarować pokłady czasu uwolnione po nagłym przerwaniu dotychczasowych aktywności, jeszcze inni – by dać świadectwo, że po stronie wewnętrznego „okupanta” znaleźli się wbrew sobie.
Zebrane tu dzienniki ukazują różne punkty widzenia – także geograficznie: pogrudniową rzeczywistość oglądamy nie tylko z centralnej perspektywy, ale również oczami mieszkańców Poznania, Wrocławia czy Lublina. Ich autorzy to ludzie w różnym wieku i w rozmaitych sytuacjach życiowych – nadane tekstom przez redakcję tytuły akcentują pełnione przez nich role, w których ich zastał lub które narzucił stan wojenny.
W przedstawionych tekstach przewijają się podstawowe fakty wyznaczające rytm społecznego oporu w końcówce grudnia 1981 i w roku kolejnym. Zapisy te odzwierciedlają także informacyjny chaos, jaki zapanował po ograniczeniu możliwości swobodnego komunikowania się, stąd wiele tu niesprawdzonych czy wyolbrzymionych wiadomości. Publikowane dzienniki łączy kronikarski zmysł ich autorów – czasem jest on nakierowany mocniej na zewnątrz, a czasem to bardziej kronika wewnętrzna.
Wszystkie są przykładem wyrazistej postawy wobec opresji, której przewidywana długotrwałość wydaje się odbierać nadzieję, nie pozbawia jednak sensu dawania świadectwa. Pokazują rzeczywistość, która wciąż może stanowić przestrogę: tak wygląda życie społeczeństwa pozbawionego praw.
13 grudnia 1981
Próbuję myśleć, nie jest to łatwe. Nie bardzo wiem, jak zrekapitulować to, co się stało:
‒ jest wojna,
‒ jestem w mundurze,
‒ jadę dokądś,
‒ jest piekielnie zimo.
Tyle wiem. Próba zapisania godzin. Ile godzin temu jadłem? Godzin, a może już dni? Tracę poczucie czasu. Nie wiem, czy jest jutro czy dziś? Jest zimno. Mój termometr umieszczony wewnątrz wskazuje minus 8 stopni. Wszystko wokoło jest metalowe, nie można się o nic oprzeć, na niczym usiąść, bo po chwili przenika człowieka chłód metalu. Jedziemy. Rozkaz: „Do przodu!”. Przez umieszczone z boku okna nic nie widać. Mijamy wsie, miasteczka. Jedziemy, częściej jednak stoimy.
Skąd ja się tu znalazłem?
O godzinie 5.00 ze snu wyrwało mnie pukanie do drzwi. Zjawiła się znajoma. Tego, co powiedziała, nie dało się w żaden sposób zrozumieć: jest wojna, MKZ [Międzyzakładowy Komitet Założycielski NSZZ „Solidarność”] otoczony, we Wrzeszczu tłumy milicji w tarczach, z hełmami, i tłumy ludzi, aresztowania. Jechała do Stoczni i po drodze zawiadomiła mamę, że nie wiadomo, co jest i będzie, i mama jako ekspert „Solidarności” niech lepiej się ukryje.
Nie potrafię opisać tego, co myślałem. Zdałem sobie sprawę, że moim jedynym zadaniem jest dotarcie jak najszybciej do jednostki.
Wyjechałem autobusem. W Gdańsku, poza krążącymi licznie milicyjnymi wozami, nic nie wskazywało, aby coś się działo. Dopiero w sąsiednim mieście zatłoczone centrum i przejeżdżające w nieznanym kierunku całe kolumny wojska: czołgi, samochody, tabory, wozy naprawcze.
Około 9.00 byłem w koszarach. Pełna mobilizacja, przebierałem się w biegu. Tuż przed wejściem mój kolega, idący spokojnie, zapytał mnie, co się dzieje, bo on obejmuje dzisiaj służbę, a tu wszystko w ruchu, kolumny wojska jeżdżą po miasteczku. Zgłupiałem – przecież on nic nie wie, i to nagłe przerażenie na jego twarzy, gdy usłyszał, że przecież jest wojna.
Zdążyliśmy się przebrać i dotrzeć do formującej się kolumny, i prawie zaraz rozkaz: „Jedziemy!”. Chyba w nasz stały rejon alarmowy, ale na pewno nikt nie wie.
Gdy tylko się pojawiłem, nadeszli oficerowie, żeby zapytać, co myślę, bo „Solidarność” przegrała, a ja jej zwolennik, i to głupie zadowolenie na ich twarzach, uśmiechy i pytania: „No i jak się pan podchorąży teraz czuje? Zobaczymy, jak będziecie swoich rozpędzać”. Trzęsę się ze zdenerwowania, bo najchętniej dałbym im w mordę, zmuszam się do lakonicznych odpowiedzi, w końcu nie wytrzymuję i na kolejną słowną prowokację majora odpalam: „Ani ja, ani pan major nie wiemy, co zrobimy, gdy staniemy twarzą w twarz z tłumem, i kto, i do kogo będzie strzelał”.
Jadę samochodem i stale wracam do tych słów.
Ktoś ma radio i przynosi informacje, które nadają. Coraz bardziej uświadamiam sobie, co stan wojenny ze sobą niesie. Teraz im – czy nam – wszystko wolno, człowiek nie ma żadnych praw. Traf chce, że jadę z tym majorem (moim antagonistą i stałym wojskowym dyskutantem, wrogiem numer jeden „Solidarności” w tej jednostce), na każdym postoju wchodzi z szoferki do środka i zaczyna swoje pytania i opinie. Pilnuję się, ale chwilami nie wytrzymuję, prowokuję go, odpowiadam. Jestem zmęczony, głodny, wściekły i zmarznięty, tak jak wszyscy. Nie jestem w stanie zachować cierpliwości ani powstrzymać się od zbędnego gadania.
