Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowieść inspirowana prawdziwą historią.
W 2006 roku w niedużej miejscowości ginie dziewczyna. Trzy dni później w lesie zostają odnalezione jej nagie zwłoki. Przyjaciele, lokalna społeczność, a przede wszystkim rodzina są wstrząśnięci. Tym bardziej że podejrzenie szybko pada na młodszą siostrę zamordowanej, Berenikę, i jej chłopaka.
Rodzice nie wierzą w winę swojego dziecka i zrobią wszystko, żeby córka nie trafiła do więzienia. Czy Berenika jest niewinną ofiarą, bezwzględną morderczynią, a może działała pod wpływem silnych emocji? Kto jeszcze może być winny śmierci jej siostry?
Katarzyna Troszczyńska sięgnęła do akt sądowych, aby odtworzyć historię rodzinnego dramatu. Szczęścia, które skończyło się niespodziewanie. Walki o uniewinnienie i nadziei, że nawet po tak strasznych wydarzeniach rodzina wciąż może być całością.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 327
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ten mężczyzna był zabójcą. Wiedziała o tym doskonale. Zbyt długo pracowała w tym zawodzie.
Zęby na tym zjadła.
Klienci mogli jej mówić, co chcieli. Snuć bajki. Zawsze wiedziała, kiedy kłamali. To był instynkt, coś, co pozwala w stadzie wilków znaleźć owcę, a w stadzie owiec – drapieżnika.
Tak, ten instynkt czasem przeszkadzał w pracy, bo żaden obrońca nie musi znać prawdy.
Liczą się fakty.
Ale ta sprawa była inna. Fakty przestały mieć aż takie znaczenie. Kiedyś nie przypuszczałaby nawet, że coś takiego przyjdzie jej do głowy. Ale przyszło. I powiedziała to głośno.
Mężczyzna był winny.
W dniu ostatniej rozprawy obudziła się o piątej rano. Spała tylko dwie godziny, po drugiej w nocy skończyła rozmowę z przyjaciółką, psychologiem sądowym.
Od nowa analizowały akta, wszystkie zeznania, badania, diagnozy.
Krok po kroku, strona po stronie.
Była gotowa do ostatniej przemowy.
Przyjaciele ze studiów mówili o niej kiedyś: doberman. Dziś większość z nich odsyłała do niej najtrudniejsze przypadki. Wiedzieli, że tylko ona sobie poradzi.
Nie zawodziła. Nigdy.
I teraz też nie mogła.
Leżała w ciemnym pokoju z zasłoniętymi żaluzjami. A potem, gdy zegar wybił siódmą, włączyła radio.
Wiedziała, że będą o niej mówić w wiadomościach.
Chciała tego.
Najbardziej kontrowersyjny proces ostatnich lat.
Najbrutalniejsze zabójstwo.
Nikt nie potrafił uwierzyć w to, co się stało.
Jeśli on nie zostanie skazany, to będzie tylko jej wina. Jej cholerna wina.
Nie wyobrażała sobie, jak mogłaby potem z tym żyć.
Największy dylemat. Ale nie żałowała, że wzięła tę sprawę. Nade wszystko pragnęła sprawiedliwości.
To była jedyna sprawa w jej życiu, w której bardziej pragnęła sprawiedliwości niż wygranej.
Ludzie mieszkający przy torach kolejowych rozpoznają więcej niż tylko jeden dźwięk pociągu. Hamowanie i ruszanie maszyny jest jak koncert, w którym każdy muzyk gra na innym instrumencie. Czekałam na dźwięk zapowiadający postój. Lekki pisk, otwarcie drzwi. I ruch na naszym pustym zazwyczaj dworcu. Stukot butów, śmiech, rozmowy. Oczywiście tego już tak dobrze nie słyszałam, ale umiem sobie wyobrażać różne rzeczy. Zapamiętuję.
Ola wyjdzie z pociągu. Czarna torebka przewieszona przez ramię, brzęczące srebrne bransoletki na lewej ręce, w drugiej kubek letniej już kawy z kawiarni na gdańskiej starówce. Jedyny przejaw rozrzutności. Nagroda za dobrze wykonaną pracę. Za nią przecież dzień wypełniony zadaniami.
Olka nie potrafi odpuszczać. I nie potrafi się spóźniać. Jest coś wariackiego w jej postrzeganiu czasu. Staje w drzwiach z zegarkiem w ręku i oznajmia: „Spóźniłaś się minutę” tonem, którym równie dobrze mogłaby obwieścić koniec świata albo Bóg wie jaką katastrofę – jakby minuta była godziną, a sekunda trwała w nieskończoność.
Już jako dziecko tak miała.
Mama wieczorem mówiła nam, że następnego dnia wstajemy wcześnie, bo jedziemy na targ. Gdy o świcie wchodziła do pokoju, Ola nie spała. Siedziała na pościelonym łóżku, ubrana, z włosami związanymi w dwa kucyki, gotowa.
Miałam siedem lat. To pewnie była sobota, choć na targ jeździłyśmy też we wtorki, tuż przed szkołą.
W niedzielę za to tata zabierał nas nad jezioro i do wujostwa na obiad. I nieważne, czy to były wakacje, czy końcówka roku szkolnego. Tata mówił: bądźcie gotowe przed dziewiątą. Olka o ósmej ściągała ze mnie kołdrę.
– Wstawaj, umówiłyśmy się na dziewiątą! Musisz się umyć i zjeść śniadanie.
Jakby nie wiedziała, że tata jest taki jak ja: dziewiąta czy dziesiąta, co za różnica. W końcu to niedziela, wakacje, wolne. Nie trzeba się spieszyć!
Moja siostra nie zna pojęcia „nie trzeba”.
Dlatego zaraz wróci. Z dworca do naszego domu idzie się najwyżej dziesięć minut.
