Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niemiec indoktrynowany od wczesnej młodości w ZSRR, wychowywany tak, aby krzewić później rewolucję komunistyczną we własnym kraju. Poddany sowieckiemu „praniu mózgu”, doświadczył komunistycznej inżynierii społecznej, nie sprzeciwił się nawet aresztowaniu własnej matki. Ze stalinizmem zerwał dopiero w 1949 roku – w wieku 28 lat. “Dzieci rewolucji” – wydane po raz pierwszy w 1955 roku – są rozprawieniem się autora z politycznym zaślepieniem, które omal nie doprowadziło go do zatracenia człowieczeństwa. Książka stała się wielokrotnie wznawianym międzynarodowym bestsellerem.Zobacz więcej
“Nawet my w domu dziecka zdawaliśmy sobie sprawę, że 99 procent aresztowanych nie podjęło nigdy żadnych kroków przeciwko władzy […]. Od dawna już nie byłem jedynym wychowankiem, którego matka została aresztowana […]”.
(Wolfgang Leonhard)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 495
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wolfgang Leonhard, Die Revolution entlässt ihre Kinder
© Verlag Kiepenheuer & Witsch, Köln 1955, 1990, 2008
© Copyright for this edition by Ośrodek KARTA, 2013
© Copyright for the Polish translation by Jeremi Sadowski, 2013
WYBÓR I TŁUMACZENIE Z NIEMIECKIEGO Jeremi Sadowski
WERYFIKACJA TŁUMACZENIA I REDAKCJA Ewa Czerwiakowska
KOORDYNACJA I REDAKCJA Hanna Antos
KONSULTACJA HISTORYCZNA I POSŁOWIE dr hab. Włodzimierz Marciniak, Instytut Studiów Politycznych PAN
KWERENDY IKONOGRAFICZNE Agata Bujnowska, Joanna Łuba
OPRACOWANIE GRAFICZNE SERIIrzeczyobrazkowe.pl
SKŁAD KOMPUTEROWY, PRZYGOTOWANIE ZDJĘĆ TANDEM STUDIO
NA OKŁADCE Zjazd SED, 20–24 września 1947, Berlin Wschodni.
Walter Ulbricht, Otto Grotewohl, Hermann Matern, Wilhelm Pieck,
Max Fechner. Fot. Herbert Hensky / bpk / BE&W
PARTNER WYDANIA
Instytut Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk
DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW
Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
WYDANO Z FINANSOWYM WSPARCIEM
Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej
HERAUSGEGEBEN MIT FINANZIELLER UNTERSTÜTZUNG
der Stiftung für deutsch-polnische Zusammenarbeit
Ośrodek KARTA
ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa
tel. (48-22) 848-07-12, faks (48-22) 646-65-11
e-mail:ok@karta.org.pl, www.karta org.pl
Wydanie I
Warszawa 2013
ISBN 978-83-61283-96-6
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Wolfgang Leonhard, zwany w dzieciństwie i młodości Wołodią, znalazł się w 1935 roku w „ojczyźnie rewolucji” – jako młodziutki chłopiec, uczeń szkoły dla dzieci niemieckich komunistów w Moskwie. Tam dokonał się ważny etap jego socjalizacji, tam też zakreślone zostały ramy świata, w którym miał się odtąd poruszać, rozwijać i myśleć. Był to świat systemu komunistycznego, akceptowany przez młodego człowieka z całą oczywistością i przyjmowany jako jedyna możliwa – bo zastana – rzeczywistość. Obecność w innych ramach ideowych, politycznych i społecznych nie mieściła się w jego wyobraźni.
W tytule jego książki nieprzypadkowo pojawiają się alegoryczne „dzieci rewolucji”. Choć pokoleniowo autor się już do nich nie zaliczał, ideowo mógł się przypisać do tej formacji – ludzi przekonanych o zbawczej roli komunizmu i jego zdolności uzdrowienia świata.
„Starałem się w miarę możliwości zachować uczciwość i obiektywizm, zdarzenia zaś opisywać tak, jak je wówczas postrzegałem” – czytamy w przedmowie do jednego z kolejnych wydań książki. Istotnie, początkowa faza opowieści jest odbiciem konfrontacji naiwnego umysłu z przemyślnymi mechanizmami „wychowania do komunizmu” i ilustruje klasyczną pierekowkę dusz na żywym materiale. Autor odnotowuje tworzenie karkołomnych konstrukcji myślowych, które wyjaśniać miały zasadność niepojętych przejawów funkcjonowania systemu, opowiada o mozolnym przyswajaniu sobie reguł prymitywnej dialektyki, która najbardziej jawne absurdy propagandy pozwalała traktować ze śmiertelną powagą jako wykładnię systemu. Odsłania mechanizmy manipulowania informacjami, kłamstwem, denuncjacją, praktyki „godzin nienawiści”, niczym z Orwella wzięte. Mimowolnie dostrzega też zabiegi dokonywane na języku, który stawał się sprawnym narzędziem kreowania nowej rzeczywistości. Rzeczywistości, w której rozmyte zostały granice prawdy i fałszu, słowa „odklejały się” od swoich tradycyjnych znaczeń, a interpretacja codziennych zjawisk urągała elementarnym odruchom zdrowego rozsądku. Był to proces odrzucania poznawczych funkcji umysłu, rezygnacja z umiejętności ferowania wyroków i wreszcie stopniowa utrata najprostszych odruchów emocjonalnych.
Leonhard rejestruje własne przyzwolenie na intelektualny gwałt, mimo krytycznych spostrzeżeń czy wewnętrznych sprzeciwów. Pokazuje sprawność rozbudowanego aparatu zniewalania, przemyślne techniki dławiące w zarodku rodzący się bunt: jako adept międzynarodowego komunizmu krok po kroku przyswajał sobie sposoby zachowań, które pozwalały ukrywać, wypierać, a wreszcie negować wszelkie wątpliwości.
Po 1945 roku Leonhard aktywnie uczestniczył we wprowadzaniu komunizmu w Niemczech, realizując przygotowany jeszcze w Moskwie program stopniowego przejmowania władzy. Ta część opowieści, a także sposób, w jaki świeżo upieczony dysydent relacjonuje ostatni etap swego „życia w stalinizmie”, uświadamia, jak głęboko ukształtował go sowiecki system. Odsłania się tu swoiste, zapewne przez autora niezamierzone, „drugie dno” tekstu, mimowolne świadectwo umysłowego spustoszenia i politycznej ślepoty.
W odróżnieniu od tak wielu „wierzących” komunistów Leonhard nigdy nie stał się ofiarą systemu. Wprawdzie w sowieckim życiu spotykały go rozmaite niedogodności, poznał działanie wszechobecnego strachu i bolesne zabiegi wychowawcze, cierpiał głód i musiał pogodzić się z niewiadomym losem aresztowanej matki, zaś w rzeczywistości niemieckiej męczyły go ideowe rozterki, jednak nigdy nie doświadczył represji zagrażających życiu, a okoliczności dokonania zasadniczego wyboru dalekie były od groźnego dramatyzmu. Można z całą pewnością powiedzieć, że miał wiele szczęścia, zanim w 1950 roku zdecydował się przejść na Zachód. Trzy lata później zaczął spisywać swoje doświadczenia, a książka wkrótce przyniosła mu więcej zwolenników i sławy, niż jakakolwiek działalność polityczna.
Wspomnienia Leonharda prezentujemy w formie skróconej. Wyboru dokonał Tłumacz, zachowując jednak większość wątków i ciągłość narracji. Z książki wyłania się mało znana odsłona historii z samego środka sowieckiego systemu, a także mozolny proces odkrywania przez uwikłaną jednostkę jego niszczących mechanizmów i praktyk.
Ewa Czerwiakowska
Był 18 czerwca 1935, nasz ostatni wieczór w Szwecji. Jeszcze raz przeszliśmy się ulicami Sztokholmu. Przyjaciele mojej matki, podobnie jak my – niemieccy emigranci, odprowadzili nas na statek, którym mieliśmy dopłynąć do fińskiego portu Turku.
„Szczęśliwej drogi do Moskwy!” – wołali na pożegnanie. Z podróży przez Finlandię prawie nic nie pamiętam. Z takim przejęciem oczekiwałem momentu, kiedy już znajdziemy się w ZSRR, że przesłoniło mi to wszystkie inne wrażenia.
Następnego dnia siedziałem z matką w pociągu, który pustoszał w miarę zbliżania się do fińsko-radzieckiej granicy. W całym wagonie nie było nikogo prócz nas. Wszedł konduktor i oznajmił: „Za kwadrans będziemy na granicy”. Wymienił nazwę miejscowości zupełnie nie do wymówienia, zawierającą całą masę „y”, „ü” oraz „i”. Była to ówczesna fińska stacja graniczna. Dzisiaj, po wielu stratach terytorialnych poniesionych przez Finlandię, miejscowość ta nosi pewnie rosyjską nazwę.
Staliśmy trochę zagubieni na małym, nieomal opuszczonym dworcu. Jakiś kolejarz ochoczo udzielił nam informacji: „Między ostatnią stacją po fińskiej i pierwszą po radzieckiej stronie funkcjonuje ruch wahadłowy. Pociąg przyjedzie mniej więcej za pół godziny. A z radzieckiej stacji granicznej mają państwo bezpośrednie połączenie do Leningradu”.
Dla mojej matki nie była to pierwsza podróż do Moskwy. Wybrała się do ZSRR już w 1924 roku. W czasie pierwszej wojny światowej należała do Związku Spartakusa1, a w 1918 roku zapisała się do partii komunistycznej. Przez pewien czas prowadziła dział prasowy w radzieckim przedstawicielstwie handlowym w Berlinie, ale w 1925 roku wystąpiła z KPD, czyli Komunistycznej Partii Niemiec, i od tego czasu należała do „lewicy bez ojczyzny”. Po dojściu Hitlera do władzy prowadziła nielegalną działalność w Berlinie, a wiosną 1935 wyjechała do Szwecji.
A ja? Byłem wówczas trzynastoipółletnim chłopcem, który cieszył się z możliwości wyjazdu do ZSRR. Dorastałem w Berlinie, gdzie chodziłem do szkoły im. Karola Marksa, od końca 1931 roku należałem do Młodych Pionierów, młodzieżowej organizacji KPD, a jesienią 1933 matka wysłała mnie do Szwecji. Dostałem się tam do nowoczesnej szkoły z internatem i wkrótce mówiłem biegle po szwedzku.
Kiedy wiosną 1935 znów znaleźliśmy się razem, trzeba było podjąć decyzję, dokąd wyjechać. Nielegalna berlińska grupa mojej matki została zdekonspirowana, a jej członków aresztowano. Matka też była poszukiwana przez Gestapo. Było jasne, że nie może wrócić do Niemiec, ale miała tylko czasowe pozwolenie na pobyt w Szwecji. W poszukiwaniu nowego miejsca, gdzie moglibyśmy zamieszkać, prowadziła ożywioną korespondencję, a ja pozostawałem jeszcze w Viggbyholmie. Pewnego popołudnia, w czasie spaceru po wspaniałych okolicach Sztokholmu, wtajemniczyła mnie w swoje plany.
– Jesteś już dużym chłopcem – zaczęła. – Chciałabym porozmawiać z tobą o naszym dalszym życiu.
Skinąłem głową i zrobiłem poważną minę – jak każdy trzynastolatek, kiedy traktuje się go jak dorosłego.
