Dziecko dżungli - Sabine Kuegler - ebook

Dziecko dżungli ebook

Sabine Kuegler

5,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
"Opowiem wam historię dziewczyny, która pochodzi z całkiem innych czasów, a może nawet z całkiem innej planety..." 
Sabine jako dziecko niemieckich naukowców spędziła swoje dzieciństwo w środku indonezyjskiej dżungli w Irian Jaya, czyli zachodniej części wyspy Nowa Gwinea, wśród ludności Fayu, zapomnianego plemienia kanibali. Żyli na wyspie w pobliżu Australii przez kilkaset lat nie niepokojeni przez białego człowieka. Mała 7-letnia dziewczynka była pierwszą istotą, jaką zobaczyli, inną niż oni sami... 
Sabine w wieku 17 lat nie znała samochodów, nie widziała telewizora, a nawet nie umiała nosić butów. Potrafiła za to przepłynąć rzekę pełną krokodyli, huśtać się na lianach. Przyroda była jej placem zabaw, dżungla - domem. Uczyła dzikie dzieci przyjaźni i miłości, poczucia wspólnoty, lojalności podczas zabawy i niezabijania w kłótni. Przejęła od nich sztukę przetrwania wśród nieokiełznanej przyrody oraz plemienne reguły i rytuały. Jaka jest dzisiaj Sabine, wychowywane przez dwie zupełnie różne kultury? Czego uczy swoje dzieci? Czy potrafi egzystować w cywilizowanym świecie? 
[Opis wydawnictwa] 

 

Cykl: Dziecko Dżungli, t. 1 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna w Ciechanowie 
Biblioteka Publiczna Gminy Jaraczewo 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna im. Marii Fihel w Miechowie 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Morągu 
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Ł. Górnickiego GALERIA KSIĄŻKI w Oświęcimiu
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 359

Rok wydania: 2005

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Sabine Kuegler

Dziecko dżungli

 

Z języka niemieckiego przełożyłMieczysław Dutkiewicz

 

 

Tytuł oryginału:

DSCHUNGELKIND

Redaktor prowadzący:

Renata Duczyńska-Surmacz

Projekt okładki:

Zero Werbeagentur, Monachium

Redakcja:

Natalia Wiśniewska

Korekta:

Agnieszka Żak

Copyright © 2005 by Droemer Verlag

Copyright © for the Polish translation by Bauer-Weltbild Media Sp. z o.o., Sp. K., Warszawa 2005

Bauer-Weltbild Media Sp. z o.o.,

Klub dla Ciebie

Warszawa 2005 www.kdc.pl

Czterysta osiemdziesiąta szósta publikacja Klubu dla Ciebie

ISBN 83-7404-263-Х

Skład i łamanie:

Laguna

Druk i oprawa:

Drukarnia Naukowo-Techniczna 03-828 Warszawa

Ul. Mińska 65

 

Drogiej pamięci mojego brataOhri z plemienia Fayu

Książkę tę pragnę też poświęcić mym dzieciom,będącym moją chlubą i radością.

Są to: Sophia, Lawrence, Julian i Vanessa

 

Spis treści

CZĘŚĆ 1

Moja historia

Zagubiona Dolina

Pierwsze spotkanie

Plemię Fayu

Inne życie

Gdzie wszystko się zaczęło

Zachodnia część Nowej Gwinei (Irian Jaya), Indonezja

Odkrycie Fayu

Zaproszenie w czasy epoki kamiennej

CZĘŚĆ 2

Dzień w dżungli

Nocni goście

Pierwsza wojna

Kolekcja zwierząt, część I

Strzała i łuk

Pory roku w dżungli

Spirala zabijania

Wieści z zewnątrz

Niebezpieczeństwa dżungli

Doris i Doriso Bosa

Nakire, kobiety i miłość

Podróże łodzią

Mój brat Ohri

Skrzydła nietoperza i robaki z grilla

Język Fayu

Tarzan i Jane

Kolekcja zwierząt, część II

Malaria i inne choroby

Nauka wybaczania

Judith jest już dorosła

Moja przyjaciółka Faisa

Zegar dżungli

Dobre duchy, złe duchy

Decydująca walka

Czas upływa

CZĘŚĆ 3

Urlop w „ojczyźnie”

Zew dżungli

Dziecko bez imienia

Piękna i bestia

Bisa i Beisa

Bieg wsteczny

Niedobrze, gdy człowiek jest sam

Cudzołóstwo i inne zawirowania życiowe

Dzień, kiedy zmarł Ohri

Moje nowe plemię

Chateau Beau Cedre

Sama

I znowu od początku

Epilog

Podziękowania

Część 1

Kilka lat temu pewna znajoma zapytała mnie, czy nie odczuwam chęci wydania książki, która opisywałaby moje własne dzieje. Wtedy jeszcze nie rozumiałam tak naprawdę, co w moim życiu może zainteresować kogokolwiek na tyle, aby zechciał o tym czytać.

Rzadko rozmawiałam o swoim dzieciństwie lub miejscu, skąd właściwie pochodzę. Zamiast tego, próbowałam latami dostosować się do innych, stać się taka, jak każdy zwyczajny człowiek w moim otoczeniu. Starałam się zaakceptować kulturę i styl życia, które w zasadzie są mi obce. I chociaż mogłoby się wydawać, że osiągnęłam swój cel, rzeczywistość wygląda inaczej: nie potrafię odnaleźć spokoju wewnętrznego ani poczucia przynależności, choć tak bardzo ich potrzebuję.

Nie jestem szczęśliwa, czuję się często bardzo zagubiona, niczym niespokojna dusza. Wiodę życie wiecznego tułacza, przenoszę się to tu, to tam, łudząc się stale nadzieją, że wreszcie odnajdę jakże gorąco upragnione szczęście i spokój. Niestety, zamiast tego każdorazowo spotyka mnie rozczarowanie.

Moje życie przemija, przybywa mi lat i zaczynam się zastanawiać, gdzie właściwie jest moje miejsce. Coraz częściej powracam myślami do okresu dzieciństwa. Ale skąd ta rozterka? Przecież po piętnastu latach spędzonych w nowoczesnym świecie powinnam się czuć w pełni do niego przystosowana. A jeśli tak nie jest? Czy dzieciństwo może do tego stopnia ukształtować człowieka? Potem znowu wyobrażam sobie, co by się stało, gdyby w świat, w którym ja dorastałam, przeniesiono jakąś 17-letnią dziewczynę wychowaną w Niemczech. Czy ona przeżywałaby taką sytuację inaczej niż ja?

Wszystkie te pytania kłębią mi się w głowie. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że tak naprawdę nie żyję jak należy, lecz tylko egzystuję. Trawi mnie tęsknota, której nie potrafię dokładnie określić, nostalgia za czymś, co wydaje się już utracone na zawsze. Czuję się tak, jakbym się kiedyś lub gdzieś zatrzymała i czegoś nie dokończyła.

Tak więc zdecydowałam się w końcu spisać moją historię — w nadziei, że odnajdę samą siebie i pogodzę się z faktem, iż jestem inna. Zawsze będę inna. I może też zrozumiem wreszcie, gdzie naprawdę jest moje miejsce.

Moja historia

Chciałabym opowiedzieć pewną historię, historię dziewczyny, która wychowała się w innej epoce... Historię o miłości, nienawiści, przebaczeniu, brutalności — i o pięknie życia. To prawdziwa historia... Moja historia.

Jeśli dobrze pamiętam, jest początek października. Mam siedemnaście lat, noszę ciemne, zbyt obszerne spodnie, pasiasty pulower i półbuty, które uwierają ze wszystkich stron i sprawiają wrażenie, jakby lada moment miały mi zmiażdżyć stopy. Co za ból! Do tej pory bardzo rzadko nosiłam buty. Moja kurtka wygląda jak z ubiegłego wieku (i chyba tak właśnie jest). Granatowa, z kapturem, który — gdy zakładam go na głowę — opada mi na oczy. Wszystkie te rzeczy dostałam w prezencie.

Ziąb przeszywa mnie na wskroś, cała drżę z zimna, nie czuję już rąk ani uszu. Nie mam na sobie koszuli ani rękawiczek, szala ani czapki. Zdążyłam już zapomnieć, jak należy się ubierać zimą. Właściwie trudno powiedzieć, czy w ogóle znam zimę.