Najgorsze, że nie wiem, dokąd jedziemy, swój rejon alarmowy minęliśmy dawno, celu właściwie nie znamy, chodzą słuchy, że do Warszawy. Żarcia nie ma, cała kolumna naszego pułku już dawno się pogubiła, nie ma zaopatrzenia, co chwila stajemy, wymijamy jakieś obce wozy, czołgi, na pół zatopione w rowach, pozapadane w śnieżne zaspy. Mróz, wiatr, zadymka, z włazu czołgowego wychyla się sinoczerwona twarz, śnieg w oczy, chwila nieuwagi i już czołg zsuwa się z szosy w rów, zapada się w grząskim i niezbyt zamarzniętym błocie, zasypanym świeżo spadłym śniegiem. Stoi tak godzinę, dwie, aż go inni wydostaną, potem jedzie kilometr, dwa i wpada po raz kolejny lub wyciąga innych.
Nikt już nie wie, gdzie, co i kto jest. Czasem jak meteor przeleci jakiś uaz z dowództwa, czasem stajemy za naszym, częściej za obcym wozem.
14 grudnia 1981
Od rana jeszcze nic nie jadłem. Wozy z żarciem gdzieś poginęły. Nie odczuwam głodu, chce mi się pić. Momentami zapadam w drzemkę, wtulony w zwinięte materace, zakopuję w nie nogi – te są zupełnie przemarznięte, wyjmuję je z butów, naciągam na stopy rękawiczki, owijam dodatkowo szalikiem, żeby je tylko rozgrzać…
Zapadam w nerwową drzemkę. Śnią mi się butelki pełne wody, pepsi. Mocuję się, aby je rozbić. Budzę się. Wargi spieczone, człowiek prawie nie mówi. Próbuję łykać śnieg, ale to nic nie daje, śnieg zapakowany do pustej menażki zamienia się w lód.
W rękach trudno utrzymać długopis, ręce drżą, i to cholerne pragnienie. I znowu stoimy. Kiedy jedziemy, to kołysany ruchem pojazdu zapadam w drzemkę, wtedy wszystko jakoś mija. Stoimy. Budzę się, odczuwam dreszcze, pragnienie, klnę, gadam do siebie. Ta cholerna, zamknięta przestrzeń pudła wozu. Próbuję pisać i czekam, żebyśmy jechali. A my stoimy, stoimy. Na termometrze raz minus 10, raz minus 12. Próbujemy uruchomić ogrzewanie, ale przewody pozamarzały.
[…] Co robić ze stopami? Zupełnie ich nie czuję. Buty, mimo iż prawie nie wychodzę, przemoczone, nie można ich wysuszyć. Jadę sam, zamknięty w tym metalowym pudle. Za ścianą kierowca i major jako dyspozytor, zamieniamy się czasem na parę godzin. Tam jest tak samo zimno, ale przynajmniej widać to, co przed tobą. Boczne szyby zamarznięte, więc nic nie widzę, jadę jak w lodowym pudełku.
Niedaleko od miejsca postoju chałupa. Decydujemy się iść z kierowcą i poprosić o coś do picia. Szklanka cienkiej, bardzo słodkiej, ale gorącej herbaty. Wypijam jedną, drugą, trzecią. Nie widzę swojej twarzy, ale musimy wyglądać dosyć przerażająco, skoro ta niemłoda kobieta roztkliwia się nad nami. Jem pierwszą od parunastu godzin kromkę chleba, nie mogę jej przeżuć. Jedzenie sprawia kłopot, nie mam w ogóle apetytu. Próbujemy rozmawiać. Kobieta opowiada nam, jak to wyglądało, gdy w 1939 szli tędy Niemcy, a potem Rosjanie. A potem zdanie: „Mój sparaliżowany mąż siedzi w fotelu i patrzy przez okno, i płacze”. […]
Powtarzam sobie, żeby nie wdawać się w rozmowy z majorem. Ale samotność, tam w środku, daje się we znaki. Potrzeba mówienia staje się koniecznością. Rozmawiamy, to nie rozmowa, to monolog, i nagle zdaję sobie sprawę: ten człowiek w ogóle nie myśli […].
Stoimy gdzieś pod Płockiem, a jedziemy do Warszawy, ale – u diabła – dlaczego przez Płock? Czy tylko dla głupiej demonstracji siły? Fakt, wygląda to przerażająco, cały czas, non stop, ciągną przez te osady i miasta kolumny wojska. Jadą, stają. Nikt z patrzących ludzi nie wie dokąd ani po co. Jadą tak już prawie 20 godzin, a ile jeszcze?
Niektóre samochody rozpadły się nam niemal po drodze, zagrzebane w śniegu czołgi, zepchnięte z drogi samochody zawalidrogi. To wszystko wygląda przerażająco.
Palmiry, 20 grudnia 1981
Próbuję przyjść do siebie przez kilka dni. Nie bardzo mogłem się opanować. To tak, jakbym przez te kilka dni przeżywał jakiś szok czy koszmar. Właściwie stałem się osobą, z którą nie wolno się kontaktować i która ma zakaz rozmów z kimkolwiek, o czymkolwiek.
