Droga smutku - Gigl Robyn - ebook + audiobook + książka

Droga smutku ebook i audiobook

Gigl Robyn

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Porywający thriller z fabułą wyrwaną z pierwszych stron gazet i wyjątkową bohaterką… Erin McCabe jest prawniczą, starająca się wieść spokojne życie po głębokiej, osobistej zmianie. Ale kiedy młoda, ciemnoskóra, transpłciowa prostytutka zostaje oskarżona o zamordowanie syna bogatego polityka, Erin czuje się w obowiązku podjąć się jej obrony. Nawet jeśli zagraża to jej własnej karierze i życiu. Dziewczyna twierdzi, że zabiła syna senatora w samoobronie. Gdy Erin zabiera się za sprawę, okoliczności wskazują na bardziej złożoną i mrożącą krew w żyłach historię, powiązaną z innymi brutalnymi morderstwami… Robyn Gigl – prawniczka i aktywistka – mierzy się z tematem złożoności płci, rasy, władzy i opinii publicznej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 418

Rok wydania: 2023

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 21 min

Rok wydania: 2023

Oceny
4,5 (45 ocen)
25
17
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Annku90

Dobrze spędzony czas

"Do­szła do wnio­sku, że po­winna po­świę­cić ten dzień na spra­wy po­zo­sta­łych klien­tów, które ostat­nio za­nie­dby­wała za wzglę­du na Sha­rise." A Ty na co dziś poświęcisz swój dzień? Na pracę? Na przyjemności? Ja poświęcę na naukę języka szwedzkiego. O 8.30 zaczynam zajęcia, a potem jadę na tańce i już nie mogę się ich doczekać! :) Cytat pochodzi z ostatniej książki, przeczytanej w styczniu. I dziś trochę właśnie o niej. "Droga smutku" Robyn Gigl to porywający thriller. Ale taki naprawdę porywający. Napięcie sięgające zenitu przy każdym przewróceniu kartki, emocje, które cały czas na najwyższym poziomie w oczekiwaniu na to co dalej. I ona - główna bohaterka, prawniczka, Erin McCabe, która za zadanie ma wybronić ciemnoskórą transpłciową prostytutkę oskarżoną o morderstwo syna ważnego i bogatego polityka. Wiadomo że tam gdzie pieniądze, nie ma sprawiedliwości, ale Erin zrobi wszystko, by tak się nie stało. Kiedy zacznie drążyć sprawę, na jaw wyjdą nowe fakty, które nie będą d...
00
Krzemisia

Dobrze spędzony czas

Ciekawa fabuła
00
Malbem81

Dobrze spędzony czas

Oprócz ciekawego wątku kryminalnego książka porusza problem transpłciowości, tego z czym muszą się borykać osoby, z odrzuceniem z samotnością. I jednocześnie pokazuje, jak wpływowe osoby mogą próbować zatuszować nawet morderstwo.
00
onika27

Nie oderwiesz się od lektury

gorąco polecam
00
Maria_Now

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału:BY WAY OF SOR­ROW
Re­dak­cjaMo­nika Or­łow­ska
Tłu­ma­cze­nieAnna Ber­giel
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund, Ja­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładce©Ro­han Reddy/Unsplash
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Co­py­ri­ght © 2021 by Ro­byn Gigl First pu­bli­shed by Ken­sing­ton Pu­bli­shing Corp. All Ri­ghts re­se­rved Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © 2023 Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o. o. Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © 2023 Anna Ber­giel
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83291-17-8
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pro­log

17 kwiet­nia 2006 roku

Jego brą­zowe oczy były otwarte, a w roz­sze­rzo­nych źre­ni­cach na­dal wid­niał szok wy­wo­łany przez dźgnię­cie no­żem. Sha­rise ze­pchnęła z sie­bie na­gie, po­zba­wione ży­cia ciało, które z hu­kiem spa­dło z łóżka na pod­łogę. Wy­lą­do­wało na ple­cach.

Kurwa, po­my­ślała, gło­śno dy­sząc, mu­szę się stąd wy­do­stać. Nie. Nie spiesz się, nie pa­ni­kuj. Jest druga w nocy. Za­nim za­czną go szu­kać, mi­nie jesz­cze tro­chę czasu.

Pod­parła się na ręce, aby spoj­rzeć za brzeg łóżka. To tam le­żał. Na ta­niej mo­te­lo­wej wy­kła­dzi­nie w ko­lo­rze musz­tardy two­rzyła się plama krwi. Za­słu­ży­łeś na to, pier­do­lony dra­niu. Ty kupo gówna. Od­wró­ciła się i spoj­rzała na wła­sne, ską­pane we krwi, ciało. Po­czuła na­gły atak mdło­ści. Wy­chy­liła głowę za łóżko i zwy­mio­to­wała, osta­tecz­nie odzie­ra­jąc z god­no­ści ciało męż­czy­zny.

Drżąc, prze­su­nęła się na brzeg łóżka i po­sta­wiła stopy na pod­ło­dze. Miała na­dzieję, że nud­no­ści miną i uda jej się wstać. Oparła dłoń o ścianę, aby od­zy­skać rów­no­wagę, i po­woli wy­ma­cała drogę do ła­zienki. Za­pa­liła świa­tło, zlo­ka­li­zo­wała to­a­letę i po­now­nie zwy­mio­to­wała, przy­trzy­mu­jąc war­ko­czyki prawą ręką, żeby ochro­nić je przed za­war­to­ścią żo­łądka i mętną wodą z muszli. Ciężko dy­sząc i krztu­sząc się wła­snymi wy­mio­ci­nami, wró­ciła my­ślami do cza­sów dzie­ciń­stwa, kiedy w cho­ro­bie pie­lę­gno­wała ją tro­skliwa mama. Boże, jak bar­dzo chcia­łaby mieć ją te­raz przy so­bie. Mi­nęły jed­nak cztery lata. Nie było już od­wrotu.

Kiedy zwró­ciła wszystko, co wcze­śniej ja­dła, po­ło­żyła się na zim­nej te­ra­ko­cie. Była roz­trzę­siona i nie mo­gła ru­szyć się z miej­sca. W końcu za­częło do niej do­cie­rać, co zro­biła. Wie­działa, że musi dzia­łać.

Z tru­dem we­szła pod prysz­nic. Pa­trzyła, jak jego krew wi­ruje i znika w od­pły­wie. De­spe­racko pró­bo­wała ob­my­ślić ja­ki­kol­wiek plan. Jej od­ci­ski pal­ców znaj­do­wały się w ca­łym po­koju i na jego ciele, nie wspo­mi­na­jąc o tym, że z pew­no­ścią zo­sta­wiła swoje DNA w wy­mio­ci­nach, któ­rych nie za­mie­rzała po­sprzą­tać. Tra­fiała do aresztu wy­star­cza­jąco dużo razy, aby wie­dzieć, że wy­dział za­bójstw na­mie­rzy ją w sys­te­mie, za­nim wy­sty­gnie im po­ranna kawa. Musi więc nie tylko znik­nąć, ale także uni­kać aresz­to­wa­nia do końca ży­cia. Wy­da­wało się to nie­moż­liwe ze względu na wy­ko­ny­wany przez nią za­wód oraz fakt, że zdję­cia jej twa­rzy już wkrótce będą wi­siały na pla­ka­tach w ca­łym mie­ście.