– Nie chciałabym podejmować żadnych decyzji bez twojej zgody. Rzecz wygląda następująco: w Szwecji zostać nie możemy, bo nie dostanę tu pracy. Pisałam do różnych znajomych. Mamy dwie możliwości. Możemy pojechać do Anglii. W Manchesterze mam przyjaciół. Mógłbyś chodzić do angielskiej szkoły i dorastać tam, dopóki naziści pozostaną w Niemczech u władzy. To pierwsza możliwość.
– A druga? – spytałem.
Mama na chwilę zamilkła.
– Moglibyśmy pojechać do ZSRR.
– Jestem za ZSRR – rzekłem bez wahania.
Nie wiem, czy akurat moja odpowiedź była decydująca, czy też przeważyły inne względy. Tak czy inaczej, zapadło postanowienie o wyjeździe.
Nie wiedzieliśmy wówczas jeszcze, jak wielkie znaczenie będzie miała dla nas ta decyzja. Matka nie mogła przecież podejrzewać, że półtora roku później zostanie aresztowana przez NKWD i na dwanaście lat zniknie w łagrach, skąd do Berlina wróci dopiero w 1948 roku. Ja również wtedy nie przypuszczałem, że spędzę w ZSRR dziesięć lat i będę kształcił się na funkcjonariusza w jednej z najważniejszych radzieckich szkół politycznych. Nie wiedziałem też, że pewnego dnia zerwę z systemem, w który wierzyłem od dziecka.
Wszystko to należało do dalekiej przyszłości. A na razie był słoneczny czerwcowy dzień 1935 roku i czekaliśmy na fińskiej stacji granicznej na pociąg, który miał nas zawieźć do ZSRR.
Był krótki i podjechał na stację punktualnie. Na lokomotywie i węglarce widniał znak sierpa i młota, nasz znak, który dotychczas widywałem wyłącznie na sztandarach w czasie pochodów! Byłem bardzo podekscytowany. Z kabiny maszynisty wyglądał palacz, który przyjaźnie nam pomachał.
– To jest państwa pociąg – powiedział fiński kolejarz. – Dowiezie państwa do radzieckiej stacji granicznej Biełoostrow.
Jechaliśmy tylko nieco szybciej niż konną bryczką. Już po paru minutach znaleźliśmy się jednak na granicy. Przez okno widać było wielki granitowy blok. Po jednej stronie stał fiński pogranicznik, po drugiej czerwonoarmista – pierwszy czerwonoarmista, jakiego zobaczyłem w życiu. Na czapce błyszczała mu radziecka gwiazda ze znakiem sierpa i młota, ręką mocno przyciskał karabin z bagnetem. Zbliżyło się do nas kilku mężczyzn w mundurach i w cywilu. Była to radziecka kontrola graniczna. W budynku dworca otworzyli nasze walizki i zaczęli przeglądać ich zawartość. Najwidoczniej zupełnie nie interesowały ich ubrania ani prowiant. Tym dokładniej za to sprawdzali książki. Choć mieliśmy ze sobą prawie wyłącznie literaturę komunistyczną, brali do ręki każdy egzemplarz, a niektóre nawet przekartkowali.
Wreszcie rewizja dobiegła końca. Gdy tylko wsiedliśmy do leningradzkiego pociągu, rozległ się sygnał do odjazdu. Było dosyć tłoczno, ale ochoczo ustępowano nam miejsca. Byliśmy jedynymi cudzoziemcami. Pasażerowie spoglądali z zaciekawieniem. Widać było, że o nas rozmawiają, ale nie rozumiałem ani słowa. Do nas nikt się nie odzywał.
W Leningradzie mieliśmy kilka godzin postoju. Wszystko tam wyglądało o wiele biedniej niż w Sztokholmie. Byle jak otynkowane domy, gorzej ubrani ludzie. Spostrzegłem wiele bosych dzieci. Widok ten był dla mnie zaskoczeniem i poczułem się nawet trochę przygnębiony. Jednak szybko o tym zapomniałem, bo nie pasowało to zupełnie do moich wyobrażeń. Wieczorem wsiedliśmy do nocnego moskiewskiego pociągu. Po ekscytujących wydarzeniach dnia zapadłem w kamienny sen. Kiedy się obudziłem, byliśmy już w Moskwie, mieście, w którym miałem spędzić wiele lat i które stało się dla mnie drugim miastem rodzinnym.
Nie przyjechaliśmy za pośrednictwem biura podróży „Inturist” ani też z delegacją, dlatego nikt nas nie fetował, nie było też oficjalnego powitania ani zarezerwowanych pokoi hotelowych. Czekało na nas jednak kilku znajomych matki z dawnych czasów. Z dworca pojechaliśmy przez całą Moskwę na ulicę Granowskiego 5, do prywatnego mieszkania jednego z nich. Mieszkanie to za dużo powiedziane – był to tylko jeden pokój. Tam omawiano plany na nasze nowe moskiewskie życie.
Matka najpierw pomyślała o mnie.
– Chłopak musi pójść do szkoły, ale nie zna ani słowa po rosyjsku.
– Nie jest to konieczne – usłyszała w odpowiedzi. – W Moskwie są dwie obcojęzyczne szkoły, angielska i niemiecka. Twój syn ma zresztą szczęście, bo niemiecka szkoła od 1 września przenosi się do nowego budynku na ulicy Kropotkina 12.
– To tutaj, w Moskwie, są Niemcy? – spytałem zdziwiony.
Moi nowi przyjaciele uśmiechnęli się.
– Ależ naturalnie. W Moskwie mieszka kilka tysięcy niemieckich i austriackich emigrantów, wśród nich wielu Schutzbundowców2, którzy przyjechali tu po upadku powstania przeciwko Dollfussowi z lutego 1934. Jest tu niemiecki klub, niemiecki dziennik „Deutsche Zentral-Zeitung” oraz Wydawnictwo Zagranicznych Robotników w ZSRR, którego nakładem ukazuje się sporo książek w języku niemieckim.
I tak zaczęło się nasze życie w Moskwie.
Poszukiwanie mieszkania było bardzo trudne. Pierwsze dni przemieszkaliśmy u tych czy innych znajomych, aż w końcu znaleźliśmy umeblowany pokój. Matka szukała pracy, a ja miałem dużo wolnego czasu, bo w szkołach trwały wakacje.
„Chcesz zobaczyć metro?” – spytał mnie ktoś już drugiego dnia.
Moskiewską Kolej Podziemną, czyli metro, oddano do użytku 15 maja, a więc dopiero przed kilkoma tygodniami, i wszyscy szczycili się tym osiągnięciem. Było ono wówczas w centrum powszechnej uwagi i dlatego nieomal wszędzie pytano mnie, czy już jechałem metrem. I od razu padało pytanie, jak mi się podoba, po czym nawiązywała się najczęściej długa, obfitująca w szczegóły rozmowa o jego zaletach. Raz tylko spotkałem heretyka. „Byłoby dobrze, gdyby Moskwa naziemna przynajmniej w jednej dziesiątej była tak piękna jak podziemna” – twierdził.
Całkiem słuszna uwaga, gdyż różnica naprawdę kłuła w oczy. W tamtych czasach nie było też łatwo orientować się w Moskwie. Nie istniał żaden plan miasta. Moja matka miała jeszcze stary plan z 1924 roku, ale na niewiele się zdał. Przez te lata dużo ulic zostało przemianowanych, a poza tym zmienił się cały obraz miasta, bo zbudowano wiele nowych domów, a wyburzono stare. Tym bardziej ucieszyło nas więc, kiedy nagle plan miasta można było dostać we wszystkich księgarniach. Ale musieliśmy się rozczarować: plan, sprzedawany w 1935 roku, był przeznaczony na rok… 1945. Nie mieliśmy pojęcia, co o tym sądzić. „Po co mi plan miasta z roku 1945, skoro chcę chodzić po Moskwie w roku 1935?” – pytała zdumiona matka. „Przecież to proste – odpowiadano. – W początkach lipca ogłoszony został dziesięcioletni generalny projekt rozbudowy Moskwy i dla jego popularyzacji wydrukowano właśnie teraz plan na rok 1945. A jak Moskwa wygląda dzisiaj, i tak każdy wie.” Od tej pory, idąc na spacer, zabieraliśmy oba plany.
[…]
Nasze przygody z planem miasta były zresztą charakterystyczne dla tamtych czasów. Rok 1935 stanowił jeden z okresów przejściowych w Związku Radzieckim. Rewolucja, wojna domowa, a nawet pierwsza pięciolatka należały już do przeszłości, zaś lata czystek i masowych aresztowań, paktu Hitler–Stalin i wojny fińskiej3 miały dopiero nadejść.
Z początkiem 1935 roku zniesiono ostatnie kartki żywnościowe, a na nadzwyczajnym Zjeździe Rad zapowiedziano opracowanie bardziej liberalnej i demokratycznej konstytucji. „Najtrudniejszy okres mamy już za sobą. Teraz na pewno będzie lepiej. Nastąpi demokratyzacja systemu. Zapowiada to już sam projekt nowej konstytucji” – taki był zasadniczy ton wielu rozmów w owym roku.
Wśród naszych znajomych tylko niewielu nie podzielało tego optymizmu. Już w pierwszych tygodniach słyszałem wielokrotnie powtarzane to samo nazwisko: Kirow. Członek Biura Politycznego Siergiej Kirow został zamordowany w Leningradzie 1 grudnia 1934, kilka miesięcy przed naszym przyjazdem. Potem nastąpiły masowe aresztowania. Jednak inaczej niż w podobnych przypadkach w przeszłości, ofiarami tej czystki nie stali się byli członkowie innych partii czy bezpartyjni specjaliści, lecz bolszewiccy funkcjonariusze.
W rozmowach o Kirowie pobrzmiewała często nuta niepokoju. „Jedno mnie martwi w sprawie Kirowa – mówił jeden ze znajomych – a mianowicie rozwiązanie «Stowarzyszenia Starych Bolszewików». Jeszcze parę tygodni wcześniej określenie «stary bolszewik» było dla nas zaszczytem, podobnie jak przynależność do tej organizacji. Tymczasem 26 maja [1935] bez żadnych politycznych uzasadnień towarzystwo zostało rozwiązane, a jego siedziba zarekwirowana.”
Wydarzenie to było w pierwszych tygodniach przedmiotem częstych rozmów. Krążył nawet dowcip: „Słyszeliście? Rozwiązali ostatnią organizację kontrrewolucyjną!” – „Jaką?” – „Stowarzyszenie Starych Bolszewików”. Był to wprawdzie żart, ale brzmiał gorzko.
Jako trzynastolatek o politycznych zainteresowaniach przysłuchiwałem się więc wielu dyskusjom i optymistycznym lub pesymistycznym rozważaniom – bo wtedy, przed okresem wielkich czystek lat 1936–38 w ZSRR można było jeszcze względnie swobodnie rozmawiać.
1 września 1935 zostałem przyjęty do niemieckiej szkoły im. Karla Liebknechta w Moskwie. W pięknym, nowoczesnym, czteropiętrowym budynku z dużymi słonecznymi klasami mieściła się jedna z 72 nowych szkół wzniesionych w Moskwie w 1935 roku. Z zewnątrz wyglądała tak samo jak każda nowoczesna szkoła w Europie Zachodniej. Jednak kiedy tam wszedłem, ze zdumieniem spostrzegłem w narożniku wielkie popiersie Stalina. Na cokole widniał napis: „Nie ma takiej twierdzy, której nie mogliby zdobyć bolszewicy! Stalin”.