Stoję na peronie dworca głównego w Hamburgu. Lodowate porywy wiatru smagają niemiłosiernie. Jest tuż po dziewiątej albo może dziesiątej, nie pamiętam dokładnie. Wysadzono mnie tu i wytłumaczono, jak mam iść, aby trafić do właściwego pociągu... Musiałam przy tym zapamiętać mnóstwo liczb. Po jakimś czasie rzeczywiście znalazłam się na właściwym peronie; jest oznaczony numerem 14.

Mam ze sobą torbę, którą kurczowo ściskam ze wszystkich sił oraz walizkę z moim skromnym dobytkiem; tylko tyle mogłam zabrać. W ręku trzymam bilet i bez przerwy, chyba już ze sto razy, zerkam na niego, aby jeszcze raz wbić sobie do głowy numer mojego wagonu.

 

Sabine Kuegler — 2004

 

Nerwy nie pozwalają mi myśleć racjonalnie, mam duszę na ramieniu. Nieufnie, podejrzliwie obserwuję ludzi, którzy kręcą się w pobliżu: niech tylko ktoś spróbuje mnie zaczepić, natychmiast dam mu nauczkę! Wygląda jednak na to, że nikt nie zwraca na mnie uwagi.

Wszystko jest dla mnie tak nowe, tak obce, mroczne i złowieszcze. Kiedy z głośników rozlega się zapowiedź, przenoszę wzrok na tory. Na peronie panuje tak duży zgiełk, że udaje mi się zrozumieć tylko część słów. Patrzę, jak zbliża się pojazd, który ma odmienić moje życie. Oczy robią mi się coraz większe, bo oto dziś, w wieku 17 lat, po raz pierwszy w życiu widzę prawdziwy pociąg.

Zbliża się do mnie z tak zawrotną prędkością, że przerażona cofam się czym prędzej o kilka kroków. Ten pociąg wygląda inaczej niż pociągi, które widywałam w książkach na obrazkach. Nie jest umajony kwiatami, nie ma komina, z którego buchałby dym, i jego kolor również jest inny. Ten pociąg wydaje się olbrzymi i niesamowity, niczym długi biały robak, który wypełza z jakiejś czarnej nory.

Wreszcie nieruchomieje, a ludzie jak szaleni zaczynają się tłoczyć do wejścia. Przez kilka chwil stoję w miejscu jak wryta, zapominam nawet o zimnie i tylko spoglądam na ten olbrzymi pojazd przede mną. Ogarniają mnie jednocześnie ciekawość i lęk. Na boku najbliższego wagonu dostrzegam wypisany numer. Porównuję go z numerem na moim bilecie; nie, to nie ten! Patrzę to w lewo, to w prawo, pociąg zdaje się nie mieć końca. Odruchowo zaczynam biec wzdłuż peronu, dalej i dalej, ale numery mijanych wagonów nadal nie mają nic wspólnego z moim biletem. Nagle rozlega się przeraźliwy gwizd. Przerażona spoglądam za siebie. Jakiś człowiek w mundurze unosi rękę z dziwną pałeczką. Wpadam w panikę, bo domyślam się, że ma to coś wspólnego z odjazdem pociągu. Bez namysłu wskakuję czym prędzej do środka przez drzwi, które widzę akurat naprzeciw siebie. W samą porę, gdyż pociąg właśnie rusza.

Przez moment stoję w bezruchu, nie wiedząc, co teraz robić. Serce wali mi w piersi, jakby chciało mi ją rozsadzić. Zauważam teraz, że jest tu przejście, łącznik do następnych wagonów. Ruszam przed siebie. Z przerażenia oblewa mnie pot. Muszę uważać, aby unikać wzroku ludzi, których będę mijała. Czy te wagony nie mają końca?! Idę, idę i nic! Nagle widzę przed sobą przedział — ładniejszy od tych, które zostawiłam za sobą. To pierwsza klasa. Dalej nie ma już przejścia. Bezradna zatrzymuję się, czuję, jak do oczu napływają mi łzy.

W tym momencie z przedziału wychodzi jakiś mężczyzna, obrzuca mnie wzrokiem. Szybko odwracam się w drugą stronę, ale on podchodzi bliżej i pyta, czy mógłby w czymś pomóc. Spoglądam na niego. Brunet, jasnoniebieskie oczy, ciemny garnitur. Wygląda na trzydzieści kilka lat. Pokazuję mu swój bilet i pytam o wagon z takim numerem. Na korytarzu pojawia się właśnie człowiek w mundurze. Zerka na mój bilet, a potem spokojnie, jakby nigdy nic, informuje mnie, że wsiadłam do niewłaściwego pociągu. Serce zamiera mi na moment, krew odpływa z twarzy. Konduktor widocznie dostrzega, jak bardzo jestem przerażona, bo natychmiast zaczyna mnie uspokajać i tłumaczy, że jadę dodatkowym pociągiem; obydwa kursują tą samą trasą.

Starając się zapanować nad ogarniającą mnie paniką, pytam go, co mam robić. Okazuje się, że niebawem dojedziemy do stacji, na której bez konieczności przechodzenia na inny peron mogę się przesiąść do właściwego pociągu.

Po sprawdzeniu biletu mężczyzny z niebieskimi oczami, który nadal stoi obok mnie, konduktor żegna się i przechodzi dalej. Odprowadzam go wzrokiem. Coś ściska mnie mocno w gardle, znowu odnoszę wrażenie, jakby groziło mi niebezpieczeństwo, wobec którego okażę się bezsilna. Oto znajduję się w obcym kraju, w półmroku wagonu, sam na sam z nieznajomym białym mężczyzną. Nagła myśl wpada mi do głowy: a jeśli ten człowiek zamierza mnie zgwałcić albo nawet zabić, aby okraść mnie z tego, co mam przy sobie? To wszystko, czego się dotychczas nasłuchałam o niebezpieczeństwach czyhających w nowoczesnym świecie, nagle staje się rzeczywistością. Jak się mam bronić? Nie mam przy sobie łuku ze strzałami ani noża!

Z uprzejmym uśmiechem na twarzy obcy mężczyzna pyta, czy nie chciałabym wejść do jego przedziału i posiedzieć tam, dopóki pociąg nie dojedzie do stacji. Potrząsam głową i mówię, że wolę poczekać tu, na korytarzu. Mężczyzna nie daje za wygraną, tłumaczy mi, że w przedziale będzie znacznie wygodniej. Nie ulega już wątpliwości: ten człowiek chce mi wyrządzić krzywdę. Powtarzam: — Nie! — chwytam swoją walizkę i uciekam do małego przejścia między wagonami. Tamten idzie za mną. Pyta, skąd jestem. Drżącym głosem odpowiadam, że z Hamburga.

W tym momencie oddycham z ulgą, bo pociąg zwalnia. Stoję przy samych drzwiach wagonu, mężczyzna jest tuż za mną. Modlę się w duchu, aby wreszcie sobie poszedł. Pociąg się zatrzymuje, chcę wysiąść, ale drzwi się nie otwierają. Co robić? Mam coś przycisnąć czy przesunąć? Szarpię za jakieś uchwyty, wszystko na próżno. Ale oto ten nieznajomy odsuwa mnie lekko na bok, przekręca czerwoną gałkę i drzwi otwierają się przede mną. Co za radość, ujrzeć znowu peron dworca! Jeszcze jeden krok i będę bezpieczna. Szybko dziękuję za udzieloną pomoc i wysiadam z wagonu.

Drzwi zamykają się za mną, w oknie odjeżdżającego pociągu widzę jeszcze ciemną sylwetkę nieznajomego. Rozglądam się dokoła. Jestem tu sama, na peronie nie ma prócz mnie żywej duszy. Panuje już mrok, tylko nade mną świeci kilka pojedynczych lamp. Znowu przypomina o sobie przenikliwy ziąb. Zaczynam cała dygotać, nie znałam dotychczas uczucia przejmującego zimna. Głośno szczękają mi zęby. Tęsknię za parnym upałem tropikalnego lasu, za gorącym słońcem. Nie wiem, gdzie jestem ani co mam zrobić, jeśli ten drugi pociąg nie przyjedzie. Czy zamarznę tu na śmierć?