Od­na­la­zła su­kienkę i wło­żyła ją na na­gie ciało. Bie­li­znę prze­siąk­niętą jego krwią zo­sta­wiła w ła­zience. Usia­dła na skraju łóżka, a na­stęp­nie wło­żyła się­ga­jące do po­łowy ud buty ze sztucz­nej skóry. Spoj­rzała w lu­stro, wy­grze­bała z to­rebki szminkę i po­pra­wiła ma­ki­jaż. Oprócz ust miała też po­ma­lo­wane rzęsy, ale w tym mo­men­cie po­sta­no­wiła nie się­gać po ma­skarę.

Dla­czego wła­ści­wie ten bia­łas ją wy­brał? W kie­szeni spodni miał port­fel. Z prawa jazdy wy­ni­kało, że na­zy­wał się Wil­liam E. Town­send ju­nior i miał dwa­dzie­ścia osiem lat. Świet­nie – po­my­ślała, prze­glą­da­jąc port­fel. Je­den z tych, co nie no­szą go­tówki. Poza pięć­dzie­się­cioma do­la­rami, które wrę­czył jej wcze­śniej, miał ich jesz­cze trzy­dzie­ści; łącz­nie da­wało to mniej, niż miał za­pła­cić za to, czego so­bie za­ży­czył. Wzięła pie­nią­dze i kartę Bank of Ame­rica. Zna­la­zła jego te­le­fon, otwo­rzyła klapkę i przej­rzała spis kon­tak­tów. Głupi su­kin­syn. Pod na­zwą „BOA” zna­la­zła PIN do karty. Do­cią­gnę do trzech stó­wek.

Wy­cią­ga­jąc klu­czyki do BMW z przed­niej kie­szeni jego spodni, jesz­cze raz spoj­rzała na te­le­fon. Go­dzina 2.45. Nie wie­działa, do­kąd do­kład­nie ją przy­wiózł, ale była pewna, że nie od­da­lili się za bar­dzo od Atlan­tic City; być może uda jej się prze­brać i do­je­chać do Fi­la­del­fii przed wscho­dem słońca. Tam po­rzuci sa­mo­chód i po­je­dzie po­cią­giem do No­wego Jorku. Plan był ry­zy­kowny, ale nie miała lep­szego.

Roz­glą­da­jąc się po po­koju, za­sta­na­wiała się, czy po­winna za­brać ze sobą nóż. Wła­ści­wie nie miało zna­cze­nia, czy go znajdą. Je­śli ją zła­pią, z pew­no­ścią po­wiążą jej osobę z miej­scem zbrodni. Le­piej go za­brać. Na wszelki wy­pa­dek.

Po­de­szła do miej­sca, w któ­rym le­żał męż­czy­zna. Jego twarz była już blada. Krew, która wcze­śniej nada­wała jej ko­lo­ryt, ufor­mo­wała pod cia­łem ka­łużę. Dło­nie wciąż ści­skały ostrze wy­sta­jące z klatki pier­sio­wej. Sha­rise od­gięła za­ci­śnięte palce, żeby wy­cią­gnąć nóż, a na­stęp­nie opłu­kała go w zle­wie i wsa­dziła do to­rebki.

Trzeba się zbie­rać. Zga­siła świa­tło i zo­sta­wiła na klamce za­wieszkę NIE PRZE­SZKA­DZAĆ. Przy do­brych wia­trach do­trze do No­wego Jorku, za­nim znajdą jego zwłoki. Je­śli na­prawdę do­pi­sze jej szczę­ście, sprawę po­ru­szą tylko lo­kalne me­dia. Zro­biła głę­boki wdech i opu­ściła po­kój.

Roz­dział 1

Erin nie była w tej sali są­do­wej od po­nad pię­ciu lat. Wiele się zmie­niło od czasu jej ostat­niej wi­zyty. Idąc mię­dzy ław­kami, uśmie­chała się do sie­bie. My­ślała o cza­sie, który spę­dziła tu­taj dzie­sięć lat wcze­śniej, tuż po ukoń­cze­niu stu­diów praw­ni­czych. Była wów­czas asy­stentką sę­dziego Mi­lesa Fo­re­mana. Dużo się wtedy do­wie­działa, po­nie­waż mo­gła ob­ser­wo­wać pracę za­równo do­brych, jak i kiep­skich praw­ni­ków. Na­uczyła się wiele także od sa­mego sę­dziego Fo­re­mana – za­równo do­brych, jak i złych rze­czy. Spo­dzie­wała się, że dzi­siaj po­każe się on ze złej strony. Da so­bie z tym radę. Osta­tecz­nie, nie miała in­nego wyj­ścia.

– Erin, czy to­bie kom­plet­nie od­biło? – Carl Gold­man, re­pre­zen­tu­jący współ­o­skar­żo­nego jej klienta, otwo­rzył sze­roko oczy. Erin za­jęła miej­sce tuż obok.

Od­sta­wiła na ławkę to­rebkę, która peł­niła także rolę ak­tówki, i uśmiech­nęła się miło.

– Nie wiem, o czym mó­wisz, Carl.

– Fo­re­man na­prawdę się wku­rzy. Dla­czego zło­ży­łaś ten wnio­sek? Od­bije się to nie tylko na twoim klien­cie, ale skoń­czy się także wy­sła­niem mo­jego na sza­fot.

– Czy twój klient ma coś na swoją obronę?

Przy­glą­dał się jej, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, o co jej cho­dzi.

– Nie. Ale co to ma wspól­nego z twoim wnio­skiem o wy­łą­cze­nie Fo­re­mana z po­stę­po­wa­nia?

Za­śmiała się.

– Mój klient rów­nież nie ma, co ozna­cza, że w pew­nym mo­men­cie będę sta­rała się uzy­skać dla niego jak naj­lep­szą moż­liwą ugodę. Prze­słu­cha­łam wszyst­kie na­gra­nia z pod­słu­chu i wiem, że je­dziemy na tym sa­mym wózku. Prawda?

– Tak, i co z tego?

– Kto wy­daje naj­su­row­sze wy­roki w hrab­stwie?

– Fo­re­man – od­po­wie­dział Carl.

– Bingo. Po­trze­bu­jemy sę­dziego, który spoj­rzy na tę sprawę re­ali­stycz­nie: to zwy­kły ha­zard, a nie zor­ga­ni­zo­wana dzia­łal­ność prze­stęp­cza z pra­niem pie­nię­dzy. Nasi klienci po­winni do­stać mak­sy­mal­nie po kilka lat, nie osiem czy dzie­więć, na które z pew­no­ścią skaże ich Fo­re­man. No i tak długo, jak to on pro­wa­dzi tę sprawę, pro­ku­ra­tura nie musi wy­ka­zy­wać się roz­sąd­kiem, skoro z pew­no­ścią nie zrobi tego sę­dzia.

– Na jaką prze­słankę chcesz się po­wo­łać?

Uśmiech­nęła się ze zło­śli­wym gry­ma­sem.

– Fo­re­man jest ho­mo­fo­bem.

Carl wy­trzesz­czył oczy.

– I co to ma wspól­nego ze sprawą? Mój klient nie jest osobą ho­mo­sek­su­alną. A twój?

Za­prze­czyła ru­chem głowy.

– Nie, nie jest. Ale nie cho­dzi o niego. Cho­dzi o mnie.