Mogłabym już pobiec do kuchni, wstawić rosół i wodę na herbatę. Uwielbia herbatę z miodem i cytryną. To nasz rytuał. Ja czekam z herbatą, ona na mnie z kawą inką i mlekiem. Mleka musi być koniecznie pół kubka. Nikt poza nią nie wie, że nie wypiję innej kawy. Mama wciąż zapomina, Mateusz też. Nawet tata.
Dziś jednak wolę zostać tu, w żółtym pokoju, skąd dobrze widzę drogę. Siadam na parapecie, przyciskam nos do szyby.
Tak kiedyś obie czekałyśmy na mamę. Tak teraz czekam ja.
Obok kręci się Szczęściara. Popiskuje, zaraz zacznie szczekać. Moja wina, nie byłam z nią od powrotu ze szkoły.
Na szczęście Szczęściara nigdy nie załatwia się w domu, przecież wytrzyma jeszcze chwilę.
Chwilę.
Ale to nie jest chwila.
Pociąg już dawno wjechał na stację, wszystko toczy się według ustalonego schematu. Tylko Ola jest brakującym elementem.
Kolejne osoby idą wzdłuż ulicy, obok naszego domu. Jak figurki przemieszczające się po planszy. Wiem, skąd jadą, dokąd wracają. Janka Papuzińska, nasza sąsiadka, zawsze we wtorki przyjeżdża od córki, zajmuję się jej dziećmi. Synowie Bolkowskich wracają ze szkoły późno, bo mają treningi.
Jedną z ostatnich osób, które dostrzegam, jest nasza mama. Blond włosy unoszą się i opadają na ramiona, biodra kołyszą się to w jedną, to w drugą stronę. Słyszę znajomy stukot botków. Jedna z toreb zsuwa się jej z ramion, mama przystaje, odkłada siatki, rozprostowuje palce.
Powinnam wybiec, wnieść torby.
Tak robimy z Olą. Ale dziś nie dam rady. Pójdę do kuchni, wstawię zupę, a potem zamknę się w łazience.
Zaraz przyjedzie Mateusz.
Przez kolejną minutę tkwię jednak nieruchomo, jakbym straciła zdolność poruszania się. I robię się coraz bardziej zła. Przecież Aleksandra wszystko mi mówi.
Dlaczego nie powiedziała, że zamierza dzisiaj wrócić później?
Dlaczego wyłączyła telefon? Dlaczego pozwala, żebym tak bardzo się martwiła?
Nie lubię nie mieć kontaktu z siostrą. Ona to ja, ja to ona.
Od zawsze.
Gdy Ewa Betlej zobaczyła swoją młodszą córkę w oknie, od razu miała ochotę ją zdrowo obsztorcować. Lekcje pewnie niezrobione, jedzenie nienaszykowane, a ta jak mumia sterczy w oknie i myśli o niebieskich migdałach – jak to ma w zwyczaju. Jej córkę ktoś chyba ostatnio podmienił. Nieobecna, buja w obłokach. Ewa z przerażeniem myślała o zebraniu rodziców, które czeka ją w przyszłym tygodniu. I choć wiedziała, że Berenika nie jest orłem, to w głębi duszy uważała, że w liceum to człowiek naprawdę powinien się uczyć! Tymczasem ten rok był serią telefonów ze szkoły i wiadomości, że Berenika znów nie przyszła na lekcje, znów czegoś nie zrobiła, nie przyniosła potrzebnej pracy.
Czekała je rozmowa, ale Ewa nie miała na to teraz siły. Była po 24-godzinnym dyżurze w szpitalu, po trudnej dyskusji z szefową o podwyżce, do tego od kilku godzin nie mogła się dodzwonić do córek. Chciała im zlecić zrobienie zakupów. Jeszcze to, że Berka nie odebrała telefonu, jakoś Ewy nie zdziwiło, irytację poczuła teraz, gdy zobaczyła młodą gwiazdę w oknie.
– Weźże ode mnie te zakupy! – krzyknęła, wchodząc do sieni.
Ale poza radośnie szczekającą Szczęściarą, która zbiegła na dół i już zaczęła obwąchiwać siatki i pakować do nich pysk, w domu nie było słychać żadnych odgłosów.
– Uciekaj, ty nieznośna, ty, a kysz, a kysz!!! – Ewa uchyliła drzwi i siłą wypchnęła sukę na dwór.
Westchnęła.
Pies to był pomysł córek. Sama nigdy by się nie zdecydowała, żeby trzymać zwierzę w domu. Mieszkanie jest dla ludzi. „Zwierzęta przenoszą zarazki, zostawiają sierść i przede wszystkim cholernie się męczą w czterech ścianach, bo wolą wolność”. Tak, to głos własnej matki tkwił jej w głowie i to właśnie powiedziała Berce, gdy któregoś dnia dziewczynka przyniosła do domu szarą żywą kulkę.
„Ktoś ją wyrzucił na drogę w worku. Proszę, zatrzymajmy ją”. Córka złożyła ręce jak do modlitwy. Na początku Ewa protestowała. Nie, w żadnym razie. Możemy ją nakarmić, ale potem musi radzić sobie sama. „Mamo, chociaż ją przenocujmy” – chwilę później do błagań dołączyła Ola. I choć trudno w to uwierzyć, we wszystkim wsparł je ojciec. A przecież podobnie jak Ewa nie przepadał za psami.