Próbuję usystematyzować wydarzenia. W środę nad ranem dotarliśmy w rejon Palmir pod Warszawą. Posiłek około 15.00. Był to pierwszy posiłek, jaki otrzymałem w wojsku od czasu wymarszu. Około 10.00 następnego dnia formujemy kolumnę, mamy zająć jakąś pobliską szkołę na kwatery, bo w tych warunkach, bez wyposażenia polowego, wojsko wymarznie w lesie. Po chwili rozkaz: „Do dowódcy pułku!” – nim docieram, wodza już nie ma.
Stawiam się na rozkaz po przybyciu na miejsce. Odesłany do majora politycznego, zostaję poinformowany o wszczęciu przez dowództwo jednostki sprawy o naruszenie stanu wojennego. Złożono na mnie donos, o zagrożeniu życia oficerów, których rzekomo mam zastrzelić, gdy tylko otrzymam rozkaz do działania.
Otrzymuję ostrzeżenie i zakaz rozmów na jakiekolwiek tematy. Nie poczuwam się do konieczności tłumaczenia, składam więc tylko ustne oświadczenie, że nie naruszyłem w niczym dyscypliny wojskowej i że nie prowadzę żadnej działalności skierowanej przeciwko sile bojowej naszej armii.
Przez te parę dni zdałem sobie sprawę, jak mało znaczą w takiej sytuacji fakty, dociekanie prawdy. Zagrożono mi sądem wojennym. Mógłbym zapytać – za co? Jednak żadne tłumaczenie nie ma sensu, gdyż nikt mnie nie będzie sądzić za rzeczy popełnione lub nie. Wystarczy, aby dowództwo wystąpiło przeciwko mnie i stwierdziło, iż w sytuacji bojowej nie ma do mnie zaufania, żeby mnie skazano. Bo to nie moja indywidualna sprawa ma znaczenie, ale wyższa konieczność. […]
21 grudnia 1981
Siedząc tutaj, wiele się myśli o tym, jak żyją teraz bliscy ludzie. Nie znaczy to wcale, że nie myślimy tutaj o Polsce, o stanie wojennym, o mundurze, który nosimy. Brak nam informacji, nie mamy jasności obrazu. Zestawiam chwilami poglądy skrajne. Moja prawda jest rozbita. Mogę rozważać ją jedynie w oddzielnych aspektach. Dlatego trudno analizować ją w dzień.
W dzień trwa tutaj ruch, ściąga się samochody, naprawia broń, zbiera rozrzucony na trasie przejazdu sprzęt. Wyszła cała dywizja, ciągnęliśmy działa, samochody, tabory, mosty pontonowe (nikomu niepotrzebne). Widziałem, jak batalion saperów ciągnął na pojazdach gąsienicowych fragmenty mostu pontonowego, jak zwalali się do rowu, bo niestabilne i tak pojazdy w takich warunkach tarasowały drogę, przewracały się. W końcu, po paru godzinach, ktoś przytomniejszy kazał je pozrzucać do rowów i zostały tam, czekając, aż je ściągną do jednostek. […]
W dzień żyje się w chaosie zadań i sprzecznych informacji, w przerażającej pustce telewizyjnego programu. Wynika z niego, że nikt nie protestuje przeciw tej wojnie, a przecież nie wierzę, aby ludzie dobrowolnie ulegli. W dzień żyjemy w chaosie zdarzeń, plotek, rozkazów. Nocą odnajduję spokój i miłość. Tylko w nocy słyszę swój głos i rozmawiam z Joanną. Kiedy zjawia się w myślach Joanna, to znaczy, że mija strach.
[…]
W takiej chwili nawet kłótnia przy pokerze, w którego grają śpiący obok mnie oficerowie, nie jest ważna, rozprasza się. Blisko trzydziestu ludzi w sali, od porucznika do majora i jeden podchorąży, czyli ja. Tłok, setki zdarzeń i spraw. I mój major (piszę mój, bo mnie prześladuje swoimi dyskusjami, a potem biega i donosi) choruje. Od chwili przyjazdu stale biega do lekarza i choruje. A gdy tylko ma przybyć ktoś z wyższego dowództwa, zdrowieje, aby przypomnieć sobie po ich wyjeździe, iż jest chory.
Wczoraj ogłoszono zakaz palenia w salach, są wyznaczone palarnie. Oczywiście większa część kadry pali nadal, ale mój major jest temu mocno przeciwny i bardzo się denerwuje. Wszedł i zobaczył palących, z ust zaczęły wypadać mu różne słowa: „Ja was, ja podpierdolę, wszystko zamelduję dowódcy, ja nie pozwalam” itp. W tym momencie drugi major z flegmą wskazał palcem leżący niedaleko niedopałek i powiedział: „Panie majorze, tam leży, niech pan podniesie, bo to dowód rzeczowy”.
Wracam stale myślą do swojej rozmowy z politycznym, nie pamiętam, abym kiedykolwiek był tak spięty i spokojny. Właściwie to cały czas widziałem jego wargi na tłustej twarzy, poruszające się z olbrzymią szybkością. Słuchałem i uświadamiałem sobie, że nic się w takiej sytuacji nie liczy, żadne moralne kategorie mojego postępowania. Jestem niepewny, to wystarczy. Nikt mi oficjalnie broni nie odebrał, a mimo to nie dano mi jej, motywując, że polityczny przyjechał prosto ze szpitala, a nie ma swojej broni. A wiem, że w skrzyni leży jeszcze kilka pistoletów. Tak więc jestem jedynym z kadry, który nie nosi broni. Przypadek czy zbytnia ostrożność? […]
Korzystam ze swojego nieoficjalnego prawa podejrzanego, który został pominięty przy służbach i patrolach. Biorę co rano swój pluton, wyznaczam im robotę, uczestniczę w odprawach swojej kompanii, a potem znikam na parę godzin. Zabieram się pierwszym wozem, jaki leci do Warszawy, jako przewodnik. Czasem wracam z nimi, innym razem urywam się i chodzę sobie po ulicach Warszawy. Niestety w mundurze – strasząc znajomych i zaskakując ich swoimi wizytami.