Na głównym korytarzu widniało inne hasło. Wielkie białe litery krzyczały z czerwonego płótna: „Uczyć się, uczyć i jeszcze raz uczyć! Lenin”.
Zgłosiłem się u dyrektora, towarzysza Zielaski, żeby załatwić wszelkie formalności. Zapisanie się do szkoły nie było łatwe, bo radziecki system oświatowy zasadniczo różnił się od szkolnictwa w innych krajach. Obowiązek szkolny w ZSRR obejmował wtedy dzieci od ósmego roku życia; siedem klas musiał ukończyć każdy, natomiast do ósmej, dziewiątej i dziesiątej uczęszczali ci, którzy zamierzali studiować. „Zgodnie z radzieckim systemem oświaty pójdziesz do szóstej klasy” – oświadczył dyrektor.
Z pewnym ociąganiem poszedłem schodami na górę. W klasie nauczyciel przedstawił mnie jako „nowego”. Uczniowie gapili się na mnie zaciekawieni i szeptali coś między sobą. Ciągle jeszcze trochę skrępowany usiadłem na swoje miejsce. Obok mnie wisiała gazetka ścienna. Zauważyłem, że wszyscy koledzy w klasie mają pionierskie chusty. Czy naprawdę wszyscy? Rozejrzałem się raz jeszcze. Całkiem po prawej z przodu siedziała dziewczynka bez chusty.
Lekcje odbywały się po niemiecku. Nauczycielami byli głównie niemieccy emigranci, którzy podobnie jak my przybyli do ZSRR przez Szwecję, Francję lub Czechosłowację. Program i materiał nauczania nie różnił się od obowiązującego w radzieckich szkołach. Wszystkie podręczniki, nawet do matematyki i fizyki, były słowo w słowo tłumaczone z rosyjskiego. O ile na początku dostrzegłem pewne podobieństwo z innymi szkołami, to już po paru dniach zauważyłem jedną wielką różnicę. W szkole im. Karla Liebknechta wymagano o wiele więcej niż we wszystkich innych szkołach, do których dotychczas chodziłem. Dużo zadawali nam do domu i trzeba było mocno się starać, by przerobić szkolny program.
Prawie codziennie mieliśmy godzinę rosyjskiego, a drugim językiem obcym był angielski. Szczególną wagę przywiązywano do matematyki i przedmiotów ścisłych. Już w szóstej klasie przerabialiśmy algebrę, geometrię i fizykę, a zamiast lekcji rysunku mieliśmy przedmiot o nazwie „rysunek techniczny”. […] Kontrola wyuczonego materiału była w porównaniu z innymi szkołami bardzo surowa. Oceny za każdą, nawet najmniejszą odpowiedź odnotowywano podwójnie: w klasowym dzienniku nauczyciela oraz w tak zwanym dzienniczku ucznia, który co tydzień musiał być podpisywany przez rodziców. Po każdym kwartale mieliśmy powtórkę i coś w rodzaju egzaminu okresowego, a przed końcem roku szkolnego bardzo dokładne egzaminy ze wszystkich przedmiotów, często pisemne i ustne.
Bezustannie poganiano nas do nauki. Jeśli uczeń otrzymywał zły stopień albo „uwagę” – tak nazywano ustną naganę za niezdyscyplinowane zachowanie – musiał się na zebraniu klasowym do tego „ustosunkować”. Nauczyciel zagajał, a potem on sam lub przewodniczący klasy pytał: „Jak to się stało, że otrzymałeś zły stopień?”.
Jeśli nieszczęśnik próbował się wykręcać, przerywał mu ostro jeden ze szczególnie aktywnych uczniów: „Nie dość, że dostał uwagę, to jeszcze próbuje się wymigać, a to jest szczególnie niegodne”. Był to najniższy szczebel tak rozpowszechnionej w ZSRR „krytyki i samokrytyki”.
Ciągle podkreślano, że konieczna jest surowa dyscyplina. Mieliśmy nie tylko sami być zdyscyplinowani, ale też „walczyć o poprawę dyscypliny”. Istnieją, jak nam wciąż powtarzano, dwa rodzaje dyscypliny. Jedna – w krajach kapitalistycznych – wynika ze strachu, ucisku i podporządkowania, druga zaś – w ZSRR – to dobrowolna i świadoma dyscyplina na rzecz budowy socjalizmu. Świadomy i dobrowolny charakter radzieckiej dyscypliny podkreślały szkolne konkursy, w których zwyciężała klasa z najmniejszą liczbą „uwag” i złych stopni.
W konkursach i „walce o poprawę dyscypliny” zasadniczą rolę odgrywała organizacja pionierów. Po niespełna dwóch tygodniach zwróciła się do mnie pewna uczennica:
– Nie chciałbyś zapisać się do Młodych Pionierów?
– Oczywiście, ale w moim przypadku nie jest to konieczne. Już w 1932 roku zapisałem się do Młodych Pionierów w Berlinie.
– Twoje berlińskie członkostwo jest tu nieważne. Musisz zapisać się na nowo.
– W porządku, gdzie mam się zgłosić?
– Tutaj nie możesz się tak po prostu zgłosić. Jeśli jesteś gotów się zapisać, wciągnę cię na listę, a potem na wieczornicy zostaniesz przyjęty. Grupowy odczyta słowa przyrzeczenia, które musisz za nim powtórzyć, a potem otrzymasz pionierską chustę.
Wkrótce odbyła się ceremonia. W auli ustawiła się na baczność cała grupa. Nas, „nowych”, wyprowadzono na środek. Na czele stał chorąży. Na odpowiedni znak rozległy się werble, a grupowy wygłosił przyrzeczenie: „Ja, młody pionier Związku Radzieckiego, przyrzekam uroczyście w obecności moich towarzyszy…”. Powtarzając po kilka kolejnych słów, złożyliśmy całe przyrzeczenie: „…wiernie i odważnie walczyć o sprawę klasy robotniczej, chronić święte przesłanie Lenina, zawsze służyć przykładem i wypełniać wszystkie obowiązki i rytuały Młodych Pionierów”.
Potem, znów wielce uroczyście, zawiązano nam chusty pionierskie i wręczono znaczki, na których widniał płomień i słowa: „Bud’ gotow! Wsiegda gotow!”. Była to rosyjska wersja znanego mi już pionierskiego pozdrowienia: „Bądź gotowy! Zawsze gotowy!”.
Zarówno chusta pionierska, jak i znaczek miały symboliczne znaczenie. Trzy rogi czerwonej chusty oznaczały partię, Komsomoł4 i Młodych Pionierów. Pięć przedstawionych na znaczku szczap drewna symbolizowało pięć kontynentów, a trzy płomienie – III Międzynarodówkę5. Wkrótce tej ostatniej w oficjalnym objaśnieniu już nie wymieniano.
Uczyliśmy się życiorysów Lenina i Stalina oraz historii radzieckich pionierów. Dowiedzieliśmy się, że pierwsze grupy założone zostały w 1922 roku, a w 1925 roku powstała gazeta „Pionierska Prawda”. Organizacja Młodych Pionierów skupiała dzieci w wieku od 11 do 16 roku życia i liczyła w 1935 roku 10 milionów członków. Zadaniem pionierów, jak nam wyjaśniono, jest wspieranie szkoły, umacnianie dyscypliny, pomoc nauczycielowi i wychowanie do odpowiedzialności wobec socjalistycznej ojczyzny. Jak się dowiedzieliśmy, w przeszłości w organizacji pionierskiej doszło do niebezpiecznych odchyleń. Zdradzieckie odchylenie lewicowe postulowało przejęcie przez pionierów kierownictwa szkoły. Była to koncepcja – jak nam tłumaczono – nie tylko bardzo niebezpieczna, ale też wroga partii, ponieważ oznaczała niedocenienie roli szkoły. Ale pojawiło się nie tylko lewicowe odchylenie, było też prawicowo-oportunistyczne, podobnie niebezpieczne, ponieważ reprezentowało pogląd, że organizację pionierską należy włączyć do kierownictwa szkoły, co oznaczałoby jej likwidację. Oba te niebezpieczne odchylenia zostały przezwyciężone dzięki uchwale z kwietnia 1935 „O potępieniu prawicowego i lewicowego odchylenia w organizacji pionierskiej”.
Uczyliśmy się odmiennie oceniać na pozór jednakowe zjawiska i sytuacje – w zależności od tego, czy dotyczyły krajów kapitalistycznych, czy ZSRR. Już po krótkim czasie weszło nam w krew przekonanie, że wzrost cen żywności w krajach kapitalistycznych oceniać należy jako „nowy przejaw bezwzględnego wyzysku robotnika”, natomiast wzrost cen żywności w ZSRR oznacza „ważny wkład gospodarki narodowej w budowę socjalizmu”. Rozpadające się rudery na Zachodzie uznawaliśmy za dowód na „potwornie niski poziom życia ludzi pracy”, a takie same ruiny w Moskwie za „pozostałości minionej epoki”. Wszystkie zjawiska natychmiast potępialiśmy bądź chwaliliśmy, w zależności od tego, gdzie zachodziły. Wraz z innymi tak bardzo przyswoiłem sobie ten sposób myślenia, że przez wiele lat nie mogłem sobie nawet wyobrazić, iż można rozumować inaczej.
Latem 1936 nastąpiło coś, co zmieniło moje życie. Mieszkałem z matką w umeblowanym pokoju na ulicy Gorkiego 26. Jego właściwy lokator został wysłany do Igarki, małego miasta na północy Syberii, którego rozbudowę i rozwój intensywnie forsowano. Teraz inżynier ten miał wrócić, a my musieliśmy opuścić pokój.
Przez długie tygodnie matka usiłowała znaleźć inne lokum, ale bezskutecznie. Czasem spotykaliśmy się z odmową, kiedy gospodarze dowiadywali się, że jesteśmy Niemcami, kiedy indziej nie chcieli przyjmować czternastolatka. Dlatego matka starała się gdzieś mnie ulokować. Któregoś dnia przyszła uradowana: „Znalazłam dla ciebie coś znakomitego. Przyjmą cię do domu dziecka numer 6. Tam będziesz miał naprawdę dobrze”.
Matka nie przesadzała. Dom dziecka znajdował się w Kałasznym pierieułku 12, w centrum miasta, pomiędzy placem Arbackim a Bramą Nikicką. Mieścił się w wielkim i – jak na moskiewskie warunki – prawie wytwornym, choć trochę ciemnym domu, należącym niegdyś do bogatego moskiewskiego kupca.
Dom dziecka numer 6 był „domem dzieci Schutzbundu”. Po klęsce powstania lutowego w Austrii w 1934 roku, do ZSRR przybyły nie tylko setki bojowników tej organizacji, lecz również dziesiątki dzieci, a wśród nich sieroty, których rodzice zginęli w walkach. 8 sierpnia 1934 […] do radzieckiej granicy dotarł specjalny pociąg z dziećmi z Austrii. Odbyła się cała seria uroczystości powitalnych. Wszystkie gazety donosiły obszernie o tym wydarzeniu. Dzieci zaproszono do najlepszego w całym ZSRR pionierskiego obozu „Artek” i pierwsze lato spędziły na Krymie.
