Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dorosłość… Kończymy szkoły, pozostawiamy w tyle chaos dorastania, pozbywamy się znienawidzonych pryszczy, zapominamy o szaleństwach młodości. Przed nami całe życie - pewne, stateczne, zorganizowane, ale nie pozbawione zabawy i przyjemności. Tak! Przecież należy do nas! Sami decydujemy, jak będzie wyglądało! Czy aby na pewno?
A może wcale nie jestem „dziewiątką”, a zaledwie „słabą siódemką”? Może gdzieś tam czeka „szóstka”, z którą „moglibyśmy zostać silną dziewiątką, razem”. Ale zapatrzeni w swoje wyobrażenie dorosłości, tracimy się z oczu. Chwilę potem los obsadza nas w „najromantyczniejszym filmie na świecie”, ale nie dostajemy w nim głównej roli, a jedynie „niewielką drugoplanową rólkę” i zostajemy „w żółtym szeregowym domu z dziecięcymi rowerkami leżącymi na podjeździe”, a on pielęgnuje to niezwykłe uczucie, które narodziło się „przy barierce nad stawem podczas podróży służbowej do Kopenhagi”…
Linn Skåber, norweska stand-uperka, aktorka i pisarka, która tak szczerze i dotkliwie sportretowała Młodość, powraca z równie przejmującym studium dorosłości, które po raz kolejny nabiera głębi i kształtów dzięki niezwykłym ilustracjom Lisy Aisato.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 141
Uważa się za dziewiątkę, chociaż jest szóstką, może słabą siódemką, ale nie więcej.
Dla niej jestem dwójką, co najwyżej słabą trójką. I po prostu odpływa między budynkami z ludźmi, o których myśli, że są do niej podobni, z mężczyznami, którzy są dziewiątkami, za którą ona również się uważa.
Ze mną mogłaby uśmiechać się w popołudniowym październikowym słońcu, jedząc lunch w kawiarni w Dubrowniku. Nie śmiałaby się do rozpuku, tego niestety nie mogę zagwarantować, ale uśmiechałaby się lekko, otulając się szczelniej cienkim, wydzierganym na drutach swetrem, a ja mógłbym wtedy powiedzieć: „Zmarzłaś? Może chcesz moją marynarkę?”.
Zamiast tego przechodzi przez otwarte place w swoim rodzinnym mieście i śmieje się histerycznie do mężczyzn, którym chce zaimponować. Stawiając każdy kolejny krok, stara się udowodnić obcym ludziom, że jest dziewiątką, chociaż nią nie jest – jest szóstką, może słabą siódemką, ale nie więcej.
Ze mną mogłaby pić kawę z termosu nad jeziorem Ulsrudvann, w cieniu dużego głazu. A gdybyśmy zapomnieli dodatkowych kubków i mieli tylko ten jeden z termosu, powiedziałbym: „Ty go weź. Poważnie. Skorzystam z niego, kiedy już się napijesz”.
Zamiast tego poluje na darmowego szampana w zachodniej części miasta. Na szampana, który jej zdaniem jest darmowy, chociaż w rzeczywistości płaci za niego jak za zboże, za każdy łyk, który paraliżuje jej serce. Wspina się po wystrojonych trójkach, chwyta je za pasek i rozsiewa potrójne uśmiechy, tak aby z każdej strony wyglądać jak dziewiątka. Ale nią nie jest. Jest szóstką, może słabą siódemką, na pewno nie więcej.
Ze mną mogłaby siedzieć na pomoście i odpoczywać. Nie musielibyśmy przez cały czas się uśmiechać, jasne, że nie. Lubię jej zamyślone ramiona i grzywkę opadającą na czoło, kiedy ona odpoczywa i po prostu j e s t. Moglibyśmy tutaj siedzieć i spoglądać przez wodę na kraby albo rozgwiazdy, a gdyby udało mi się złowić jakąś rybę, przygotowałbym ją dokładnie tak, jak by chciała, smażoną, gotowaną, na surowo, obojętnie. Możliwe, że uśmiechnęłaby się lekko. Późnym wieczorem.
Zamiast tego wstaje i odchodzi ode mnie w stronę miasta, pokazując swoje szóstkowe plecy. Ona tego nie rozumie. Ona nigdy tego nie zrozumie:
Moglibyśmy zostać silną dziewiątką.
Razem.
To było jak w najromantyczniejszym filmie na świecie. A my mogliśmy zagrać w nim główne role.
Spotykają się w samym środku Tivoli w Kopenhadze. Stoją nad stawem, oparci o barierkę. Staw wygląda baśniowo z łabędziami płynącymi w parach i drobnymi falami, które tworzą się na powierzchni wody. Niewiarygodnie piękny widok. Nad nimi wiszą kolorowe żarówki, a za nimi ciągnie się granatowe letnie niebo, tak granatowe, jak potrafi być niebo tylko na początku sierpnia, kiedy w powietrzu wciąż czuć radość, ale melancholia wywołana kończącym się latem otula wszystko przyjemną, wzruszającą liliowoniebieską poświatą. Spowija ich. Łabędzie i Tivoli. Cały staw, powietrze dookoła nich, wiszące na czarnych grubych przewodach żarówki, we wszystkich możliwych kolorach, nad tą parą obcych sobie ludzi. Jeszcze obcych.