„Jedna noc” – powiedziała ostro. Oczywiście nie skończyło się na jednej nocy. Rano młodsza córka wyciągnęła argument, z którym nawet Ewa nie potrafiła dyskutować. „To po prostu niechrześcijańskie, tak się jej teraz pozbyć”. Psina więc została. Najpierw nazwali ją Nutka, bo ożywiała się, gdy słyszała muzykę. A najbardziej na świecie kochała moment, gdy Jerzy wyciągał gitarę i śpiewał z dziewczynkami. Unosiła wtedy dwie łapy i przekrzywiała łeb. Ale potem dziewczynki zaczęły też na nią mówić: Szczęściara. Bo trzeba mieć szczęście, żeby ze środka drogi trafić do ich domu. Dla Ewy to było szaleństwo. A jeszcze większym szaleństwem było to, że musiała przyznać, iż też polubiła szarą kulkę, która z czasem zmieniła się w ładnego psa, z błyszczącą sierścią i wesołymi oczami. Tak, Ewa dałaby sobie głowę uciąć, że Szczęściara ma wesołe oczy.
Niektóre sprawy jednak do tej pory wydawały jej się nie do ogarnięcia, a jedną z nich był pies buszujący po torbach z zakupami i wciskający wilgotny nos tam, gdzie leżało jedzenie dla ludzi!
Udawała, że nie słyszy skamlania i miarowego uderzania pazurami we framugę drzwi z zewnątrz. Podniosła siatki i zaczęła wdrapywać się na górę, do części mieszkalnej domu. Gdzie jest ta Berenika?!
W kuchni kipiał rosół, w zlewie stał brudny garnek po ugotowanym bobie, trzy talerze i pięć kubków po kawie. Od wczoraj nikt nie zmywał. Kolej Bereniki. Tyle razy powtarzała: najpierw obowiązki, później przyjemności. Naczynia w zlewie nie mogą stać, jedzenie zasycha, trudno się go potem pozbyć.
Westchnęła i wyłączyła rosół. Podciągnęła rękawy, odkręciła kran, zimna woda przynosiła ulgę zmęczonym dłoniom. Z lodówki wyjęła makaron i gdy układała go na talerzach, weszła Berenika.
– Przepraszam, byłam w łazience.
Ewa odwróciła się. Córka smarowała ręce kremem. Miała pomalowane usta, rzęsy, obcisłą bluzkę wyraźnie podkreślającą piersi i dość krótką spódniczkę. Ewa już chciała coś powiedzieć, ale ugryzła się w język. Zamiast tego spytała:
– Gdzie jest Ola? Dzwoniła do ciebie? Dlaczego cały dzień nie odbieracie?
– Byłam w szkole, a potem z Mateuszem.
– Czyli znowu się nie uczyłaś?
Tym razem nie zdążyła się ugryźć w język. Nie chciała się spierać, ale Berkę trzeba było pilnować, sama nawet nie zerknęłaby do książek.
Córka nie odpowiedziała, tylko usiadła przy stole. Złapała brzeg obrusa i ugniatała go palcami. Nie uszło to uwagi matki, Berka tak okazywała zdenerwowanie. Może niepotrzebnie znów wspomniała o tej szkole.
– Ola nie zapowiadała, że dzisiaj wróci później? – zmieniła temat.
– Nic nie mówiła. – Berenika puściła obrus i spojrzała na matkę. Wzruszyła ramionami.
– Ostatni raz widziałaś ją rano?
– Nie rano, wychodziła na pociąg na piątą czterdzieści, spałam. Wczoraj po dwudziestej drugiej rozmawiałyśmy. Pisała do ciebie?
– Ona zawsze się melduje, przecież wiesz. To trochę nie w jej stylu.
Berenika pokiwała głową.
– W zasadzie jest jedna rzecz, nie wiem… – zaczęła wolno… – Wczoraj tu do Oli przyjechał taki chłopak, Jan Solski, poznała go w Gdańsku, w Radissonie. Nie chciała, żeby wchodził do domu, wyszła do niego. Później, jeszcze przed pójściem spać, pytała, czy odprowadzę ją rano na pociąg.
– Na pociąg?
– No tak. Mówiła, że się boi, bo ten Solski ją osacza.
Ewa nalała córce zupy, ale swój talerz zostawiła pusty.
– Nie będę jednak jadła, idę zadzwonić. I dziecko, błagam, pozmywaj!
Kłęby papierosowego dymu przesuwały się po pokoju niczym gęsta mgła utrudniająca widoczność. Alicja Kossak musiała wysilić wzrok, żeby dostrzec swoją przyjaciółkę, Ulę Hernik, leżącą na łóżku ze słuchawkami na uszach i dwudziesty raz męczącą kawałek Noc jak każdainna Happysad. Kolejne niedopałki wpadały do puszki po piwie. Alicja siedziała na parapecie w oknie i co rusz sprawdzała, czy do domu przypadkiem nie wraca matka. Dawno skończyła osiemnaście lat, ale wciąż mieszkała z rodzicami, a oni nienawidzili fajek. Przynajmniej gdy paliła je Alicja. Matka, niczym pies policyjny, rozpoznawała zapach papierosów w progu, a Alicja nie miała dziś ochoty na pretensje i umoralniające gadki.
Obie z Ulą próbowały się uczyć do kolokwium z etyki dziennikarskiej, ale to było tak nudne, że co chwila przerywały i zaczynały rozmawiać o czymś milszym. Nie uczyły się już od czterdziestu minut. Za to piły, paliły i zjadły dużą porcję lodów czekoladowych. Po takiej dawce cukru Alicja zwykle leżała na łóżku z bólem brzucha i nie była w stanie przez następnych kilkanaście godzin przełknąć czegokolwiek, ale teraz spytała:
– Zrobić frytki?
Ulka oczywiście nie słyszała.
Alicja sięgnęła po telefon i próbowała kolejny raz zadzwonić do Olki. Bez skutku, włączała się poczta. Napisała kilka wiadomości – pozostały bez odpowiedzi. Alicji przyszło do głowy, że jej przyjaciółka znów weszła na złą drogę i mimo obietnic i zapewnień wylądowała w mieszkaniu tego złamasa, swojego eks. Może wrócił z Niemiec i znów ją emabluje? Albo Olka jego, bo mówiąc szczerze, zachowywała się przy nim jak niespełna rozumu albo nakręcona małolata. Trudno to krytykować, bo każda z nich miała na sumieniu pomroczność jasną. I zawsze najłatwiej doradza się innym.