Potem pojechały do Moskwy, gdzie na ich stałe miejsce zamieszkania przeznaczono reprezentacyjny budynek. […] Nosił on skromną nazwę „Dom dziecka numer 6”, ale nie można go było w żaden sposób porównać ze zwyczajnym radzieckim sierocińcem. Jego wychowankowie byli nieomal tak samo uprzywilejowani jak delegacje przyjeżdżające na krótko do ZSRR. Ubrania dla nich szyte były w specjalnych zakładach krawieckich, a posiłki przyrządzała austriacka kucharka. Dom miał własny autobus, który transportował dzieci do szkoły i z powrotem, a ponadto był do ich dyspozycji przy innych okazjach. Stanu zdrowia dzieci strzegło własne ambulatorium, prowadzone przez niemiecką lekarkę. Co rano mierzono im temperaturę. Wszędzie, gdziekolwiek pojawiały się dzieci Schutzbundu, wiwatowano na ich cześć. Otrzymywały tyle biletów na premiery w operze, operetce czy teatrze, że często nie można ich było wykorzystać. Dyrektorem domu był niemiecki komunista o nazwisku Beiss, pedagogami – niemieccy i austriaccy emigranci, a także Rosjanki, biegle mówiące po niemiecku, wybrane do tej pracy przez Komitet Centralny Komsomołu.
26 września 1936, kiedy wprowadziłem się do domu, istniał on dwa lata. Czasy uroczystych przyjęć już minęły. Autobusu nie było i musieliśmy chodzić pieszo. Zaniechano też codziennego mierzenia temperatury. Obfite posiłki stały się z czasem proste – choć naturalnie były nadal lepsze niż jedzenie radzieckich dzieci. Wciąż nas wprawdzie tu i ówdzie zapraszano, ale już nie tak często jak w pierwszych latach. Niemieckiego dyrektora zastąpił rosyjski, nazwiskiem Siemionow. W owym czasie w domu przebywały dzieci w wieku od 8 do 16 lat. Wychowankowie pierwszych czterech klas nazywani byli z austriacka „gschroppen” („maluchy”), uczniów piątej i szóstej klasy uważało się za „średniaków”, a nas, uczęszczających do klas siódmej, ósmej i dziewiątej, nazywano „starszymi”.
Ciągle jeszcze byliśmy pewnego rodzaju „pokazówką”. Dbano o rozwój naszych talentów. Odbywały się specjalne zajęcia dla uzdolnionych muzycznie, działało kółko teatralne, prowadzone przez Weilanda Rodda, Murzyna, który wyemigrował do Związku Radzieckiego i zagrał w filmie Cyrk oraz innych radzieckich produkcjach. Mieliśmy kółko literackie i często odwiedzali nas niemieccy pisarze emigracyjni. Zagraniczne delegacje zwykle przyprowadzano właśnie do nas. Często zjawiali się przedstawiciele austriackiej lub niemieckiej sekcji Kominternu, a na akademiach z okazji 1 maja, 7 listopada lub Nowego Roku gościliśmy nierzadko sekretarza generalnego Komunistycznej Partii Austrii [Johanna] Kopleniga lub Wilhelma Piecka6. Obok oficjalnych świąt mieliśmy także swoje własne. Co roku 12 lutego obchodzono uroczyście rocznicę przyjazdu schutzbundowców do ZSRR. Z takich okazji najlepsi uczniowie – to pojęcie w naszym przypadku było dosyć szerokie – otrzymywali cenne nagrody, o wiele bardziej wartościowe niż to, co dostawały inne dzieci w ZSRR. Zapraszano nas też na wszystkie wielkie uroczystości obchodzone w owym czasie w Moskwie i zawsze całe audytorium oklaskami witało „młodych gości honorowych”. […]
W tym czasie byliśmy w Moskwie dobrze znani. Kiedy wychodziliśmy wieczorem na spacer – najczęściej o wiele lepiej ubrani niż nasi radzieccy rówieśnicy – słyszeliśmy czasem, jak mijający nas przechodnie mówili: „Smotri, eto dieti szucbundowcew” [Patrz, to dzieci schutzbundowców]. Były to dla nas szczęśliwe czasy i właściwie nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak żyli wtedy inni młodzi ludzie w ZSRR.
Pedagodzy i nasz rosyjski dyrektor nastawieni byli do nas zdecydowanie przyjaźnie. Kiedy wyrażaliśmy jakieś życzenia, mogliśmy być absolutnie pewni, że zostaną spełnione, o ile mieściły się w ramach możliwości. Istniała też rada domu, wybierana przez nas samych i posiadająca w pewnym sensie prawo głosu we wszystkich sprawach. Naszym stałym łącznikiem ze światem zewnętrznym była tak zwana biblioteka literatury obcej w Stolesznikowym pierieułku, w odległości bodaj 15 minut od domu. Mieściła się ona w małym kościółku, który został zamknięty w pierwszych latach po rewolucji. Tam znajdowaliśmy książki niemieckie, angielskie, francuskie, hiszpańskie i włoskie.
Prawie codziennie chodziłem z kolegami na parę godzin do czytelni. Obok niemieckiej literatury klasycznej było tam też wiele książek współczesnych autorów: Thomas i Heinrich Mannowie, Franz Werfel, Max Brod, Stefan Zweig, Jakob Wassermann, Arnold Zweig, Lion Feuchtwanger, Emil Ludwig i naturalnie wszyscy emigracyjni pisarze sympatyzujący ze Związkiem Radzieckim […]. Początkowo czytelnia wydawała się nam rajem. Wkrótce jednak miałem poznać jej ciemne strony. Kiedy dostałem do rąk książkę Travena7, odkryłem z nieopisanym zdumieniem, że całe akapity zamazane były specjalnym tuszem i nieczytelne. Wszystkie wysiłki odczytania zaczernionych miejsc – na przykład trzymając kartkę pod światło – spełzły na niczym. „Zatuszowanie” było technicznie doskonałe.
Ta szczególna forma cenzury stosowana była nie tylko w przypadku książek, lecz także gazet i czasopism, przy czym groteskowość tych zabiegów polegała na tym, że dotyczyły one również pism wydawanych przez KPD lub jej sympatyków. W czytelni poza prasą radziecką były też niemieckie gazety emigracyjne, a więc wychodząca wówczas w Czechosłowacji „Die Rote Fahne”, a także „Pariser Tageblatt” czy „Die Neue Weltbühne”. I nawet w tych bardzo życzliwych ZSRR publikacjach zamazywane były całe akapity z komentarzami wydarzeń, o których nie donosiła radziecka prasa.
My, starsi, mieliśmy już wówczas nie tylko zainteresowania literackie, ale i polityczne. Nie było to niczym dziwnym. Życie w ZSRR jest o wiele bardziej upolitycznione niż w każdym innym kraju świata. Nie ma nieomal ani jednego problemu, który nie mógłby być potraktowany „politycznie”. Jedna po drugiej toczą się kampanie, odbywają zebrania i demonstracje.
Po odrobieniu lekcji rzucaliśmy się na dostępną nam literaturę polityczną – na pisma Marksa, Engelsa, Lenina i Stalina. Nikt nas do tego nie zmuszał, nawet nie zachęcano nas, byśmy się kształcili politycznie. Robiliśmy to z własnej woli, kierując się zainteresowaniami, i wkrótce naszym zwyczajem stały się długie spacery po Moskwie i rozmowy o lekturach.
W naszym domu dziecka nie mieliśmy najmniejszego pojęcia o tym wszystkim, co działo się w tym czasie w ZSRR. Trudno jednak żyć w tym kraju beztrosko; nie ma tam przecież nawet zakątka, w którym można by się zaszyć i żyć własnym życiem z dala od zewnętrznych wydarzeń. Nas też to dotyczyło.
Kiedy znalazłem się w domu dziecka numer 6, matka wprowadziła się do małej, prymitywnej komórki, która nie zasługiwała nawet na miano pokoju. Mieściła się w starej kamienicy niedaleko Bramy Nikickiej. Właściwie nawet określenie „komórka” to za dużo, bo był to zaledwie kawałek korytarza, odgrodzony zwykłą ścianką z desek. Ale nawet o to lokum matka musiała toczyć ciężkie boje. Spotykałem się z nią raz czy dwa razy w tygodniu. Chodziliśmy po Moskwie. Były to piękne godziny. I choć podobało mi się w domu dziecka, to za każdym razem cieszyłem się, że widzę matkę i mogę z nią porozmawiać.
Pewnego deszczowego dnia pod koniec października 1936, kilka tygodni po moim przybyciu do domu dziecka, spacerowaliśmy ulicami Moskwy. Po drodze zajadałem słodycze kupione w moim ulubionym sklepie Wostocznyje Sładosti [Słodycze Wschodu] przy Bramie Nikickiej.
– Mam do ciebie wielką prośbę, mamo – powiedziałem.
– Jaką, synu?
– Wiesz, najgorszy jest ten rysunek techniczny. Pojutrze mamy oddać piekielnie trudny rysunek i za nic nie mogę sobie z nim poradzić.
Matka przyrzekła, że rysunek będzie gotowy już następnego dnia. A zaraz potem musiałem wracać, żeby nie spóźnić się do domu. Raz jeszcze się obejrzałem. Mama stała z torebką i zwiniętym rysunkiem pod pachą i machała do mnie przyjaźnie.
Następnego dnia stałem o umówionej godzinie w ustalonym miejscu. Matka się nie zjawiała. Czekałem. Minęło 10, 15 minut, potem pół godziny. Matki ciągle jeszcze nie było. Postanowiłem pójść do niej do domu, do jej małego, drewnianego pokoiku na korytarzu. Może zachorowała, pomyślałem. Zaniepokojony zadzwoniłem do drzwi. Otworzył jeden z lokatorów, dziwnie na mnie popatrzył, ale od razu wpuścił. Pobiegłem korytarzem i stanąłem osłupiały przed prymitywnym, drewnianym przepierzeniem. Drzwi były zamknięte. Poza tym zauważyłem dwie pieczęcie: jedną na przepierzeniu, drugą na drzwiach. Niczego już nie rozumiałem. Tymczasem otworzyły się drzwi sąsiedniego pokoju.
– Czego chcesz? – padło pytanie.
– Przyszedłem do mojej matki. Przecież tu mieszka.
– Twojej matki już tu nie ma.
– A gdzie jest?
– Wyjechała.
– Jak to? Nic nie zostawiła?
– Nie. Nic nie zostawiła. Musiała nagle wyjechać. Prawdopodobnie na komandirowkę i pewnie niedługo wróci. Idź spokojnie do domu.
Zamyślony i niespokojny wróciłem do domu. Byłem w Rosji na tyle długo, żeby wiedzieć, co to jest komandirowka – nieoczekiwana „delegacja”, służbowe zlecenie na wykonanie określonej pracy w innym miejscu. Ale kto mógł skierować moją matkę na komandirowkę? I dokąd? Kiedy wróci? W domu te niepokojące myśli się rozwiały. Wysłano ją prawdopodobnie dokądś, gdzie miała udzielać lekcji języków obcych, może dla oficerów armii. A stamtąd pewnie nie może pisać, uspokajałem sam siebie i zabrałem się do rysunku technicznego.
Mijały tygodnie. Kilkakrotnie chodziłem jeszcze do „mieszkania” matki, ale za każdym razem zastawałem tylko opieczętowane drzwi. Początkowo przyjaźnie usposobieni lokatorzy z sąsiedniego pokoju szybko zmienili nastawienie.
– Po co ciągle tu przychodzisz? – powiedział jeden z nich ostro, nieomal ze złością. – Przecież mówiliśmy ci, że twoja matka jest na komandirowce. Jak tylko wróci, na pewno się odezwie. Nie musisz wciąż tu przychodzić.
Potem już tam nie chodziłem. Przy jakiejś okazji spotkałem znajomych matki. Też mówili, że jest na delegacji, ale miało się wrażenie, że nikt z nich nie wie dokładnie gdzie.