Carl zmie­rzył Erin wzro­kiem od góry do dołu, a na jego twa­rzy ma­lo­wało się zmie­sza­nie. Miała na so­bie gra­na­tową, ele­gancką ma­ry­narkę i je­dwabną bluzkę z głę­bo­kim wy­cię­ciem, które pod­kre­ślało jej piersi. Spód­nica koń­czyła się nieco po­nad ko­la­nami. Strój uzu­peł­niały dzie­się­cio­cen­ty­me­trowe szpilki i per­fek­cyjny ma­ki­jaż. Ze względu na włosy w ko­lo­rze mie­dzi i piegi po­kry­wa­jące grzbiet nosa za­zwy­czaj da­wano jej dużo mniej niż trzy­dzie­ści pięć lat. Wie­lo­krot­nie sły­szała, że ma wy­gląd ty­po­wej dziew­czyny z są­siedz­twa. Uwa­żała to za bar­dziej niż iro­niczne.

– Prze­cież nie wy­glą­dasz na osobę ho­mo­sek­su­alną – wy­du­sił z sie­bie po dłuż­szej chwili.

Prze­chy­liła głowę na bok.

– A jak wła­ści­wie po­winna wy­glą­dać osoba ho­mo­sek­su­alna? Wy­daję ci się za mało mę­ska? Poza tym, kto po­wie­dział, że...

Wy­po­wiedź Erin prze­rwało wej­ście pro­to­ko­lanta.

– Pro­szę wstać.

Sę­dzia Mi­les Fo­re­man z im­pe­tem wy­biegł ze swo­jego ga­bi­netu, usiadł przy stole sę­dziow­skim i ro­zej­rzał się po wy­peł­nio­nej po brzegi sali.

– Pań­stwo prze­ciwko Tho­ma­sowi – oznaj­mił, na­wet nie pró­bu­jąc ukryć gniewu.

Erin i Carl za­jęli swoje miej­sca przy stole obroń­ców i oskar­ży­cieli, gdzie znaj­do­wał się już asy­stent pro­ku­ra­tora, Adam Lom­bardi. Oliw­kowa cera Lom­bar­diego, kru­czo­czarne włosy, które za­cze­sy­wał na gładko do tyłu, rzym­ski nos i dro­gie gar­ni­tury spra­wiały, że lu­dzie, któ­rzy go nie znali, brali go za dro­giego obrońcę. W rze­czy­wi­sto­ści był ce­nio­nym oskar­ży­cie­lem. W pełni za­słu­gi­wał na to miano i z pew­no­ścią nie za­mie­rzał zmie­nić strony.

– Pro­szę się przed­sta­wić – rzu­cił Fo­re­man, nie pod­no­sząc głowy.

– Asy­stent pro­ku­ra­tora Adam Lom­bardi jako re­pre­zen­tant pań­stwa, Wy­soki Są­dzie.

– Erin McCabe jako re­pre­zen­tantka oskar­żo­nego Ro­berta Tho­masa. Dzień do­bry, Wy­soki Są­dzie.

– Carl Gold­man jako re­pre­zen­tant oskar­żo­nego Ja­sona Ri­chard­sona, Wy­soki Są­dzie.

For­man pod­niósł wzrok i opu­ścił oku­lary, żeby spoj­rzeć po­nad szkłami. Erin po­my­ślała, że nie po­sta­rzał się ani tro­chę w ciągu ostat­nich pię­ciu lat, które upły­nęły od chwili, gdy ostatni raz po­ja­wiła się w jego sali, ani na­wet w ciągu dzie­się­ciu, które mi­nęły od cza­sów, gdy u niego pra­co­wała, ale nie był to kom­ple­ment. Łysy, z su­ro­wym wy­ra­zem twa­rzy i do­pa­so­wa­nym do wy­glądu sty­lem by­cia, za­wsze wy­da­wał się o dzie­sięć lat star­szy niż w rze­czy­wi­sto­ści. Te­raz, ma­jąc sześć­dzie­siąt pięć lat, w końcu wy­glą­dał na swój wiek.

– Wszy­scy mogą za­jąć miej­sca, z wy­jąt­kiem pani McCabe.

Wziął do ręki plik do­ku­men­tów i po­ma­chał nimi.

– Za­iste, dzień do­bry – za­czął. – Czy mo­głaby mi pani po­wie­dzieć, co to jest, pani McCabe?

Erin uśmiech­nęła się uprzej­mie.

– Przy­pusz­czam, że jest to wnio­sek, który zło­ży­łam, Wy­soki Są­dzie.

– Oczy­wi­ście, że jest to wnio­sek, który pani zło­żyła. Czy ze­chce mi pani wy­ja­śnić mo­tywy pani po­stę­po­wa­nia?

Wie­działa, że stąpa po cien­kiej li­nii po­mię­dzy pro­wo­ka­cją a ob­razą sądu.

– Tak, Wy­soki Są­dzie. To wnio­sek o od­su­nię­cie pana od tej sprawy.

– Znam jego treść! – wy­buch­nął. – Chciał­bym wie­dzieć, skąd wzięła się u pani zu­chwa­łość, która po­zwo­liła pani za­kwe­stio­no­wać moją bez­stron­ność?

W jej gło­wie szybko po­ja­wiła się od­po­wiedź. My­ślę, że to dzie­dziczne. Praw­do­po­dob­nie mam to po matce. Zde­cy­do­wała się jed­nak na bez­piecz­niej­sze:

– Nie je­stem pewna, czy do­brze ro­zu­miem, Wy­soki Są­dzie.

– Czego pani nie ro­zu­mie, pani McCabe? Mówi pani, że chce, że­bym od­su­nął sie­bie sa­mego od sprawy, ale nie zło­żyła pani oświad­czeń po­pie­ra­ją­cych wnio­sek. W do­ku­men­cie pi­sze pani, że chce przed­sta­wić mi oświad­cze­nie do przej­rze­nia na osob­no­ści, przy drzwiach za­mknię­tych, jak to pani ujęła. Je­śli ma pani coś do po­wie­dze­nia na mój te­mat, su­ge­ruję, aby zro­biła to pani pu­blicz­nie, w trak­cie roz­prawy.

Spoj­rzała na niego, pró­bu­jąc osza­co­wać, jak bli­sko jest gra­nica, któ­rej nie po­winna prze­kro­czyć.

– Wy­soki Są­dzie, nie je­stem pewna, czy Wy­soki Sąd na­prawdę chce, że­bym to zro­biła.

Fo­re­man rzu­cił wnio­sek na stół, po­ło­żył dło­nie pła­sko przed sobą i na­chy­lił się.

– Za kogo pani się uważa, żeby mó­wić mi, czego chcę lub nie chcę? Albo za­pre­zen­tuje pani oświad­cze­nie pod­czas roz­prawy, albo wnio­sek zo­sta­nie od­rzu­cony. Czy wy­ra­żam się ja­sno? – Zro­bił pauzę, a po­tem z na­ci­skiem do­dał: – Pani McCabe.

Erin po­woli wcią­gnęła po­wie­trze.

– Do­brze, Wy­soki Są­dzie. Dla przy­po­mnie­nia, dzie­sięć lat temu pra­co­wa­łam jako asy­stentka prawna pod kie­run­kiem Wy­so­kiego Sądu. W tym cza­sie Wy­soki Sąd pro­wa­dził sprawę McFar­lane’a prze­ciwko Ro­ber­towi Del­Buno. Pan Del­Buno był wów­czas pro­ku­ra­to­rem ge­ne­ral­nym. Czy Wy­soki Sąd pa­mięta tę sprawę?

Fo­re­man spoj­rzał na nią z góry.

– Tak – od­parł z nutą nie­po­koju w gło­sie.

– Do­my­ślam się, że Wy­soki Sąd ją pa­mięta, po­nie­waż do­ty­czyła kon­sty­tu­cyj­nego za­kwe­stio­no­wa­nia pe­na­li­za­cji kon­tak­tów ho­mo­sek­su­al­nych w New Jer­sey, prawa, które Wy­soki Sąd pod­trzy­mał. Póź­niej zo­stało ono unie­waż­nione dzięki ape­la­cji. Otóż, je­śli Wy­soki Sąd so­bie przy­po­mina, pana McFar­lane’a re­pre­zen­to­wał...