Nawet pięciu czy sześciu idących w patrolu żołnierzy ginie tutaj w tłumie, są niewidoczni. Ludzie na ulicy nie czują stanu wojny lub nie widzą siły. Bo siła ukryta jest za miastem, w okolicznych lasach ‒ działa, czołgi, samochody. Tam jest siła, tutaj zwykły człowiek odczuwa strach dopiero wtedy, gdy widzi wycelowaną w swoją stronę broń patrolu, lśniący bagnet i słyszy sakramentalne: „Kontrola dokumentów”. Przez chwilę nie wiadomo, co dalej, bo zdarzyć się może wszystko. Puszczony, odchodzi powoli, czasem ogląda się, boi się gwałtownego przyspieszenia kroku i zapewne myśli, dlaczego on.
Siedząc w kawiarni, czuję na sobie spojrzenia i myśli ludzi: „A ten czego tu chce?”. A mimo to kelnerzy przesadzają w szybkości podawania. W „Gwiazdeczce” otrzymałem kawę wcześniej, niż ją zdążyłem zamówić. Rzemieślnik, u którego naprawiałem szkła, pyta: „Czy ma pan pieniądze, bo jeśli nie, to proszę za darmo”. Uprzejmość i strach, sympatia i przerażenie. I naiwna wiara, że żołnierz nie dostaje grosza. W czasie wojny wszyscy dostaliśmy dodatki za przedłużoną służbę. My po tysiąc, zasadniczy po dwa tysiące, do tego wyrównania za stopnie i uposażenie. Jest tego kilka tysięcy, w koszarach dochodzi jeszcze forsa na jedzenie.
Warszawa, dni wojny i zbliżających się świąt. Tłumy ludzi, patrole rozmaitych formacji, zwały śniegu i błota nieuprzątniętego w centrum miasta. Stoję przy Pałacu Kultury i czekam na wóz. Ludzie zatrzymują się i pytają, czy nie mógłbym coś poradzić, żeby ten śnieg uprzątnięto…
Dzisiaj opowiadano mi, jak wyglądało atakowanie Huty Warszawa. Poszedł pz [pułk zmechanizowany], obstawili hutę bewupami [bojowymi wozami piechoty], wezwano ludzi do zaniechania strajku. Brak odzewu. Brama była zaspawana, potem podjechał bojowy wóz piechoty, po sprawdzeniu, czy nie jest pod napięciem, uderzył. Brama prysnęła, „czołg” wycofał się, weszło kilkuset zomowców, zatrzymali się za bramą. Przez megafon nakazano iść pojedynczo, trzymając dowody w ręku. Pierwszą grupę, około trzydziestu osób, przepuszczono, nie patrząc w dowody. Następnych sprawdzano bardzo dokładnie. Wszystko w milczeniu, bez walk. I okazało się potem, że w tej trzydziestce był [Zbigniew] Bujak. Nie wiem, co podziwiać ‒ jego odwagę czy przytomność? Poszukiwany w całym kraju, schronił się w swojej hucie, prowadził strajk i uszedł bezpiecznie.
Nadal brak niemal zupełnie informacji, co w kraju. Co „Dziennik”, to okazuje się, że jednak gdzieś coś było.
Wczoraj stworzyliśmy nowy slogan reklamowy dla WRON1: „Wolność przyszła na bewupach”.
22 grudnia 1981
Omal nie wpisałem daty 1971. Trzęsą mi się ręce. Kalendarz zdarzeń jak przed 10 laty. Jak wtedy, wszystko zaczęło się od soboty.
W środę i czwartek walki i strajki w Gdańsku. Są ranni, przecież to wszystko w moich okolicach. Sprzeczne informacje o podłączonej do prądu bramie Stoczni, o kwiatach, o zajętej przez robotników acetylenowni. Strach i zmęczenie, bo nie wiem, co w domu i oni nie wiedzą, gdzie jestem i czy żyję. Żadnych wiadomości. […] Nie wiem, czy kogoś z bliskich aresztowali, internowali. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak oni tam żyją. W domu pełno ważnych materiałów, wszystko to zagrożone, czy zdążyli to ukryć, czy była rewizja, czy niczego nie zabrali? Pytania i brak odpowiedzi.
Gdzieś w kraju giną żołnierze, gdzieś ludzie. W czasie marszu żołnierze się potopili. Sam widziałem pod Włocławkiem zwalony z mostu czołg ‒ załoga zginęła. W naszej wojskowej „informacji” podają nam: jeden zatopiony czołg z załogą. Sprzeczne informacje – w czasie zbierania resztek samochodów mojego pułku dowiedziałem się o co najmniej dwóch zatopionych czołgach i jednym transporterze2. W czasie „informacji” w pierwszych dniach pewien pułkownik ze śmiechem opowiadał o stratach, jak to żołnierz, robiąc siusiu, złamał nogę. W armii poza tym nic, żadnych nawet rannych, prawie nie było odmrożeń. „Prawie”, bo w moim pułku blisko trzydziestu leżało potem w szkole, lecząc odmrożenia, głównie kierowcy i mechanicy. I do tego dramat w kopalni Wujek. […]
Odwołano wyjazd jednej trzeciej kadry na dwa dni świąt do domu. Nadzieja, że choć Wigilię spędzę z rodziną w Warszawie, stała się prawie minimalna. Wszystko zależy od mojej rozmowy z dowódcą. Poprzednio zgodę na wyjście podchorążych do Warszawy, jeśli mają bliską rodzinę, uzyskałem właśnie w ramach decyzji dowódcy dywizji.