A jednak żmija z niej; Alicja czuła coś na kształt satysfakcji, bo czy to nie o niej dziewczyny mówiły, że za bardzo i za szybko się angażuje? A tu proszę. Silna Olka poległa.
Kawałek Happysad się skończył i Alicja poczuła, że więcej go nie zniesie. Choć Ula nałożyła słuchawki, nic nie pomagało, słuchała tak głośno, że Alicja i tak słyszała każdy rytm i słowo. Zeskoczyła z parapetu i w sekundę znalazła się koło łóżka.
– Ogłuchniesz! – powiedziała i zdjęła słuchawki z uszu Uli.
– Ej, co ty robisz? Podoba mi się! – zdenerwowała się przyjaciółka.
– Milionowy raz?! Błagam! Idziemy zrobić frytki. – Alicja się nie poddawała.
– Nienormalna jesteś, nie zjem nawet pół frytki. Ale mogę napić się piwa, jeszcze dwa zostały w lodówce.
Cholera, zapomniała! Muszą szybko po nie zejść, bo matka tego też będzie się czepiać. „Tylko żule piją w tygodniu”. Gdy Alicja słyszała ten argument, miała ochotę zaśmiać się w głos. Bo prawda jest taka, że jej ojciec, czyli matki mąż, popijał regularnie w tygodniu i dziwnym trafem tego matka nie chciała widzieć. Alicji to nie przeszkadzało, tata był czuły, kochany i dobry. A to, że lubił sobie posiedzieć z piwkiem w garażu, a potem gorączkowo myć zęby przekonany, że nikt tego nie zauważy? Cóż, nikt nie jest idealny. Matka była dwulicowa, bo nigdy nie zwróciła ojcu uwagi, nawet gdy po wyjściu z garażu śmierdział jak gorzelnia. Alicja kilka razy chciała jej to nawet powiedzieć, ale jednak uznawała, że nie będzie ojca wkopywać ani nie była donosicielem.
Schodziły z Ulą po schodach, gdy zadzwonił telefon. Alicja była przekonana, że to matka dzwoni, aby powiedzieć, że zaraz będzie w domu. Rzeczywiście telefonowała matka, ale Olki.
– Jest u ciebie Oleńka? – nie bawiła się we wstępy.
– Nie, ja też jej szukam.
– Nie wiesz, z kim może być?
– Nie mam pojęcia. – Alicja skłamała gładko, ale już sekundę później poczuła wyrzuty sumienia.
– Kiedy ostatnio rozmawiałyście?
– Wczoraj po południu, a około dwudziestej pierwszej przysłała esemesa. Dziś rano puściła mi strzałę… to znaczy sygnał, było chwilę po piątej. Akurat kładłam się spać, bo wcześniej uczyłam się do kolokwium. Mamy w ten weekend. Ola też na pewno się uczyła, bo…
Paplała bez sensu.
– Czyli rano rozmawiałyście? – Matka Oli przerwała ten monolog.
– Nie, nie, my sobie czasem puszczamy te strzały, w sensie sygnały. Olka mi tak dała znać, że zbiera się na pociąg. Nie oddzwaniałam. Zadzwoniłam dopiero około jedenastej, ale jej telefon był wyłączony.
Ewa Betlej poprosiła, żeby koleżanka córki oddzwoniła do niej, gdyby Ola się odezwała. Gdy Alicja usłyszała trzask po drugiej stronie, kilka chwil nie odkładała telefonu. W końcu odwróciła się w kierunku Ulki, która zdążyła już otworzyć piwo.
– Dzwoniła mama Olki… Mówi, że Olka nie wróciła do domu. Pewnie jest u Marcina. Ale nie powiedziałam tego, wiesz…
Hernik stała nieruchomo przy kuchennym blacie i wpatrywała się w opadającą pianę piwa w szklance. Potem spojrzała na koleżankę.
– Nie sądzę, nie po tym wszystkim – powiedziała wolno. – Ale pani Ewa rzeczywiście jest nadopiekuńcza – zachichotała. – Olka ma rację. Moja matka toby się mną zainteresowała może po dwóch dniach. I uważam, że to całkiem zdrowe. Czujesz: szukać kogoś po paru godzinach? Bez jaj.
Nie mogła sobie znaleźć miejsca. Bo nie było dla niej miejsca w tym stanie. Nigdzie.
Tak, Zula Hońko właściwie od czternastej, kiedy wróciła do domu z redakcji, żeby pisać artykuł, walczyła ze sobą i światem. Walczyła też z sennością. Do niedawna wystarczyło wypić kilka mocnych kaw, a potem herbat. Gdy to nie pomagało, sięgała po colę i zagryzała czekoladą. Albo ptasim mleczkiem, które uwielbiała ponad wszystko. Nic z tych rzeczy teraz nie wchodziło jednak w grę. Właśnie zaczynała siódmy tydzień ciąży. Na tyle uciążliwej, żeby czuć się jak zdechła jagódka, wymiotować kilka razy dziennie i nie móc wchodzić do windy czy sklepu, w którym byli ludzie, bo wszystko jej śmierdziało. Zbyt mało jednak zaawansowanej ciąży, by oczekiwać forów ze strony szefa czy dać je sobie sama. Zula Hońko była ambitna do szaleństwa i właśnie dzięki temu dostała etat w redakcji, na który zwykle czeka się kilka lat. W lokalnej gazecie, choć ogólnopolskiego wydawcy, ekipa z Trójmiasta zawsze miała trochę gorsze warunki niż ci z warszawskiej centrali. Zuli to jednak nie przeszkadzało. Marzyła o byciu dziennikarką. Marzyła o pisaniu o rzeczach, które dotyczyły ludzi. Ale nie marzyła o tym, żeby przez swoją pracę zmieniać świat, choć była dopiero na początku tej drogi.