Ude­rze­nie młotka Fo­re­mana spra­wiło, że na­gle prze­rwała.

– Wzy­wam przed­sta­wi­cieli stron do mo­jego ga­bi­netu. Ale już!

Fo­re­man ze­rwał się z krze­sła, jak bu­rza zbiegł po trzech scho­dach i prze­szedł przez drzwi pro­wa­dzące do po­miesz­cze­nia.

Adam Lom­bardi szedł do ga­bi­netu tuż za Erin.

– Le­piej, żeby to było coś do­brego, bo je­śli tak nie jest, bę­dziesz mu­siała szybko spro­wa­dzić tu ko­goś z kau­cją.

Uśmiech­nęła się do Adama. Był przy­zwo­itym fa­ce­tem, po pro­stu wy­ko­ny­wał swoją pracę. Wie­działa, że gdyby to za­le­żało od niego, zło­żyłby uczciwą pro­po­zy­cję ugody.

– My­ślę, że bę­dzie do­brze. Ale je­śli coś pój­dzie nie tak, to wsta­wisz się za mną u sze­ryfa?

– Pew­nie. Po­sta­ram się, żeby dali ci celę z ład­nym wi­do­kiem.

– Dzięki – od­parła.

Kiedy we­szli do środka, sę­dzia, wciąż w for­mal­nym stroju, prze­cha­dzał się tam i z po­wro­tem za swoim biur­kiem. Za­trzy­mał się na chwilę, by ob­rzu­cić swoją byłą pra­cow­nicę wzro­kiem.

– Ty... – za­czął. – Masz nie­zły tu­pet, żeby tak mnie ata­ko­wać. Mój wy­rok w spra­wie McFar­lane’a zo­stał od­wo­łany. I co z tego? Wła­ści­wie każ­dego sę­dziego to spo­tyka. Ta sprawa do­ty­czy ha­zardu, a nie pro­sty­tu­cji. Co ma z tym wspól­nego McFar­lane?

Erin wy­cią­gnęła do­ku­ment.

– Wy­soki Są­dzie, oto oświad­cze­nie, z któ­rym chcia­ła­bym, aby Wy­soki Sąd za­po­znał się przy drzwiach za­mknię­tych. Zro­bi­łam tak, żeby Wy­soki Sąd mógł przej­rzeć je w ga­bi­ne­cie, a na­stęp­nie zde­cy­do­wać, czy chce je upu­blicz­nić.

Wy­cią­gnął rękę i wy­rwał jej pa­piery, po czym wziął z biurka oku­lary i za­czął czy­tać. Jego twarz nie­mal na­tych­miast po­czer­wie­niała. Kiedy skoń­czył, spoj­rzał na nią gniew­nie.

– To są kłam­stwa, prze­klęte kłam­stwa. Ni­gdy nie wy­po­wie­dzia­łem tych słów. Ni­gdy! Po­wi­nie­nem za­trzy­mać pa­nią za ob­razę sądu. Może kilka dni w wię­zie­niu okrę­go­wym od­świeży pani pa­mięć. Co pani na to, pani McCabe?

Wie­działa, że ma go w gar­ści. Ja­sne, było to słowo prze­ciwko słowu, ale z pew­no­ścią nie chciałby, aby co­kol­wiek z tego zo­stało upu­blicz­nione.

– Wy­soki Są­dzie, bar­dzo sta­ra­łam się nie pa­mię­tać o pań­skich ko­men­ta­rzach na te­mat Barry’ego O’To­ole’a, obrońcy pana McFar­lane’a. Je­żeli Wy­soki Sąd wy­razi ta­kie ży­cze­nie, chęt­nie do­star­czę ko­pie po­zo­sta­łym przed­sta­wi­cie­lom stron. Pro­szę pa­mię­tać, że je­śli zo­stanę za­trzy­mana za ob­razę sądu, Wy­soki Sąd bę­dzie mu­siał do­łą­czyć moje oświad­cze­nie do akt sprawy.

Ci­snął do­ku­men­tami w jej stronę, ale do­le­ciały je­dy­nie do biurka.

– Wy­no­cha z mo­jego ga­bi­netu – rzu­cił gniew­nie.

Kiedy za­częli wy­cho­dzić, na­gle za­wo­łał ją z po­wro­tem.

Za­trzy­mała się i od­wró­ciła.

– Tak, Wy­soki Są­dzie?

– Je­steś gor­sza niż O’To­ole, wiesz? On przy­naj­mniej ni­kogo nie oszu­ki­wał. Po­zo­stał sobą.

Przyj­rzała mu się do­kład­nie; był wy­raź­nie roz­gnie­wany.

– Wy­soki Są­dzie, dzie­sięć lat temu czło­wiek, któ­rego uwa­żam za jed­nego z mo­ich men­to­rów praw­nych, po­wie­dział mi, że ro­bie­nie tego, co jest do­bre dla klienta, jest naj­wyż­szym obo­wiąz­kiem praw­nika. Po­wie­dział mi, że na­wet je­śli sę­dzia nie zga­dza się z moim sta­no­wi­skiem, po­wi­nien za­wsze usza­no­wać fakt, że ro­bię to dla osoby, którą re­pre­zen­tuję. Pró­buję po­stę­po­wać zgod­nie z tym za­le­ce­niem. Sta­wiam in­te­res klienta po­nad re­ak­cję sę­dziego. Po­dob­nie jak ja, mój men­tor nie jest do­sko­nały. Do­wo­dzi tego zło­żony przeze mnie do­ku­ment. Bio­rąc pod uwagę mój sta­tus, czu­łam, że mój klient może ucier­pieć w wy­niku pew­nych uprze­dzeń. Nie­mniej jed­nak, nie­za­leż­nie od nie­do­sko­na­ło­ści mo­jego men­tora, za­wsze będę go sza­no­wać za po­moc i prze­wod­nic­two, któ­rymi ob­da­rzał mnie, gdy dla niego pra­co­wa­łam.

Po­zwo­liła ostat­niemu zda­niu wy­brzmieć, ma­jąc na­dzieję, że uwie­rzy w jej szcze­rość.

– Czy to już wszystko, Wy­soki Są­dzie?

Fo­re­man się­gnął po le­żące na biurku oświad­cze­nie. Po­woli ro­ze­rwał je na ka­wałki.

– Oto, co my­ślę o pani oświad­cze­niu, pani McCabe – od­parł z wy­raźną po­gardą. – A je­śli pani krót­kie prze­mó­wie­nie miało być prze­pro­si­nami, to nie zo­stały one za­ak­cep­to­wane. Pro­szę wyjść i nie mar­twić się, że pani śliczna główka po­jawi się tu w przy­szło­ści. Do­pil­nuję, że­bym nie orze­kał w żad­nej spra­wie, w którą bę­dzie pani za­an­ga­żo­wana, po­nie­waż po prze­czy­ta­niu tych ohyd­nych kłamstw nie zdo­łam trak­to­wać pani uczci­wie. I szcze­rze mó­wiąc, mam na­dzieję, że wi­dzę pa­nią ostatni raz.

Ku­siło ją, by mu od­po­wie­dzieć, ale ko­lejna do­bra rada wy­su­nęła się w jej gło­wie na pierw­szy plan: Za­kończ dys­ku­sję, do­póki masz prze­wagę.