– Słyszałem, że jest w Tyflisie – powiedział pewien znajomy.
– Ale dlaczego do mnie nie pisze?
– Z niektórych delegacji nie wolno pisać – odrzekł.
To było jasne, już nieraz o tym słyszałem. No i nie pytałem więcej.
Wkrótce nastąpiły inne wydarzenia, które wyrwały mnie ze spokojnego życia w domu dziecka. W styczniu 1937 odbywał się proces „alternatywnego centrum trockistowskiego”, rzekomo spiskowej organizacji, do której należeli [Jurij] Piatakow, [Karol] Radek, [Grigorij] Sokolnikow i [Leonid] Sieriebriakow, czołowi funkcjonariusze partii, uchodzący dotychczas za wzorowych bolszewików. Niemiecki dziennik „Deutsche Zentral-Zeitung”, który do tej pory podobnie jak „Prawda” donosił prawie wyłącznie o sukcesach budowy socjalizmu i publikował zdjęcia nowych zakładów przemysłowych lub wzorowych kołchozów, roił się teraz od inwektyw pod adresem „trockistowskich szpiegów”, „dywersantów”, „zdrajców ojczyzny” i „wskrzesicieli kapitalizmu”.
Zajęcia z wiedzy o społeczeństwie w szkole zostały natychmiast dostosowane do nowych wymagań – poświęcano je teraz w całości procesowi. Dowiedzieliśmy się, że ci, których znaliśmy jako przykładnych przywódców partii, byli w rzeczywistości szpiegami, agentami i dywersantami, prowadzącymi tajne rokowania z hitlerowskimi Niemcami i Japonią. Ich celem było odstąpienie Ukrainy Niemcom, a radzieckiego Dalekiego Wschodu – Japonii. Chcieli ponadto przywrócić kapitalizm w ZSRR.
Oskarżeni – jak nam mówiono – już od wielu lat, a nawet dziesięcioleci byli szkodnikami, wrogami narodu i agentami, udało się im jednak zwodzić otoczenie. Odgrywając rolę wzorowych funkcjonariuszy, w tym samym czasie sabotowali plany produkcyjne, przeprowadzali akty dywersji, organizowali podpalenia, wysadzanie w powietrze obiektów i katastrofy kolejowe, a na skutek zaplanowanego skażenia bakteriami miejsc żywienia i higieny publicznej przyczynili się do śmierci wielu robotników i chłopów. Tworzyli też grupy terrorystyczne, które miały wymordować przywódców partii i rządu.
30 stycznia 1937 proces dobiegł końca. Piatakow, Sieriebriakow i inni oskarżeni zostali skazani na śmierć, a Sokolnikow i Radek na dziesięć lat więzienia. Gazety publikowały zdjęcia z wieców w zakładach i kołchozach – wszyscy obecni podnosili rękę na znak, że pochwalają wyrok sądu. Na wielkich demonstracjach niesiono hasła w rodzaju: „Zabić wściekłe faszystowskie psy!”, „Wrogów ludu zetrzeć z powierzchni ziemi!”.
Nie mogliśmy wtedy należycie ocenić znaczenia tego procesu. Jeszcze ciągle żyliśmy jak na szczęśliwej wyspie. O masowych aresztowaniach nie mieliśmy zielonego pojęcia. Chodziliśmy jak zwykle do szkoły, czytaliśmy książki i dyskutowaliśmy. Zauważyliśmy jedynie, że na zajęciach z wiedzy o społeczeństwie, na zebraniach w szkole i w internacie dużo mówiło się o czujności, o „wrogach” i „agentach” oraz ich haniebnych czynach.
Wielka fala aresztowań zaczęła się jesienią 1936, ale dopiero późną wiosną 1937 […] i my spostrzegliśmy, co się dzieje w kraju. Aresztowania nie ominęły niemieckiej szkoły Liebknechta. Poczynając od marca 1937, aresztowano jednego po drugim naszych nauczycieli. Na początku zniknął germanista Gerschinski, niemiecki komunista, który w dzieciństwie chodził do szkoły im. Karola Marksa w berlińskiej dzielnicy Neukölln, a po roku 1933 przyjechał do Związku Radzieckiego. Potem przyszła kolej na nauczyciela historii i geografii, Lüschena, również absolwenta szkoły im. Marksa. W końcu został aresztowany nauczyciel matematyki i chemii, Kaufmann.
Dotyczyło to nie tylko naszej klasy, ale całej szkoły. Garstka przemęczonych nauczycieli musiała przejąć lekcje aresztowanych kolegów. Gnębiło ich zresztą nie tylko zmęczenie, ale i strach. Każdy z nich wiedział, że nazajutrz może przyjść kolej na niego. W poczuciu zagrożenia trudno im było prowadzić lekcje, co oczywiście nie uchodziło naszej uwagi.
Czasem strach płatał im figle. Pewnego razu w czasie lekcji z wiedzy o konstytucji nauczyciel z zachwytem podnosił demokratyczny charakter naszej ustawy zasadniczej i moralno-polityczną jedność narodu radzieckiego, a swoje wywody chciał podsumować znanym powiedzeniem Stalina: „Ci jednak, którzy chcieliby napaść na nasz kraj, spotkają się z druzgocącą odprawą, aby w przyszłości odeszła im ochota wsadzać swą świńską mordę do naszego radzieckiego ogrodu!”. Akurat w tym zdaniu przejęzyczył się i zawołał donośnie: „aby w przyszłości odeszła im ochota wsadzać swą radziecką mordę do naszego świńskiego ogrodu!”.
Niektórzy uczniowie parsknęli ze śmiechu, inni, ze mną włącznie, siedzieli jak sparaliżowani. Co dalej? Co się teraz stanie? Nauczyciel po paru sekundach spostrzegł swoją pomyłkę, zrobił się kredowoblady i zaczął dygotać. Widać było, ile kosztowało go doprowadzenie lekcji do końca. Nam wszystkim było go okropnie żal. Wiedzieliśmy, że oznacza to jego koniec, ponieważ było jasne, że sam musi zgłosić w partii ten incydent. Po paru dniach zniknął. Nie zobaczyliśmy go już nigdy więcej i słuch o nim zaginął.
Nawet na nasze egzaminy padł cień aresztowań. Pewnego czerwcowego poranka cała klasa siedziała, czekając na pisemny egzamin z niemieckiego. Jak zwykle przed egzaminem byliśmy nieco podenerwowani. Wszedł nauczyciel. Najpierw sprawdził listę obecności, po czym wyjaśnił zadanie: „Przeczytam wam urywek z książki antyfaszystowskiego pisarza Georga Borna, a wy streścicie ten fragment własnymi słowami. Macie na to trzy godziny, możecie zatem spokojnie pisać”.
Mówiąc to, otworzył teczkę i chciał wyjąć książkę. Nagle z niektórych ławek zaczęły dochodzić szepty.
– O co chodzi?
Jeden uczeń wstał.
– Towarzyszu, mój ojciec mówił, że Georg Born parę dni temu został aresztowany jako wróg ludu.
Nauczyciel zrobił się szarozielony. Trzęsącymi się rękami schował książkę do teczki, poszperał w niej, obejrzał parę innych pozycji i szybko je znowu odłożył. Wreszcie wziął książkę Kischa8, który wówczas mieszkał w Meksyku. Można więc było z jako taką pewnością przyjąć, że nie został zdemaskowany jako „wróg ludu”. Nauczyciel trochę się uspokoił i opanował.
– Chcę was przeprosić za to poważne niedopatrzenie. Naturalnie nie możemy korzystać z książki wroga ludu, który zapewne zostanie teraz należycie ukarany. Zamiast tego przeczytam wam reportaż Egona Erwina Kischa, a wy streścicie go swoimi słowami.
Przeczytał fragment. Głos mu wciąż jeszcze trochę drżał, bo bał się o wiele bardziej niż my egzaminu.
Akurat w czasie egzaminów, w czerwcu 1937, akcja czystek nabrała największego rozmachu. Na początku czerwca zostaliśmy wraz z całą ludnością Związku Radzieckiego zaskoczeni wyjątkowym wydarzeniem. Jeden z największych do tej pory autorytetów w dziedzinie medycyny, profesor [Dmitrij] Pletniow został oskarżony o zgwałcenie radzieckiej kobiety, obywatelki B.! Ponieważ w prasie radzieckiej nigdy nie pojawiał się temat seksu, ogólne zdziwienie wywołał fakt, że teraz opisane zostały okoliczności gwałtu, a nawet wspomniano, iż profesor kilkakrotnie ugryzł obywatelkę B. w pierś. To ugryzienie – wyjaśniała „Prawda” – okaleczyło kobietę na całe życie.
Pod doniesieniem wydrukowano rutynowe rezolucje najróżniejszych instytucji medycznych, skierowane przeciwko „gwałcicielowi” i „sadyście”. W napięciu czekano na zapowiedziany publiczny proces. Ale potem, prawie przez cały rok o Pletniowie było głucho. Za to w owych dniach pojawiło się nowe hasło, które codziennie można było przeczytać w gazetach i usłyszeć na zebraniach: „Radzieckie organa bezpieczeństwa stają się coraz liczniejsze, rosną w siłę i potęgę. Niechaj drżą wszyscy szpiedzy, dywersanci i mordercy! Radzieckie organa bezpieczeństwa jeszcze pokażą, co potrafią”.
Kilka dni później – 11 czerwca 1937 – do wiadomości publicznej podano wykrycie spisku, na czele którego stał dotychczasowy szef sztabu generalnego, marszałek [Michaił] Tuchaczewski oraz siedmiu innych generałów Armii Czerwonej. Ludzie piastujący najwyższe stanowiska w dowództwie armii, starzy członkowie partii i wysocy funkcjonariusze partii i państwa zostali oskarżeni o szpiegostwo na rzecz obcego mocarstwa. Swoim szkodnictwem osłabiali wojsko, rzekomo nawet chcieli doprowadzić do upadku Armii Czerwonej i przywrócić w ZSRR władzę obszarników i kapitalistów.
Procesy, pogróżki i wyzwiska, jakimi obrzucano „śmiertelnych wrogów”, „dwulicowych zdrajców” i „dywersantów” i nieustanne nawoływanie do czujności w czasie tych miesięcy sprawiło, że do wielu rzeczy już przywykliśmy. Wiadomość o wykryciu spisku Tuchaczewskiego przekraczała jednak wszelkie granice.
Z sześciu stron „Prawdy” z 12 czerwca pięć poświęcono wyłącznie temu wydarzeniu. Był to jedyny przypadek w historii radzieckiej prasy, że każda strona miała tytułowy nagłówek:
„Szpiegów i zdrajców Ojczyzny, ohydnych najemników faszyzmu – rozstrzelać!”
„Szpiegów, zdrajców wojskowego obowiązku, Ojczyzny i Czerwonej Armii – rozstrzelać!”
„Szpiegów, pragnących rozbić naszą Ojczyznę i przywrócić w ZSRR władzę obszarników i kapitalistów – rozstrzelać!”
„Szpiegów, którzy dla podkopania potęgi Armii Czerwonej uprawiali sabotaż – rozstrzelać!”
„Szpiegów, dążących do klęski Armii Czerwonej – rozstrzelać!”
[…]
Cała gazeta pełna była rezolucji żądających natychmiastowego rozstrzelania rzekomych zdrajców, których obrzucano wyzwiskami i przekleństwami. Te spontaniczne „postulaty ludu” były jednak już nieaktualne, gdyż jak zawiadamiała krótka notatka: „Tuchaczewski i współoskarżeni poprzedniego wieczoru zostali skazani na śmierć, a wyrok wykonano”.