Dzień po tym, jak podpisała umowę na czas nieokreślony, zrobiła test ciążowy. Nie spodziewała się pozytywnego wyniku. Nie dlatego, żeby nie myśleli z Piotrem o dziecku. Myśleli jeszcze przed ślubem. Ale rok po nim uznali, że los raczej im nie sprzyja i nie będą jedną z tych par, które szybko cieszą się potomkiem. Zula na początku nawet się przejmowała, ale w końcu stwierdziła, że zapisze się do lekarza, żeby zrobić badania, ale temat macierzyństwa przestanie traktować priorytetowo i zajmie się karierą. I trzy miesiące po tym, jak odpuściła, test pokazał dwie kreski. Jak to mówią? Dostajesz coś wtedy, kiedy przestajesz prosić?
Na razie mieli z Piotrem nikomu o tym nie mówić. Zula nie wytrzymała i zwierzyła się mamie i jednej z przyjaciółek. Poza nimi nikomu. Lepiej dmuchać na zimne. Nie była przesądna, ale dwie jej koleżanki poroniły. Nie wyobrażała sobie mówić o tym, że się nie udało. Nie dałaby rady. Zresztą Piotr chciał wtajemniczyć rodzinę dopiero wtedy, gdy jego tata wróci z Niemiec. Miał przyjechać dopiero na początku lipca, więc nowina musiała poczekać.
Zula wiedziała, że lada dzień będzie musiała powiedzieć szefowi. Na samą myśl o tym dostawała skrętu kiszek, bo była przekonana, że zawiedzie go tą informacją. Przecież na nią postawił. Wyraźnie to powiedział, gdy oznajmiał jej w gabinecie, że dostanie etat: „Masz dziennikarski dryg, niezłomność i pracowitość”. Odrzucił inną kandydaturę. Wcześniej myślała, że jej nie lubi i że nie ma szans. Męczył ją banalnymi tematami miejskimi, tym, by pisała, po ile na targu są jajka, co tam słychać w trójmiejskich teatrach, kto komu zalał piwnicę. Brała wszystko jak leci. Manifestacja? Proszę bardzo. Kłótnia o nowe osiedle? Wstawała o piątej, żeby podpytać o szczegóły w lokalnej piekarni. A potem zaczęła dostawać mocniejsze rzeczy, jak: zaginiona striptizerka, samobójstwo nastolatki. Takie tematy ją kręciły. Piotr za to kręcił nosem, ale Zula była w swoim żywiole. Kochała pisać i kochała tajemnice. I niestety musiała przed sobą przyznać, że teraz ciąża nie ucieszyła jej tak bardzo, jak to by się stało jeszcze rok wcześniej. Po prostu nie. Bo ta ciąża zahamuje ją w pracy. I choć już kochała do szaleństwa swoje nienarodzone dziecko – była zresztą pewna, że to dziewczynka – to miało to wpływ na jej efektywność. Nie potrafiła napisać banalnego tekstu, słowa się nie kleiły, a zdania wypadały koślawo. Zamiast mózgu miała w głowie galaretę. A szef kochał dynamizm, szybkość, precyzję. Tymczasem to, co napisała na przykład dzisiaj, bardziej przypominało ciągnącą się gumę do życia niż sprawny tekst, w którym autor prowadzi czytelnika z punktu A do punktu B.
„Nie! Nic z tego nie będzie – powiedziała do siebie i z całych sił uderzyła w klawiaturę. – Co za gówno!”. Reagowała złością, ale tak naprawdę była przerażona. A co, jeśli nie da rady już nic więcej napisać? Nigdy. Co, jeśli zlepek faktów i zeznań nigdy nie zamieni się w ciekawą opowieść? A sprawa była interesująca, najciekawsza, jaką kiedykolwiek dostała. W mieszkaniu we Wrzeszczu, niedaleko alei Zjednoczenia, odnaleziono ciało staruszki. Właściwie odnalazła je sąsiadka, a zaniepokoiło ją to, że starsza pani od kilku tygodni nie wychodzi do sklepu, a w każdy wtorek i piątek miała swój rytuał i odwiedzała pobliski bazarek. Do tego pies sąsiada z góry, labrador, któregoś dnia, wychodząc jak zwykle na spacer ze swoim panem, stanął i nie chciał się ruszyć sprzed mieszkania numer sześć. Jakby coś tam wyczuwał. „To było nieprawdopodobne!” – gorączkowała się do Zuli sąsiadka. I cóż, miała rację. Trudno było teraz nie wyczuć woni rozkładających się od trzech tygodni zwłok, nawet jeśli to był dość zimny kwiecień.
W każdym razie sąsiadka wezwała straż pożarną, policję, a innych mieszkańców jako wsparcie dla siebie, bo okazało się, że staruszka zmarła… w fotelu. Widok był wstrząsający. Jeden z młodych policjantów zwymiotował, a lekarka, która przyjechała zidentyfikować ciało, darła się jak dzikie zwierzę. Jakby nie była medykiem, a przecież nieraz widziała zwłoki. Rozgorączkowana sąsiadka opowiadała Zuli, że ona nie widziała zwłok, ale tego zapachu to nie mogła się pozbyć przez kolejne dni. „A potem, słowo honoru, małżeństwo z dołu mówiło, że słyszało kroki w mieszkaniu! O trzeciej w nocy!”.