– Dzię­kuję, Wy­soki Są­dzie – po­wie­działa, od­wra­ca­jąc się i kie­ru­jąc z po­wro­tem do sali są­do­wej.

Roz­dział 2

– Po­trze­bu­jesz kasy na kau­cję? – ode­zwał się głos w te­le­fo­nie. Był to Du­ane Swi­sher, part­ner Erin.

– Nie, Swish. Wła­śnie wy­cho­dzę z sądu – od­parła ze śmie­chem, do­ce­nia­jąc jego po­krę­cone po­czu­cie hu­moru.

– No i?

– Gość wy­co­fuje się z tej i wszyst­kich in­nych spraw, w które je­stem za­an­ga­żo­wana.

– Kur­czę. Coś ty na­pi­sała w tym oświad­cze­niu?

– Och, po pro­stu wy­bra­łam kilka cy­ta­tów z sę­dziego ho­mo­foba. Co ro­bisz?

– Je­stem z Be­nem. Pró­bu­jemy wy­my­ślić, jak ro­ze­grać sprawę z biu­rem pro­ku­ra­tora.

– Ja­sne – od­po­wie­działa. Miała na­dzieję, że Be­nowi Si­lve­rowi, jed­nemu z naj­lep­szych sta­no­wych obroń­ców spe­cja­li­zu­ją­cych się w spra­wach kar­nych w sta­nie, uda się uchro­nić jej part­nera przed De­par­ta­men­tem Spra­wie­dli­wo­ści, który, jak się zda­wało, znowu na­bie­rał ochoty, aby oskar­żyć go o ujaw­nie­nie taj­nych in­for­ma­cji dzien­ni­ka­rzowi „Ti­mesa”. Trzy lata wcze­śniej Du­ane zo­stał zmu­szony do opusz­cze­nia sze­re­gów FBI, po­nie­waż po­dej­rze­wano, że jest on źró­dłem prze­cie­ków. Te­raz gdy uka­zała się książka za­wie­ra­jąca rze­czone se­krety, Du­ane znowu zna­lazł się na ce­low­niku do­cho­dze­nia pro­wa­dzo­nego przez ten sam de­par­ta­ment.

– Słu­chaj, czy masz czas, żeby spo­tkać się z no­wym po­ten­cjal­nym klien­tem? – za­py­tał Swi­sher.

Przej­rzała w gło­wie swój ka­len­darz.

– Tak, my­ślę, że po­do­łam. Mu­szę dzi­siaj po­pchnąć parę spraw, ale znajdę chwilę. Kiedy przyj­dzie?

– Wła­ści­wie to mu­sisz się z nim spo­tkać w aresz­cie hrab­stwa Ocean.

– Okej. Źle się ubra­łam. Co to za sprawa?

– Mor­der­stwo. Nie zdzi­wił­bym się, gdyby oskar­żyli go o za­bój­stwo za­gro­żone karą śmierci.

– Cze­kaj, prze­cież nie je­ste­śmy już na li­ście obroń­ców z urzędu?

– To nie jest sprawa z przy­działu. Po­pro­sił nas o to Ben. Czuje, że so­bie z tym nie po­ra­dzi. Zna ojca ofiary. To po­ważna sprawa, E.

– Do­my­ślam się, że tak jest, skoro mó­wisz o ka­rze śmierci. Po­daj wię­cej szcze­gó­łów.

– Pa­mię­tasz, jak około czte­rech mie­sięcy temu zna­le­ziono w mo­telu za­dźga­nego no­żem dzie­ciaka imie­niem Wil­liam E. Town­send ju­nior?

– Ja­sne. Jego oj­ciec to gruba ryba na po­łu­dniu New Jer­sey; pi­sali o tym wszę­dzie. Czy przy­pad­kiem nie zgar­nęli za to ko­goś kilka ty­go­dni temu?

– Wła­śnie o nim mowa.

– Ale dla­czego Ben nas po­leca? Wiesz, do­ce­niam to i w ogóle, ale ten czło­wiek zna wszyst­kich. A w do­datku ni­gdy nie zaj­mo­wa­łam się sprawą z wy­ro­kiem śmierci.

– Z wielu po­wo­dów. Po pierw­sze, jest wdzięczny za to, jak bar­dzo po­mo­głaś mu w mo­jej spra­wie, i uważa, że je­steś świetną ad­wo­katką. A po dru­gie, pra­wie wszy­scy zna­jomi Bena mają ten sam pro­blem: albo znają Town­senda, albo nie chcą mu się na­ra­zić.

Za­śmiała się od­ru­chowo.

– Taa, chyba da­leko nam do tej ligi.

– Po trze­cie, Ben po­my­ślał, że zro­zu­miesz oskar­żo­nego le­piej niż więk­szość lu­dzi.

Chciała już za­dać ko­lejne py­ta­nia, ale przy­po­mniała so­bie, co mó­wiono o spra­wie w me­diach, i zro­zu­miała, o co mu cho­dziło. Przez chwilę roz­wa­żała w my­ślach wszyst­kie za i prze­ciw.

– Cóż, je­śli to nie jest sprawa z przy­działu, to kto nam za to za­płaci?

– Do­sta­niemy sie­dem­dzie­siąt pięć ty­sięcy za­liczki i trzy­sta za go­dzinę. Za­płaci nam Paul Til­lis.

– I po­win­nam wie­dzieć, kto to jest, bo...

– Erin, co z tobą? To Paul Til­lis, roz­gry­wa­jący Pa­ce­rów, mąż To­nyi Til­lis, z domu Bar­nes, sio­stry oskar­żo­nego Sa­mu­ela Bar­nesa. To­nya mówi, że nie wi­działa brata, od­kąd ro­dzice wy­rzu­cili go z domu w Le­xing­ton w sta­nie Ken­tucky. Ale chcą za­pła­cić za jego praw­nika.

Erin gwizd­nęła ci­cho.

– W ta­kim ra­zie po­jadę na po­łu­dnie, spo­tkam się z Bar­ne­sem i zde­cy­duję, czy mo­żemy się tego pod­jąć.

– Świet­nie. Wła­śnie roz­ma­wia­łem z obrońcą z urzędu, który ak­tu­al­nie zaj­muje się sprawą. Po­wie­dział, że zo­stawi ci ko­pię do­ku­men­tów w re­cep­cji; po pro­stu po­proś re­cep­cjo­nistkę o paczkę z twoim imie­niem. Twier­dzi, że na ra­zie ma tylko kar­to­tekę po­li­cyjną Bar­nesa i wstępny ra­port z jego aresz­to­wa­nia w No­wym Jorku. Prze­fak­suje do aresztu au­to­ry­za­cję, że­byś mo­gła zo­ba­czyć się z klien­tem w celu omó­wie­nia jego ewen­tu­al­nej re­pre­zen­ta­cji. Poza tym cie­szy się, że ktoś jest za­in­te­re­so­wany prze­ję­ciem sprawy. Naj­wy­raź­niej nikt z jego biura nie chce wku­rzyć Town­senda.

– Wspa­niale.

– Mo­żesz się nie zgo­dzić.

Za­sta­no­wiła się przez chwilę.

– Zo­baczmy, co się sta­nie.

– Do­bra, po po­łu­dniu będę w biu­rze. Po­ga­damy, jak wró­cisz.

Gdyby Erin wie­działa, że ma od­wie­dzić wię­zie­nie okrę­gowe, wło­ży­łaby coś bar­dziej kon­ser­wa­tyw­nego. Nie była pewna, co jest bar­dziej po­ni­ża­jące – za­czepki słowne więź­niów czy po­żą­dliwe spoj­rze­nia funk­cjo­na­riu­szy wię­zien­nych.