– Ostatni raz byłam tutaj jako mała dziewczynka – mówi ona.
– Jesteś Norweżką? – pyta on.
I od tej pory stają się nierozłączni.
Romantyczniej już być nie może. To jest lepsze od najlepszego filmu na świecie, myślą oboje, kiedy wychodzą razem z wesołego miasteczka do prawdziwego świata. Spacerując ulicami, czują, że rzeczywistość już nigdy nie będzie całkiem prawdziwa. Już zawsze będą jak nie z tego świata, jak wtedy, gdy stali nad stawem w Tivoli.
Wiele lat później on ubierze to w piękne słowa w swojej mowie weselnej na Grefsenkollen, podczas gdy nowi przyjaciele, wspólni przyjaciele, będą klaskać i płakać, nie dowierzając w to spotkanie, spotkanie nad stawem, które było piękniejsze od najpiękniejszego filmu na świecie. Lecz oni wiedzą, że było o wiele romantyczniejsze, niż się wszystkim wydaje.
Ale teraz: Kopenhaga i ta letnia noc, i Duńczycy zataczający się i śmiejący do nich i obok nich. Duńczycy ze swoimi samogłoskami, które pachną parówkami i piwem, i Tivoli, i miłością, i takimi czerwonymi jabłkami z posypką.
Oni też idą, trzymając w ręce parówki. I śmieją się. Ze wszystkiego. Ze spotkania nad stawem, ze swoich historii, do ludzi, których mijają. Może to będą ich pierwsi wspólni przyjaciele? W ich pierwszej liliowoniebieskiej nocy. Pozdrawiają i śmieją się do obcych osób stojących w kolejce przed sklepikiem, który wygląda, jakby pochodził z dziewiętnastego wieku, i kupują tam jabłko, oni też, pokryte posypką czerwone jabłko, które zjadają każde od swojej strony.
A potem są pocałunki smakujące miastem, smakujące spalinami i posypką w kąciku ust od glazurowanego jabłka; markizy w biało-czerwone pasy za jej plecami, między jej włosami i za nim; jego hotel, który jak w najlepszym filmie na świecie nie jest drogim, wspaniałym hotelem ze świecącymi literami SAS, tylko małym, dość tanim hotelikiem na Amager.
Gdy następnego ranka budzą się w swoich ramionach we wpadającym przez okna świetle zwykłego dnia, wszystko jest jeszcze piękniejsze. Wiedzą, że odtąd każdy dzień będzie lepszy od poprzedniego. I rzeczywiście są lepsze. Dni. Wszystko staje się coraz lepsze.
To jest jak w najromantyczniejszym filmie na świecie. Ale nie dostałam w nim żadnej z głównych ról. Wyznaczono mi niewielką drugoplanową rólkę w małej scenie pod koniec filmu, kiedy on wraca do żółtego szeregowego domu z dziecięcymi rowerkami leżącymi na podjeździe przed garażem i oznajmia mnie i dzieciom, że zakochał się, stojąc przy barierce nad stawem podczas podróży służbowej do Kopenhagi.
Erlend (47) jest w osiedlowym sklepie spożywczym i kupuje masło Kviteseidsmør. Lubi je bardziej od zwykłego. Zazwyczaj trzyma je na kuchennym blacie w maselniczce, ceramicznej, która zwykle stała obok pojemnika na chleb w jego domu rodzinnym. Ale dzisiaj nigdzie nie widzi swojego ulubionego masła. Chyba powinno leżeć razem z nabiałem? Nie rozgląda się długo, ponieważ po chwili jakaś kobieca ręka otwiera lodówkę i sięga po coś, co leży na półce przed nim.
– Nie może pan czegoś znaleźć?
– Owszem, szukam Kviteseidsmør.
– Tam, u góry, na najwyższej półce.
– No tak, najpierw wysiada wzrok. Dziękuję.
– Nie ma za co.
Idzie do kasy, trzymając pewnie w ręce kostkę masła. Uwielbia dni powszednie, Kviteseidsmør i ceramiczną maselniczkę, spokój i seks grupowy na Pornhub, i swoją pracę, i życzliwych ludzi, uprzejmość i swoją żonę Sigrid.
Karin (42) kupuje dzisiaj tylko mozzarellę. Zapomniała o niej, gdy robiła zakupy poprzednim razem. W domu na kuchennym blacie leżą pomidory, ocet balsamiczny, oliwa z oliwek i bazylia. Karin zamierza przygotować sałatkę Caprese. Jej zdaniem nie ma nic lepszego.