Choć te wydarzenia bezpośrednio nas nie dotyczyły, odczuliśmy ich skutki również w domu dziecka. Tego wieczoru, kiedy Tuchaczewski został skazany na śmierć przez rozstrzelanie, podszedł do mnie pobladły kolega. Miał dopiero trzynaście czy czternaście lat i nie należał nawet do „starszych”.
– Co mam robić? Popełniłem coś okropnego!
– Co takiego?
– Tematem wypracowania na egzaminie pisemnym była Armia Czerwona, a ja podkreśliłem szczególną rolę Tuchaczewskiego.
– W swoim wypracowaniu?
– Tak, a nawet jeszcze gorzej! Na samym końcu napisałem: „Pod dowództwem Stalina i Tuchaczewskiego Armia Czerwona zwyciężyła w czasie wojny domowej i jest niezwyciężona do dzisiaj!”. No i co teraz będzie?
Na szczęście nic mu się nie stało, ale w tamtych dniach nawet w domu dziecka, a szczególnie u „starszych”, widać było wiele zatroskanych twarzy. I jak wybawienie odebraliśmy zwołane pewnego wieczoru zebranie, na którym niespodziewanie ogłoszono: „Latem jedziemy na wakacje do Gurzufu na Krymie”. Tego samego dnia przydarzyło się coś, czego wówczas zupełnie nie mogłem pojąć. Jeden z pedagogów podszedł do mnie, spojrzał poważnie, życzliwie uścisnął mi rękę i odszedł, nie mówiąc ani słowa. Nic z tego nie rozumiałem. O co mogło mu chodzić?
Cały tydzień minął na przygotowaniach do podróży. Ostatniego dnia przed wyjazdem znowu podszedł do mnie ten sam nauczyciel, tym razem jednak z wesołym wyrazem twarzy.
– Wszystko w porządku – oznajmił, klepiąc mnie po ramieniu.
– Ale o co chodziło?
Ociągając się, odpowiedział:
– Była taka jedna sprawa, ale już wszystko wyjaśnione. A teraz głowa do góry, pakuj manatki, jedziemy na Krym!
W malowniczo położonym kurorcie Gurzuf nad Morzem Czarnym udostępniono nam kilka ładnych budynków i spędzaliśmy tam wspaniałe dni. W pięknym krajobrazie Krymu, pod palmami i w chłodnym morzu wydarzenia minionych miesięcy wydawały się złym snem. Wierzyliśmy i mieliśmy nadzieję, że wkrótce wszystko wróci do normy i po naszym powrocie do Moskwy będzie tak, jak jeszcze przed paroma miesiącami.
Po bodaj trzech tygodniach wakacji zachorowałem. Leżałem w separatce pod opieką naszej niemieckiej lekarki, która troszczyła się o nas z pełnym poświęceniem. Pewnego dnia, kiedy poczułem się już lepiej, podeszła do mojego łóżka: „Popatrz, poczta dla ciebie”.
Podekscytowany przeczytałem kartkę pocztową. Była zaadresowana na dom dziecka. Przyszła od mojej matki! Adres nadawcy brzmiał: „Ł.P. Szor, Czybiu, Komi ASRR”. Pod spodem widniał dopisek: „KRTD 5 lat”.
Teraz zrozumiałem, co się stało. Spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba – moją matkę aresztowali! Wiedziałem, że Ł.P. oznacza „łagiernyj punkt”, a KRTD to rosyjski skrót terminu „kontrriewolucyonnaja trockistskaja diejatielnost’”, tzn. kontrrewolucyjna działalność trockistowska. Zrozumiałem też, dlaczego opieczętowano jej pokój, a nieufni sąsiedzi mówili mętnie o „delegacji”, nie chcąc mnie niepokoić. Zarazem uświadomiłem sobie całą grozę sytuacji. Matka już od 10 miesięcy była więziona, teraz przebywała w straszliwych warunkach na północy, gdzieś pod kołem podbiegunowym, a ja tymczasem siedziałem sobie spokojnie w najbardziej ekskluzywnym domu dziecka i odpoczywałem pod palmami na Krymie!
Niechętnie brałem udział w wycieczkach do Symferopola, Liwadii albo Jałty, podobnie jak w zwiedzaniu pałaców i wędrówkach po pięknych partiach gór. Miałem wciąż przed oczami obraz mojej matki i przygnębiony rozmyślałem, co się z nią teraz dzieje.
O kartce pocztowej, aresztowaniu i deportacji matki nikomu nic nie mówiłem, ale byłem pewny, że dyrektor i pedagodzy o tym wiedzą. Przypomniało mi się też dziwne zachowanie nauczyciela tuż przed naszym wyjazdem. Czyżby miało to coś wspólnego z aresztowaniem matki? Próbowałem jeszcze raz z nim porozmawiać, ale machnął tylko ręką. Dopiero ponad rok później dowiedziałem się, dlaczego tak się zachował. W tym okresie aresztowana została nie tylko moja matka, ale też rodzice innych ośmiu czy nawet dziesięciu kolegów. Potem przyszło rozporządzenie, że wszyscy, których rodzice zostali aresztowani, muszą opuścić nasz dom i przenieść się do sierocińca NKWD. Właśnie tamtego dnia nauczyciel zbliżył się do mnie, a ponieważ nie mógł nic powiedzieć, uścisnął mi tylko rękę na pożegnanie. Po paru dniach rozporządzenie wycofano. Mogliśmy pozostać w domu, a on podszedł do mnie, tym razem uśmiechnięty, i powiedział, że wszystko w porządku.
Do dziś nie wiem, komu zawdzięczaliśmy ratunek. Czy nakaz został wycofany na skutek interwencji Kominternu? W każdym razie uchroniło to nas przed okropnym losem, to znaczy przeniesieniem do jednego z wielu domów dziecka NKWD, przeznaczonych podówczas dla dzieci osób aresztowanych. Co prawda na wiele lat rozdzielono nas z rodzicami, ale najgorsze zostało nam zaoszczędzone. Teraz mieliśmy już tylko jedno, czego można było się trzymać: nasz dom dziecka, który od tej pory był dla nas rodziną, ojczyzną i schronieniem. […]
W drugiej połowie sierpnia, po sześciu tygodniach wakacji na Krymie, powróciliśmy do Moskwy. Już następnego dnia wezwano nas, „starszych” na specjalne posiedzenie u dyrektora. „Towarzysze, skończyliście już wszyscy siódmą klasę i musimy w związku z tym porozmawiać poważnie o waszej przyszłości. Wszyscy znacie dobrze język rosyjski i chcę, żebyście się zastanowili, czy nie byłoby lepiej, gdybyście przeszli z niemieckiej szkoły im. Liebknechta do szkoły rosyjskiej. Nie ma tu naturalnie przymusu. Za parę dni możemy jeszcze raz o tym porozmawiać.”
Niektórzy zdecydowali się natychmiast na rosyjską szkołę, inni – a wśród nich i ja – wahali się jeszcze. Znałem już co prawda całkiem nieźle rosyjski, ale wciąż nie tak dobrze jak niemiecki. Gdyby chodziło wyłącznie o język, wolałbym zostać jeszcze w niemieckiej szkole. Zdawałem sobie jednak sprawę, że choć Siemionow o tym nie wspomniał, jego propozycja miała podłoże polityczne. Prawdopodobnie inni myśleli podobnie, bo dwa dni później na zebraniu w gabinecie dyrektora wszyscy zdecydowali się na wybór rosyjskiej szkoły. […]
Dostałem się do moskiewskiej szkoły numer 93, która znajdowała się w małym zaułku niedaleko placu Arbackiego. Mieściła się w nowoczesnym, ładnym budynku, jak wiele szkół w Moskwie, i podziwiałem jej świetne wyposażenie. Uczniowie i nauczyciele przyjęli nas przyjaźnie i po koleżeńsku pomagali nam, kiedy nie rozumieliśmy czegoś po rosyjsku. Ani razu nie spotkaliśmy się z wrogą postawą.
Chociaż rosyjski mieliśmy opanowany całkiem dobrze, nie było łatwo nadążać za przebiegiem lekcji. […] Program nauczania w klasach od ósmej do dziesiątej był przeładowany, a wymagania ostatnich trzech lat w szkole – niezwykle wysokie. […]
Na lekcjach historii w roku szkolnym 1937/38 szczególną wagę przywiązywano do Iwana Groźnego, ponieważ w interpretacji historycznej tegoż cara nastąpiła właśnie zasadnicza korekta. Zaczęto go nieoczekiwanie honorować jako postępowego władcę i twórcę zjednoczenia Rosji, co reakcyjna historiografia dotychczas pomijała, nadając mu zupełnie niesłusznie przydomek „Groźny”. Wyczerpująco podkreślano jego zasługi dla zjednoczenia imperium i oczyszczenia Rosji ze zdrajców, przy czym szczególną uwagę zwracano na „opriczninę”9, której symbolem były głowa psa i miotła. Psia głowa symbolizowała tropienie zdrajców, miotła zaś – oczyszczenie z nich Rosji.
W ósmej klasie nie mieliśmy lekcji z wiedzy o konstytucji ani o społeczeństwie, ani w ogóle żadnego politycznego przedmiotu. Za to dwa razy w tygodniu odbywały się zajęcia o nazwie wojennoje dieło, tzn. przysposobienie wojskowe. Musieliśmy odbywać musztrę i zajmować się cywilną obroną przeciwlotniczą. Niezmienną odrazą napawał mnie rysunek techniczny, z tygodnia na tydzień trudniejszy. Nauczyciele podkreślali jednak z naciskiem znaczenie tego przedmiotu, zakładając najwidoczniej – i chyba nie bez racji – iż większość absolwentów dziesięciolatki podejmie studia na politechnice.
To, że przygotowywano nas do wyższych studiów, było oczywiste i objawiało się w wielu ciekawych przedsięwzięciach. I tak na przykład już w ósmej klasie uczestniczyliśmy w „dniach otwartych drzwi” w różnych szkołach wyższych. Normalne życie uczelni wówczas ustawało, a profesorowie, docenci, asystenci i przedstawiciele studentów byli do naszej dyspozycji, przyjmując nas i informując o specyfice uczelni. W ten sposób robiono reklamę szkole, a jednocześnie próbowano ułatwić uczniom decyzję co do wyboru późniejszej kariery zawodowej. Ja też odwiedzałem różne uczelnie w czasie „dni otwartych drzwi” i podjąłem już decyzję, gdzie chcę studiować.
Nasze przejście do rosyjskiej szkoły sprawiło, że również między sobą zaczęliśmy rozmawiać po rosyjsku. Był to pierwszy krok do naszej sowietyzacji i rusyfikacji, co od roku 1937 wyczuwało się coraz wyraźniej. Na początku 1938 roku nastąpił kolejny krok – niemiecka szkoła im. Liebknechta została rozwiązana. Po aresztowaniu nauczycieli, a nawet dyrektora – uwięziony został zarówno Zielasko, jak i jego następczyni Kramer – zakład nie mógł już dłużej funkcjonować. Wszystkie pozostałe austriackie i niemieckie dzieci przeniesiono wówczas do szkół rosyjskich.