Mija już 10. dzień wojny. Wszystkie wozy wyczyszczone, naprawione, choć nie całkiem. Dwa mają doszczętnie zajechane silniki, niektóre stoją z braku części. Oficerowie jeżdżą i żebrzą po różnych jednostkach o części, zamieniają, wydobywają z magazynów. Ale to nie takie proste, bo centralne magazyny też nie mają wielu części. Zmniejszyła się liczba patroli, pułki rozrzucone pod Warszawą, sztab dywizji w jednym miejscu, sztab grupy w drugim, dowództwo zaopatrzenia jeszcze gdzie indziej, więc samochody jeżdżą w kółko, wożąc raporty. Darzący mnie sympatią oficerowie przestrzegają przed rozmowami z majorem, to znaczy, że sprawa przycichła. Kadra ma nieco więcej czasu, leży więc, gra w karty, rozmawia o dziewczynach, marzy o wódce lub ogląda telewizyjne programy dla dzieci. Nikt nie zauważa lub nie chce zauważyć, że mnie nie ma. Jeżdżę więc coraz śmielej do Warszawy.
Boję się tylko jednego – że w Wigilię będę musiał patrzeć na te same twarze, patrzeć na brud, spędzać święta nie w domu, ale w wojsku. Wtedy wszyscy będą czuć się dla siebie bardzo obcy. Nieprawdą jest, że najlepsze przyjaźnie rodzą się w wojsku, tu służą one tylko przetrwaniu. Potem nie chcemy się widzieć i znać, zbyt dobrze każdy z nas zna słabości drugiego, pamięta jego załamania. Boimy się tych, którzy wiedzą o nas wszystko. Przyjaźń w wojsku to konieczność wybrania z niewielkiej grupy tego, kogo się zaakceptuje. Cwaniactwo, podział na „dziadków”, „koty” sprawia, że ten, kto jest tu dłużej, jest czymś lepszym. Nie liczy się wiedza, wyszkolenie – tylko „fala”. Toteż najmłodsi robią za siebie i kolegów, podczas gdy wszyscy pozostali obijają się. „Fala” to krawiecki centymetr ‒ pomalowany, wystylizowany, gdzie każda przedziałka znaczy jeden dzień. „Nosić falę” to znaczy móc krzyczeć na głos przy obiedzie swoją cyfrę i powiększać zawiść tych, którym do końca pozostały nie dni, lecz miesiące. Jakże się zawiedli ci, którzy mają służbę przedłużoną już o cztery miesiące. Jak mało owa „fala” znaczyła i ich dwuletni trud, gdy wywołano wojnę z narodem. Zatrzymano ich, bo żaden z nich nie widział, jak powstawała „Solidarność”, jak się tworzyło nowe związki. Im propaganda wbija do głowy, że są tu tylko dlatego, że „Solidarność” chciała odebrać partii władzę.
24 grudnia 1981
Nikt z nich nie oburzał się na dowództwo i partię, gdy usłyszeli, że jest wojna. Ale teraz, gdy im obiecano i odebrano wyjazd na święta do domu, są oburzeni i zawiedzeni. Ten wyjazd na pewno bardziej by scementował ich poparcie dla WRON. […] Tam na górze nikt nie dba o ich morale.
Od rana panika, ma być wizytacja z dywizji, pewno jakiś generał. Panika w wojsku ‒ tak nazywa się tu inspekcje i kontrole. Wojna, a tam ktoś ma czas na kontrolę. Stawiam sobie dosyć często pytania, czy ci ludzie w sztabach nie mają nic innego do roboty tylko poprzez udawanie kontroli dezorganizowanie normalnej pracy. Wojsko wtedy nie śpi, sprząta, pucuje. Warsztaty i magazynki zamknięte, żeby nikt nie nabrudził. Robota stoi. A przyjdzie taki buc, popatrzy i powie: „Burdel u was, sierżancie, krawat macie poplamiony. O, i pod kloszem niesprzątnięty kurz”.
Wszystko na pokaz. Dyscyplina, porządek, a w rzeczywistości jest tu to, co w całym kraju: bałagan, brak kompetencji, złodziejstwo. Nie ma części, nie ma zapasów. A przeznaczone na żołnierski stół jadło znika w kieszeniach oficerów. Kiedy brałem puszkę na całodniowy wyjazd po zepsuty wóz, to wydanie jej nadzorowało trzech podoficerów, a ostatnio widziałem, jak całą siatkę puszek wiózł oficer wracający do jednostki. […]
Zdębiałem wczoraj, gdy usłyszałem, że dowódca pułku czołgów zlokalizował pięć brakujących mu pojazdów. Po 10 dniach wie nareszcie, co się z nimi stało.
Istny kocioł ludzi, szum, gwar, wszyscy stłoczeni na ciasnej przestrzeni, wysrać się nie można bez towarzystwa innego żołnierza. Marzę o chwili samotności. „Dziennik” mówi o spokoju w kraju, pozorny to spokój. Fakt, że my nie byliśmy na żadnej akcji. Ten alarm z 17.00, gdy dwie kompanie w pełnym uzbrojeniu siedziały w samochodach, został po godzinie odwołany. Widocznie nie doszło do zapowiedzianej manifestacji. Mieliśmy być pewnie użyci do jej rozpraszania.