Po­de­szła do ku­lo­od­por­nego szkła z le­gi­ty­ma­cją w ręku; to­rebkę za­wsze zo­sta­wiała w ba­gaż­niku sa­mo­cho­do­wym.

– W czym mogę po­móc? – za­py­tał po­rucz­nik sto­jący po dru­giej stro­nie, nie pod­no­sząc wzroku.

– Chcia­ła­bym zo­ba­czyć się z więź­niem.

– Musi pani wró­cić póź­niej. Go­dziny od­wie­dzin za­czy­nają się od czter­na­stej – od­po­wie­dział. Był wy­raź­nie roz­draż­niony.

– Je­stem ad­wo­katką – po­wie­działa.

Po­cie­ra­jąc kark, po­woli od­chy­lił się na krze­śle, by ob­rzu­cić ją wzro­kiem od góry do dołu.

– Je­steś pewna, że chcesz tam wejść, ko­cha­nie? Ci fa­ceci po­tra­fią być nie­mili – rzu­cił z uśmie­chem. – Może wo­lisz tu zo­stać i do­trzy­mać mi to­wa­rzy­stwa?

Pod­czas gdy jego wzrok spo­czy­wał na jej klatce pier­sio­wej, od­czy­tała treść jego pla­kietki: WIL­LIAM ROSE. Kre­tyn, po­my­ślała, od­wza­jem­nia­jąc uśmiech.

– Nie mu­sisz mó­wić do mnie „ko­cha­nie”, po­rucz­niku. I, Ro­sie, być może je­steś tym je­dy­nym, ale je­śli nie chcesz przy­pro­wa­dzić do mnie klienta, to chyba nie mam wy­boru – od­parła, wkła­da­jąc prawo jazdy, iden­ty­fi­ka­tor ad­wo­kata i klu­czyki od sa­mo­chodu do me­ta­lo­wej szu­flady.

Pa­trzył na nią z uśmiesz­kiem, który wska­zy­wał, że pró­buje roz­szy­fro­wać, czy flir­tuje z nim, czy ra­czej z niego kpi.

– Więc do kogo przy­szłaś... ko­cha­nie? – za­py­tał, otwie­ra­jąc szu­fladę i pa­trząc na jej iden­ty­fi­ka­tor.

– Do Sa­mu­ela Bar­nesa.

Uśmiech znik­nął z jego twa­rzy.

– Wy­bryk na­tury i mor­derca. Bę­dziesz po­trze­bo­wała cze­goś wię­cej niż do­brego wy­glądu i uroku oso­bi­stego.

– Ni­gdy nie wia­domo. – Ugry­zła się w ję­zyk. Wie­działa, że Sam Bar­nes zbie­rze to, co ona za­sieje.

Po­rucz­nik od­wró­cił się i pod­niósł słu­chawkę.

– Tu Rose. Za­pro­wadź Bar­nesa do sali spo­tkań nu­mer dwa. Przy­je­chała do niego praw­niczka. Na­zywa się Erin McCabe.

Po­now­nie zbli­żył się do szkla­nej prze­grody, po­ło­żył coś na tacy i prze­su­nął ją w jej stronę.

– Za­trzy­mam twoje prawo jazdy, iden­ty­fi­ka­tor ad­wo­kata i klu­cze, do­póki nie wyj­dziesz i nie od­dasz mi pla­kietki. Nie chcę, żeby kto­kol­wiek stąd uciekł, prze­bie­ra­jąc się za cie­bie – do­dał z chi­cho­tem.

– Dzięki, po­rucz­niku – po­wie­działa, wyj­mu­jąc iden­ty­fi­ka­tor go­ścia. Za­ło­żyła go na szyję i po­de­szła do me­ta­lo­wych drzwi. Mu­siała po­cze­kać, aż ją wpusz­czą.

Bez względu na to, ile razy sły­szała szczęk za­trza­sku­ją­cych się za nią cięż­kich drzwi, za­wsze prze­szy­wała ją klau­stro­fo­biczna fala stra­chu; czuła się tak, jakby ktoś ra­ził ją prą­dem. Świa­do­mość, że jest za­mknięta i zdana na ła­skę osoby, która jako je­dyna może ją stąd wy­pu­ścić, nie była ni­czym przy­jem­nym. Jej dzi­siej­szy ubiór był ko­lej­nym po­wo­dem do zde­ner­wo­wa­nia – w końcu od­wie­dzała wię­zie­nie dla męż­czyzn.

Naj­pierw prze­szła przez wy­kry­wa­cze me­talu, a po­tem straż­nicy do­kład­nie przej­rzeli jej do­ku­menty, aby upew­nić się, że nie ma w nich spi­na­czy ani zszy­wek. Zna­leźli tylko sko­pio­wane ra­porty po­li­cyjne od obrońcy z urzędu, wi­zy­tówkę Erin i no­tat­nik ze schlud­nie za­pi­sa­nym imie­niem i na­zwi­skiem Sa­muel Bar­nes. Po upew­nie­niu się, że ad­wo­katka nie pró­buje ni­czego prze­my­cić, je­den z funk­cjo­na­riu­szy za­pro­wa­dził ją do ma­łego po­koju ze sto­łem i dwoma krze­słami. Zgod­nie z za­sadą, któ­rej prze­strze­gała w cza­sach, gdy była obroń­czy­nią pu­bliczną, usia­dła na tym, które znaj­do­wało się naj­bli­żej wyj­ścia. Dzięki temu straż­nik za­glą­da­jący przez okienko w drzwiach mógł wi­dzieć jej twarz.

Dzie­sięć mi­nut póź­niej usły­szała dźwięk prze­krę­ca­nego klu­cza, a na­stęp­nie szczęk me­ta­lo­wych drzwi, za któ­rymi uka­zał się Sam Bar­nes. Miał nieco po­ni­żej 180 cen­ty­me­trów wzro­stu i był chudy jak szczapa. Szybko osza­co­wała, że musi wa­żyć nie wię­cej niż 68 ki­lo­gra­mów. Na jego brą­zo­wej twa­rzy wi­dać było kilka ma­łych ska­le­czeń, a wo­kół warg po­ja­wił się obrzęk. Choć dzie­liła ich sze­ro­kość stołu, ciemne si­niaki na po­licz­kach i pod oczami były wy­raź­nie wi­doczne. No­sił war­ko­czyki, które opa­dały mu na ra­miona.

Wszedł do środka. Kostki i nad­garstki miał skute i po­łą­czone gru­bymi łań­cu­chami. Przez dzie­sięć lat swo­jej pracy nie wi­działa więź­nia sku­tego na czas wi­zyty ad­wo­kata.

– Mo­żesz go roz­kuć na czas mo­jej wi­zyty – po­wie­działa straż­ni­kowi.

– Słu­chaj, ko­cha­niutka, ja ci nie mó­wię, jak masz wy­ko­ny­wać swoją pracę, więc nie mów mi, jak mam wy­ko­ny­wać moją, do­bra? Jest w aresz­cie pre­wen­cyj­nym. Zo­staje w łań­cu­chach.

Straż­nik chwy­cił i wy­su­nął krze­sło, po czym po­ło­żył ręce na ra­mio­nach Bar­nesa i usa­dził go.

– Sko­rzy­staj z te­le­fonu, który znaj­duje się za tobą, kiedy bę­dziesz chciała wyjść lub je­śli pan Bar­nes za­cznie spra­wiać pro­blemy. Dzwoni w po­koju kon­tro­l­nym. – Od­wró­cił się i wy­szedł, po czym za­mknął za sobą drzwi na klucz.