Czas oczekiwania wydaje mi się wiecznością, ale w końcu pociąg nadjeżdża. Na szczęście tym razem odnajduję właściwy wagon. Wsiadam do środka, dostrzegam wolne miejsce i domyślam się, że mam odstawić walizkę na dużą półkę po drugiej stronie korytarza, gdzie leżą też inne walizy. Pozostawiam tam swój dobytek przekonana, że prędzej czy później padnie on ofiarą kradzieży, bo z miejsca, gdzie siedzę, nie mogę mieć go na oku. Ale w tym momencie jest mi to najzupełniej obojętne. Ledwie trzymam się na nogach, stopy pieką mnie boleśnie, jestem zmęczona i zrezygnowana.

Wreszcie siadam i sięgam po pasy, aby je zapiąć. Nie mogę ich znaleźć, zaczynam więc szukać na sąsiednim siedzeniu. Również bezskutecznie. Dopiero teraz widzę, że nie przypasał się nikt z pasażerów. Wydaje mi się to dość ryzykowne i niebezpieczne, ale widocznie tak musi być. Muszę pamiętać, że znajduję się w obcym kraju... w kraju, który tylko na papierze jest moim.

Kołysanie pociągu działa na mnie kojąco. Ściągam buty i siadam w kucki, aby rozgrzać trochę stopy. Szczelnie otulona kurtką wyglądam przez okno i popatruję na księżyc, który tu wydaje się tak ciemny i mały, tak niepozorny, jakby się wypalał. Łzy stają mi w oczach, spływają po chłodnych policzkach. Gdzie się podział ten dobrze mi znany księżyc, pewny siebie, pełen sił i życia, który świeci tak intensywnym blaskiem, że nawet nocą można ujrzeć własny cień?! Odchylam głowę na oparcie i zamykam oczy.

Pociąg nabiera tempa, moje myśli mkną wraz z nim. Wyobraźnia powala mi opuścić to ciemne zimne miejsce. Uciekam w przeszłość. Przed moimi zamkniętymi oczami pojawiają się

 

 

kolory: błękit, biel i zieleń. Biegnę tam, gdzie ciepłe, słońce wita mnie radośnie, jego promienie biegną razem za mną, otaczają mnie, tańczą wokół mnie, obdarzają moje ciało dobroczynnym żarem. Widzę zieleń pól, barwne miasta pełne ludzi, głębokie ciemne doliny poprzerzynane wąskimi rzeczkami, a także ogromne gęste lasy.

A potem bezkresne morze, które zdaje się sięgać aż po horyzont. Widzę już też ukochaną nade wszystko puszczę: jak okiem sięgnąć, zielone wyniosłe drzewa; cudowny rozległy zielony dywan, łagodny i jednocześnie potężny, zielony i jednocześnie mieniący się bogactwem innych różnorakich barw. Widok, który stawał mi przed oczyma już setki razy i zawsze wywołuje u mnie uczucie zachwytu i podziwu. Potężna dżungla w Irian Jaya... mój dom, Zagubiona Dolina.

Zagubiona dolina

Jako dziecko często marzyłam, aby móc latać jak ptak, który szybuje wysoko nad wierzchołkami drzew, unosząc się z wiatrem. I nadszedł w końcu dzień, kiedy poleciałam. Był styczeń 1980 r. gdy wybraliśmy się w podróż, która już na zawsze miała odmienić moje życie.

Mniej więcej od roku mieszkaliśmy całą rodziną na terenie filii usytuowanej w dżungli w Zachodniej Papui, zachodniej części wyspy Nowa Gwinea. Główna baza znajdowała się wprawdzie w stolicy Jayapura na wybrzeżu, jednak dostanie się w głąb wyspy wymagało odbywania długich i kosztownych lotów. Dlatego kilka rodzin wspólnymi siłami zbudowało w środku dżungli niewielką osadę, którą nazwano Danau Bira.

Wśród mężczyzn i kobiet, członków grupy, byli językoznawcy, antropologowie, piloci, misjonarze i inni — wszyscy przygotowani do realizacji określonych projektów w dżungli. Ale to nie obchodziło nas, dzieci. Dla nas Danau Bira była po prostu istnym rajem. Na wykarczowanej polanie o powierzchni około trzech kilometrów znajdowały się domy mieszkalne, niewielkie lądowisko, mały urząd pocztowy, budynek przeznaczony na miejsce zebrań, restauracja i bardzo mała szkoła. Był nawet generator, który codziennie przez parę godzin zaopatrywał nas w energię elektryczną. Wąska, wyłożona drobnymi kamieniami droga biegła przez całe osiedle.

Nasz drewniany dom wznosił się na wzgórzu, skąd roztaczał się wspaniały widok na jezioro Danau-Bira. Żyliśmy tam odcięci od cywilizacji, w stworzonym przez siebie niemal idealnym świecie. Właśnie skończyłam siedem lat, miałam krótkie jasne włosy, niebieskie oczy i byłam chuda jak szczapa. Jako średnia spośród trojga rodzeństwa zyskałam opinię pierwszej dzikuski, obdarzonej wybujałą fantazją i niezdolnej usiedzieć ani chwili w domu. Uosobieniem spokoju była natomiast moja siostra Judith, starsza ode mnie o dwa lata, typ artysty. Zamiast bawić się i dokazywać z innymi, wołała siedzieć na drzewie i malować. I wreszcie brat, młodszy ode mnie o dwa lata Christian, mój wiemy cień, skory do wszelkich psikusów, jakie przychodziły mi na myśl, i doskonały jako narzędzie do ich realizacji. Jego największą zaletą była wspaniała pamięć, co jednak nie zawsze okazywało się dla mnie korzystne, bo gdy dochodziło między nami do sprzeczki — a to zdarzało się dość często — mama była skłonna wierzyć raczej jemu niż mnie.

Jeśli chodzi o rodziców, zdecydowali się na tak niezwykły tryb życia, gdyż jako językoznawcy i misjonarze przygotowywali się do nowego zadania: nawiązać bliski kontakt z niedawno odkrytym plemieniem tubylców.

W bezpośrednim sąsiedztwie Danau Bira żyły dwa plemiona, Dani i Bauzi, które już od dłuższego czasu miały styczność z tak zwanym światem zewnętrznym. Ale rok temu mojemu ojcu udało się odnaleźć podczas jednej z ekspedycji plemię, znane dotychczas jedynie z legend i krążących pogłosek: Fayu. Historia tego odkrycia jest niezwykle frapująca — nieco później opowiem ją szczegółowo. W każdym razie od tamtej pory ojciec spędzał dość dużo czasu wśród Fayu, w okolicy zwanej nieprzypadkowo Zagubioną Doliną.

I właśnie owego styczniowego poranka 1980 r. nadeszła ta chwila: tego dnia my, dzieci, miałyśmy razem z mamą poznać to nowo odkryte plemię.

Już o świcie, kiedy otworzyłam oczy, za oknami panowała upalna i duszna pogoda. Słońce bezlitośnie słało na nas palące promienie. Nie dojrzałam w górze ani jednej chmurki, jedynie bezkresne, czyste błękitne niebo, aż po horyzont. Ptaki, uciekając przed żarem, zaszyły się w gęstwinie krzewów. Jedynie jakieś nieliczne odważne owady ćwierkały melodyjnie ze swych leśnych kryjówek.

Byłam bardzo przejęta i spakowałam już swoje rzeczy do plecaka. Poprzedniego wieczoru mama dała nam obszerną listę, podzieloną na dwie szpalty. Nad pierwszą z nich widniało polecenie: „Zapakować”, a nad drugą: „Nie wolno brać ze sobą”. Do dziś nie znam nikogo o bardziej praktycznym podejściu do czynności pakowania się przed podróżą niż ma go nasza mama.

A teraz mama postanowiła jeszcze raz sprawdzić nasze bagaże. — Sabine — zapytała — czy aby na pewno spakowałaś wszystko tak, jak było omówione?

Z miną niewiniątka spojrzałam na nią szeroko otwartymi oczyma, które musiały wyrażać zdumienie.

— Oczywiście, mamo!

— No, to obejrzymy twoje dzieło — odparła, a ja wiedziałam już, co mnie czeka.

Z westchnieniem otworzyłam plecak i po chwili mama, kręcąc głową, wyciągnęła z niego dwa słoiki z moimi ulubionymi pająkami.

— Ależ mamo! — zawołałam zrozpaczona. — One mnie potrzebują, jestem ich matką!