Są jakieś informacje dotyczące kopalni Wujek. Ktoś przyniósł wieść o aresztowaniu podchorążych i żołnierzy za odmowę wykonania rozkazów w tej kopalni3. Nie wiem, czy to prawdziwe, bo patrząc na swoje wojsko, zdaję sobie sprawę, jak mało znaczy indywidualna odmowa. Podobno w kopalni Wujek popełniono błąd w dowodzeniu i ZOMO weszło rozproszone, zdrowo ich tam poharatano. Górnicy mieli długie pręty, które rozgrzane w koksownikach wbijali w tarcze, a ponieważ pleksi szybko stygnie, to potem schowany taki jeden za tarczą już nic nie mógł zrobić. Ale kto tam dojdzie prawdy.
[…] Moi koledzy są podenerwowani, prawie nikt nic do nikogo nie mówi. Każdy myśli o domu, o rodzinie.
Spięcie z moim majorem. Siedziałem w sali, gdy znowu próbował mi dogadywać. Wcześniej obciął go porucznik. Gdy rano włączył, jak co dzień, „Wolną Europę”, to major poderwał się jak szalony i machając rękami, zaczął gadać: „Niech pan to natychmiast wyłączy. Ja zabraniam, nie wolno, nie pozwalam!”. Gadał po to, aby zagłuszyć dziennik. Wszyscy śmiali się z niego i podpuszczali go, w końcu zdenerwowany napadł na młodego porucznika z sekcji politycznej: „Ja zamelduję, że pan jako oficer polityczny nie przeciwdziała temu”. „A odwal się pan” ‒ usłyszał w odpowiedzi. Nie wiem, dlaczego człowiek może się tak zacietrzewiać. Mówi tylko to, co sam myśli, nie przyjmuje żadnych argumentów, nawet ich nie słucha, zastawia się własnymi i powtarza je jak papuga. Całkowita blokada możliwości logicznego rozumowania. W czasie naszego starcia, gdy zabrakło mu argumentów, niemal wykrzyczał: „Niech pan lepiej strzyże te swoje długie włosy”. Na to dictum dwudziestu oficerów, którzy byli w sali, zagwizdało, zaś major wypadł z pomieszczenia czerwony.
25 grudnia 1981
[…] Przyszła poczta i paczki dla kadry z domu, żołnierze nie otrzymali nic. Dostali zgodę na wysyłanie listów, ale z zakazem ujawniania miejsca pobytu. Zapowiedziano im, że poczta jest cenzurowana i należy składać ją u oficera dyżurnego. O, naiwni! Od paru dni kierowcy wysyłają kolegom listy ze skrzynek przy trasie. Jak zdziwiony był ostatnio oficer dyżurny, gdy dwie koleżanki jednego ze stacjonujących tu podchorążych przyszły go odwiedzić.
Z telewizji komunikaty uspokajające, zniesiono godzinę milicyjną na święta. Żołnierze pytają: „Jeśli w kraju spokój, to co my tu robimy?”. I pytanie to pozostaje bez odpowiedzi. W każdej sali stoją telewizory, i te szkolne, i przywiezione teraz z jednostki. Ale prawie nikt z żołnierzy nie słucha i nie ogląda. Najbardziej popularną audycją jest „Teleranek”. Żołnierze urywają się z zajęć i oglądają, liniowiec [oficer liniowy] czasem ich dopada i goni z powrotem. W sumie dyscyplina żadna, prace właściwie zakończone, a teraz trzeba po prostu przestać z wojskiem do obiadu, żeby się nie pałętało po szkole.
26 grudnia 1981
Wysłałem listy do domu, nie wiem, czy i kiedy dojdą. W Warszawie powiedzieli, że poczty z Gdańska nadal nie ma, nie dochodzi.
Wysłałem list do Joanny. Teraz jest sytuacja taka, że ja mogę próbować coś mówić, ale nie dostanę od niej odpowiedzi, a tak byłaby mi potrzebna. Zresztą nie wiem, czy mój list dotarł do niej. Nie potrafię sobie narzucić cenzury i piszę, co myślę, łudząc się nadzieją, że i tak cenzura nie jest w stanie strawić wszystkich listów. To upokarzające dla nas wszystkich wiedzieć, że ktoś czyta nasze listy. Mogę zrozumieć, że szuka się informacji u nas, wojskowych, ale czytanie czyichś intymnych zwierzeń, wyznań miłosnych, to nie do zniesienia.
[…]
Zorganizowano koncert dla żołnierzy. Piosenki z Kołobrzegu i gwiazdy tamtego wymiaru. Sala szalała, bawiła się. Nie bardzo wiedziałem dlaczego, bo te słowa nie trafiały do mnie. „Otwórz okienko na wschodnią stronę” ‒ gdybym nie wiedział, że to głupota, to myślałbym, że prowokacja. Słowa pełne pustego patosu. Jak wojsko, to musi być i krew, i Polska, i granice, i przyjaźń polsko-radziecka. Żołnierze się bawili, bo brak im rozrywki. Pasjonowała ich próba rozpoznania, czy pani [Irena] Woźniacka ma, czy nie ma, stanik pod bluzką.
Nigdy nie słyszałem, aby żołnierze śpiewali sobie te nowe, kołobrzeskie piosenki, a mają gitary i śpiewają, ale te stare, przedwojenne.