Dla Zuli najbardziej jednak interesująca była rodzina, która pojawiła się w kamienicy, ale nie po to, żeby zająć się pogrzebem starszej pani, tylko by spenetrować zaplombowane mieszkanie. Było piękne. Prawie dwieście metrów kwadratowych, z dębową podłogą i wysokimi stropami. Gdy Zula weszła tam po raz pierwszy, poczuła, jakby cofnęła się o sto lat i trafiła do klasycznego mieszczańskiego wnętrza. Podziwiała stare lampy, tkaniny, tapety, oryginalny piec, sztukaterię, okna ze starym szkłem walcowanym, a w kuchni na suszarce ręcznie zdobione filiżanki. Dwie. Nie zaciekawiło to policji ani lekarza, który w akcie zgonu wpisał: zatrzymanie akcji serca. Zainteresowało natomiast sąsiadkę. Kilka dni później kolejne osoby wpadały do mieszkania i mało dyskretnie je przeszukiwały. Okazało się, że starsza pani miała ogromną rodzinę, która niespecjalnie chciała utrzymywać z nią kontakt za życia, ale teraz wszyscy chcieliby co nieco odziedziczyć, a najchętniej to mieszkanie.
Czy ta śmierć na pewno była naturalna? Kim byli członkowie rodziny starszej pani? Szef zainteresował się tematem, bo sąsiadka staruszki to jego dobra znajoma. Zula wykonała kawał pracy: porozmawiała ze wszystkimi mieszkańcami kamienicy, dotarła do testamentu starszej pani i do wzajemnie oskarżającej się rodziny. Oraz być może do tego, kim była zmarła Helena Jędrzejewska. I dlaczego wiele lat temu odwróciły się od niej własne dzieci. Zrozumiała też, że w dziennikarstwie najbardziej kręcą ją rodzinne tajemnice. A teraz siedziała bezradnie nad notatkami, bo w głowie miała tylko jedną myśl: że chciałaby coś zjeść. Nie może jednak patrzeć na jedzenie, bo wciąż jej niedobrze.
Zula wstała i poszła do kuchni. Zaraz z pracy wróci Piotr. Chciała chociaż odgrzać mu pierogi, które przywiózł w weekend od mamy. Po raz pierwszy od dawna nie pojechała z nim do jego rodzinnego domu, bo nie wyobrażała sobie w obecnym stanie zniesienia trudów podróży samochodem i siermiężnej polskiej kuchni teściowej. Lubiła jeździć do teściów, wręcz to uwielbiała. Do domu nad jeziorem, w święta, na które przychodzili wszyscy krewni i znajomi. I na niedzielne obiady, bo ostatnio mama Piotra przestała ją namawiać na msze, więc przebywanie u teściów zostało pozbawione tej nieprzyjemnej i bezsensownej według Zuli czynności, jaką była godzina spędzona w kościelnej ławce.
Pomijając drobiazgi, mogła szczerze przyznać, że zazdrości Piotrowi rodziny. Uwielbiała wysłuchiwać jego opowieści z dzieciństwa.
Ona była jedynaczką, którą wychowywała mama, z zawodu psycholożka. I choć miały świetny kontakt, czuła niekiedy, że w rodzicielstwie matki mało jest prostoty. Wszystko musiały przegadywać, analizować, a Zula wolałaby, żeby czasem było jak u Piotra – bez zbędnych komplikacji. I chciałaby też mieć ojca. A nie miała, i to właściwie przez matkę.
Weszła do kuchni, otworzyła lodówkę i fala nieznośnych, mdłych zapachów pozbawiła ją równowagi. Oparła się o blat i nabierała powietrza jak ryba nagle pozbawiona wody. Nie da rady nawet odgrzać tych cholernych pierogów. Była słaba i nieużyteczna. Dlaczego ta ciąża stawała się problemem?
*
Kiedy Piotr wrócił przed dwudziestą, zastał żonę skuloną na kanapie, a obok niej zauważył miskę.
– Zulko, biedaku, jadłaś coś? – Pocałował ją w czoło.
Pokręciła głową.
– Była u ciebie po pracy Olka? – zapytał już z kuchni.
Słyszała, jak wyciąga patelnię i zapala gaz.
– Nie gadałam z nią od weekendu. A co się dzieje? – Zula stanęła w drzwiach kuchni, nie przekraczając jednak progu, bo na sam widok pierogów poczuła mdłości.
– Nic, mama dzwoniła, bo nie miała z nią od rana kontaktu, Ola nie odbiera telefonu. Pewnie padła jej bateria, a mama panikuje.
Zula przyjaźniła się z Olą i choć dzieliło je osiem lat, świetnie się dogadywały. Ola marzyła o tym, żeby zostać dziennikarką, fascynowała ją praca Zuli i kilka razy odwiedziła ją w redakcji. Studiowała zaocznie w Gdańsku. Genialnie się rozumiały i może dlatego miały niewypowiedzianą zasadę, że to, co między nimi, nie trafia do Piotra.
Nic więc nie powiedziała. Zamiast tego sięgnęła do kieszeni spodni po telefon. Wybrała numer Olki, ale był niedostępny.
– Muszę zadzwonić, przepraszam – powiedziała.
Piotr Betlej wyjął z szafki talerz i nałożył sobie odgrzane pierogi. Patelnię odstawił na kuchenkę, usiadł i już chciał sięgnąć po widelec, kiedy jego wzrok padł na tę nieszczęsną patelnię. Nie, tak nie mogła zostać. Wstał i włożył ją do zlewu. Znów usiadł. Za mało, nie da rady.
– Do diabła! – burknął. Wstał, sięgnął po gąbkę i płyn do mycia naczyń.