Nasz dom dopasowywano coraz bardziej do radzieckich wzorców. I chociaż nadal odwiedzali nas przedstawiciele austriackiej lub niemieckiej sekcji Kominternu i wysłuchiwaliśmy referatów o antyfaszystowskiej walce w Niemczech i w Austrii lub o wydarzeniach w Hiszpanii, coraz częściej zjawiali się rosyjscy referenci, mający zapoznawać nas z politycznymi problemami ZSRR. Uczyliśmy się traktować wszystkie zagadnienia politycznie – jak sami to określaliśmy – „z zasadniczego punktu widzenia” i przyzwyczailiśmy się do usprawiedliwiania wszystkiego, co działo się w ZSRR, nawet jeśli chodziło o sprawy najbardziej niewiarygodne czy posunięcia, które na dobrą sprawę przeczyły ideom socjalizmu.
Początkowo wielu wychowanków naszego domu pisało jeszcze listy do rodziców lub krewnych w Austrii, ale z czasem więzy te osłabły. Myśleliśmy coraz rzadziej o Niemczech czy Austrii, a coraz częściej o ZSRR. Na zebraniach mówiło się o tym kraju: nasza „druga ojczyzna”. Potem zaczęliśmy opuszczać słowo „druga” i w końcu poczuliśmy się tak, jakby ZSRR był naszą jedyną i prawdziwą ojczyzną. […] Staliśmy się młodymi radzieckimi ludźmi, którzy byli co prawda narodowości niemieckiej lub austriackiej, lecz mentalnie i emocjonalnie przynależeli już całkowicie do tego kraju.
W okresie od 1934 do 1938 roku nasz dom zmienił swe oblicze. Właściwie nie był to już „dom dziecka”. Niepostrzeżenie „maluchy” stały się „średniakami”, „średniacy” „starszymi”, a niegdysiejsi „starsi” nie byli już dziećmi. W soboty i niedziele organizowaliśmy potańcówki i komuś z zewnątrz nie przyszłoby nawet do głowy, że tańczące pary to dzieci z sierocińca. Jeszcze parę miesięcy wcześniej pedagodzy i dyżurujące nocą siostry z trudem łagodzili zajadłe bitwy na pudełka z proszkiem do zębów, teraz zaś stanęli przed innymi problemami, bo większość wychowanków zaczęła poznawać czar pierwszej miłości. Ale na te najszczęśliwsze lata młodości „wybraliśmy” sobie złe czasy.
Aresztowania w żaden sposób nie chciały się skończyć, a po naszym powrocie z Krymu w końcu sierpnia 1937 nawet się jeszcze nasiliły. Jesienią przekroczyły wszystko, z czym do tej pory mieliśmy do czynienia. Nie widziałem w tym już nic nadzwyczajnego, że kiedy kogoś odwiedzam, napotykam zaplombowane drzwi lub inną rodzinę, której już przydzielono pokój osoby aresztowanej. „Aresztowanie”, traktowane jeszcze kilka lat wcześniej jako coś strasznego i wyjątkowego, stało się zjawiskiem powszednim. Niemal codziennie, pokonując krótką drogę do szkoły, widziałem zielone samochody, którymi transportowano aresztowanych. Coraz częściej słyszeliśmy o aresztowaniach wybitnych funkcjonariuszy Kominternu, stawianych do tej pory za wzór i przykład. Z dnia na dzień zniknęli nie tylko nauczyciele szkoły im. Liebknechta, ale też redaktorzy dziennika „Deutsche Zentral-Zeitung” i współpracownicy Klubu Zagranicznych Robotników.
Ci, których jeszcze nie aresztowano – określali się czasem mianem „ostańców” – zachowywali się bardzo różnie. Większość ulegała permanentnej psychozie strachu – byli jak zaszczuta zwierzyna i wciąż baczyli, by postępować słusznie i w ten sposób uniknąć aresztowania. Ale co oznaczało owo „słusznie”?
„Najważniejsze jest teraz nic nie mówić, a przede wszystkim nie wypowiadać się na żadne tematy polityczne. Nawet w sposób najbardziej zgodny z obowiązującą linią. Milczeć, milczeć i jeszcze raz milczeć, taki jest nakaz chwili” – uważali jedni.
„Nic dzisiaj nie jest bardziej niebezpieczne od milczenia, bo powstaje wrażenie, że człowiek myśli coś skrycie i w ogóle jest wrogiem ludu. Akurat w dzisiejszej sytuacji szczególnie ważne jest aktywne działanie i codzienne wyrażanie opinii o wszystkich sprawach, zgodnie z linią «Prawdy»” – uważali inni.
„Nie wiadomo, kogo jutro aresztują jako «wroga ludu». Najlepiej z nikim się już nie zadawać i kompletnie odizolować” – brzmiała jedna teza.
„Trzeba zachowywać się tak jak przedtem i udawać, że się tej całej czystki nie zauważa. Nic nie jest tak niebezpieczne jak chowanie się w domowych pieleszach” – głosiła inna.
„Najważniejsze to «oczyścić» bibliotekę. Książki, co do których powstać może cień podejrzenia, że nie do końca odpowiadają obowiązującej linii, trzeba natychmiast spalić w piecu” – mówili jedni.
„Nie ma nic bardziej niebezpiecznego, jak w miesiącach czystek wrzucić do pieca choćby najmniejszy skrawek papieru. Zauważą to natychmiast inni lokatorzy i potem będzie mowa, że paliło się dokumenty, no i będą podejrzewać człowieka o szpiegostwo. Lepiej mieć dziesięć książek wrogich partii niż kawałek spalonego papieru w piecu!” – sprzeciwiali się inni.
Koniec końców wszystkie dyskusje na nic się nie zdawały. Aresztowano zarówno tych, co milczeli jak głaz, jak i tych, co przy każdej możliwej okazji, a nawet bez okazji głośno i entuzjastycznie cytowali artykuły redakcyjne „Prawdy”. Ci, którzy zaraz po pracy zamykali się w swoich czterech ścianach i bali się wyściubić nosa, padali tak samo ofiarą NKWD jak ci, których główną zasadą było „niczego nie zauważać” i zachowywać się jak przedtem. Przesadnie ostrożnych, którzy spalili połowę swej biblioteki (w tym również książki dozwolone), aresztowano tak samo jak tych, którzy w ogóle nie palili w piecu z obawy, że można by ich podejrzewać o palenie dokumentów. Po prostu niewinni ludzie nie mieli recepty na zachowanie, które mogłoby potwierdzić ich niewinność.
Nawet my w domu dziecka zdawaliśmy sobie sprawę, że 99 procent aresztowanych nie podjęło nigdy żadnych kroków przeciwko władzy radzieckiej i dlatego ludzie ci nawet przy najlepszych chęciach do niczego nie mogli się przyznać w trakcie przesłuchań. Jak mi wtedy opowiadano, NKWD najczęściej udawało się jednak znaleźć coś, co tak naprawdę było błahostką – na przykład pocztówkę z zagranicy albo odwiedziny w „Café National”, gdzie w tym samym czasie oddalony o wiele stolików siedział jakiś zagraniczny dyplomata. Tego rodzaju niewinne wydarzenie mogło przy odrobinie fantazji zostać „rozbudowane” do udziału w spisku przeciwko Stalinowi.
Problem dyskutowany wówczas przez „jeszcze niearesztowanych” był następujący – czy należy konsekwentnie odmawiać przyznania się do popełnienia przestępstwa zrodzonego z fantazji śledczego i niczego nie podpisywać, czy też pomóc śledczemu w konstruowaniu takiej historii i podpisać się pod nią, aby przynajmniej zademonstrować dobrą wolę.
Zdania moich znajomych były podzielone.
„Nigdy nie uczyniłem niczego przeciwko ZSRR i jeśli mnie aresztują, ani myślę przyznawać się do przestępstw, których nie popełniłem. Nie będę składał żadnych zeznań ani też niczego podpisywał” – twierdzili jedni.
„Aresztowania nie mają absolutnie nic wspólnego z winą czy niewinnością. Odmówienie składania zeznań nikomu nie pomaga. Przeciwnie, dostanie się jeszcze wyższą karę i nic to nikomu nie da” – uważali inni. „Na wypadek, gdybym miał zostać aresztowany, już teraz wymyślę sobie w miarę wiarygodną historię, żeby NKWD ułatwić sprawę i dostać możliwie niską karę.”
Pewnego dnia spotkałem znajomego, który krótko przedtem zetknął się z kimś – nie wymienił naturalnie nazwiska – kogo NKWD aresztowało, ale potem zwolniło.
– Zdaje się, że znalazłem rozwiązanie – mówił. – Na użytek przesłuchania trzeba wymyślić sobie jakąś bezsensowną historię, ale na tyle prawdopodobną, żeby śledczy mógł ją uznać za przyznanie się do winy. Jednocześnie ma być na tyle głupia, żeby przy pierwszej rewizji wyroku natychmiast zwrócono uwagę na jej niewiarygodność.
– To jak ma wyglądać takie przyznanie się do winy?
– Nie wymyśliłem jeszcze dla siebie odpowiedniej historii i wciąż się zastanawiam. Ale znajomy podał mi parę przykładów. Pewien chemik oznajmił na przykład na przesłuchaniu, że sprzedał tajnym służbom nazistowskim ważny wzór chemiczny. Naturalnie natychmiast zapytali, co to za wzór. Napisał H2SO4. Zaakceptowali.
– Nie do wiary!
– Popatrz, z biegiem czasu aresztowano wielu wyszkolonych funkcjonariuszy NKWD i dlatego sędziami śledczymi są teraz zupełnie niedoświadczeni chłopscy synowie, którym można coś takiego wcisnąć. Zdarzają się jeszcze bardziej zwariowane rzeczy! Słyszałeś historię o porcie?
– Nie słyszałem.
– Pewien człowiek przyznał się do udziału w spisku przeciwko marynarce wojennej. Razem z innymi miał taki plan, żeby w Kronsztadzie wrzucać kamienie do wody i tym sposobem uszkodzić flotę i port wojenny.
– No i jak się zakończyła ta sprawa?
– Dostał 8 lat. Bez tego zeznania skazaliby go może na 10 albo 12. Poza tym jest pewien, że przy rewizji tych wszystkich wyroków, na co liczy, będzie jednym z pierwszych zwolnionych.
Była to niewyobrażalna, groteskowa sytuacja. Zwykle ludzie, którzy żyją w dyktaturze i aktywnie z nią walczą, zamierzają w czasie przesłuchania do niczego się nie przyznawać, wszystkiemu zaprzeczać i wyjść z możliwie niską karą, tymczasem ja byłem świadkiem długich rozmów poważnych ludzi, którzy nigdy nie występowali przeciwko systemowi, a całkiem serio obmyślali starannie, do czego by się przyznać po aresztowaniu!
Jednocześnie pojawiały się – jak to w takich czasach – najbardziej niesamowite pogłoski. „Niedługo zdymisjonują Jeżowa” – szeptano z nadzieją, a w październiku rozeszła się plotka, że na 20. rocznicę rewolucji październikowej ogłoszą wielką amnestię i wszyscy zostaną zwolnieni. Nadszedł 7 listopada. Ogłosili amnestię, ale zaledwie dla kilkuset kryminalistów niemających najmniejszego związku z wielką czystką. Również pogłoski o usunięciu budzącego grozę komisarza bezpieczeństwa publicznego wkrótce ucichły, bo Jeżow pozostał na stanowisku i akurat w tym czasie był jeszcze bardziej honorowany niż kiedykolwiek wcześniej.