Nie wiem, kto robi dla nas propagandę, ale pokazywanie na ulotkach rozdeptanego przez żołnierza człowieka z opaską „Solidarność” i napisem „Dość anarchii” nie trafia do nikogo. Te ulotki, którymi nas obdarzają, warte są zachowania. Przedstawiają symbole wojskowe i cytaty z przemówienia Jaruzelskiego. Obok nich te rysunkowe, prymitywne – u stóp żołnierza wije się cywil: „Chciał mnie poczęstować herbatą, więc kazałem mu ją samemu wypić”. Cytaty z […] Hitlera i zestawianie ich z wypowiedziami [Lecha] Wałęsy, [Grzegorza] Palki, [Mariana] Jurczyka (z Radomia)4. Wczoraj, gdy żołnierze oglądali kolejną partię tych „nowości wydawniczych”, jeden powiedział: „Nie lubię już Jurczyka”. „Dlaczego?” „Bo obiecywał, a nie wykonał”5. Z innych ulotek dowiadujemy się, że „Wolną Europą” rządzi hrabia6, że „Solidarność” powstała z pieniędzy CIA. Jest tego kilkadziesiąt rodzajów, najbardziej reklamowana jest kobieta w rozdartej bluzce trzymająca na ręku dziecko, z napisem „Chcemy pokoju”. Żołnierz nie ma prawa wierzyć, że „Solidarność” coś dla tego kraju zrobiła, bo tam są tylko bandyci i wrogowie socjalizmu. Naogląda się taki jeden z drugim major tych ulotek i potem uważa, że ma monopol na prawdę.
27 grudnia 1981
[…] Uciekam choć na parę godzin do Warszawy. Wyspecjalizowałem się niemal w straszeniu znajomych. Gdy zjawiam się w mundurze, to najpierw jest konsternacja, a dopiero potem ktoś mnie poznaje. Te ucieczki dają mi złudzenie wolności i walki o własną tożsamość. Ryzykuję wiele, bo nikt nie wie, gdzie jestem. Nagły wyjazd to wpadka. Kontrola w mieście też, bo nie posiadam przepustki. Pozostaje mi tylko świadomość, nabyta wskutek miesięcy spędzonych w wojsku, że normalny patrol (nie WSW [Wojskowej Służby Wewnętrznej]), gdy widzi kogoś w mundurze, to jest przekonany, że on powinien tu być, więc nie ma potrzeby go sprawdzać. Trudno jednak jest długo przebywać z „wolnymi ludźmi” i prędzej czy później uciekam do swojego mundurowego więzienia. Oni tam zajmują się swoimi sprawami, coś planują, mają jakieś nadzieje. Moje ograniczają się do wyczekiwania na sygnał, kiedy nas zwolnią. Te złudne chwile zapomnienia o wojsku są moim wypoczynkiem. Ale nie mogę znieść normalności.
28 grudnia 1981
Wczoraj była rocznica ślubu moich rodziców, a wiadomości z Gdańska brak. Za dwa dni Nowy Rok. Chodzą słuchy, że odejdziemy stąd. Powrót do siebie jest szansą dla nas na wyjście. […] Przyjdą nowi w styczniu, to nas powinni zwolnić. Muszę powiedzieć, że w przeciwieństwie do moich kolegów, wolałbym zostać tutaj do sylwestra, bo mam większą szansę spędzenia go poza jednostką niż na miejscu.
Skończył się strajk w kopalni Piast. I moi żołnierze zaczęli bić na tę wieść brawo. Ta sprzeczność interesów: z jednej strony podziwiano zryw bohaterski, a z drugiej wiedziano, że – jak to utrzymywała nasza wojskowa propaganda – gdy tylko strajki się zakończą, wrócimy. Opowiedzieliśmy zasłyszaną skądś maksymę „WRON-a orła nie pokona” naszym znajomym oficerom. Nie zrozumieli, a gdy wyjaśniliśmy, zaczęli się śmiać…
Zastanawiam się, jak to jest, że im wyżej, tym większy bałagan. […] Tutaj stworzono swoistą odpowiedzialność: stan wojenny ‒ rozkaz należy wykonać. Wystarczyło jednak zajechać do stałej bazy zaopatrzeniowej, żeby okazało się, iż – choć wprawdzie cała kadra ma rozkaz przebywania na terenie jednostek – to chcąc zabrać z fortecznych magazynów trochę pustych magazynków, trzeba poświęcić na to parę godzin. Magazynier musiał pomagać swojej żonie, bo miała w sklepie remanent, trzeba było pojechać do sklepu i go przywieźć, kolejny magazynier poszedł do domu, wyspać się, trzeci z brakującym kluczem od drzwi zewnętrznych zaginął gdzieś na terenie fortu…
Ta zdyscyplinowana armia publikuje dla nas ulotki, a na nich hasła: „Dzięki WRON kraj nasz powoli zaczyna łapać oddech pełną piersią”. Po takiej dawce czujemy się naładowani oddaniem i patriotyzmem…
29 grudnia 1981
Codziennie z zaopatrzenia jeżdżą po drzewo na opał. Zakupuje się je u leśników. Czasem przywozi się go trochę więcej i parę ciężarówek wyładowanych drewnem stoi w parku i czeka na powrót, bo przecież kadra w znacznej części ma w domach piece centralnego ogrzewania, a opału zawsze brak.
Z dumą więc opowiadał dzisiaj jeden kapitan, jak sprytnie wybrnął z kłopotliwej sytuacji. Ładowano po cichu ścięte pnie drzew u wylotu polnej drogi. Jeden stał na czatach, gdy wtem nadszedł leśnik. Zatrzymał się przy zaskoczonym dowódcy i zagaił: „A pan ma pozwolenie?”. „Nie potrzebuję. Niech pan poczeka”. Samochód był prawie pełen, gdy kapitan zakomenderował: „Rozładować”. Po paru minutach przy samochodzie stała sterta, wtedy ponownie padła komenda: „Załadować!”. „Panie leśniczy, to tak wychowawczo, bo mi marudzą, a jak sobie tak parę razy to drzewo… to się uspokoją”.