Dopiero kiedy czystą patelnię położył na suszarce, ponownie usiadł do jedzenia. Miał obsesję porządku, wewnętrzny przymus zorganizowania przestrzeni, w której wszystko miało swoje miejsce. Przyczynę i skutek. Lubił działać w systemie. Zula mu to wyrzucała. A on nigdy by nie pomyślał, że tak głęboko zostaną w nim lekcje matki. Nie mógł jeść, wiedząc, że naczynia stoją brudne. Kłócili się o to czasem. Dla Zuli nie miało to znaczenia; bo dopóki rzeczy się mieściły w zlewie, było okej. Piotra fascynowało to, jak można nie przejmować się codziennością. Nie spotkał dotąd tak wolnej dziewczyny, wymykającej się wszystkim standardom. Stosunek do porządku był tylko konsekwencją jej podejścia do życia. Kiedy pracowała, nie liczyło się nic innego. Czasem zazdrościł jej pasji. Pracował w banku, najpierw jako zwykły handlowiec, a teraz już dyrektor regionu. Szybka kariera, dobre pieniądze. Czegoś mu jednak brakowało, choć nie myślał o tym często. Po co myśleć o czymś, czego nie można zmienić? Teraz będą potrzebowali jeszcze więcej kasy, bo pojawi się dziecko.
Martwił się ciążą żony, gdy akurat teraz chciała rozwijać się zawodowo. Widział, jak się cieszyła, że dostała etat, że szef w nią wierzy. Też ją dopingował. Kiedy zrobiła test ciążowy i pokazała mu dwie kreski, był rozdarty. Z jednej strony przepełniało go szczęście, wiedział, że będzie świetnym ojcem i że to jest idealny moment na pierwsze dziecko. Dwa lata po ślubie, oboje dojrzali i pewni, że chcą być razem. Do tego odziedziczyli po babci Zuli dwupokojowe mieszkanie przy Ogarnej w Gdańsku, więc czy można chcieć więcej? Z drugiej jednak strony miał wątpliwości, czy to samo czuła Zula. Tamtego dnia, gdy zrobiła test, przytuliła go i powiedziała: „Kocham cię, jestem szczęśliwa”. Uwierzył. Dziś jednak miał wrażenie, że jest zła. Nie na niego. Jest zła na rzeczywistość i to, że od rana do wieczora wymiotuje. Chciałby jej to zabrać. Przejąć tę część rodzicielstwa, ale nie mógł tego zrobić. Skończył jeść pierogi, umył talerz i zadzwonił do rodziców.
Odebrała Berenika.
– Ola jeszcze nie wróciła – oznajmiła.
– A mama jest?
– Poszła do sąsiadki.
– A ty jak się masz? Jesteś nadal z Mateuszem?
Nie potrafił pozbyć się tego niezręcznego nawyku, choć wiedział, że Berenikę to irytuje. Był starszym bratem, czuł się odpowiedzialny za siostry, szczególnie za Berenikę, która lubiła pakować się w kłopoty. Jak nikt inny to wiedział. Wyczuwał tę małą na odległość, łączyła ich specyficzna więź. Olka była mu tak samo bliska, ale to on i Berka wyczuwali się szczególnie.
– Sama nie wiem, dziwne to. Olka miała być w domu jak zawsze. Mama dzwoni po jej koleżankach.
Była spięta.
– Berenika? Jest okej?
Nagle się rozpłakała. Jej szloch był tak gwałtowny, że nie wiedział, co zrobić i powiedzieć. Kurwa, wolałby, żeby to Zula była świadkiem tych emocji, jakoś sobie lepiej z tym radziła.
– Martwię się, nie odbiera.
Zalała go fala bezradności. Miał ochotę bez słowa odłożyć słuchawkę. Wiedział, że powinien wsiąść w samochód i pojechać ją przytulić. Swoją ukochaną małą siostrę w przebraniu zbuntowanej nastolatki. Kiedy zobaczył pierwszy raz Zulę, miał wrażenie, że jest starszą kopią jego siostry. Obie były tak samo nieokrzesane, ale w środku delikatne.
– Uspokój się, no czego ryczysz – rzucił. Wiedział, że jest zbyt szorstki. – Przecież nic się nie stało. Co wy taką panikę robicie? Przecież nie ma jej kilka godzin. Nie możesz tego pamiętać, ale ja regularnie robiłem takie akcje, miałem status domownika zaginionego. – Zaśmiał się na samo wspomnienie. – To znaczy mama tak twierdziła, a ja się czasem upiłem z kumplem, nie wróciłem do domu na noc, zapomniałem zadzwonić. Olka na pewno nie jest pijana, bo nie jest taka jak ja. A zresztą nawet jeśli jest pijana, to na miłość boską, wreszcie. Ona też ma prawo odpłynąć…
– Nie ma Mateusza, pojechał do domu – przerwała mu Berenika.
Aha, czyli w tym jest problem. Nie chodzi o Olkę, tylko o Grada. Piotr nie był głupi, wiedział, że jego siostra ma obsesję na punkcie swojego chłopaka.
Nie był pewien, czy to dobrze. O Gradzie chodziły różne słuchy. Choć z drugiej strony, łatwo mógł zrozumieć, że koleś nie dał rady znieść nastroju Bereniki.
Zasnął około trzeciej. Nie cierpiał nie spać, czuł, że zjadają go nerwy. Nie mówił o tym Zuli, ale w firmie zaczęły się redukcje. Nie bał się, ale jednak niefajnie jest widzieć skulonych z przerażenia ludzi, którzy boją się własnego cienia, a ostatniego dnia miesiąca są wzywani do gabinetu przełożonego, gdzie szef w towarzystwie pani z działu kadr wręcza im wypowiedzenie. Piotr wiedział, co jest tego przyczyną: rosnąca konkurencja i presja na wyniki była ogromna. Miał szczęście, szef go chwalił, dawał premie. Ale dostał też zadanie zwolnienia dzisiaj trzech osób. W tym najbliższego kumpla, z którym w tym samym czasie zaczynał tę pracę. Powinien był go ostrzec. Nienawidził sytuacji, w której był rozdarty między lojalnością wobec firmy a wobec kumpla. Wygrało to pierwsze. Gdy wręczał koledze wypowiedzenie, usłyszał: „Takim jesteś kolesiem?”. To wszystko, żadnych słów więcej. Tyle wystarczyło, by poczuł się nikim.