Erin po­woli usia­dła i przyj­rzała się zmal­tre­to­wa­nej twa­rzy Bar­nesa.

– Nie je­steś moim ad­wo­ka­tem – rzu­cił bez­czel­nie, wy­raź­nie ko­bie­cym gło­sem.

– Na­zy­wam się Erin McCabe. Je­stem ad­wo­katką. Przy­szłam tu­taj, żeby za­py­tać, czy chciałby pan, że­bym pana re­pre­zen­to­wała.

– Niby czemu miał­bym chcieć, że­byś mnie re­pre­zen­to­wała? Dziew­czyno, je­steś o wiele za młoda, żeby być ad­wo­ka­tem. Mam już obrońcę z urzędu. Nie je­steś mi do ni­czego po­trzebna.

Za­mil­kła na chwilę. Chciała zdo­być za­ufa­nie Bar­nesa, ale jed­no­cze­śnie nie mo­gła wy­glą­dać na zbyt pewną sie­bie, żeby nie za­szko­dzić spra­wie.

– Jak mam się do cie­bie zwra­cać? – za­py­tała spo­koj­nie.

– Chcesz być moim praw­ni­kiem, a na­wet nie znasz mo­jego imie­nia?

– Z do­ku­men­tów wy­nika, że na­zy­wasz się Sa­muel Em­ma­nuel Bar­nes, ale po­dej­rze­wam, że nie jest to imię, które pre­fe­ru­jesz.

W po­koju za­pa­dła ci­sza.

– Słu­chaj, pa­nienko, niech się twoje białe, li­be­ralne, krwa­wiące ser­duszko nie przej­muje tym, jak wolę być na­zy­wany. Dla­czego tu przy­szłaś?

– Po­wie­dzia­łam ci dla­czego. Żeby za­py­tać, czy chcesz, że­bym cię re­pre­zen­to­wała.

– Kto cię przy­słał? Nie mam pie­nię­dzy na praw­nika.

– Twoja sio­stra To­nya i jej mąż.

Bar­nes ze­sztyw­niał i zmru­żył oczy.

– Nie wi­dzia­łem jej od czte­rech lat. Nie wie, gdzie je­stem. Poza tym, skąd ma pie­nią­dze na opła­ce­nie praw­niczki, która nie skoń­czyła jesz­cze szkoły?

– Szcze­rze mó­wiąc, nie wiem, skąd ma pie­nią­dze. Po­dej­rze­wam, że od męża. Mój part­ner roz­ma­wiał z twoją sio­strą i jej mę­żem kilka go­dzin temu. Za­py­tali go, czy mogę się z tobą spo­tkać. Za­pewne w Le­xing­ton mó­wiono o twoim aresz­to­wa­niu. Dzięki temu do­wie­dzieli się, gdzie je­steś.

– Taa, dzie­ciak z ro­dzin­nego mia­sta zy­skał sławę. – Bar­nes za­milkł i spoj­rzał przez stół. – Mó­wisz, że moja sio­stra i jej mąż miesz­kają w Le­xing­ton?

– Nie, w In­dia­na­po­lis. Ale twoi ro­dzice na­dal tam są i po­wie­dzieli wszystko two­jej sio­strze.

Na wzmiankę o ro­dzi­cach Bar­nes jesz­cze bar­dziej się na­stro­szył.

– Jak się na­zywa jej mąż? – za­py­tał, żeby ją spraw­dzić.

– Paul Til­lis.

Bar­nes po raz pierw­szy na chwilę opu­ścił gardę.

– Cóż, do­brze zro­biła, że wy­szła za Paula. Kiedy za­częli się spo­ty­kać, śmia­łem się z niej, że je­śli się po­biorą, bę­dzie na­zy­wać się To­nya Til­lis. Nie wiem dla­czego, ale za­wsze uwa­ża­łem, że to za­bawne.

– Roz­ma­wia­łam z nią krótko, kiedy tu­taj je­cha­łam. Po­pro­siła, żeby ci prze­ka­zać, że cię ko­cha i tę­skni za tobą. Szu­kała cię przez ostat­nie cztery lata. Ża­ło­wała, że nie było jej przy to­bie, kiedy mama i tata cię wy­rzu­cili. Może nie by­łaby w sta­nie ich przed tym po­wstrzy­mać, ale wzię­łaby cię do sie­bie. Ma na­dzieję, że na­dal może po­znać... swoją sio­strę – do­koń­czyła ci­cho Erin.

W ką­ciku oka Bar­nesa po­ja­wiła się łza, ale po­chy­lił się i szybko otarł ją wierz­chem za­ku­tej w kaj­dany dłoni.

– Chcesz wy­cią­gnąć kasę od mo­jej sio­stry, co? – za­wy­ro­ko­wał, a jego ochronna ma­ska szybko wró­ciła na swoje miej­sce. – Czy o to cho­dzi? Zda­jesz so­bie sprawę, że za­dźga­łem bia­łasa, któ­rego ta­tuś jest grubą rybą? Albo mnie za­biją, albo spę­dzę resztę ży­cia za kra­tami. A pa­trząc na to, jak mają się sprawy, bę­dzie to bar­dzo krót­kie ży­cie, więc nie chcę, żeby moja sio­stra mar­no­wała na cie­bie pie­nią­dze.

– Kto cię po­bił?

Bar­nes od­rzu­cił głowę do tyłu i ro­ze­śmiał się.

– Na­prawdę wal­nięta z cie­bie suka. Naj­pierw przy­cho­dzisz tu i mó­wisz, że chcesz mnie re­pre­zen­to­wać, a po­tem za­czy­nasz za­da­wać chu­jowe py­ta­nia, żeby ktoś mnie za­bił.

Spoj­rzał na Erin.

– Po­tkną­łem się i upa­dłem. Nie­zdara ze mnie – rzu­cił, od­wra­ca­jąc głowę.

– Po­wi­nie­neś być ostroż­niej­szy. Wy­gląda na to, że upa­da­łeś wiele razy. Słu­chaj, w opar­ciu o to, co twoja sio­stra po­wie­działa mo­jemu part­ne­rowi, po­dej­rze­wam, że je­steś trans­pł­ciową ko­bietą. Czy ktoś roz­ma­wiał z tobą o pod­ję­ciu próby prze­nie­sie­nia cię do wię­zie­nia dla ko­biet?

Bar­nes przy­mknął oczy.

– Daj spo­kój, w ży­ciu mnie tam nie prze­niosą.

– Pew­nie masz ra­cję. Ale jest to je­den ze spo­so­bów, aby spró­bo­wać cię chro­nić i jed­no­cze­śnie na ni­kogo nie ka­blo­wać. Na­wet je­śli się nie uda, zwró­cisz uwagę na swoją sy­tu­ację i być może ja­kiś sę­dzia bę­dzie nieco bar­dziej wy­czu­lony na fakt, że re­gu­lar­nie spusz­czają ci tu ło­mot, choć po­dobno je­steś w aresz­cie ochron­nym. Jak na moje oko ochrony nie masz tu­taj żad­nej.

Za­nim Bar­nes zdo­łał co­kol­wiek do­dać, Erin kon­ty­nu­owała:

– Słu­chaj, nie zmu­szę cię do roz­mowy. Twoja sio­stra po­pro­siła mnie, że­bym cię od­wie­dziła, więc przy­szłam. Jak chcesz, że­bym so­bie po­szła, to pójdę. Po­dej­rze­wam, że to, co na­prawdę wy­da­rzyło się w nocy sie­dem­na­stego kwiet­nia, znacz­nie różni się od tego, co opi­sują w pra­sie. I zdaję so­bie sprawę, że tylko dwie osoby wie­dzą na pewno, co się stało, a jedna z nich na pewno nie stawi się w są­dzie. Chcesz o tym po­roz­ma­wiać, do­brze; nie, to też w po­rządku. Ale co ci szko­dzi?