Zastanawiam się, po co męczą tak wojsko. Stoimy na takim zadupiu, że i psa nie widać. A wystawiamy posterunków mnóstwo, co noc ponad sześćdziesięciu żołnierzy ma warty, wypada im średnio co 24 godziny patrol. Wojna, a w kraju spokój ‒ jak sami mówią. Tutaj pod Warszawą zupełny, a mimo to nie zdjęto ani jednego posterunku. Niestety każdy oficer myśli najpierw o sobie, a potem o żołnierzach. Właśnie zerwano z łóżek całą kompanię i pod oknami uprawiają musztrę. Ślizgają się po lodzie, ku chwale i sile bojowej armii.
30 grudnia 1981
Wróciłem z Warszawy. Nareszcie trochę informacji, mogę się nimi podzielić z kolegami. Widziałem się z X, wiem, że jest ponad 50 ośrodków odosobnienia. Siedzą działacze polityczni, członkowie „Solidarności”, działacze kultury, pół Kongresu [Kultury]. Uwięziono też aktorów, między innymi [Halinę] Mikołajską, [Izabellę] Cywińską, [Jerzego] Kiszkisa, [Halinę] Winiarską oraz pisarzy i poetów. Jednocześnie wojskowe gazetki pełne są ataków na [Jacka] Kuronia i [Jana Józefa] Lipskiego, a jako przykłady pozytywne podają, ilu to zwolniono. Że niby tylko rzeczywiści wrogowie jeszcze siedzą, a uczciwi są już wolni. Około 6–8 tysięcy ludzi jest nadal internowanych. Nie wiem, które dane są prawdziwe […]. Jednak myślę, że raczej te niższe. Wynika bowiem jasno ‒ przynajmniej z oficjalnej propagandy ‒ że chce się wytworzyć psychozę potępienia jednostek, po to, aby spacyfikować resztę. Przebieg działań wskazuje, że chodzi o ukrycie faktów i niedopuszczenie do tego, aby przynajmniej teraz, na początku, zbyt wielu ludzi doznało „zła” od władzy. Chcą doprowadzić do tego, że kosztem paru tysięcy kozłów ofiarnych, inni – w imię własnego spokoju – zamilkną. Myślę, że to się jednak nie uda. A ilość aresztowanych, internowanych, wyrzucanych będzie rosła.
5 stycznia 1982
Mój polityczny chodzi dumny jak paw. Zrobił odprawę i pochwalił się, że wykrył ukrytą bojówkę „Solidarności”. Mianowicie w budynku, gdzie stacjonujemy, odnalazł tablicę „Solidarności” ze starymi i nowymi ulotkami, a także rysunki satyryczne. Ściągnął wojskową bezpiekę i teraz ludzie, którzy dożywiali warty, patrole, biegają na spowiedź. Siedzieliśmy na tej odprawie, gdy wstał pewien sierżant i złożył meldunek, że jeden z pracowników, stróż obiektu, rysuje żołnierzom różne takie świąteczne rysunki i pewnie te „Solidarnościowe” też, więc żeby go zatrzymać. Czy to wymaga komentarza? […]
Stałem w takiej objazdowej kantynie, gdy część kadry zaczęła się przepychać, więc ogłosiłem: „Panowie, solidarnie, ale po kolei”. Nie zdążyłem skończyć, gdy dano mi z tyłu dobrą radę: „Wy tu, podchorąży, znowu o «Solidarności», lepiej uważajcie, mało wam kłopotów?”.
Wracam do tej odprawy, była to pierwsza już politycznie przygotowana odprawa. Zapoznano nas z materiałami wrogich działań. Listy płac działaczy ‒ jako wyraz frymarczenia robotniczymi pieniędzmi. Mój polityczny tak się w tym zapalił, że grzmiał, jak ta „Solidarność” wynajmowała za wielkie pieniądze japońskich doradców, jakie to ów doradca wystawne kolacyjki urządzał i tutaj błysnął własną myślą: „Panowie oficerowie, na kolację, panienki i alkohol dla pięciu członków komisji zagranicznej i owego Japończyka wydano ze związkowych pieniędzy 8 tysięcy”. To ostanie zdanie było już powiedziane niezwykle dobitnie, gdy rozległ się huragan śmiechu. Polityczny nie zaskoczył i kontynuował: „Nie rozumiem tego śmiechu, przecież to związkowe pieniądze”, gdy z tylnych szeregów sierżant zakrzyknął: „Panie majorze, to może by te dziewczynki za osiem kawałków, nawet bez wódki, nam załatwić!”. Oczywiście dalej o owych defraudacjach nie było mowy.
1 WRON – Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego, pozakonstytucyjny organ władzy, formalnie zarządzający Polską w okresie stanu wojennego. Na jej czele stał generał Wojciech Jaruzelski.
2 Informacja nieprawdziwa.
3 Informacja nieprawdziwa.
4 Radykalne wypowiedzi członków władz „Solidarności” z zamkniętego posiedzenia w Radomiu (3 grudnia 1981), nagrane przez współpracownika SB i spreparowane, były używane w antysolidarnościowej kampanii tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego.
5 Marian Jurczyk podczas głośnego – także za sprawą antysemickiej retoryki – wystąpienia na spotkaniu z robotnikami w Trzebiatowie 25 października 1981 zapowiadał między innymi wieszanie odpowiedzialnych za kryzys gospodarczy.
6 Ówczesny dyrektor sekcji polskiej Radia Wolna Europa – Zygmunt Michałowski – wywodził się z rodziny o arystokratycznych korzeniach.