Najdłużej utrzymywały się pogłoski o marszałku [Wasiliju] Blücherze, ówczesnym głównodowodzącym Specjalnego Dalekowschodniego Okręgu Wojskowego. Już wcześniej opowiadano, że w latach 20. często bywał w Chinach i współpracował z Sun Jat-senem, ówczesnym przywódcą chińskiej rewolucji. Kiedy wprowadzono rangę marszałka, otrzymał ją jako jeden z pierwszych pięciu, a będąc dowódcą okręgu wojskowego, miał w pewnym sensie wyjątkową pozycję. W czerwcu 1937 należał do gremium, które skazało na śmierć marszałka Tuchaczewskiego, potem jednak – jak opowiadano teraz szeptem – natychmiast powrócił na Daleki Wschód. Wkrótce zaczęły krążyć pierwsze pogłoski.
– Marszałek Blücher się wyłamał – szepnął mi radośnie pewien znajomy. – W Dalekowschodnim Okręgu Wojskowym nie ma czystek.
– W ogóle żadnych aresztowań?
– Nie, nie, ale są to zwyczajne aresztowania, a nie to, co się dzieje tutaj.
– Ale czy coś takiego jest w ogóle możliwe?
– Czemu miałoby być niemożliwe? Jest najwyższym dowódcą i po prostu nie pozwala. Ach, gdyby tak można było wyjechać do Władywostoku! – Na tę myśl zabłysły mu oczy. – Ale pewnie by to zauważyli i aresztowali tuż przed odjazdem.
Te same pogłoski powróciły wkrótce w nowej, rozbudowanej wersji: „Przed kilkoma dniami NKWD postanowiło aresztować nieposłusznego marszałka Blüchera. Wysłali cały pociąg pełen funkcjonariuszy. Jak tylko przekroczyli granicę Dalekowschodniego Okręgu, pociąg został otoczony przez specjalne oddziały Blüchera. Podobno była tam nawet artyleria. Enkawudziści musieli się poddać i zostali aresztowani. A teraz siedzą w więzieniu we Władywostoku! Świetny gość, ten marszałek Blücher!”.
Już wtedy – a dziś tym bardziej jestem o tym przekonany – pogłoski te wydawały mi się po prostu marzeniem. Był to ostatni promyk nadziei w tej rozpaczliwej sytuacji. Ale i one z wolna przycichły, ponieważ rozeszła się wiadomość, że marszałek Blücher został aresztowany. Zniknął, jakby ziemia go pochłonęła. Na zebraniach i w radzieckiej prasie już o nim nie wspominano.
Fala za falą szły dalsze aresztowania. Ludzie obojętnieli coraz bardziej. Czekali na swój los jak na wybuch żywiołu, którego nie da się uniknąć. Co więcej – w tych okrutnych czasach opowiadano jeszcze kawały, może dlatego, że i tak wszystko wydawało się przesądzone.
„Dwóch mieszkańców Moskwy, Iwan i Paweł, spotyka się na ulicy Gorkiego. «Jak się żyje, Pawle?» – pyta Iwan. – «A jak ma się żyć, Iwanie. Żyje się jak w autobusie.» – «Jak to, jak w autobusie?» – «No tak, jak w autobusie. Jedni siedzą, a inni się trzęsą.»”
Najpopularniejszy był kawał „o czwartej nad ranem”, aluzja do aresztowań, które najczęściej następowały właśnie o tej porze: „O czwartej nad ranem słychać pukanie do moskiewskiego mieszkania, które zajmuje pięć rodzin. Wszyscy natychmiast zrywają się z łóżek, ale nikt nie ma odwagi otworzyć. Trzęsą się i stoją pod drzwiami swoich pokoi. Pukanie nasila się. Wreszcie na otwarcie drzwi decyduje się jeden z lokatorów, Abram Abramowicz. Słychać, jak szeptem rozmawia z kimś na zewnątrz. Potem zwraca się do dygocących ze strachu współlokatorów, a twarz mu promienieje: «Uspokójcie się, towarzysze, to nic takiego, dom się pali…»”.
Od dawna już nie byłem jedynym wychowankiem, którego matka została aresztowana. Inni koledzy dowiedzieli się z listów i kart pocztowych o podobnym losie swoich rodziców. Powoli rozwiązały się języki i jeden zwierzał się drugiemu, opowiadając o aresztowaniu matki lub ojca bądź też – co również się zdarzało – obojga rodziców. Dziwne, ale wszyscy reagowaliśmy podobnie – każdy z nas wiedział, że ojciec czy matka zostali niewinnie skazani. Jednak radzieckie wychowanie działało na nas już na tyle skutecznie, że nie zajmowaliśmy się losami jednostek, nawet jeśli tymi jednostkami byli nasi rodzice […].
Było nas około dziesięcioro młodych ludzi. U nikogo z nas ten ciężki cios nie wywołał jednak natychmiastowego sprzeciwu wobec systemu. Instynktownie wzdragaliśmy się na myśl, że w masowych aresztowaniach lat 1936–38 chodzić może o coś, co stoi w sprzeczności z naszymi ideałami socjalizmu. Próbowaliśmy wtedy ciągle jeszcze wmawiać sobie, że to tylko przesadne zastosowanie środków, które same w sobie są konieczne i słuszne.
Pewnego wieczoru siedzieliśmy znowu razem w domu. Jako pierwsza odezwała się dziewczyna, której aresztowany przez NKWD ojciec dostał 10 lat.
– Myślę, że tę kwestię można najlepiej wyjaśnić na przykładzie. Wyobraźmy sobie, że ktoś ma jedno jabłko, na którym mu bardzo zależy. Kawałek jabłka jest zepsuty, a może nawet trujący. Chcąc je ocalić, trzeba koniecznie wyciąć ten niedobry kawałek. Żeby się nie zatruć, wykroimy trochę więcej, zostawiając naprawdę zdrową część. Możliwe, że podobnie mają się teraz sprawy z czystką.
Ktoś inny zgodził się z nią:
– Z pewnością w ZSRR jest pewna liczba szpiegów, agentów i dywersantów. Może władze wiedzą, że oni są, ale nie wiedzą dokładnie gdzie i o kogo chodzi. Podejmując więc zdecydowane działania ochronne na rzecz radzieckiego państwa, trzeba, chcąc nie chcąc, aresztować także niewinnych. Dla pojedynczych ludzi jest to wprawdzie bardzo bolesne, ale czy nie jest to „zasadniczo” usprawiedliwione, skoro chodzi o ocalenie jedynego socjalistycznego kraju na świecie?
– To przecież proces historyczny – zauważył trzeci kolega. – Właśnie przeczytałem kilka książek o rewolucji francuskiej, głównie o dyktaturze jakobinów. Toczyły się wówczas procesy i odbywały egzekucje, które z formalnoprawnego punktu widzenia były może niesłuszne, ale w końcu przyczyniły się do zwycięstwa rewolucji.
W tym momencie ktoś zaprotestował.
– Przywołujesz niebezpieczny przykład. Czy dyktatura jakobinów z procesami i rewolucyjnym terrorem nie ograniczyła swojej bazy i, chcąc nie chcąc, nie doprowadziła do zwycięstwa kontrrewolucji?
Dyskusja toczyła się jeszcze jakiś czas, zahaczając o różne tematy. Byliśmy już bliscy uznania czystek za „zjawisko historyczne”. Można było w tamtym czasie zobaczyć „starszych” z domu dziecka, jak siedzą pochyleni nad przeróżnymi książkami o dyktaturze jakobinów. Tak pochłaniał nas ten temat, że przyjęliśmy nawet żartobliwą nazwę „Klub 1793”. Wieczorami wychodziliśmy we dwóch albo trzech na spacer po nabrzeżu rzeki Moskwy i dyskutowaliśmy z zapałem o problemach rewolucji francuskiej. Ale dyskusje te nie posunęły nas ani o krok.
Człowiekowi z Zachodu trudno wyobrazić sobie nieporadność, z jaką prowadziliśmy tamte spory. Zdani byliśmy wyłącznie na sprawozdania z procesów. Nie docierał do nas ani jeden głos strony przeciwnej, ani jedna krytyczna uwaga. Nie mieliśmy gazet (za wyjątkiem „Prawdy”), książek (za wyjątkiem dozwolonych, które odpowiadały obowiązującej „linii”) ani możliwości wysłuchania zagranicznych komentarzy radiowych. Nie wiedzieliśmy, że za granicą wszystkie czołowe gazety zajmowały się procesami i masowymi aresztowaniami, że napisano o nich nieskończoną liczbę książek i powstały na ten temat najróżniejsze teorie. W swych przemyśleniach i debatach byliśmy zdani wyłącznie na siebie. Poza tym nawet w naszym małym kręgu nie mówiliśmy o wszystkim otwarcie, sięgając instynktownie do języka aluzji i porównań, języka ezopowego. Próbowaliśmy ciągle usprawiedliwiać czystki, chcąc zachować swój ideał, swoją wiarę w ZSRR, pierwszy kraj socjalizmu.
Możliwe – mówiliśmy sobie – że z pewnych, nieznanych nam powodów przeprowadzenie tych procesów i masowych aresztowań jest absolutnie konieczne. Możliwe, że oskarżeni „subiektywnie” nie są zdrajcami i szpiegami, a jednak „obiektywnie” hamują rozwój socjalizmu. Czyż sam Marks nie mówił o przemocy jako „akuszerce nowego społeczeństwa”? […] Niektórzy widzieli w tych wydarzeniach dziejową konieczność, niezbędną z nieznanych nam, a tak ważkich powodów, że nawet najwyższemu kierownictwu nie wolno było ich ujawniać.
Mniej więcej w tym samym czasie wpadła mi przypadkowo w ręce dobra książka amerykańskiego komunisty Johna Reeda Dziesięć dni, które wstrząsnęły światem. Opisywał on dni rewolucji, której był świadkiem w Piotrogrodzie w listopadzie 1917. Zauważyłem ze zdziwieniem, że w książce wcale nie pojawia się Stalin, a głównymi postaciami rewolucji są ci wszyscy, których na procesach okrzyknięto „szpiegami” i „agentami”.
Raz jeszcze zajrzałem do gazet ze sprawozdaniami z procesów. Nie, to nie mogła być prawda! To po prostu niemożliwe, żeby ci sami komuniści, którzy walczyli w czasie rewolucji październikowej, a od 1917 roku stali na czele partii, prowadzili rosyjski proletariat do zwycięstwa nad białogwardzistami i obcymi interwentami i kierowali budową socjalizmu, ni stąd, ni zowąd w latach 20. stali się agentami imperializmu i zagranicznymi szpiegami. Im dłużej trwały aresztowania, tym bardziej krytyczne były moje refleksje. Wieczorami łamałem sobie głowę w poszukiwaniu odpowiedzi.
Czystki sprawiły, że na niektóre wydarzenia patrzyłem bardziej krytycznie, zachwiały trochę moją wiarę, ochłodziły nieco mój entuzjazm – jednak nie doprowadziły jeszcze do wewnętrznego zerwania z systemem.
Pewnego wiosennego dnia w marcu 1938 po obiedzie nasza mała grupka była tak pogrążona w rozmowie, że jako ostatni opuszczaliśmy jadalnię. Kiedy przechodziliśmy przez hol, otworzyły się wielkie wejściowe drzwi. Pojawili się dwaj mężczyźni w cywilu i powoli wchodzili po schodach.
– NKWD – szepnął do mnie kolega. Tego akurat nie musiał mi mówić!
W tym samym momencie z pokoju do nauki wychodził nasz pedagog, austriacki bojownik Schutzbundu Karl Zehetner. Wraz z uczniem mijał hol i też zauważył tych mężczyzn.