O siódmej obudził go telefon od matki. Nie musiał pytać, czy Ola wróciła, poznał po głosie. Matka była zdenerwowana i przestraszona, nie spała całą noc, nie miała obok ojca. Zresztą bardzo często to Piotra traktowała jak autorytet i oczekiwała od niego wsparcia. Mimo tego wszystkiego, co jej zafundował, gdy był nastolatkiem.
Powtarzała, że się zmienił i zawsze można na niego liczyć. Dlatego teraz nie czekał, aż poprosi. Wystarczyło, że usłyszał jej głos.
– Berenika jest z tobą? – spytał.
– Poszła do szkoły, nie chciała, ale ją wypchnęłam. Dzwonię zaraz na policję – udawała twardą, ale głos jej się łamał.
Miał ochotę powiedzieć: „Przestań, dlaczego na policję?! Olka ci tego nie daruje”, ale zamiast tego rzucił:
– Dobrze, mamo, zbieram się i jadę do ciebie.
Nagle sprawa zwolnienia kolejnych ludzi przestała być istotna, kadry poradzą sobie same.
Sięgnął po spodnie i spojrzał na śpiącą obok Zulę. Nie chciał jej budzić, z całą pewnością nie potrzebowała nerwów ani napięcia. Wczoraj obdzwaniała kolegów Olki. Nawet chciał spytać, dlaczego nie mówi mu wprost, z kim się kontaktuje. Jednak nie chciał się wtrącać. O tym, że jego żona i siostra mają wspólne tajemnice, wiedział doskonale. Olka nieraz do nich wpadała i po zamienieniu kilku słów z bratem zamykała się w pokoju z bratową, a tam albo chichotały, albo coś szeptały. Nie wnikał, uznając to po prostu za część kobiecych rytuałów, które przecież znał doskonale i jako brat dwóch dziewczyn, i jako syn matki, która miała dużo przyjaciółek.
Nie miał siły ani czasu na śniadanie. Wypił resztkę wczorajszej kawy i napisał maila do szefa, że bierze wolne. Ograniczył się do suchych faktów: „ważne sprawy rodzinne”. Może by i chciał napisać coś więcej, na tyle dużo, by przełożony zrozumiał, że Piotr nie lekceważy obowiązków, ale zwyczajnie nie miał weny. Rozbudowane komunikaty nie były jego mocną stroną.
Zuli zostawił kartkę na lodówce. „Kocham Cię, mysza, jadę do Karsina, Olka nie wróciła”. Do czasu poznania Zuli nie przeszłoby mu przez gardło powiedzenie do kogokolwiek: „Kocham cię, mysza”. Prędzej umarłby z zażenowania. Ale jego dziewczyna, a teraz żona, była tak czuła, że jakoś przy niej takie słowa stały się naturalne.
Sięgnął po kluczyki i dziesięć minut później ruszył do rodzinnej miejscowości.
*
Z NOTATKI URZĘDOWEJ
W dniu dzisiejszym, tj. 30 maja 2006 roku, z polecenia z-cy komendanta Komisariatu Policji w Jaworznie wraz z asp. sztab. Kamilem Kokoszką udałem się do miejscowości Karsin, ul. Dworcowa 5, skąd Ewa Betlej zgłosiła zaginięcie córki, Aleksandry Betlej. Jak ustalono w rozmowie z wymienioną w dniu 30.05.2006 roku około godziny 5.00, przebywając w miejscu pracy, tj. w Kościerzynie, zadzwoniła na telefon stacjonarny do miejsca zamieszkania, gdzie telefon odebrała córka, Aleksandra. Jak oświadczyła, zadzwoniła, aby zbudzić ją do pracy. Rozmowa trwała krótko, córka oświadczyła, że już wstała i będzie się przygotowywać do wyjścia. Następnie rozpytana stwierdza, że ustaliła, iż córka w tym dniu do pracy nie dotarła. Początkowo myślała, że córka jest u koleżanki i nic się jej nie stało. Dopiero wieczorem tego samego dnia fakt niepowrotu córki do domu ją zaniepokoił. Kilkakrotnie dzwoniła na numer telefonu komórkowego (…), lecz był on niedostępny. Również w nocy z 29 na 30 maja 2006 dzwoniła na ten sam numer, lecz z takim samym skutkiem. W dniu dzisiejszym, w godzinach rannych, skontaktowała się telefonicznie na numer (…) z Janem Solskim, zam. Kościerzyna, który w okresie wcześniejszym pracował wraz z córką w jednej firmie. Z jej wypowiedzi wynikało, iż Solski jest lub był zadurzony w jej córce bez wzajemności. Dzwoniąc do niego, pytała go, czy nie wie, gdzie jest Ola, ale on oświadczył, że ostatnio widział ją 24 maja 2006 roku. Po tym rozpytana udała się na komisariat, gdzie zgłosiła zaginięcie córki. Przed godziną 12.00 dnia dzisiejszego do jej miejsca zamieszkania zadzwonił Jan Solski i pytał, czy już coś wiadomo o Oli, rozpytana oświadczyła, iż nie, i wtedy on oświadczył, że ostatni raz widział ją na początku maja 2006 roku. Gdy pytała go, dlaczego wcześniej mówił, że widział ją 24 maja 2006 roku, to nie potrafił na to odpowiedzieć.
Redakcja: Agnieszka Jędrzejczak-Sprycha
Korekta: Agnieszka Trzeszkowska, Magdalena Matuszewska
Projekt okładki: White Doe
Zdjęcie wykorzystane na I stronie okładki: © Jose A. Bernat Bacete/Moment/Getty Images; © Westend61/Getty Images
Zdjęcie autorki: Wojtek Biały
Skład i łamanie: Cyprian Zadrożny
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Wydrukowano w Polsce
Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.
03-707 Warszawa, ul. Floriańska 14 m 3
www.wydawnictwomieta.pl
ISBN 978-83-67341-32-5