— W takim razie muszą sobie znaleźć nową matkę — brzmiała bezlitosna odpowiedź.

— A Judith spakowała rzeczy, które zabroniłaś brać ze sobą — mruknęłam wściekła.

Judith spojrzała na mnie przerażona. Jej plecak był przecież wypchany książkami z dziedziny sztuki, była tam także nowa sukienka z Niemiec.

Minius, młodzieniec z plemienia Dani, którego przyjęliśmy pod swój dach, pomógł matce wynieść bagaże. Dość liczna grupa jego ziomków czekała już, aby rozlokować nasze rzeczy na łodzi, która miała nas dowieźć do małego lotniska w dżungli. Iść tam piechotą byłoby za ciężko. Miałam na sobie długie spodnie i bluzeczkę, ale na polecenie mamy wzięłam jeszcze kurtkę, choć nie wiem, po co. W taki upał! Zimno było ostatnią rzeczą, jaką potrafiłam sobie w tym momencie wyobrazić.

— Wolisz popłynąć pierwszą łodzią, czy drugą? — zapytała mama.

Zdecydowałam się na pierwszą i wyszłam przed dom, gdzie czekał już na mnie Christian. Judith wybrała drugą łódź, aby popłynąć razem z mamą.

Wąską kamienistą ścieżką dobiegliśmy do małej drewnianej kładki. Mimo woli spojrzałam w dół, a na widok kolorowej salamandry pod mostkiem natychmiast rzuciłam na ziemię plecak z kanistrem i pomknęłam ją schwytać. Christian, który biegł przede mną, zatrzymał się.

— Sabine, szybciej, bo łódź odpłynie bez nas! — zawołał. — I tak nie będziesz mogła zabrać tej salamandry ze sobą!

Szybko odwróciłam się w stronę domu i dostrzegłam ostrzegawczy wzrok mamy. Do dziś nie potrafię pojąć, w jaki sposób udawało jej się zawsze odgadnąć moje zamiary. Żałowałam bardzo, że nie mogę zastąpić moich ulubionych pająków innym zwierzątkiem, ale musiałam pogodzić się z tą myślą, weszłam z powrotem na mostek, podniosłam swoje rzeczy i pobiegłam za Christianem.

Kilka metrów dalej ścieżka opadała, wiodąc na przystań. Pomost sklecony z desek był niczym molo wysunięty w wodę. Wskoczyliśmy do łodzi i usiedliśmy na małych deszczułkach służących za krzesełka. Jeden z Dani zapuścił silnik i łódź wypłynęła na jezioro. Wiatr przyjemnie owiewał, przynosił ulgę. W poszukiwaniu większej ochłody zanurzyłam rękę w wodzie i opryskałam sobie twarz oraz włosy. Minęliśmy kilka pojedynczych drewnianych domów i przystani, potem jakiś czas płynęliśmy wzdłuż brzegu pokrytego nieprzejrzaną dżunglą, aż wreszcie w tym gąszczu zieleni pojawiła się luka, która wyglądała jak długa szeroka droga porośnięta trawą: lądowisko... Ciągnęło się od zaokrąglonego wierzchołka wzgórza aż do samej wody. Mówiąc wprost: pilot, który nie zdołałby poderwać maszyny do góry w odpowiednim momencie, naraziłby pasażerów na przymusową kąpiel w jeziorze.

Po przybiciu do brzegu wyskoczyliśmy z łodzi, biorąc tyle bagażu, ile zdołaliśmy udźwignąć. Kiedy dotarłam na lotnisko, przygotowania do odlotu toczyły się już pełną parą. Pilot krzątał się przy śmigłowcu i obchodził go ze wszystkich stron, ponownie sprawdzając silnik, aby upewnić się, czy wszystko w porządku. Kilku Dani uganiało się za dzikami i kurami, które włóczyły się po całym terenie i oznaczały potencjalne niebezpieczeństwo, mogły bowiem potem stać się przyczyną wypadku.

Nasze bagaże leżały na trawie, mój brat siedział na skrzyni, pilnując ich. Jeśli o mnie chodzi, byłam tak podniecona, że nie mogłam oderwać oczu od śmigłowca. Czy to naprawdę możliwe, że polecimy nim już niedługo? Był to model Bell 47, z szybą czołową w kształcie przezroczystej półkuli. Wzdłuż boków biegły wąskie płaty nośne, na których umocowano bagaże. Śmigłowiec przypominał teraz pękatą ważkę. Pilot odwrócił się do mnie i zapytał po angielsku:

— No jak, Sabine, przeprowadzasz się do nowego domu?

Radośnie podniecona przytaknęłam i zapewniłam go, że bardzo się cieszę.

— Wzięłaś kurtkę?

On też o tej kurtce?! Kiwnęłam głową i zapytałam, po co mi kurtka. Pilot wyjaśnił, że podczas lotu na dużej wysokości byłoby mi bardzo zimno.

Dalszą rozmowę przerwał głośny krzyk Christiana. Natychmiast pobiegłam w tamtą stronę, ale na jego widok parsknęłam śmiechem. Jak się okazało, Christian chciał pomóc tubylcom przegonić z lądowiska szczególnie upartego dzika, pośliznął się jednak przy tym na dużym placku świńskiego łajna, a teraz leżał na nim i krzyczał: — Ratunku, ja mierdzę!

— Nie, Christian, ty nie mierdzisz, tylko śmierdzisz — śmiałam się. — I to bardzo!

— Nieprawda! — zawołał ze złością. — Wcale nie śmierdzę!

— Właśnie że tak. I dlatego teraz będziemy musieli przywiązać cię sznurem pod śmigłowcem, jeśli masz polecieć z nami.

— Nie! — zawołał jeszcze głośniej. — Nieprawda! — Chwycił garść łajna i cisnął we mnie. Wściekła rzuciłam się na niego. Biliśmy się w tym świńskim łajnie, pośrodku lądowiska, otoczeni rozbawionymi Dani, ale po chwili zza rogu wybiegła mama, a za nią Judith. Mama już z daleka usłyszała nasze wrzaski. Pilot powitał ją szerokim uśmiechem; wiedział, że tylko ona jest w stanie przywrócić spokój. Judith spojrzała na nas z politowaniem.

— Zawsze wiedziałam, że to nie moja rodzina — oświadczyła melodramatycznym tonem.

Mama energicznie pokręciła głową. Oto staliśmy przed nią, ja i Christian, utytłani od stóp do głów, a wokół nas, zwabione zapachem, zbierały się już muchy. Mama zaprowadziła nas do jeziora, gdzie musieliśmy się rozebrać i umyć porządnie pod jej bacznym okiem. Brudne ubranie włożyła do pustej torby, a Minius wyciągnął z naszych bagaży czyste rzeczy.

 

Lądowanie śmigłowca w Foida

 

Judith pozostała w tyle, aby niezwykle rozbawionemu pilotowi opowiedzieć, jak do tego doszło, że wychowuje się w tej rodzinie, mimo iż właściwie jest z pochodzenia księżniczką.

I wreszcie nadeszła ta chwila: pilot zaprosił nas, żebyśmy weszli na pokład śmigłowca. Miejscem do siedzenia była jedynie długa ławka. Christianowi pozwolono usiąść obok pilota, który jeszcze raz skontrolował wszystkie przyrządy. Potem wsiadły Judith i mama, a na końcu ja; zależało mi na tym, aby siedzieć na samym skraju ławki, na co mama po długim namyśle i naradzie z pilotem wyraziła wreszcie zgodę. Miałam teraz powody do radości: aby zmniejszyć obciążenie, zdemontowano drzwiczki śmigłowca, tak więc siedziałam tuż przy otworze wyjściowym i mogłam bez przeszkód spoglądać w dół.

Przed startem zjawił się mechanik, Amerykanin. Zapiął nam pasy i sprawdził, czy dobrze spełniają swoje zadanie. Przedtem założyłam kurtkę i obecnie miałam nieodparte wrażenie, że zaraz się uduszę.

Mechanik pożegnał się i ręką dał pilotowi sygnał do startu. Rozległ się donośny hurkot — i olbrzymie śmigło zaczęło wirować, wywołując tak silny pęd powietrza, że wszystko w pobliżu odfrunęło w dal. Podniecenie narastało we mnie z każdą chwilą; wyjrzałam na zewnątrz, czując, że z wolna odrywamy się od ziemi.

Wznosiliśmy się coraz wyżej i wyżej, a potem przednia część śmigłowca pochyliła się lekko w dół i nareszcie ruszyliśmy poziomo do przodu, ponad jeziorem, aż do skraju puszczy. Wtedy maszyna gwałtownie wzbiła się w górę, lecąc tuż nad potężnymi drzewami. Co za wspaniały widok: jak okiem sięgnąć, w dole pod nami rozpościerał się jeden z największych lasów deszczowych na świecie!

Lecę! Czułam napływ adrenaliny do mózgu, co w całym ciele wywołało cudowny stan euforii. Drzewa pode mną wydawały się tak blisko! Miałam wrażenie, że wystarczy wyciągnąć rękę, aby dotknąć ich wierzchołków. Zieleń, brąz i pomarańcz mieszały się w dole, tworząc wspaniałą paletę barw.

Wstrzymałam oddech, zamknęłam oczy. Zimne podmuchy wiatru spadały na mnie niczym potężne fale. Nigdy dotąd nie wyobrażałam sobie, że mogą istnieć tak olbrzymie różnice temperatury. Otworzyłam z powrotem oczy, spojrzałam w dół i zobaczyłam pod nami dwa białe ptaki. Widocznie hałas czyniony przez śmigłowiec nie robił na nich żadnego wrażenia. Co za przeżycie! Ach, gdybym mogła teraz jak ptak rozpostrzeć ramiona i poszybować w świat! Wiatr atakował nas z taką furią, że odruchowo zaciskałam dłonie na pasie; nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że jeśli tylko przestanę się trzymać, pęd powietrza porwie mnie ze sobą.

Lot trwał mniej więcej godzinę, ale mnie się zdawało, że upłynęło zaledwie kilka oszałamiających minut, i już w dole ukazała się wioska Kordesi, niewielka osada. Ujrzałam tubylców z plemienia Dou; stali na ziemi i machali do nas rękami. Śmigłowiec skręcił w lewo nad szeroką rzekę, która połyskiwała mieszaniną matowego brązu i lśniącego błękitu. Lecieliśmy zgodnie z jej biegiem mniej więcej pół godziny, dopóki rzeka nie wykonała ostrego zakrętu, a my znaleźliśmy się nad polaną.

Lądowisko okazało się szerokim pasem trawy. Po lewej stronie wyzierały pojedynczo spomiędzy drzew drewniane chaty okryte palmowymi liśćmi. Z prawej strony zwracał uwagę błyszczący jasny drewniany dom, częściowo obłożony blachą aluminiową i okolony zagajnikiem wysokich drzew. Ujrzałam też liczną grupę ciemnoskórych tubylców; właśnie biegli przed siebie i niebawem wtopili się w gąszcz puszczy. Na skraju trawiastej polany pozostał tylko jeden człowiek i machał ku nam ręką. Mój ojciec. Śmigłowiec zwolnił prędkość i opadał na ziemię.

Wokół nas powstała pustka, pęd powietrza wytworzony przez śmigło zdmuchnął wszystko, giął krzewy i trawę. Potem poczułam ostre szarpnięcie. Maszyna wylądowała.

Pierwsze spotkanie

Pilot wyłączył silnik, ale upłynęło jeszcze sporo czasu, zanim śmigło zwolniło obroty i wreszcie znieruchomiało. Nagle zapadła cisza, głucha cisza... ani śpiewu ptaków, ani ludzkich głosów, ani warkotu silnika. Kilka sekund później uderzyła nas w twarz niczym potężna pięść fala gorąca. Zaskoczona i przerażona zaczerpnęłam głęboko powietrza i odpięłam pas, aby móc zdjąć kurtkę. Zaciekawiona rozejrzałam się dokoła, ale nie dostrzegłam żadnego człowieka ani zwierzęcia. Okolica wyglądała na wyludnioną.

Przy śmigłowcu stał już tata. Pochwycił mnie i przeniósł na ziemię, ucałował i kazał zaczekać na skraju polany. Nogi uginały się pode mną, jakby były z waty. Następna wydostała się z maszyny mama. Judith, w typowym dla siebie wielkopańskim stylu, wyciągnęła rękę ku tacie, on zaś ucałował ją w policzek i pomógł wysiąść.

— Tatusiu, jak ty nieładnie pachniesz! — zawołała natychmiast. — Musisz się wykąpać! — Tata roześmiał się i wziął na ręce Christiana.

— Nieprawda! — zaprotestował mój braciszek. — Pachniesz ładnie i cieszę się, że jesteśmy już razem.

— No, nareszcie ktoś, kogo uradował mój widok!

Mama oczywiście dyplomatycznie zapewniła go, że i ona się cieszy, ale mimo to kąpiel na pewno by mu nie zaszkodziła. Tata rzeczywiście wyglądał dość niezwykle. Po raz pierwszy widziałam go z brodą, zwichrzone włosy opadały mu w nieładzie na twarz. Na szyi nosił mokrą od potu chustę, głowę chronił przed słońcem kapelusz z szerokim rondem. Potem, gdy tata znowu spędzał dużo czasu w dżungli, nazywaliśmy go żartobliwie Mojżesz. Ale już za pierwszym razem zrozumieliśmy, że w puszczy czuje się naprawdę doskonale, po prostu był w swoim żywiole!

Na chwiejnych nogach podążyłam za Judith. Po chwili dołączył do nas Christian. Staliśmy tak jakiś czas, nie bardzo wiedzieliśmy, co mamy robić. W pewnej chwili usłyszałam głos taty: zwrócony ku gęstwinie puszczy wołał coś w nieznanym mi języku. Pełni napięcia czekaliśmy na to, co się teraz wydarzy.

Niebawem ujrzeliśmy grupę mężczyzn, którzy powoli wychodzili z lasu. Zbliżali się do nas cicho, niemal bezszelestnie. Judith, Christian i ja przytuliliśmy się do siebie przerażeni. Nigdy przedtem nie widzieliśmy tak dzikich ludzi. Byli wyżsi niż tubylcy z innych plemion, jakie poznaliśmy do tej pory, ciemnoskórzy, o czarnych kędzierzawych włosach i zupełnie nadzy. Głowy częściowo pokrywały czarne strusie pióra, w nosach widniały wpięte tam długie cienkie kości; dwie z nich były skierowane w górę, a jedna przechodziła na wylot przez skrzydełka nosa. Nad brwiami tubylcy nosili dwie płaskie kości, przytrzymywane opaską z kory drzewa. W jednej ręce trzymali łuki i strzały, w drugiej kamienne toporki. Już po chwili otaczali nas ciasnym kręgiem, przeszywając przenikliwym spojrzeniem czarnych oczu.

Ich twarze wydawały mi się upiorne i ponure. Judith ściskała mi dłoń ze wszystkich sił, Christian skrył się za nami. Czułam, że lada moment moja starsza siostra wpadnie w panikę, oddychała bowiem coraz szybciej. Jej długie blond włosy przyciągały uwagę wszystkich wojowników. Odruchowo cofnęła się o krok, gdy jeden z tubylców wyciągnął ku niej rękę, aby ich dotknąć.

Przerażona zawołałam tatę. Na dźwięk mojego głosu mężczyźni odskoczyli do tyłu, a po chwili zjawił się już nasz wybawca. Tata znowu powiedział coś do tubylców w tym języku, którego nigdy przedtem nie słyszałam. Potem odwrócił się do nas i wyjaśnił, że są to mężczyźni z plemienia Fayu, z rodu Iyarike, i że z ich strony nie mamy się czego obawiać. Ci ludzie są po prostu zaciekawieni, bo nigdy w życiu nie widzieli jeszcze białych dzieci. Następnie tata ujął mnie za rękę i zaprowadził do jednego ze starszych wojowników Fayu, podał moją dłoń tamtemu i powiedział:

— To jest wódz Baou. On właśnie wyraził zgodę, abyśmy tu zamieszkali.

 

Wojownicy Fayu z rodu Iyarike składają nam wizytę

 

Wódz Baou nagle nachylił się do mnie i oburącz objął mnie za głowę. Przestraszyłam się, bo przyszło mi na myśl, że chce mnie pocałować w usta. Ale on zamiast tego przytknął swoje spocone czoło do mojego i potarł nim kilkakrotnie. Tata roześmiał się, widząc moją zdumioną minę, a potem wyjaśnił, że członkowie plemienia Fayu pocierają się wzajemnie czołami na powitanie — ten gest oznacza mniej więcej tyle, co podanie sobie rąk przez białych.

Tak samo Fayu zachowali się teraz wobec Judith i Christiana. Do końca dnia mieliśmy na czołach ciemne plamy — ślad potu i brudu.

Po powitaniu tubylcy zaczęli dotykać naszych włosów, a potem naszej skóry i twarzy. Mówili przy tym coraz głośniej i z coraz większym podnieceniem. Początkowy lęk, jaki odczuwaliśmy przed nimi, ustąpił miejsca zwykłej dziecięcej ciekawości.

Po kilku minutach udało nam się przedrzeć przez tłum Fayu. Pobiegliśmy do śmigłowca i wtedy dostrzegłam na skraju puszczy kilka nagich kobiet. Nosiły na rękach małe dzieci i wcale nie wyglądały tak dziko jak mężczyźni. Ostrożnie, krok za krokiem, zbliżyłam się do nich. Ale dzieci na mój widok zaczęły płakać, a kobiety rzuciły się do ucieczki i po chwili znikły w mrocznym gąszczu lasu. Przez moment odprowadzałam je wzrokiem, ale potem wróciłam w stronę śmigłowca, gdzie tata i pilot wyładowywali właśnie nasze rzeczy. Wojownicy pomogli im przenieść bagaże do naszej chaty.

Mój nowy dom znajdował się na małej polanie, pomiędzy rzeką Klihi z prawej strony i puszczą z lewej. Dom stał na warstwie grubych drewnianych bali, ponieważ ten teren regularnie nawiedzała powódź.

Całość budowli oplatała zielona siatka druciana dla ochrony przed owadami i różnego rodzaju robactwem. Byłby to nawet dobry pomysł, gdyby przynosił pożądany skutek. W rzeczywistości owe środki ostrożności nie zdawały egzaminu, a my raz po raz miewaliśmy nocami nieproszonych gości. Mama całymi latami musiała wstawać w nocy i polować na szczury lub rozmaite owady. Był to powód do radości dla Fayu, którzy następnego ranka spożywali tę zdobycz na śniadanie.

Wnętrze domu było podzielone na dwie części: jedna służyła za kuchnię, jadalnię i pokój dzienny, druga za sypialnię. Do sypialni przylegała mała łazienka. Nie było żadnych drzwi; zastępowały je zasłony z materiału, umocowane na suficie. Zasłona odsunięta na bok oznaczała wstęp wolny, zasuwało się ją natomiast, jeśli pomieszczenie było przez kogoś zajęte.

Do skromnego pod względem ilościowym „wyposażenia luksusowego”, zainstalowanego przez tatę, należały dwie umywalki: jedna w łazience, druga w kuchni. Wody deszczowej, doprowadzanej z kilku metalowych baryłek do wnętrza domu, używaliśmy do przyrządzania posiłków i picia. W okresach suszy miewaliśmy z tym jednak problemy. Musieliśmy wtedy nabierać wodę z rzeki i gotować ją przed spożyciem.

W kuchni stał mały prymus na naftę z dwoma palnikami; na tej maszynce gotowaliśmy posiłki. Na przeciwległej ścianie tata

 

Przystrojony wojownik Fayu

 

powiesił zwykłe deski jako półki, na których trzymaliśmy patelnie, garnki, talerze, kubki i tak dalej. Do pokoju dziennego przylegało jeszcze jedno niewielkie pomieszczenie ze stołem i półkami na ścianach. Była to nasza spiżarnia. Na małym stole leżała krótkofalówka, przez którą każdego ranka, punktualnie o ósmej, musieliśmy się łączyć z bazą w Danau Bira. Nie mieliśmy prądu, lecz tylko akumulator, a Danau Bira zaopatrywano w energię elektryczną jedynie w ograniczonym stopniu, uzgodniono więc, że o tej określonej porze muszą się meldować wszystkie osoby przebywające w puszczy. Wymagały tego względy bezpieczeństwa. Jeśli któraś ze stacji nie zgłaszała się w ciągu trzech dni, wysyłano tam śmigłowiec, aby się przekonać naocznie, jaka jest przyczyna milczenia.

Długa zasłona z materiału dzieliła sypialnię na dwie części: jedna była przeznaczona dla mnie i Judith, drugą zajmowali rodzice i Christian. Na łóżkach, skleconych z długich desek zbitych gwoździami, leżały cienkie materace z gąbki. Nad łóżkami wisiały moskitiery, których brzegi wciskałyśmy w nocy pod materace, aby uniemożliwić dostęp komarom i innym owadom.

Obydwa łóżka, moje i Judith, tata umocował dokładnie pod oknem — zapewne po to, aby upał nie dawał się nam tak bardzo we znaki, jako że okno składało się wyłącznie z zielonej drucianej siatki. I rzeczywiście, dzięki takiemu usytuowaniu łóżek miałyśmy więcej chłodu... zwłaszcza gdy padał deszcz. Bo w tropikach deszcz nie pada, ale leje strumieniami. Nierzadko budziłyśmy się w nocy przemoczone do nitki. Wtedy wstawałyśmy, ściągałyśmy z siebie mokre rzeczy i przekradałyśmy się do drugiej części pokoju, do rodziców, którzy potem budzili się nad ranem z trójką dzieci w swoim łóżku, zamiast z jednym.

„Łazienka” składała się z małej umywalki i powierzchni z cementu, gdzie przed pójściem spać myliśmy sobie nogi. Mieliśmy też toaletę, w której jednak spłuczki wolno nam było używać nader rzadko — ze względu na konieczność oszczędzania wody. Zamiast tego tata przynosił wodę z rzeki w wiadrze, które stawiał obok ubikacji.

Właśnie dokonywaliśmy oględzin naszego nowego domu, kiedy Christian odkrył na ścianie coś niesamowitego: olbrzymiego czarnego pająka! Był wielkości porządnego steku, nic więc dziwnego, że wpatrywaliśmy się w niego zafascynowani. Tata zawołał, żebyśmy nie ważyli się ruszyć z miejsca, a sam pobiegł po parang (długi nóż do wyrąbywania przejścia w gęstwinie dżungli). Po chwili wrócił uzbrojony w to groźne narzędzie i ruszył na pająka.

— Nie, tato! — zawołałam przerażona. — Chcę zatrzymać sobie tego pająka! — Było już jednak za późno. Tata trafił jednym ciosem, rozgniótł ofiarę na ścianie.

— Jak fajnie... — zachwycił się Christian. — Popatrz, jeszcze rusza nogami!

U innych ten widok wzbudził jedynie odrazę, a ja opłakałam rzewnymi łzami stratę tak wspaniałego okazu, który mógłby być chlubą ciekawej kolekcji. Mama, nie namyślając się długo, zabrała nas na dwór, abyśmy popatrzyli na odlot śmigłowca, a tata, który został w domu, wycierał w tym czasie umazaną ścianę.

Epizod z pająkiem szybko poszedł w niepamięć; w miejscu, w którym miałam odtąd żyć, było zbyt wiele pasjonujących rzeczy do oglądania i odkrywania, abyśmy mieli zbyt długo zaprzątać

 

Zlewej: pracownia taty, z prawej: nasz domek gościnny

 

sobie głowy tą jedną przygodą. Śmigłowiec wystartował w drogę powrotną do Danau Bira. Stałam przed domem, dopóki odgłos silnika nie ucichł w oddali. Potem rozejrzałam się dokoła, popatrzyłam na szeroką chłodną rzekę, która płynęła w pobliżu, na chaty, w których mieszkali Fayu, na mroczną gęstwinę puszczy i wreszcie na nasz nowy dom. Potem odwróciłam się, by rzucić okiem na tubylców Fayu, którzy nadal obserwowali mnie z nie mniejszą ciekawością, niż ta, z jaką ja patrzyłam na nich.

Nie pamiętam już, co w tym momencie chodziło mi po głowie, ale musiało to być coś pięknego, jestem tego pewna. Bo czyż tak wspaniała okolica i to fascynujące, zapierające dech w piersiach życie, bezpieczne na łonie nieskrępowanej natury, mogły nieść ze sobą coś złego? Czułam się tu doskonale, tu był mój nowy dom.

Mimo upływu lat uczucie szczęścia nie opuszczało mnie — nawet w tym trudnym okresie, kiedy walczyłam ze śmiercią. Właśnie do takiego życia byłam stworzona, takie życie odpowiadało mi najbardziej — bez reguł i stresu. O takim życiu marzę jeszcze dziś.

A tu, przy niedawno odkrytym plemieniu Fayu, osławionym z powodu swego kanibalizmu i niewyobrażalnego okrucieństwa; przy plemieniu, które znajdowało się jeszcze na etapie epoki kamiennej i które miało się dopiero nauczyć kierować miłością zamiast nienawiści i wybaczać zamiast mordować; przy plemieniu, które stało się częścią mnie samej, tak jak i ja stałam się jego częścią — tu moje życie uległo zmianie. Przestałam być Niemką, przestałam być białą dziewczyną z Europy. Odtąd byłam już jak ci tubylcy: byłam dziewczyną z plemienia Fayu z rodu Iyarike.

Tego wieczoru, kiedy leżałam już w łóżku, przyszedł do mnie tata i odmówiliśmy modlitwę, którą jeszcze teraz odmawiam wspólnie z dziećmi wieczorami, przed pójściem spać. Modlitwę, która towarzyszyła mi przez te wszystkie lata, napełniając mnie każdorazowo niewyobrażalnym wprost poczuciem bezpieczeństwa:

Kto przebywa w pieczy Najwyższego i w cieniu Wszechmocnego mieszka, mówi do Pana: Ucieczko moja i Twierdzo, mój Boże, któremu ufam. Bo On sam cię wyzwoli z sideł myśliwego i od zgubnego słowa. Okryje cię swymi piórami i schronisz się pod jego skrzydła: Jego wierność to puklerz i tarcza. W nocy nie ulękniesz się strachu ani za dnia — lecącej strzały, ani zarazy, co idzie w mroku, ni moru, co niszczy w południe. Choć tysiąc padnie u twego boku, a dziesięć tysięcy po twojej prawicy: ciebie to nie spotka. Niedola nie przystąpi do ciebie, a cios nie spotka twojego namiotu, bo swoim aniołom dał rozkaz o tobie, aby cię strzegli na wszystkich twych drogach.

Psalm 91

Plemię Fayu

Pierwsza noc przebiegła spokojnie. Rano obudziłam się w swoim łóżku i wyjrzałam z okna na skraj puszczy. Drzewa były olbrzymie, znacznie przewyższały nasz dom. Wsłuchiwałam się w głosy ptaków, w ich piękne poranne trele, które brzmiały dość tajemniczo i dodały mojej fantazji skrzydeł.

Judith była jeszcze pogrążona we śnie. W domu panowała zupełna cisza. Leżałam tak, aż w końcu uznałam, że już dosyć tych nudów, wyskoczyłam więc z łóżka i zajrzałam do rodziców, aby przekonać się, czy już wstali. Byłam bardzo podekscytowana, chciałam koniecznie wyjść na zewnątrz, obejrzeć dokładnie nowe miejsce zamieszkania. Jednak nic nie wskazywało na to, że rodzice nie śpią, wyszłam na małą werandę, która oddzielała drzwi domu od schodków wiodących na dół. Po raz pierwszy poddałam się w pełni urokowi otoczenia.

Po lewej stronie ujrzałam rzekę Klihi i z trudem powstrzymałam się, by nie wskoczyć w jej nurt. Mimo wczesnej pory już teraz zaczynał się upał. Było jasne, że jeszcze trochę, a pełnię władzy przejmie słońce, zmuszając nawet swoich najżarliwszych zwolenników do szukania ratunku w cieniu. Tuż przede mną z brunatnej gliniastej ziemi wyrastały pojedyncze drzewa. W odległości około dziesięciu metrów na prawo ode mnie, na skraju puszczy, stał jeszcze jeden drewniany dom. Jak się potem okazało, zbudowano go dla gości, których właściwie nie mieliśmy nigdy, więc dom niemal cały czas stał pusty. Kilka metrów dalej ujrzałam jeszcze mniejszą chatę; była to pracownia taty. W następnych latach ojciec miał spędzać w niej dużo czasu, aby uczyć się języka plemienia Fayu i badać go.

 

Kobiety z plemienia Fayu

 

Wioska Fayu powoli budziła się do życia. Jej mieszkańcy już mnie zauważyli i zapewne byli w tym samym stopniu żądni wybadania mnie, w jakim i ja pragnęłam ich poznać. Podchodzili więc coraz bliżej, bacznie obserwując mnie i każdy mój ruch.

Po raz pierwszy były wśród nich także kobiety i dzieci gromadzące się w małych grupkach. Dzieci były zupełnie nagie, niektóre z nich miały silnie wzdęte brzuchy. Jak się potem dowiedziałam, był to efekt jelitowego zakażenia czerwiami. Część dzieci miała włosy o czerwonej barwie, objawy świadczące o awitaminozie. Najbardziej jednak interesowały mnie kobiety. Były niższe od mężczyzn, ale wykazywały sporo cech męskich. One również były nagie, jedynie między nogami były okryte plecionką z kory drzewa. Dziś powiedziałabym, że owa plecionka przypominała modne nakrycie na włosy. Przede wszystkim jednak intrygowały mnie ich piersi: ekstremalnie obwisłe, sięgały u niektórych kobiet aż do pępka. Nigdy do tej pory nie widziałam czegoś podobnego. Miałam gorącą nadzieję, że pewnego dnia, gdy już dorosnę, nie ujrzę także u samej siebie takich piersi.

Kiedy pewnego razu zwierzyłam się z tych obaw mamie, uspokoiła mnie, wyjaśniając, że te kobiety nie noszą staników i tylko dlatego wyglądają tak, a nie inaczej...

Oczywiście nie mogłam zrozumieć, o czym mówią Fayu. Jedno nie ulegało wątpliwości: tego ranka byłam dla nich tematem rozmów numer jeden. Ich język brzmiał zupełnie obco, nie przypominał w najmniejszym stopniu żadnego z europejskich języków, lecz przywodził raczej na myśl jakiś tajemniczy śpiew. Byłam nim zachwycona, tego typu brzmienie słyszałam po raz pierwszy w życiu. Stałam więc, przyglądałam się tym ludziom i uśmiechałam do nich, nikt jednak nie odwzajemnił uśmiechu. Odczekałam chwilę, po czym wróciłam do domu.

Zgiełk wywołany przez podekscytowanych Fayu obudził wreszcie moją rodzinę. Mama przyrządzała już kawę, a tata chyba po raz setny złościł się na radio, które jak zwykle odmówiło posłuszeństwa. Manualne umiejętności taty zawsze były raczej ograniczone, a dziś znowu próbował szczęścia, na chybił trafił opukując odbiornik młotkiem. Nieoczekiwanie radio zagadało. Tata odwrócił się do nas i oświadczył z dumą:

— Naprawiłem je!

— W takim razie posil się trochę, to ci się należy po takim wysiłku... — Mama roześmiała się i podała mu talerz.

Tak właśnie rozpoczęło się nasze pierwsze wspólne śniadanie w nowym domu.

Nie pamiętam już dokładnie, jak przebiegała dalsza część dnia, w pamięci zachowałam jedynie jakieś fragmenty. W każdym razie przypominam sobie, że Judith, Christian i ja długo kąpaliśmy się w rzece i nie potrafiliśmy zrozumieć, dlaczego dzieci Fayu tylko siedzą na ziemi oparte o drzewa albo przytulone kurczowo do rodziców i w ogóle się nie śmieją. Sprawiały wrażenie, jakby paraliżował je lęk, ale przed czym lub przed kim? To właśnie było dla nas nieodgadnioną zagadką. Przecież wokoło panował spokój!

Próbowaliśmy na migi zachęcić je, aby pobawiły się z nami, ale żadne z nich nawet nie drgnęło. W końcu daliśmy za wygraną i sami kontynuowaliśmy nasze zabawy.

Pierwsze dni minęły błyskawicznie. Wstawaliśmy wraz z pierwszymi promieniami słońca i wraz z zapadnięciem zmierzchu kładliśmy się spać. Rano zasiadaliśmy do wspólnego śniadania. Zazwyczaj były to płatki owsiane z mlekiem w proszku i wodą, czasem omlet. Nierzadko odkrywaliśmy w naszym posiłku małe chrząszcze albo inne owady, które zdołały się przedostać do tego lub innego produktu, przegryzając opakowanie. Po pewnym czasie przestało nam to przeszkadzać — i tak nie mogliśmy liczyć na inne jedzenie. „To wasza dodatkowa porcja protein”, mawiała mama i takie wyjaśnienie trafiło nam w końcu do przekonania.

Któregoś ranka, krótko po naszym przybyciu tutaj, Fayu przynieśli nam kilka gigantycznych jaj. Były to jaja gołębia korońca. Tata wprowadził zwyczaj wymiany z plemieniem: jeśli mieszkańcy wioski oferowali nam jedzenie albo jakieś atrakcyjne przedmioty, otrzymywali w zamian noże, haczyki na ryby i liny. W ten sposób weszliśmy owego dnia w posiadanie sześciu apetycznych olbrzymich jaj, które tata wymienił na coś innego. Możliwość urozmaicenia jadłospisu bardzo nas ucieszyła, bo jak długo już można jeść z apetytem płatki owsiane na zmianę z omletem?

Następnego ranka zasiedliśmy do stołu, a mama rozgrzała na patelni trochę oleju i wzięła pierwsze z jaj. Musiała trzymać je oburącz, było takie duże. Następnie rozbiła je nad patelnią, ale zamiast tak tęsknie przez nas wyczekiwanego żółtka z białkiem, ze skorupki wypadło małe zalęgnięte pisklę i zaczęło skwierczeć na oleju. Na ten widok nam wszystkim zrobiło się od razu niedobrze, a uczucie głodu zniknęło bez śladu. Serce mi się krajało na widok tego maleństwa na patelni: dałabym wiele, aby móc patrzeć, jak się wykluwa, a potem pielęgnować je!

Od tej pory, kiedy dostawaliśmy jaja, mama najpierw otwierała je ostrożnie na dworze, a jeśli w którymś z nich znajdowało się pisklę, oddawała je tubylcom, którzy spożywali je wtedy z zapałem, nie mogąc zrozumieć, dlaczego oddajemy tak wspaniały przysmak. My natomiast potrzebowaliśmy potem niemało czasu, aby móc znowu cieszyć się smakiem jaj korońca.

Chyba z tydzień później, bawiąc się z Christianem przed domem, zauważyłam małego chłopca, który już od paru dni śledził nas z bezpiecznej odległości i obserwował każdy nasz ruch. Wydawał się nie czuć przed nami tak wielkiego lęku, jak reszta dzieci, i był chyba moim rówieśnikiem.

Tego dnia interesował mnie przede wszystkim przedmiot, który ściskał w dłoni: mały łuk z zapasem strzał. Wolnym krokiem ruszyłam w jego stronę, a on — o dziwo! — nie zaczął uciekać ani nie rozpłakał się, jak uczyniłaby z pewnością większość dzieci z jego plemienia. Kiedy stanęłam przed nim i wyciągnęłam rękę po łuk, on ku mojej olbrzymiej radości podał mi go natychmiast.

Christian niezwłocznie przyłączył się do nas i wspólnie zaczęliśmy oglądać to ręcznie wykonane arcydzieło. Po kilku minutach chciałam oddać chłopcu strzały i łuk, ale on potrząsnął głową i wręczył mi wszystko z powrotem. Christian okazał się bardziej domyślny niż ja: zrozumiał, że chłopiec chce mi to podarować. Moje szczęście nie miało granic. Gestem dałam mu do zrozumienia, żeby zaczekał, pobiegłam do domu, wzięłam swój plecak i wysypałam całą jego zawartość na łóżko, szukając czegoś, czym mogłabym się zrewanżować. Wśród masy rzeczy dojrzałam małe czerwone lusterko, które dostałam w prezencie w stolicy Jayapura. Zadowolona poleciałam z powrotem na dwór i podałam lusterko chłopcu.

Nie spodziewaliśmy się takiej reakcji — ani mój brat, ani ja: na widok swojego odbicia chłopiec wrzasnął jak oparzony i upuścił lusterko. Roześmieliśmy się, a Christian podniósł je z ziemi i pokazał wystraszonemu chłopcu swoje własne odbicie, następnie ponownie wręczył mu prezent. Tymczasem podeszło też do nas kilku innych Fayu, aby zobaczyć, co się dzieje.

Chłopiec z wahaniem przyjął lusterko. Patrzył w nie coraz większymi oczami, po czym zaczął poruszać głową na boki, stroić miny i dotykać palcami własnej twarzy. Wśród jego ziomków narastało poruszenie: każdy z nich chciał teraz spojrzeć na swoje odbicie. Christian i ja patrzyliśmy na nich rozbawieni; wtedy nie potrafiliśmy sobie wyobrazić, jak to jest, ujrzeć swoje odbicie w lustrze po raz pierwszy w życiu. Wreszcie odeszliśmy na bok, aby zająć się czymś bardziej interesującym: łukiem ze strzałami.

Po pewnym czasie ten chłopiec podszedł do nas ponownie. Lusterko trzymał w dłoni jak trofeum myśliwskie. Wskazał palcem na siebie i powiedział:

— Tuare.

— Sabine — wskazałam na siebie.

Chłopiec powtórzył moje imię bez najmniejszego trudu.

 

Jeden z Fayu przegląda się w lusterku

 

Potem mój brat wskazał na siebie i powiedział:

— Christian.

Tuare chciał wymówić jego imię, ale tym razem nie wyszło mu to dobrze — dlatego, że w języku Fayu wszystkie słowa kończą się samogłoską.

Wtedy mój brat ponownie wskazał na siebie i powiedział:

— Babu.

Zwracaliśmy się do niego w ten sposób, gdy mieszkaliśmy jeszcze w Nepalu. To imię Tuaru powtórzył bez trudu, a mój brat od tej pory nazywał się już tylko Babu.

Tuare stał się moim najlepszym kolegą i towarzyszem zabaw, wiernym przyjacielem i dziecięcym powiernikiem. Jeszcze dziś mówi o mnie: „moja siostra Sabine”. Tuare sprawił, że również reszta dzieci przestała się nas bać. Stopniowo kontakt z nami nawiązywali pozostali: Bebe, Abusai, Atara, Ohri, Ailakokeri, Dihida i Esori.

Zorientowaliśmy się w krótkim czasie, że dzieci Fayu nie tylko są lękliwe, ale również nie znają żadnych zabaw. Nie interesowała nas wtedy przyczyna tego stanu rzeczy — po prostu pokazywaliśmy im, jak wyglądają nasze zabawy. Codziennie chodziliśmy z nimi popływać, w wodzie bawiliśmy się w polowanie na krokodyla, uczyliśmy ich gry w piłkę i w chowanego. Oni za to uczyli nas strzelać z łuku, a także, jak samemu zrobić łuk i strzały. Wyjaśniali też, które ze zwierząt są jadalne, a których nie wolno jeść; które z roślin są trujące, a które nadają się do jedzenia; jak rozpalić ognisko bez użycia zapałek albo jak zrobić nóż z bambusa. Opanowanie tych umiejętności napełniało nas ogromną dumą.

Przedmiotem naszej najgorętszej miłości pozostawał łuk ze strzałami. Wyobrażaliśmy sobie, że zabłądziliśmy w dżungli i jesteśmy zdani wyłącznie na siebie. Nie było to zresztą takie niedorzeczne. Tuare i inni pokazali nam też, jak zbudować mały szałas, aby schronić się przed częstym tu deszczem. Sztuka przetrwania polegała również na umiejętności upolowania zwierzęcia i rozpalenia ognia w celu upieczenia zdobyczy. Gdyby mama, wykwalifikowana pielęgniarka, wiedziała o wszystkich potrawach, jakie jedliśmy w tym czasie, z pewnością dostałaby ataku serca. Łykaliśmy wtedy wszystko — od pająków, poprzez chrząszcze i robaki, aż po malutkie ryby.

Kiedyś, już dużo później, powiedziałam coś, co uważam do dziś za wypowiedź nader trafną, a mianowicie: gdybym znalazła się jako dziesięciolatka w sercu dżungli, na pewno bym dała sobie radę. Gdyby jednak pozostawiono mnie gdzieś w środku jakiegoś dużego miasta, na pewno bym zginęła.