Potrzebuje tylko mozzarelli i chce jak najszybciej wrócić do domu, do pokrojonych pomidorów, ale jakiś facet stoi przed lodówką, w której leżą sery, i rozgląda się bezradnie. Karin wsuwa rękę do lodówki i już sięga po mozzarellę, gdy nagle nieznajomy pyta, gdzie leży Kviteseidsmør. Pokazuje mu najwyższą półkę. Trzy w cenie dwóch. Karin bierze trzy i idzie do kasy z trzema miękkimi, chlupoczącymi paczkami.
Lubi dni powszednie i mozzarellę, i to, że stać ją na coś ekstra, lubi spacerować w popołudniowym słońcu i wracać do domu, do świeżo pomalowanego salonu, i palić heroinę. Lubi swoją pracę w szkolnej świetlicy i to, że sklep znajduje się całkiem blisko domu.
Sivert (45) wchodzi do sklepu, żeby kupić serek topiony w tubce. Marianne zadzwoniła do niego, gdy wracał samochodem z pracy, i powiedziała, że zapomniała go kupić, a przecież m u s z ą go mieć w lodówce. Ten z jalapeño. Dzieciaki ostatnio nie jedzą nic innego. Chcą go na śniadanie, lunch, kolację i na kanapki do szkoły. Zamierza kupić cztery sztuki, dobrze mieć w domu zapas. To Joakim, pierworodny, dwunastolatek, pierwszy powiedział, że na nic innego nie ma ochoty, a wtedy oczywiście bliźniaki poszły w jego ślady.
Przed lodówką z nabiałem zrobił się dzisiaj niezły tłok. Jakaś miła pani pomaga facetowi znaleźć Kviteseidsmør. Ludzie są dla siebie tacy życzliwi. To dobrze. Wyjmuje cztery tubki serka topionego z jalapeño i idzie w stronę kasy, trzymając po dwa w każdej ręce.
Kocha pomagać, kocha Joakima i bliźniaki, i Marianne, i nowy dom na Ekeberg, i Danny’ego, którego poznał na Grindr, i codzienne kolacje z dzieciakami, i to, że bliźniaki dostały się do szkółki jeździeckiej.
Randi (45) spieszy się, stoi przy kasie z pełnym wózkiem i zaczyna wykładać towary na taśmę. Facet stojący za nią trzyma w rękach kilka serków topionych w tubkach. Randi pyta go, czy chce stanąć przed nią. Chce. Uśmiecha się i dziękuje. Ludzie są tacy wdzięczni. Jakie to miłe. Miło jest okazywać sobie życzliwość na co dzień i miło, że ludzie to doceniają.
Wykłada towary, jeden po drugim, mięso mielone, paprykę, sery, piwo, serwetki, sałatę rzymską i mnóstwo innych rzeczy. Zaprosiła na wieczór kolegów z pracy. Poda lasagne, a potem sery i oliwki.
Dobrze jest spotykać się od czasu do czasu poza pracą, bo w ciągu dnia w biurze jest mnóstwo stresu, ludzie dają z siebie wszystko, chociaż czasem przypomina to podnoszenie z dna tonącego statku. Co Nina, szefowa projektu, powiedziała w ostatni piątek? „W całej mojej karierze jako szefowa nigdy wcześniej nie widziałam, żeby ludzie tak chętnie zakasali rękawy i pracowali z takim poświęceniem jak ten zespół”. Wyjątkowo miło powiedziane. Ostatnio codziennie siedzą co najmniej trzy godziny dłużej, więc to prawda. Na przykład Kåre z działu sprzedaży ani razu w tym miesiącu nie odprowadził swoich dzieci na trening piłkarski na Friggfeltet. Wszyscy zakasali rękawy. I dlatego zasługują na lasagne i wino, chociaż jest zwykły wtorek.
Kasjerka mówi, że wyszło siedemset osiemdziesiąt siedem koron. Randi ma nadzieję, że ma tyle środków na koncie, ma nadzieję, że wieczór będzie bardzo udany, że będą mogli siedzieć na werandzie i że nie będzie im za zimno. Liczy na to, że nikt nie zauważy, że sfałszowała rachunki za podróż na kwotę siedemdziesięciu dwóch tysięcy koron, że pogoda się utrzyma i że do kolacji wystarczą trzy litry wina i dwa piwa.
Tone (43) siedzi przy kasie i skanuje towary. O tej porze zwykle jest mnóstwo ludzi. Lubi ludzi, zawsze ich lubiła. Wie, że niektórzy nie wyobrażają sobie siedzieć przy kasie w REMA 1000, ale ona bardzo lubi swoją pracę. Zawsze lubiła.
Ludzie stojący w kolejce sprawiają, że czuje spokój. Są jej codziennością. Swoją normalnością tworzą bezpieczną codzienność.