Bar­nes spoj­rzał na nią przez stół.

– No do­bra, waż­niaczko. Mój obrońca z urzędu twier­dzi, że pro­wa­dził pięt­na­ście spraw o mor­der­stwo. A ty ile masz na kon­cie?

– Trzy.

– I jak ci po­szło?

– Prze­gra­łam wszyst­kie.

Bar­nes ro­ze­śmiał się.

– I my­ślisz, że po­wi­nie­nem cię za­trud­nić? Nie wy­da­jesz się zbyt do­brą opcją, ko­cha­nie.

– Nie twier­dzę, że nią je­stem. Ale je­śli chcemy w ten spo­sób mie­rzyć ja­kość pracy praw­nika, to po­wiedz, czy wiesz, ile spraw wy­grał twój obrońca z urzędu?

– Nie, nie py­ta­łem go.

– Może po­wi­nie­neś. Je­śli prze­grał wszyst­kie pięt­na­ście, je­stem pięć razy lep­szą praw­niczką niż on.

Bar­nes zmarsz­czył brwi. Lo­gika Erin nie zro­biła na nim żad­nego wra­że­nia.

– Obrońca po­wie­dział mi, że praw­do­po­dob­nie chcą wy­mie­rzyć mi karę śmierci, ale że­bym się nie mar­twił, bo nie wy­ko­nują jej w New Jer­sey. Jego biuro ma spe­cjalny ze­spół, który zaj­muje się ta­kimi spra­wami i są naj­lep­szymi praw­ni­kami w sta­nie. Zaj­mo­wa­łaś się kie­dyś wnio­skiem o karę śmierci?

– Nie. I szcze­rze mó­wiąc, nie przy­szłam tu­taj, aby spie­rać się, czy wśród obroń­ców z urzędu są do­brzy praw­nicy. By­łam obroń­czy­nią pu­bliczną przez pięć lat. Twój ad­wo­kat ma ra­cję: w spra­wach o karę śmierci po­zy­skują praw­ni­ków z ze­wnątrz, aby stwo­rzyć ze­spół, który na­prawdę do­brze broni oskar­żo­nego. Biuro obroń­ców z urzędu za­zwy­czaj wy­zna­cza naj­lep­szych praw­ni­ków do re­pre­zen­to­wa­nia osób, któ­rym grozi taki wy­rok. Prawdą jest rów­nież, że od lat sześć­dzie­sią­tych nie stra­cono ni­kogo w New Jer­sey. Nie ma gwa­ran­cji, ale po­dej­mu­jemy wy­siłki, aby uchy­lić karę śmierci. Nie­stety na­dal obo­wią­zuje. Je­śli tak bę­dzie do chwili, w któ­rej sta­niesz przed są­dem, praw­do­po­dob­nie stan bę­dzie o nią wnio­sko­wał.

– A je­śli uchylą karę śmierci, to co mi grozi?

– Trzy­dzie­ści lat, do­ży­wo­cie lub do­ży­wo­cie bez zwol­nie­nia wa­run­ko­wego.

– Kurwa – rzu­cił pod no­sem Bar­nes. – Słu­chaj, jak­kol­wiek się na­zy­wasz, wiem, że nie mam żad­nych szans. Ale je­śli ja­kimś cu­dem mia­łoby mi się udać, to na pewno nie po­może mi ja­kaś ru­do­włosa, pie­go­wata praw­niczka, która nie ma po­ję­cia, jak wy­gląda moje ży­cie. Nie wiem, dla­czego moja sio­stra cię wy­brała, ale po­wiedz jej, że je­śli na­prawdę chce po­móc, to niech spro­wa­dzi mi tu­taj ja­kie­goś praw­ni­czego pit­bulla, który ro­ze­rwie drugą stronę na strzępy.

– Do­bra, dam jej znać. Oto moja wi­zy­tówka, je­śli kie­dy­kol­wiek bę­dziesz jej po­trze­bo­wać.

– Dla­czego ty? – za­py­tał Bar­nes, gdy od­wró­ciła się, by się­gnąć po słu­chawkę te­le­fonu i za­dzwo­nić do straż­nika. – Skoro ma pie­nią­dze, to dla­czego nie za­ła­twi mi John­niego Co­chrana?

Erin prych­nęła i od­wró­ciła się do Bar­nesa.

– Bez względu na to, jak do­brze lub źle mo­gła­bym się spraw­dzić, je­stem lep­szym wy­bo­rem niż John­nie Co­chran. – Prze­rwała na chwilę. – Nie­stety dla cie­bie i dla pana Co­chrana, on nie żyje.

Bar­nes spoj­rzał na nią, nie­pewny, czy po­wi­nien jej wie­rzyć.

– Więc co jest w to­bie ta­kiego szcze­gól­nego? Nie je­steś czarna. Nie je­steś bia­łym fa­ce­tem, który pro­wa­dził mi­lion spraw. Je­steś córką sę­dziego czy coś? Nie ro­zu­miem. Dla­czego To­nya wy­brała cie­bie?

– Praw­do­po­dob­nie dla­tego, że ty i ja mamy jedną wspólną ce­chę – od­po­wie­działa Erin.

– Kur­wisz się, żeby do­ro­bić? – od­parł ze śmie­chem.

Erin przyj­rzała się Bar­ne­sowi. Wie­działa, do­kąd zmie­rza ta roz­mowa, na­wet je­śli on nie miał po­ję­cia.

– Nie, nic ta­kiego. Po pro­stu wiem ską­d­inąd, jak to jest być od­rzu­coną.

– Co, nie do­sta­łaś się na Ha­rvard?

– Nie. Wiem, co się czuje, gdy ro­dzina i przy­ja­ciele mają trud­ność z za­ak­cep­to­wa­niem tego, kim je­steś.

Za­wa­hała się i po­woli wcią­gnęła po­wie­trze, po­dej­rze­wa­jąc, że Bar­nes za­re­aguje ina­czej, niż robi to więk­szość lu­dzi.

– Jesz­cze ja­kieś dwa lata temu mia­łam na imię Ian.

Bar­nes wy­trzesz­czył na nią oczy.

– Cze­kaj! Co? Je­steś trans?

Erin przy­tak­nęła.

– Prze­szłam tran­zy­cję nieco po­nad dwa lata temu.

Bar­nes krę­cił głową z nie­do­wie­rza­niem. Je­dyny dźwięk, który prze­ry­wał ci­szę w za­mknię­tej sali kon­fe­ren­cyj­nej, po­cho­dził od więź­niów krzy­czą­cych na sie­bie w ko­ry­ta­rzu. Sa­muel przez kilka mi­nut roz­wa­żał swoje moż­li­wo­ści.

Po­woli uniósł spę­tane ręce i po­ło­żył je na stole.

– Sha­rise – wy­szep­tał. – Mam na imię Sha­rise.

Na­stęp­nie Sha­rise de­li­kat­nie oparła głowę na ra­mio­nach i za­częła ci­cho pła­kać.

– Pró­bo­wał mnie za­bić – po­wie­działa, tłu­miąc szloch. – Miał nóż i pró­bo­wał mnie za­bić... kiedy do­wie­dział się, że je­stem trans.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki