Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niezwykłe spojrzenie na życie angielskiej prowincji u schyłku XIX wieku
Pastor Robert Francis Kilvert zaczął prowadzić swój sławny Dziennik 1 stycznia 1870 roku. Pierwszy zapis w udostępnionej czytelnikom wersji nosi datę 18 stycznia - nie wiemy więc, czy i jak uzasadniał rozpoczęcie prowadzenia dziennika akurat z początkiem owego roku. Na szczęście 3 listopada 1874 pisze: „Po co prowadzić taki obszerny dziennik? Nie umiem na to odpowiedzieć. Po pierwsze życie wydaje mi się czymś tak ciekawym i cudownym, że byłoby chyba żal nawet tak skromnego i monotonnego żywota, jak mój, gdyby przeszedł bez śladu czy zapisu, choćby takiego jak ten. Sądzę także, iż zapis ten może rozbawić i zainteresować część potomnych”. Kilvert miał prawdopodobnie na myśli rodzinę, a nie krąg czytelników, który w końcu objął cały świat.
Dziennik Kilverta, po ukazaniu się w latach 1937-1940, uznano za równie istotny z socjologicznego punktu widzenia dokument zanikającego życia XIX-wiecznej wsi angielskiej, jak powieści Thomasa Hardy'ego, rówieśnika Kilverta. Z drugiej strony pod pewnymi względami zapiski Kilverta obalają powszechnie funkcjonujące stereotypy o czasach wiktoriańskich. Jak tu bowiem po lekturze tych pamiętników nadal powtarzać opinie o pruderyjności epoki, skoro wiejski pastor może bez widocznego skrępowania kąpać się nago na ogólnie dostępnej plaży…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 490
Robert Francis Kilvert urodził się w Hardenhuish (lub Harnish) koło Chippenham w hrabstwie Wiltshire 3 grudnia 1840 ro ku. Był drugim dzieckiem tamtejszego pastora, wielebnego Roberta Kilverta, i Thermuthis, córki Waltera Colemana z Langley Fitzurse i Thermuthis Ashe z Langley Burrell. Kilvertowie, wywodzący się ze Shropshire, przywędrowali w osiemnastym stuleciu do Bath; Colemanowie i Ashe’owie z dawien dawna zamieszkiwali w Wiltshire. Francis Kilvert spędził dzieciństwo w Hardenhuish, miał prywatnych nauczycieli, a następnie wstąpił do Wadham College na Oksfordzie i przyjął święcenia kapłańskie.
Jego krótka kariera przedstawia się następująco. Najpierw został wikarym w Langley Burrell (1863-1864), gdzie jego ojciec był pastorem. W 1865 roku przeniósł się do Clyro w Radnorshire i tam przez siedem lat sprawował funkcję wikarego. W latach 1872-1876 ponownie był wikarym w parafii ojca w Langley Burrell. W ostatnim roku tego okresu zaproponowano mu objęcie parafii St. Harmon w Radnorshire, a w listopadzie 1877 został pastorem w Bredwardine nad Wye w hrabstwie Herefordshire. Dwudziestego sierpnia 1879 roku ożenił się z Elizabeth Anne (1846-1911), córką Johna Rowlanda z Holly Bank w Wootton koło Woodstock Rowland, którą poznał w czasie wyjazdu do Paryża. Miesiąc miodowy spędzili w Szkocji, a 23 września Kilvert zmarł nagle na zapalenie otrzewnej. Pochowano go w Bredwardine. Małżonkowie nie zdążyli mieć dzieci, a pani Kilvert, która wróciła do Wootton i poświęciła się działalności dobroczynnej, nie wyszła ponownie za mąż.
Dziennik, w niepowtarzalnych barwach malujący życie wiejskie w epoce wiktoriańskiej, uważa się za klasykę swojego gatunku, autora porównywano zaś do Dorothy Wordsworth, którą Kilvert podziwiał, a nawet do Pepysa. Zapiski prowadzone były, z całą pewnością bez przerw, od stycznia 1870 do marca 1879, jednak dwóch partii brakuje — jednej obejmującej okres od września 1875 do marca 1876, drugiej pomiędzy czerwcem 1876 a grudniem 1877 roku. Pisany maczkiem tekst zajmuje 22 zeszyty, z których trzytomowy wybór, pod redakcją niżej podpisanego, ukazał się w wydawnictwie Jonathan Cape w latach 1938, 1939 i 1940. Całość Dziennika pomieściłaby się w dziewięciu tomach. Niniejszy wybór, stanowiący niewielką cząstkę całości, nie może pretendować do przedstawiania całego życia, osoby i środowiska Kilverta. Nie ukazuje na przykład jego starań w wypełnianiu obowiązków kapłańskich, choć z drugiej strony zawiera wiele spośród najciekawszych fragmentów i sporo miejsca poświęca Clyro i Langley Burrell, dwóm miejscom najczęściej kojarzonym dziś z jego nazwiskiem.
Czytelnikowi może przydać się garść uwag na temat pewnych osób występujących w Dzienniku. Francis Kilvert (zwany przez bliskich Frankiem) miał jednego brata, Edwarda Newtona (Teddy’ego lub Percha) i cztery siostry — Thermuthis (Thersie), która wyszła za wielebnego W.R. Smitha z Monnington-on-Wye; Emily (Emmie), która wyszła za Samuela Wyndowe’a i wyjechała do Indii; Frances (Fanny), siostrę miłosierdzia; i Sarah Dorotheę Anne (Dorę), która wyszła za Jamesa Pitcairna. Pan Venables to Richard Lister Venables, pastor Clyro. Henry Dew (1819-1901) był pastorem Whitney od roku 1843 aż do śmierci. Ożenił się z Mary Monkhouse, siostrzenicą Wordswortha. Jego siostra Louisa wyszła za Williama Lathama Bevana (1821-1908), pastora Hay, kanonika św. Dawida i arcydiakona Brecon: mieszkali w zamku Hay, gdzie Kilvert bywał częstym gościem. Daisy (albo Fanny) Thomas z Llanthomas zmarła w stanie panieńskim.
Obecny wybór ukazuje się za zgodą bratanka Kilverta, pana T. Percevala Smitha, któremu jeszcze raz należą się podziękowania. Od chwili ukazania się wydania trzytomowego dane mi było wejść w posiadanie cennych informacji, za które jestem wdzięczny pannie M.A. Rowland, bratanicy żony Francisa Kilverta, i brygadierowi E. Feltonowi Falknerowi, C.M.G., D.S.O., krewnemu zarówno Kilverta, jak i powieściopisarza, Johna Meade Falknera.
W.P.
Przyjechałem z Wye Cliff do Pont Faen. Niezmordowana panna Child. Pokazywała mi zgrabne rysunki koni i opowiadała o perypetiach sowy Ruth, którą w zeszłym roku zabrała stąd do domu. Chciała dać jej imię Eve, ale pani Bridge uparła się przy Ruth. Razem z siostrą musiały przenocować w Londynie (spóźniły się na ostatni pociąg) i poszły do hotelu London Bridge, mając przy sobie niewiele pieniędzy, a za cały bagaż tylko sowę w koszyku. Sowa całą noc pohukiwała, mimo że umieszczały ją to w kominie, to przed lustrem, to pod pościelą albo w kręgu zapalonych świec, które miała uznać za słońce. Nie przestawała huczeć, przewróciła kosz, wydostała się z niego i zaczęła latać po pokoju. Śmiertelnie przerażona służąca nie śmiała zajrzeć do środka. Panna Child prosiła kelnera o myszy dla Ruth, ale nigdzie nie udało się żadnych znaleźć.
Po bardzo zimnej nocy wcześnie rano spadł drobny śnieg. Potem cały dzień trzymał mróz. Góry w bieli. Wspiąłem się na Cwm i do White Ash. Stara Sarah Probert jęczy i przewraca się w łóżku z boku na bok. Przeczytałem jej szósty rozdział Ewangelii Markowej i sprawdziłem, czy zna na pamięć Ojcze Nasz, każąc jej recytować. Hannah Jones przy kominku pali krótką czarną fajkę, a jej córka, młoda matka o ciemnych oczach i rozpuszczonych włosach, karmi dziecko i bez zażenowania pokazuje swoje wdzięki.
Pojechałem z państwem Venables na kolację do Whitney Court faetonem pocztowym, w którym siedziałem na tyle z Charliem. Straszny ziąb i przenikliwy wiatr wschodni, ale byliśmy dobrze opatuleni, a buda chroniła przed podmuchami. Na kolacji panna Jane z plebanii. Pożyczyłem wykłady panny Dew Robertson na temat Listu do Koryntian. Poza tym do stołu siedli dziedzic i jego matka. Cudowna, mroźna noc i gwiazdy skrzące się na firmamencie. Wracaliśmy żwawo do domu.
Wczoraj wieczorem złamałem klucz od pozytywki, którą chciałem nakręcić. O północy zszedłem i próbowałem przekręcić pęknięty trzon klucza szczypcami — bez powodzenia, a zęby grzebienia w czasie gry zafiksowały się na metalowych wypustkach. Coś takiego bardzo szkodzi pozytywce, dlatego wstałem wcześnie i zaraz po śniadaniu pobiegłem do Hay polami okrytymi lśniącą białą szadzią. Zegarmistrz Bevan nakręcił pozytywkę, nastawił ją i naprawił klucz. Po długim szukaniu w bezładnym stosie kupiłem u Herthena cztery walentynki i zamówiłem u Hadleya trochę sera. W drodze powrotnej śliczne wzgórza. Poranne niebo nad górami, urodziwe Clyro wychyla się z doliny w stronę północną: białe punkty domów i smugi zieleni na pagórkach i zboczach parowów, delikatna, błękitna mgiełka nad wioską i lasami w dolinie, i matowa szarość dworku Clyro.
Baskerville zjawił się o wpół do siódmej w coupe zaprzęgniętym w starego gniadego kuca. Bardzo zimno po drodze. Bevan, Mary i Crichtonowie dotarli na miejsce żółtym powozem pani Allen jeszcze przed nami. W domu zatrzymali się państwo (Edwardowie) Thomas, kapitanostwo Thomas z Llanthomas, pani i panna Thomas z Llwyn Madoc, którzy dołączyli ostatni i z miejsca usiedliśmy do kolacji. Panna Thomas, bardzo ładna, w sukni z wysokim stanem z niebieskiego jedwabiu, siedziała po drugiej stronie stołu, a kiedy potem przeszliśmy do salonu, podeszła do mnie, przywitała się miło, od serca, i rozmawialiśmy do chwili, gdy zapowiedziano powóz Baskerville’ów. Przemiły wieczór.
Rano kazanie w Clyro (Mateusz 14,30). Bardzo mało ludzi na mszy, okropna pogoda, gwałtowny wiatr ze wschodu i mróz, jakiego jeszcze nie mieliśmy tego roku. Po południu poszedłem do Bettws odziany w dwie kamizelki, dwa surduty, szal i makintosz, i wcale nie było mi za ciepło. Drugi raz od czasu przyjazdu usłyszałem mocne bicie dzwonów, a gdy dotarłem do kaplicy, wąsy i bokobrody miałem tak zesztywniałe od mrozu, że z trudem poruszałem wargami, a broda przymarzła do płaszcza. Chrzest i dużo ludzi z Llwyn Gwilym. Dziecko ochrzczone wodą z lodem, którego odłamki pływały w chrzcielnicy.
Ładna kwiatowa walentynka od nieznanego nadawcy. Spacer do Hay z panem V. Poszliśmy do sukiennika Williamsa obejrzeć koce, prześcieradła i narzuty, chcemy bowiem wydać część pieniędzy pozostałych z ofiar komunijnych na pościel dla ubogich, bardzo potrzebną przy tak srogiej zimie. Wizyta w zamku.
Odwiedziłem Edwarda Evansa we wsi. Przeziębił się na tym jadowitym wschodnim wietrze, siedział przy ogniu. Okazało się, że mają tylko prześcieradła i kapę, dałem mu więc kwit na dwa koce do Williamsa i mam nadzieję, że jego żona pójdzie po nie jeszcze dzisiaj po południu. W drodze powrotnej zajrzałem do Lewisów w Bronith i do starego wiarusa z czasów wojny w Hiszpanii. Nad wzgórzem Clifford czerwony księżyc w pełni. Pohukiwanie sów w mroku za parowami i na szczycie Cefn Cethin. Po drugiej stronie doliny amatorska orkiestra z Hay przygotowywała się do wieczornego koncertu.
James Phillips z Burnt House, długonogi mężczyzna rodem z Radnorshire, mówi, że nigdy w życiu się nie upił. Opowiadał, jak to pan Ffoulkes nurkował do samego dna Craig-pwll-du i mało co nie zaplątał się w korzenie i wodorosty, po czym zapowiedział, że za żadne skarby Anglii nigdy tego nie powtórzy. Po południu pogoda łagodna i osobliwy, błękitny blask ponad lasami i jarami.
Edward Evans ma się lepiej i bardzo dziękuje za wino i parę koców. Odwiedziłem Sackville’a Thomasa. Jinny w dobrym nastroju, rozbawiona. Polly bardzo szybko odmawia hymny. Sackville siedzi w kapeluszu przy rozpalonym ognisku i podłym wschodnim wietrze, który wpada wprost przez otwarte drzwi. Jinny mówi „rozdziać się” na „rozebrać” i „położyć uszy po sobie” zamiast powiedzieć, że dyskretnie się milczy i przezornie mało mówi. Za otwartymi drzwiami widać ludzi wracających z targu w kapeluszach i czepkach, owiniętych szalami i chustami. Następnie poszedłem do pani Bowen w Bird’s Nest, potem do Lower Cwmbythog. Dostojna i ładna pani Evans karmi dziecko w ciemnej, rozwalającej się chałupie, dzielna, cierpliwa kobieta wprowadzająca zasady religii w życie. Dałem jej kwit na parę koców. Ześlizgiwałem się po stromej, kamienistej drodze, na której zamarzła spływająca woda. Jak ten uciążliwy wschodni wiatr osłabia i nadweręża oczy.
Nadmiar portwajnu wczoraj po kolacji w Cae Mawr mścił się cały dzisiejszy dzień pękaniem głowy. Oczy lepiej, ale niewiele. Wszystko błyszczy się i oślepia i prawie nie mogłem czytać. Jakoś przebrnąłem przez nabożeństwa, lecz po południu utknąłem w trakcie pierwszego czytania. Błogosławiona odmiana aury. Wiatr z zachodu i już nie taki jadowity.
Moja torba podróżna powędrowała z Brewerem do Llysdinam w Whitechapel. Brewer i pan V. zajechali po nią. Pan V. udał się na posiedzenie sądu w Hay w sprawie policjanta z Glasbury, który ukradł dwie srebrne niemieckie łyżki warte dziewięć pensów każda. Dotarłem do niego do Hay (pieszo) o pierwszej piętnaście i razem pojechaliśmy pociągiem do Llysdinam.
Czytam „Quarterly Review”. Pani V. na wycieczce w kierunku Rhayader, powóz i poduszki dokładnie wywietrzone i podgrzane butelkami z gorącą wodą i szkandelami.
Po obiedzie z panem V. weszliśmy na szczyt Drum du, skąd dobrze widać Plynlimmon, za to słabo Cader Idris. Odchodziliśmy zawiedzeni, ale niebawem słońce przebiło się przez chmury, majestatycznie rozświetlając śnieżne stoki krągłego grzbietu Plynlimmon i zaśnieżone przepaście gigantycznego Cader Idris, odległego o niemal 80 kilometrów. Spiesznie wspięliśmy się znowu na kopiec i ujrzeliśmy wspaniały widok ku północy i zachodowi, z Brecon i Carmarthen. Pan V. potknął się, upadł plecami na kamienie, ale udało mu się uratować lornetkę.
Czytam o skandalu Mordaunta w hrabstwie Warwickshire. Wychodzi na jaw plugawe zepsucie londyńskiej socjety.
Ta wyjątkowo ohydna sprawa zwróciła uwagę opinii publicznej. Sir Charles Mordaunt z Walton Hall w Warwickshire wystąpił o rozwód, oskarżając żonę o cudzołóstwo z kilkoma mężczyznami, z których dwóch było współpozwanymi. Wiele mówiło się o stanie umysłu lady Mordaunt, a w trakcie przesłuchań okazało się między innymi, że pewnego dnia podczas zwiedzania Crystal Palace usiadła na żwirowej ścieżce, kiedy indziej zaś wsadziła gałązkę jedliny w cholewki butów. Nieraz pod nieobecność męża przyjmowała wizyty księcia Walii, a powód twierdził, że przestrzegał ją przed podtrzymywaniem tej znajomości, ku czemu miał powody. Książę został powołany na świadka, ogłoszono też jego listy do lady Mordaunt. Były banalne i dyskretne, a jakąkolwiek większą bliskość zdradzała li tylko wzmianka o prezencie z „bardzo ładnych mufek”. Zdaje się, że posłał jej walentynkę, a w jej posiadaniu znalazła się jego chusteczka do nosa. Zdaniem „Timesa” „niedostatecznie dbał o swoje dobre imię” i „otrzymał bolesną nauczkę, jak ostrożnie musi stawiać kroki ktoś, kogo życie jest własnością świata i przedmiotem jego obserwacji”. Dwudziestego szóstego lutego ten sam dziennik stwierdzał, że „ponad tydzień karmiono nas szczegółami, dla których opisu trudno znaleźć przyzwoite słowa” oraz że „można było oszczędzić nam informacji nieprzynoszących żadnych skutków ponad szkodę dla publicznej moralności”.
Piszę kazanie na środę popielcową. Kolacja z panią V., która przyjechała po południu z Brewerem z Llysdinam w żółtym powozie zaprzęgniętym w siwą klacz. Uroczy wieczór i przepięknie rozświetlona Black Mountain, doskonale widoczne, lśniące wszystkie bruzdy i potoki. Ludzie wracają z targu, śpiew ptaków, pękanie pąków i wiosenne powietrze przesycone urodą, życiem i nadzieją. Młocka maszynami w Llowes Court. W Clyro wyrąb osik, buków i wiązów wywożonych furmankami. Olchy wycinane na lewym brzegu Wye. Kasztan handlarki znarowił się na drodze, polami nad Wyeside wracają z targu ludzie.
Śliczny, ciepły poranek, ruszyłem więc przez wzgórza do Colvy, zabierając do kieszeni obiad: kilka sucharów, dwa jabłka i flaszeczkę wina. Wziąłem również notes i lornetkę. Szedłem drogą Green Lane. W Green Lane Cottage zastałem przy szyciu panią Jones i jedną z jej córek. Price Price siedział schowany w kącie przy piecu, za to, niestety, nie zastałem Abiasuli, tak jak ostatnim razem. Price Price jest dość podobny do swojej siostry, Abiasuli. Mocny chłopak o okrągłej, różowej i wesołej twarzy i dużych czarnych oczach zaproponował, że zaprowadzi mnie do kościoła w Colvie. Wygrzebał się więc ze swojego zapiecka i z miejsca ruszyliśmy w towarzystwie czarno-szarego szczeniaka owczarka. Natychmiast znaleźliśmy się na otwartym górskim stoku. Płowy, uschnięty wrzos, uginająca się pod stopami trawa, długa, zielona droga przeciągnięta przez wzgórze niczym zielona wstęga pomiędzy ciemnym wrzosowiskiem. Swobodne, świeże, wonne górskie powietrze, ale, och, gdzie podziało się Cyganiątko o nieokiełznanych ciemnych oczach pod czarnym kapturem? Gdy schodziliśmy w dół Fuallt, cietrzew wydał swój bulgoczący krzyk i przeleciał nad grzbietem wzgórza. Nigdy przedtem nie słyszałem bulgotu cietrzewia. „Co to za ptak?” — zapytałem chłopca. „Cietrzew — odparł, dodając: — O tam, leci nad wałem. Pełno ich tutaj w okolicy”.
Próbowaliśmy przeprawić się przez wartką Arrow (wezbraną od ujścia Glasnant w górę rzeki) po desce, ale nie zdołaliśmy i musieliśmy przejść łąkami powyżej zlewu strumieni, gdzie przebyliśmy Glasnant po rzuconym na wodę płocie, a potem przeskoczyliśmy Arrow. Stromą przełęczą Reallt do Dol Reallt i drogą do Wern i Bryntwyn, skąd polna ścieżka prowadzi do kościoła w Colvie. Tutaj, przeprowadziwszy przez jeszcze jedno pole, Price Price zostawił mnie. Zapraszałem go na chleb z serem i piwo do gospody Sun w Colvie, ale nie chciał i z trudem zdołałem mu wcisnąć sześciopensówkę. Na polu wsłuchiwałem się w echo, odbijane od dzwonnicy i kochanego, ubogiego, bielonego kościółka, okolonego starożytnymi cyprysami. Było bardzo wyraźne i przenikliwe. Opowiadał mi o nim Richard Meredith. Pani Phillips, gospodyni Sun, mocno się wystraszyła, gdy zapytałem o męża, bojąc się, że przychodzę go aresztować za udział w jakiejś burdzie albo za podobny występek. Jednak na wieść, że chodzi mi o słowa starej pieśni, sprawiła jej wielką ulgę i zaraz oznajmiła: „A, wiem, kim pan jest — dżentelmenem z Clyro”. Zaśmiałem się i twarz jej wypogodniała. Zabrała mnie do salonu, gdzie usiadłem, wyrwałem kartkę z notesu i zapisałem pod swoim adresem prośbę, żeby Phillips przesłał mi pocztą: 1) pieśń o naszym Zbawicielu, 2) pieśń o Łazarzu i 3) pieśń o królu Jakubie i druciarzu. Pani Phillips podała mi kufel znamienitego jasnego piwa, trochę słodkiego domowego chleba i sera, które przyniosła biegiem pod pachą, bo bardzo spieszyło mi się w dalszą drogę.
W Clyro zdążyłem jeszcze przebrać się na kolację w Cae Mawr. Ale kiedy zbierałem się do wyjścia, przybiegł posłaniec z prośbą o ochrzczenie dziecka pani Jones z naprzeciwka. Bardzo się ucieszyłem, że miało się to odbyć tak blisko i nie musiałem obracać się na pięcie i znowu wspinać na szczyt wzgórza Clyro. Dziecko trapiły podobno konwulsje i dlatego je ochrzciłem, chociaż miało się chyba całkiem dobrze. O ile zdołałem zrozumieć, dla dziecka wybrano imię Mahalah, które jest, zdaniem pani Jones, imieniem jednej z żon Kaina, co wzięła z książki pod tytułem Żywot Abla. Starszej córce dała na imię Thirza, które jest według niej imieniem drugiej żony Kaina. Niezbyt dobrze wróżąca aluzja.
Na Chain Alley w Hay przed domem Prissy Prosser widziałem Marianne Price, wyrośniętą i szczupłą, z jak zawsze pięknymi dużymi, ciemnymi oczami, czystymi i łagodnymi.
Wracałem do domu już po północy, w deszczu i wietrze, otuchy dodawało mi tylko samotne światło w Hay, zapalone od strony wrzosowisk. Szum wiatru w drzewach nad stawem Petera, głośne skrzypienie gałęzi.
Czytam osobliwą książkę Edmunda Jonesa, którą przywiozłem wczoraj wieczorem z plebanii w Hardwick, historię parafii Aberystruth w hrabstwie Monmouthshire. Rozbrajająca naiwność przemyśleń i wniosków. Zdaniem autora Opatrzność dołożyła szczególnych starań w celu utworzenia jego parafii, którą uważa za najwspanialszą na świecie. Piszę kazanie na środę popielcową.
Pocztą przez Kington od sekretarza i właściciela pubu w Colvie nadeszły dwie stare pieśni, niedoskonałe, ale bardzo zajmujące. Jedna o naszym Zbawicielu, w prawdziwie balladowym rytmie, druga o bogaczu i Łazarzu. Sekretarz zapomniał pieśni o królu Jakubie i druciarzu, ale obiecuje, że „postara się sobie przypomnieć”.
Obiad o dwunastej. Mimo deszczu wybrałem się pieszo do Hay, potem do zamku. Czworo dziewcząt śpiewa Pilgrims of the Night przy organach w holu, na których gra Mary. To ona bardzo uprzejmie pożyczyła mi świetny tom wierszy pani Barrett Browning. Czytałem im na głos swoje ballady z Colvy, które je bardzo zainteresowały. Kupiłem dwa egzemplarze Alone in London i zaniosłem jeden do Prissy Prosser dla Marianne Price. Małej nie było, babka kazała ją zawołać i dziecko przybiegło, zadyszane i promieniejące radością. Jej śliczne ciemne oczy zajaśniały na myśl o nowej książce i uniosły się nieśmiało, by podziękować zza długich, jedwabistych rzęs.
W nocy szalała gwałtowna burza. Dulas w Clyro nabrała czerwonej barwy, Wye rozlała się szerokim żółtym nurtem. Niech niebiosa zlitują się nad „nocnymi pielgrzymami”, co nie znaleźli schronienia. Pussy z nowym mosiężnym grzebieniem w gęstniejących jasnych kędziorach i błyszczącymi niebieskimi oczami, które patrzyły drapieżnie. Kwiat Jaru z pięknego Llandovery wraca jutro do domu wśród słodkich wzgórz Carmarthenshire. Dałem jej Alone in London z dedykacją jako nagrodę ze szkółki niedzielnej. Zachwyt dziewczyny nie znał granic i nie umiała dać wyrazu swoim uczuciom, bo zachowywała się bardzo nieśmiało i z trudem znajdowała słowa.
W Cae Mawr Morrellowie opowiadali, że pani i panna Basker ville wróciły niespodziewanie z St. Leonards on Sea, przegnane przez jakieś pluskwy albo pchły. Zamierzały bawić w St. Leonards co najmniej miesiąc.
Noc była bardzo zimna, tęgi mróz, dzień pogodny i idealnie przejrzyste powietrze, chociaż wiatr ze wschodu. Uroczy widok z brzegów, rzeka spływa z Glasbury niczym srebrny wąż przemykający wśród pni topól. W oddali lśni w jasnym słońcu Hay. W przenikliwych promieniach widać dobrze każdy górski potok. W miarę, jak zachodziło słońce, góry i wzgórze Cusop stały skąpane w różowym, a później w mocno fioletowym blasku, potem dało się odczuć ostry mróz. Wyjątkowo wspaniałe, urozmaicone róże i nasycone fiolety nieba.
Po mszy wieczornej odwiedziłem państwa Pugh i zastałem Mary. Wielce poruszona opowiedziała mi o zawaleniu się szczytu dworu w Clyro i o niesamowitym zejściu gospodyni z pokoju przez strop do kuchni w czasie wielkiej burzy rankiem 8 stycznia 1870 roku.
Wczoraj w Blue Boar w Hay miało miejsce śledztwo w sprawie dziewczyny z gospody, która parę dni temu wieczorem wyszła na godzinę, ale powędrowała wzdłuż Wye do Glasbury i rzuciła się do rzeki. Wyłowiono ją w Llan Hennw. Była brzemienna. Spotkałem dzieci Morrellów wracające ze spaceru i niosące pierwsze w tym roku białe fiołki i pierwiosnki.
Pogoda jak w raju, ślicznie i ciepło, wiosna z prawdziwego zdarzenia. W ogrodach wre praca, siew i sadzenie. Wszyscy radują się bezchmurnym niebem i cieszą się nim w rozmowach na drodze. Na drogach pełno kobiet jadących na targ w Hay. Mimo szkoły przejechała jedna amazonka na kremowym koniu z czarną grzywą i czarnym ogonem.
Stan Johna Watkinsa w Cwm nie poprawia się, zatacza się po obejściu i kręci głową w tę i we w tę niby szaleniec czy polarny niedźwiedź, podobno nie może siedzieć, więc od czasu do czasu dla odpoczynku przyklęka na ziemi. Nie zaznaje spokoju nocą i w łóżku, ciemność napełnia go trwogą, dręczą złe myśli i koszmary. Cierpi, zdaje się, na melancholię i wyrzuty sumienia i trwa w najbardziej godnym pożałowania stanie ciała i umysłu.
Tak bardzo najadłem się dziczyzny, że z trudem stałem na nogach i widziałem gwiazdy w biały dzień, ale o czwartej wspiąłem się na wzgórze przy Bron, Penllan i Little Wern y Pentre. Szedłem do Little Twyn y Grain za Vicar’s Hill, po drodze mijając Great Twyns, którego ruina i wypadanie okien bardzo mnie cieszą. Jak dobrze pamiętam to miejsce, zdaje się, sprzed tak niedawna, chociaż minęło już pięć lat. Za każdym razem, kiedy przechodzę obok tego domu, przypomina mi się popołudnie, gdy poszedłem z wizytą do Margaret Thomas, której umierającego syna zaniedbałem, i z osłupieniem dowiedziałem się, że skonał zaledwie dziesięć minut wcześniej…
Blade słońce na wzgórzu Bryngwyn i zimna, wodnista poświata znad wielkiego torfowiska w Llanshifr w dole, nad którego brzegiem stoi szara gromada budynków i wysoki, mroczny cis. Zszedłem tam i brnąłem w stronę domu przez morze błota i wody. W kuchni bardzo ciemno, za oknem wznosi się stromy wał. Pani Morgan poczęstowała mnie herbatą i ciastem. Na ławie siedział zupełnie nieruchomo i w milczeniu jakiś mężczyzna, po ciemku nie było widać twarzy. Morgan pokazała mi miejsce, gdzie zakopano szkockiego domokrążcę, zabitego i okradzionego, kiedy nocował w tym domu: szkielet odnaleziono w trakcie oczyszczania fosy. Pozostał z niej szeroki, głęboki i robiący wrażenie rów i dość długi staw w jednym końcu obejścia, wypełniony wodą. Llanshifr to strasznie mokre, bagniste miejsce, niemal pod wodą i zapewne mocno niezdrowe. Wiatr powalił niedawno jeden z bliźniaczych cisów. Pocięto go na słupy do bram, które wytrzymają dwa razy dłużej niż dębowe. Drewno było podobno tak twarde, że niektóre topory odbijały się niczym od ołowiu. Ciekawe, w którym z tych cisów Gore ukrył przed śmiercią nóż, który nie dawał mu potem spokoju, przez co jego duch wracał do domu i gospodarstwa i okrutnie straszył ludzi. Ściemniało się, gdy wychodziłem z Llanshifr i podczas wędrówki po trzęsawiskach Wern, gdzie zapadałem się po kostki, straciłem orientację i zabłądziłem. Niechybnie byłbym się spóźnił, gdybym nie usłyszał miłego brzęku łańcuchów pługa u wracającego do domu zaprzęgu i Joe, oracz z Llanshifr, skierował mnie ku Holly House. Wspiąłem się na wzgórze Vicar. W stawie na Cross Ffordd żaby rechotały, bulgotały i skrzeczały w blasku pełni księżyca.
Wizyta u Johna Watkinsa w Cwm. Ciągle w tym samym przygnębiającym stanie beznadziei, cały się trząsł i wmawiał sobie, że wyrzuty sumienia nie pozwalają mu usiąść ani zatrzymać się w bezruchu. Sąsiedzi mówią, że jest „nikczemnikiem” i że udaje, prawdopodobnie podszywa się pod obłąkanego. Poszedłem do White Ash. Sarah Probert, usłyszawszy moje kroki, zaczęła jęczeć i miotać się na łóżku. Kazałem jej się uspokoić, ale nie przestawała się kręcić i nazywała mnie „dziwakiem” i „wilkiem w owczej skórze”.
Kobiety w Clyro chodzą po wsi sztywno niczym bociany. Pracowity kowal kuje żelazo dniami i nocami, od rana do wieczora, panny i matrony bez przerwy chodzą w górę i w dół, żeby nabrać wody do dzbanków. Duże ładunki drewna, długie pnie drzew załadowane na fury przejeżdżają co wieczór Clyro w drodze z Cross Ffordd i Cabalvy.
Zajrzałem do starego wiarusa, czytałem mu i gawędziliśmy przez półtorej godziny. Mówił, że pamięta czas, gdy armia brytyjska stała pod Correa w Hiszpanii, i co noc, zaraz po zachodzie słońca, widywał wilki schodzące ku rzece do wodopoju. Potem wracały na wzgórza do swych kryjówek i do winnic, czasem po cztery lub pięć naraz. Podobne do mastiffów i równe im wielkością. Żołnierze straszyli je, zatrzaskując zamki w muszkietach i wywołując iskry na panewce.
Cudowny dzień na wzgórzu Clyro, słonecznie i ciepło pod osłoną wału i lasów Wern Vawr. Przespacerowałem się ku staremu gospodarstwu z obszernym gankiem o wysokim szczycie. Krzątanina w domu i zagrodzie. Wczoraj zabili tłustą jałówkę i liczni zainteresowani, łącznie ze starym Jonesem i jego żoną, rozbierali sztukę w stodole. Jakiś człowiek chodził od stodoły do domu i z powrotem z ogromnymi połciami, które najpierw ważył na bezmianie zawieszonym na wrotach stodoły. W wielkiej kuchni pani Jones z New Building, wychowana w tym domu, przenosiła mięso do położonego głębiej pomieszczenia albo spiżarni, żeby je tam zasolić. Przy ogniu siedziała młoda kobieta, która zasłaniała twarz i nie podnosiła wzroku. Na jej kolanach leżało dziecko.
Postanowiłem pójść polną drogą równoległą do potoku w stronę Painscastle i dotrzeć do starego młyna Rhos Goch. Było mokro i znienacka natrafiłem na staw i malowniczy młyn z nasiębiernym kołem. Przeszedłem jeden ze strumieni po ściętym i rzuconym na wodę modrzewiu i znalazłem się przed starym, zacisznym, spowitym zielenią domem młynarza, o wysokim kominie całkowicie porośniętym bluszczem. Przystojny młodzieniec o miłej, otwartej twarzy i zdrowej cerze, w młynarskim stroju, bawił się sprzed drzwiami z małą dziewczynką. Oznajmił, że nazywa się Powell, jego ojciec nie żyje, a on przejął prowadzenie młyna, po czym z ogromną uprzejmością i świadczącą o dobrym wychowaniu grzecznością zaprosił mnie do środka. To jest więc miejsce, o którym tyle razy słyszałem z ust starej Hannah Whitney, miejsce, w którym stary młynarz, śpiący we młynie, widywał nocami tańczące duszki.
W domu przy Rhos Goch Lane nie było nikogo, więc tylko wetknąłem listek bluszczu w otwór zasuwy.
Obszedłem wzgórze Vicar i skierowałem się do Cefn y Blaen, gdzie zastałem Daviesa, nowego dzierżawcę Pentre. W czasie rozmowy z Daviesem przed domem dobiegł mnie ze środka odgłos gwałtownego kaszlu starego Williama Pritcharda. Wszedłem i rozmawiałem trochę z nim i jego bratanicą, panią Evans. William pamięta stary dom w Cefn y Blaen i sławną wielką salę, która wedle niego miała osiemnaście metrów długości i za Karola II służyła do posiedzeń sądowych. Spytałem, czy słyszał kiedykolwiek opowieści o tym, że Karol II gościł tu gdzieś w okolicy. „Ależ tak — potwierdził. — Mam dzban, z którego król kiedyś pił w Blaen Cerdi. Owego dnia jadł śniadanie w Brecon, obiad w Gwernyfed i spał w Harpton po przejechaniu Newchurch. Jechało z nim wojsko, kolumna po dwóch jeźdźców ciągnęła się wąskimi dróżkami od Pen Vaen w Newchurch przez wieś aż do Blaen Cerdi. Tam wszyscy gospodarze, parobkowie i dziewki wybiegli zobaczyć idącego piechotą króla. Przystanął naprzeciwko domu i poprosił moją prababkę, Mary Bayliss, o coś do picia. Przyniosła mu z domu wodę i mleko w dzbanku, który przekazywano sobie w rodzinie z pokolenia na pokolenie. Zawsze słyszałem, że owa Mary Bayliss była niewiastą niezmiernej urody. Król, zdaje się, nie dał jej nic w zamian za poczęstunek. Dzban pękł, bo jeszcze przed moimi czasami ktoś zostawił w nim wodę, która zamarzła, ale łatwo można go skleić, bo jest w dwóch dużych kawałkach, a odpadło tylko dno. David Jones, antykwariusz z Hay, ofiarowywał mi za niego mnóstwo pieniędzy.
Karol II przez długi czas ukrywał się po okolicach przebrany za służącego. Pewnego razu w spiżarni domu, w którym przebywali, poprosił majordoma o kieliszek wina. Lokaj odparł znacząco: «Jakiego tylko zażyczysz sobie wina, panie»”.
Williams mówi, że drobnych posiadaczy ziemskich nazywano „królami Normandii”. Jeden mieszkał w Cefn y Blaen, drugi w Llanshifr, a jeszcze jeden w Great Gwernfydden. Zamieszkujący Painscastle był olbrzymem. To on zaniósł do Painscastle „wrzeszczącą i wyczyniającą raban” pannę Phillips ze Screen Farm koło Erwood, którą zastał na igraszkach z jej kochankiem Arthurem w stawie albo nad stawem Bychllyn. Arthur wezwał pomocy z zamków w Old Radnor i Cefn y Blaen. W Cefn y Blaen żyło czterdziestu chłopa po siedem stóp wzrostu. Z kolei olbrzym posłał po posiłki do dworu Evan Gwynne, gdzie znajdowała się „cała armia”, do zamku w Hay i do lorda Clifforda. W czasie gdy wrogie oddziały nadciągały do Painscastle, pewna kobieta z zamku chciała ułatwić dziewczynie ucieczkę i w tym celu przebrała ją za mężczyznę. Arthur, widząc męską postać i nie mając pojęcia o przebraniu, uznał ją za nieprzyjaciela, który próbuje wymknąć się z zamku, i zabił kochankę strzałą. Rozwścieczony, rzucił się na mury zamku z toporem, zdobył zamek i zabił olbrzyma. Nazajutrz wrogie armie stanęły pod Rhos Goch, stoczono zażartą bitwę pod Rhyd Llyden, gdzie siły z Painscastle doznały srogiej klęski z rąk wojsk z Old Radnor i Cefn y Blaen.
Zszedłem na łąki popatrzeć na wielki głaz w Cross Ffordd. Dawno przy nim nie stałem i zapomniałem, jaki jest duży. Sądzę, że nikt nie ma pojęcia o znaczeniu tego szarego, tajemniczego znaku ani nie wie, dlaczego go tam postawiono. Być może kryje w zanadrzu niejedną straszną opowieść, skoro płynęło przy nim życie tylu pokoleń. Jest coś niezmiernie podniosłego w samotnych głazach, pomnikach osób albo zdarzeń, lecz pamięć się zatarła i dzieje poszły w zapomnienie.
Wróciłem o szóstej, przebrałem się do kolacji. Wpół do siódmej z turkotem kół zajechał przed dom Charles faetonem pocztowym zaprzężonym w dwie klacze, siwą i gniadą. Byłem gotowy i ruszyliśmy na plebanię po pastora, który ujął lejce. Przy Peter’s Pool żwawo prześcignęliśmy dworskie coupe z Clyro, ciągnięte przez jednego konia i wiozące dziedzica oraz pana Franka Guise’a, naczelnika sądu w Hereford, tak jak i my jadących na kolację w Oakfield. Widok eleganckiego ekwipażu pastora, siedzącego na koźle, z dwoma sługami na tyle, który mija dość skromny pojazd dziedzica, był czymś nowym, odmieniającym zwykły porządek rzeczy.
Czytałem staremu ekonomowi Price’owi, potem ruszyłem przez pola do Hay.
W sklepie Hadleya spotkałem Dewinga, który opowiedział mi o niezwykle nieszczęśliwym przypadku, jaki spotkał wczoraj, podczas konfirmacji w Whitney, Pope’a, wikarego w Cusop. Miał on jedną kandydatkę, pannę Stokes, córkę rolnika, z którą pojechał pociągiem. Był we fraku, z psem, i nie zabrał sutanny. Pociąg nie dojechał na czas. Bardzo późno zjawił się w kościele i siadł na ławce zaraz przy dziewczynce. Gdy przyszła na niego kolej przedstawienia kandydatki, pastor (Henry Dew) czy inny ktoś ważny kazał mu wytłumaczyć powód tak dużego spóźnienia. Biskup Hereford (Atlay) dokonuje konfirmacji w nowy sposób, tylko dwóm osobom naraz, gdy klęczą przy balustradzie. Biskup zauważył, że dwoje młodych ludzi bardzo późno wchodzi do kościoła, a gdy zbliżyli się do balustrady, na podstawie młodzieńczego wyglądu i braku sutanny uznał Pope’a za młodego rolnika i brata dziewczyny. Upomniał ich surowo, po czym kazał podejść i klęknąć. Pope usiłował wyjaśnić, że jest kapłanem i przyprowadził kandydatkę, ale biskup nie chciał go słuchać albo nie dosłyszał, co tamten mówi, biorąc go za krnąbrnego i źle wychowanego młodzieńca. „Wiem, wiem — powiedział. — Chodźcie już, klękajcie, no”. Biedny Pope długo się opierał i zmagał z biskupem, lecz w końcu musiał uznać jego wyższość, stracił głowę, poddał się, klęknął i przyjął konfirmację. Zdaje się, że nikt nie wystąpił w jego obronie, chociaż w pobliżu siedzieli pan Palmer z Eardisley i inni, a cały kościół zanosił się od śmiechu. To bardzo niefortunny zbieg okoliczności, o którym ludzie nigdy nie zapomną i będą to wypominać Pope’owi do końca życia. Biskup dowiedział się potem o swej omyłce i przepraszał Pope’a, choć niezbyt wylewnie i poważnie. Zauważył, mając zupełną rację, że Pope powinien był zjawić się w sutannie. Jednak nikt nie był bez winy, bo gdyby biskup tak bardzo się nie spieszył, był mniej szorstki i zasadniczy, można byłoby wszystko wytłumaczyć, obecny tam kler zaś także srodze przewinił, nie zabierając głosu i nie zapobiegając takiej farsie. Obawiam się, że biedny Pope będzie się mocno trapił całą tą sytuacją.
Bezchmurny ranek po przejmującym mrozie. Wstałem wcześnie i poszedłem do Cae Mawr na śniadanie o ósmej. Do Hay wiózł mnie swoim powozem Morrell. Potem pojechaliśmy do Llanigon, powietrze było rześkie i chłodne. Wysiadłem w Llanigon i odesłałem pojazd. Minąłem kościół i polami poszedłem do farmy Cilonw.
Ładna, stroma i kręta dróżka biegła brzegiem Honddu. Po drugiej stronie doliny, u wylotu niezmiernie wielkiego jaru stały ruiny domu, który w czasie tańców zniosła lawina czy też rwący potok wody z roztopów. Młodego człowieka, który szedł na zabawę z Llanthony, ocalił chart, który nie wiedzieć czemu ociągał się po drodze, skowyczał i odbiegał, byle tylko zmusić pana do powrotu do domu. Od czterech lat nie widziałem Capel y Ffin, ale dokładnie wszystko pamiętałem: niską, przysadzistą, podobną do pudełka starą kaplicę z niewielką dzwonnicą (cała budowla przypominała sowę), zaciszny dziedziniec zacieniony siedmioma wielkimi, wiekowymi cisami, plebanię, gospodarstwo po drugiej stronie drogi i strumień Great Honddu przecinający drogę, a sam z kolei przecięty kamienną kładką. Przed plebanią nad potokiem urodziwe i zdrowe dziewczę o jasnych włosach, różowej cerze, niebieskich oczach i jasnej karnacji prało w miednicy stojącej na słońcu, a mydliny aż po łokcie okrywały jej krągłe, białe, silne ręce. Spytaliśmy, jak daleko do miejsca, gdzie mnisi wznoszą swój klasztor. „A — odezwała się z miłym uśmiechem, przerywając pranie, by pokazać nam drogę. — To zaraz. Proszę przez strumyk i drogą”. Dwaj włóczędzy siedzieli przy moście, paląc fajki, a gdy przechodziliśmy, jeden z nich stwierdził: „Idą tylko zobaczyć się z mnichami”.
Kilka minut drogą dziś suchą, ale w zimie zmieniającą się najprawdopodobniej w koryto rzeki, spojrzenie za żywopłot i okrzyk: „Tam są”. Dwie postacie w czerni pracowały na pochyłym spłachetku ziemi, który miał stać się ogrodem, jedna kopała, a druga przewoziła taczkami ziemię. Odziani w długie czarne habity przewiązane sznurkami zwisającymi aż do ziemi. Czarne kaptury odsunęli na tył głowy, przez co twarze mieli odsłonięte. Bose stopy przyodziali w sandały, w których chodzili, klapiąc jak ubodzy chodakami. Ojciec Philip kopał, brat Serene czy też Cyrene dowoził ziemię ze zwałowiska przy wykopie pod fundamenty klasztoru. Na słońcu czuł się wyraźnie niedobrze w ciężkim czarnym stroju i po dojechaniu pustą taczką do kupy ziemi przystanął i wycierał zgrzane czoło. Udawali, że nas nie widzą, ale dostrzegłem, jak brat Serene spogląda ku nam ukradkiem, myśląc, że zasłania go kopiec ziemi. Początkowo chcieliśmy ich zagadnąć, ale uznaliśmy, że mogą to wziąć za najście intruzów i nieokrzesanych gburów. Rozmówiliśmy się z dwoma mularzami, którzy pracowali przy fundamentach. Mówili o mnichach z wielkim i wręcz nabożnym szacunkiem, nie zdradzając najmniejszej chęci, by się z nich śmiać. Na wszystkie pytania także odpowiadali bardzo uprzejmie. Obejrzeliśmy kamień węgielny, który ojciec Ignatius1 położył trzy tygodnie temu. Potem powrócił do Londynu, więc obecnie mieszkało tutaj tylko dwóch mnichów. Mają jednego młodego sługę, który także woził taczkami ziemię. Mieszkają w pobliskim gospodarstwie i żywią się przede wszystkim mlekiem. Nie pozwalają kobietom zbliżać się do siebie i sami piorą sobie ubrania, których prawdopodobnie nie mają zbyt dużo. Możliwe, że noszą bieliznę, chociaż jej nie widać, i zdaje się, że pracowali w samych habitach, nic pod nimi nie mieli. Bardzo przypominali staruszki uprawiające ogród. Osobliwy jest — w obecnej epoce dziejów świata, w drugiej połowie dziewiętnastego stulecia — widok zakonników z powagą noszących takie stroje przy pracy w pełnym słońcu. Nie sposób było oprzeć się myśli, że bardziej rozsądne i w sumie bardziej pobożne były ubrania i praca mularzy oraz żwawej dziewki robiącej pranie przed plebanią, żyjących w zgodzie z naturą i biorących na siebie przypadające im w udziale trudy, troski i radości świata, niźli ponure i nienaturalne życie mnichów, powracających do błędów średniowiecza i zamykających się na świat, by się za niego modlić. Laborare est orare. Mularze wznieśli fundamenty do poziomu gruntu i uważali, że dom może stanąć do końca maja, w co wątpię. Zakonnicy jak zwykle obrali ładne i urocze miejsce na łagodnym zboczu u podnóża góry, z porządną ziemią i obfitością zdrowej wody, potokiem z pstrągami i piaskiem na zaprawę. Z tego, co zdołaliśmy odczytać z rzutu parteru, dom będzie długim, wąskim budynkiem, zwróconym na południowy wschód w kierunku opactwa Llanthony. Kupili 32 akry. Podobno zebrali 50 tysięcy funtów, którą to sumę można chyba podzielić przez dziesięć. Na uroczystość wmurowania kamienia węgielnego przyszło niewiele osób.
Przeszliśmy pole i minęliśmy ogrodzenie gospodarstwa, zleźliśmy wąską, kamienistą dróżką i znaleźliśmy się z powrotem na drodze głównej. Jakieś półtora kilometra powyżej Llanthony dostrzegliśmy ruiny opactwa, szaro-burą budowlę nad brzegiem rzeczki pośród jasnozielonych łąk. Po wejściu w obręb opactwa ku swemu przerażeniu ujrzeliśmy dwóch turystów z kosturami i pasami na barkach, w pozach wyrażających podziw, z których jeden wygłaszał, rzecz jasna, uczony wywód na użytek stojącego z rozdziawioną gębą towarzysza i wskazywał kijem interesujące obiekty. Rzeczą chyba najbardziej obrzydliwą jest wysłuchiwanie pouczeń na temat tego, co należy podziwiać, i wskazywanie tegoż kosturem. Ze wszystkich uciążliwych stworzeń najbardziej irytujący jest turysta. A ze wszystkich turystów najgorzej wychowany, natrętny i znienawidzony jest turysta angielski.
O 7.50 dotarliśmy z Morrellem do Clyro i spokojnie zjedliśmy kolację w Cae Mawr, po której rozmawialiśmy jeszcze do wpół do pierwszej. Dość zmęczeni po przejściu czterdziestu kilometrów, ale nie nadto.
Ku swemu wielkiemu zadowoleniu dowiaduję się, że Henry Warnell, Cygan z Hearts Ease na wzgórzu Clyro, dostał sześć tygodni ciężkich robót bez możliwości zamiany na grzywnę za niczym niesprowokowany napad na Price’a z gospody „Swan” i kopanie go w delikatne miejsce z taką gwałtownością i zaciekłością, że choć Price odskoczył na tyle szybko, by ujść z tego cało, tego samego nie można powiedzieć o spodniach z mocnego manczesteru.
Miałem szczęście przejść z Hay do Clyro polami bez napotkania choćby jednego człowieka, co zawsze jest dla mnie wielkim tryumfem i powodem do satysfakcji, bo mam szczególną niechęć do spotykania ludzi i szczególną sympatię do opustoszałych dróg. Gdy między jedenastą a dwunastą przed pójściem spać wyjrzałem na świat, zobaczyłem jeden z cudów tego świata, sierp zachodzącego księżyca.
Kiedy za chmury księżyc schodzi,
Widzę przed sobą światło płynne,
Las mroczny w blasku brodzi,
Słyszę muzykę hymnów.
Na zielonej drodze między York i Cefn y Fedwas spotkałem kowala z Wernwg stawiającego płot. Powiedział, że w Pen-y-worlodd przyszło na świat dziecko, i spytał, czy da się coś przedsięwziąć w celu rozdzielenia Stephena Daviesa i Myry Rees. Odparłem, że żadne prawo nie zabrania ludziom życia w konkubinacie. Sprawa ta wywołuje wielkie oburzenie: uważa się ją za zniewagę dla parafii, i nie bez racji. Ale co począć? Rodzina mężczyzny jest na niego wściekła, szczególnie pani Smith z New Barn, ale nikt nie umie na niego wpłynąć. Świata nie widzi poza tą dziewczyną, która język ma tak zuchwały i kąśliwy, że wszyscy się jej boją. Estera Gore otwarcie zarzuca jej, że jest „kłamczynią, złodziejką, dziwką i morderczynią” i zgłasza gotowość udowodnienia pod przysięgą, że Myra pozbyła się co najmniej jednego niemowlęcia.
Pan Brierley, wikary Presteign i kapelan sędziego pokoju, popełnił dwa niefortunne błędy. W kościele usiadł w kapeluszu obok sędziego, a na kolację u sędziego przyszedł bez urzędowych szat. Pytałem pana V. o radę w sprawie Stephena Daviesa i Myry Rees, ale nie widzi żadnego wyjścia.
Z Cwmbythog przeszedłem przez jar, potok i łączkę, potem ścieżką w górę przy kamieniołomach zboczem do starego wiarusa Johna Morgana. Spokojnie pił właśnie z żoną Mary herbatę. Podczas rozmowy o wojnie w Hiszpanii powiedział, że jak dziś pamięta, kiedy znalazł się w linii rezerwowej pod Vittorią, gdy siedzącemu obok na wale żołnierzowi głowę urwała armatnia kula, trafiając go od przodu w gardziel. Głowa toczyła się po ziemi, a gdy się zatrzymała, John Morgan i pozostali żołnierze widzieli, jak rusza się i „igra”, robiąc miny, jeszcze przez pięć minut. Uznali to za coś tak niezwykłego, że potem często mówiło się o tym przy obozowych ogniskach jako o niesłychanym cudzie. Był tam pewien porucznik Bowen, Irlandczyk, który dołączył do regimentu między bitwami pod Vittorią a Pirenejami. Był podły dla podwładnych i powszechnie nienawidzony. Tuż przed bitwą o Pireneje (którą John Morgan nazywa bitwą o Pionierów) Bowen bardzo złagodniał i zaczął pokornie odnosić się do swych żołnierzy w obawie, by ci nie zemścili się, umyślnie strzelając do niego w czasie walki. Nie został zastrzelony.
Targ w Hay, i to duży. Na drogach pełno ludzi i czerwonych krów o białych pyskach, drepczących na targowisko. Niezwykła liczba mężczyzn wraca pijanych.
Wczoraj wieczorem w gospodzie Swan bawiono się nadzwyczaj spokojnie i cicho. Obyło się bez rwetesu, awantur i kłótni i ani jeden mężczyzna nie leżał nocą w rowie pijany, klnąc, bełkocząc, marudząc i wymiotując, co się nierzadko zdarza.
Zaniosłem wielkanocne bułeczki Hannah Whitney, Sarah Williams, Margaret Griffiths, Catherine Ferris, Mary Jones, pięciu wdowom.
Zbudziłem się o wpół do piątej i ujrzałem na niebie jeden z cudów wszechświata. Ani jednej chmurki na niebieskiej głębinie firmamentu. Na wschodnim widnokręgu jasny, intensywny poblask, ani szkarłatny, ani purpurowy, ale mieszanka dwojga barw. Smuga czerwonego blasku była bardzo wąska, podobna wstędze, i raptem zanurzyła się w niebieską głębię. Po przeciwległej, zachodniej stronie jasno lśniący księżyc zachodził nad wzgórzem za kościelną wieżą. W ten sposób blask na wschodzie kąpał świątynię w ciepłym, głębokim, wielobarwnym świetle, podczas gdy księżyc na zachodzie rzucał wyraźne cienie. Księżyc schował się szybko za górą, do ostatniej chwili jasny, tak że na końcu widać było tylko jego brzeg, skrzący się wśród wierzchołków drzew w sadach na górze. Słońce wzeszło pospiesznie i czerwone promienie padły na białe mury Penllan, jednak nie były tak jaskrawe, jak przy wschodach zimowych. Wstałem zaraz po piątej i wziąłem się do pisania wielkanocnego kazania, mając jeszcze dwie godziny do śniadania.
O jedenastej poszedłem do szkoły, potem do Cae Mawr. Pani Morrell całe rano szykowała dekorację chrzcielnicy, okrągłe naczynie pełne stojących w wodzie kwiatów, a nad nim wazon napełniony i okryty dzikim kwieciem, pierwiosnkami, fiołkami, leśnymi zawilcami, szczawikiem, barwinkiem, prymulkami i pierwszymi niebieskimi dzwonkami, tworzącymi łagodną piramidę, z gałązkami paproci i modrzewia opadającymi ponad brzegiem, oraz wieniec zwykłego bluszczu opleciony wokół trzonu chrzcielnicy i mech wysłany u podstawy z wąskim pasmem z pierwiosnków o główkach skierowanych ku rogom kamiennej struktury. O drugiej z Cefn y Blaen przyszła Hetty Gore z Holly House i przekreśliła wszystkie moje plany na popołudnie wieścią, że stary William Pritchard ma się bardzo źle i pewnikiem długo nie pożyje, dlatego chciałby się ze mną dzisiaj widzieć, żebym poczytał mu i udzielił sakramentu. Zdaniem Hetty Gore nie było mu pisane wiele dni życia. Dlatego też musiałem iść na plebanię, wyjaśnić sytuację i zrezygnować z przejażdżki. Nauczyciel i jakiś znajomy właśnie od niego wychodzili, niosąc deskę z parapetu wschodniego okna w kościele, którą chcieli ustroić napisem „Chrystus zmartwychwstał” z pierwiosnków poutykanych w mech. Chyba nigdy nie zapomnę tej wspinaczki do Cefn y Blaen w gorącą Wielką Sobotę, pod bezchmurnym błękitem i palącym słońcem, wśród ciepłej mgiełki. Wszedłem na Bron, dysząc od żaru popołudnia. Od dworu Evan Gwynne przeszedłem polami do Little Wern y Pentre, zazdroszcząc owcom mytym w strudze poniżej, między polem a drogą, przez Price’a z Great Wern y Pentre i jego rozradowanych chłopców. Czajki sunęły w rozgrzanym błękitnym powietrzu wokół Tall Trees z dziwnym, tajemniczym szumem skrzydeł.
Pritchard nie był wcale tak chory, jak dano mi do zrozumienia. W ogóle nie dopuszczał myśli, że dolega mu coś poważnego, i przyznawał się tylko do astmy. Prawie wymknęło mu się, że wezwał mnie tylko dlatego, że lubi w Wielkanoc przyjmować komunię, a nie jest w stanie dotrzeć do swojego kościoła (w Colvie). Gdybym o tym wiedział, sam nie wiem, czy chciałoby mi się tu piąć w takim pośpiechu i odmówić sobie przejażdżki. Wygląda jednak na to, że rano, gdy była u niego Hetty Gore, miał bardzo ciężki napad kaszlu i wystraszył ją, omal się nie dławiąc. Pani Evans z Cefn y Blaen bardzo zależało na tym, żeby Pritchard, jej wujek, mieszkający u niej, sporządził testament, ponieważ mówił, że ma zamiar wszystko jej zostawić, podczas gdy w ciągle obowiązującym wcześniejszym testamencie zapisał cały majątek komu innemu. Zanim wszedłem na piętro, wzięła mnie na bok i tajemniczo ściszonym głosem, z niemądrze wykrzywioną twarzą prosiła, bym namówił chorego do spisania ostatniej woli na jej korzyść. Zapowiedziałem, że nie będę się mieszał do spraw rodzinnych ani przekonywał go, by wszystko zapisał tylko jej, i że mogę udzielić wujowi wyłącznie bardzo ogólnych rad, jakie dyktuje zdrowy rozsądek, który nakazuje chorowitemu starcowi, aby bez zbędnej zwłoki uporządkował swe doczesne sprawy. Tak też postąpiłem. W drodze powrotnej było chłodniej, żar słoneczny stał się bardziej umiarkowany i powiał miły wietrzyk.
Gdy ruszałem do Cefn y Blaen, na cmentarzu było tylko kilka osób z kwiatami. Teraz jednak na dobre już zaczęła się rokroczna, przepiękna wielkosobotnia idylla i ludze zewsząd nachodzili z kwiatami do przyozdobienia grobów. Dzieci z miasta i sąsiednich wsi niosły kosze kwiatów i noże do robienia otworów w murawie. Drogi wypełniły się ludźmi, a cmentarz zmienił się w ożywioną scenę, na której dzieci, kobiety i kilku mężczyzn kręciło się wokół nagrobków i klękało przy ukwieconych mogiłach. Podła kobieta z Hay (Jane Phillips) przystrajała grób. Annie Dyke stała pośród grobów z koszykiem kwiatów. Przedstawiała uroczy obrazek, z czystą i śliczną w swej powadze twarzą, gęstymi brązowymi kędziorami osłoniętymi słomkowym kapeluszem i z koszem przewieszonym przez ramię. Dzisiaj ma urodziny. Zawsze powtarzam jej, że jest siostrą kukułek. Poszedłem więc do domu po drobny upominek, który dla niej trzymałem, kupiony w styczniu w Crystal Palace: broszkę z kości słoniowej z płaskorzeźbą jelenia. Wziąłem na cmentarz puzderko z broszą i dałem je dziewczynie, gdy stała i przyglądała się, jak żona jednego z robotników jej ojca, pasterza, ozdabiała kwiatami przygotowany przez Annie grób.
Po skończonej pracy na cmentarzu zjawiało się coraz więcej ludzi. Słońce zaszło wspaniale za parowem, ale dzieło miłości trwało jeszcze w zmierzch i mrok, zanim nie wzeszła pełna tarcza księżyca. Postaci nie przestawały krzątać się i pochylać nad zielonymi kopczykami w jasnym blasku księżyca i ciepłym, wieczornym powietrzu.
O ósmej w kościele zebrał się chór na próbę dwóch hymnów przeznaczonych do jutrzejszego odśpiewania. Księżycowa poświata szeroką falą wlewała się przez okna prezbiterium. Po rozejściu się chóru, zgaszeniu świateł i pogrążeniu się kościoła w ciszy przyozdobione groby na cmentarzu, przez który szedłem, wydały mi się podobne do uśpionych ludzi nocujących pod gołym niebem w ciepłą noc i ubranych w odświętne stroje, w których wstaną w wielkanocny poranek. Czas jakiś przed snem spędziłem na ganku. Powietrze było ciepłe i łagodne jak latem, a dzięki blaskowi księżyca w wiosce było jasno niemal jak w dzień. Zdawało się, że wszyscy się pospali i słychać było tylko szum i pluskanie strugi.
Najradośniejsza, najbardziej pogodna i najpiękniejsza Wielkanoc w moim życiu. Zbudziłem się wcześnie i wyjrzałem na świat. Tak, jak się spodziewałem, dzień był bezchmurny, a poranek wspaniały. Pierwsza moja myśl brzmiała: „Chrystus zmartwychwstał”. Niedobrze wylegiwać się w łóżku w wielkanocny poranek, uważa się wręcz, że to przynosi pecha. Wstałem między piątą a szóstą i wyszedłem krótko po szóstej. Po nocnym przymrozku w powietrzu została szadź, a na płotach i na murawie ciężka biała rosa, lecz nie było zimno. Kiedy pochylałem się nad furtką przy młyńskim stawie, żeby sprawdzić, czy kwitną już pierwiosnki, nie chcąc przy tym umoczyć się rosą, posłyszałem nagle pierwszą tego roku kukułkę. Znajdowała się gdzieś koło Peter’s Pool i odezwała trzy razy. Pierwsza kukułka w niedzielę wielkanocną to bardzo dobry znak. Przechadzałem się jeszcze trochę drogą, zrywając pierwiosnki.
Wieś leżała cicho w porannym blasku, ale kiedy wróciłem ze spaceru, dało się zauważyć początki poruszenia: ludzie otwierali drzwi i wyglądali na cudowny, wiosenny poranek.
Na mszy porannej zebrało się bardzo wielu parafian, dawno aż tylu nie widziałem. Zwabiły ich Wielkanoc i wspaniała pogoda, ponieważ niedzielę wielkanocną traktuje się tutaj z głęboką czcią. Śpiew wyszedł bardzo dobrze i pan Baskerville po mszy gratulował panu Evansowi, mówiąc, że hymn został odśpiewany bez fałszowania, melodyjnie i sprawił wielką przyjemność. Do komunii przystąpiło więcej niż zwykle osób: dwadzieścia dziewięć. Przyjąłem najświętszy sakrament piąty raz w ciągu czterech dni. Po mszy zabrałem pana V. na cmentarz i pokazywałem mu ozdoby na grobach jego matki, żony i brata. Stanowiły dla niego dużą, przyjemną niespodziankę. Z radością zauważam, że nasze pierwiosnkowe krzyże wywierają pewne wrażenie, bo tego roku ludzie zaczynają próbować je naśladować i w ogóle na grobach widzi się coraz więcej ozdób w formie zbliżonej do krzyża. Bardzo chciałbym, żeby ludzie zaczęli zastanawiać się nad układem kwiatów na mogiłach zamiast po prostu wtykać gałązki w murawę bez ładu, składu i sensu. Chociaż lepiej nie wtrącać się zbyt nachalnie do ich prostego, przyrodzonego sposobu okazywania zmarłym szacunku i miłości. Cieszę się, widząc, że piękny ten zwyczaj z roku na rok coraz bardziej się rozpowszechnia. Przed laty mocno podupadł i wydawało się, że zostanie zarzucony. W niedzielę wielkanocną młodzi ludzie ubierają się w nowe i jasne rzeczy — jak motyle. Zakładanie w ten dzień czegoś nowego stało się jakby częścią ich wiary. Według starego powiedzenia jeśli na Wielkanoc nie włoży się czegoś nowego, wrony popstrzą wszystko, co ma się na sobie.
Między mszami na cmentarz zeszło się mnóstwo ludzi chcących oglądać groby. Po południu poszedłem do kaplicy w Bettws. Słońce prażyło i kiedy piąłem się pod górę, krople potu kapały z czoła pod kapeluszem na zakurzoną drogę. W kaplicy Lukretia Wall, blada i urodziwa po chorobie. Droga powrotna była cudowna, chłodno i sympatycznie. Oznaki wiosny z każdym dniem stają się coraz wyraźniejsze i miłe memu sercu. Pani Pring podała na kolację baraninę ze szparagami.
O drugiej wyruszyłem ze Spencerem i Leonardem Cowperem do zamku w Mouse. Polami do Hay, potem do Llydiart-y-Wain. Od lat nie oglądałem tego domostwa i już zapomniałem, jak pięknie jest położone. Przynajmniej dzisiaj wyglądało ładnie, okolone białym kwieciem drzew owocowych — szara, żyzna zagroda z dwoma dużymi, lśniącymi sadzawkami. Dalej ruszyliśmy w górę stromą łąką na lewo i przy kamieniołomach, przez przełaz w ogrodzeniu z siatki i śliczną krętą ścieżką przez lasy okraszone pierwiosnkami i gwiazdkami zawilców wśród gęstniejącej zieleni drzew i krzaków. W czasie wspinaczki w leśnym zaciszu było bardzo gorąco. Kręta dróżka przywiodła nas na drugą stronę wzgórza i wreszcie wydostaliśmy się na nagą, zieloną przełęcz, na środku której stał kwadratowy wał z kruszejącego szarego piaskowca o płaskim wierzchu porośniętym trawą, zaroślami i drzewami, tworzącymi coś na kształt zagajnika. Wzniesienie mogło liczyć jakieś cztery i pół metra wysokości. Faliste wzgórze u podstawy wału pokrywały nierówne kępy i wzniesienia porośnięte krótką, miękką trawą. Jedno ze wzniesień nad zalesionym stokiem wzgórza od strony Hay zajęła wielce swobodna grupa. Krępy, starszy jegomość w welwetowej kurcie i z laską pół siedział, pół leżał na suchej murawie. Obok siedziały dwie dziewczyny, a jeszcze kilkoro dziewcząt i chłopców niczym dzikie koźlęta wspinało się na wał w dogodniejszym miejscu, wchodziło na leszczynę rosnącą na wzgórku, siadało w rozgałęzieniach konarów i bujało się. Nie wiedziałem, co o nich myśleć. Nie byli ani szczególnie biedni, ani tym bardziej bogaci. Nie wyglądali na rolników, wieśniaków czy rzemieślników. Niczym się nie wyróżniali, zdawało się, że spadli z nieba nad zamkiem i najzwyczajniej w świecie zażywali rozrywek. Dwunasto-, czternastoletnie dziewczęta wspinały się na skały przed nami i bezpośrednio nad nami, nie zważając na krótkie halki i siłę wiatru. My też weszliśmy na szczyt, lecz nie znaleźliśmy żadnego zamku ani ruin. Tylko leszczyny i krzaki. W rozgałęzieniu orzecha siedział chłopak, na innym kołysała się dziewczyna. Wkrótce zeszliśmy, cali zakurzeni, i obraliśmy dla odpoczynku wzgórek, zielony, nasłoneczniony i suchy, z którego zerwały się i w niepotrzebnym pospiechu umknęły dwie dziewczyny. Mężczyzna położył się na brzuchu na trawie i wyglądało na to, że zasnął. Dziewczęta mówiły do niego „ojcze”. Były bardzo rozbawione i nieokiełznane jak sokoły i zaraz wdały się w harce na trawie, które skończyły się turlaniem na łeb, na szyję i oblewaniem wodą siebie i, ostrożniej, głowy ojcowskiej. Potem obsypały go pierwiosnkami. Następnie wszystkie cztery dziewczęta popląsały ścieżką do źródła w lesie, żeby zaczerpnąć wody do dzbana, pozostawiając z ojcem mniejszą dziewczynkę i małego chłopca. Słyszeliśmy piski i krzyki roześmianych dziewcząt u źródła w lesie pod nami, gdzie bez wątpienia oblewały się wodą i wpychały do źródła. Niebawem wróciły, niosąc z trudem dzban, i znowu zaczęła się zabawa. Ganiały się i wylewały na siebie wodę, przewracając się na ziemię i turlając po trawie. Widok naszego rozbawienia i śmiechu jeszcze bardziej je rozochocił. Wszystkie były dorodnymi, żwawymi i lubiącymi się pośmiać pannami. Dwie były nawet dosyć ładne, a jeszcze inna, w czerwonej sukience, wydawała się najśmielsza. W czasie igraszek sukienka rozerwała się na jej plecach i siostra próbowała to jakoś przyfastrygować, ale ta wyrwała jej się ze śmiechem i znów rozerwała ubranie, pokazując sporo białego ciała i bielizny. Woda ze źródła, z pozoru przyniesiona do picia, została lekkomyślnie roztrwoniona: odrobinę wylano ostrożnie na ojca, resztę rozbryzgano na odzież, głowy, szyje i plecy, słowem wszędzie, tylko nie do ust. Ktoś krzyknął, że chce mu się pić, i zmartwił się, że nie zostało ani kropli wody, tak więc cała gromadka raz jeszcze wesoło potruchtała do źródła. Nie mogłem nie zazdrościć ojcu takich dzieci, zwłaszcza zgrabnych, smukłych, żwawych i rozigranych dziewcząt o młodych, giętkich figurach, białych, krągłych ramionach, różowych, zarumienionych policzkach, ciemnych i jasnych kędziorach targanych i rozwiewanych przez wiatr, błyszczących i zuchwałych oczach, pełnych, czerwonych, słodkich ustach i białych zębach, ruchach szybkich, wdzięcznych i chyżych jak u antylop albo saren i jasnych, uroczych, roześmianych głosach, które rozbrzmiewały echem po lesie. Tymczasem ojciec zaczął staczać się ze zbocza dla rozbawienia mniejszych dzieci, które zostały przy nim i też zaczęły serdecznie się śmiać. Znad źródła poniżej unosiły się takie same jak poprzednio krzyki i śmiechy. Potem głosy stopniowo zbliżały się do wierzchołka i wkrótce cała gromada wychynęła z lasu, by znów zacząć zabawę. Następnie ojciec ukrył się w lesie i dzieci miały go szukać. W trakcie zabawy w chowanego zmuszeni byliśmy odejść i pozostawić ich samym sobie, bo zrobiło się wpół do piątej. Tak więc zbiegliśmy krętą ścieżką obok źródła, przez lasy ukwiecone pierwiosnkami i zawilcami, z powrotem na łąkę, kamieniołom, gospodarstwo i drogę. Nie mieliśmy pojęcia, kim mogą być tamci ludzie. Nie przypominali żadnych innych osób, jakie w życiu spotkałem. Podobni do geniiloci, odwiecznie tam zamieszkałych. W każdym razie zawsze będę ich łączył z zamkiem Mouse. A jeśli jeszcze kiedykolwiek tam zawitam, z pewnością będę się spodziewał ujrzeć ich znów w trakcie igraszek.
Od gór wiał wietrzyk, który łagodził żar. Rosnące na stokach wzgórza drzewa puszczały pąki i zieleniły się, ptaki śpiewały w gąszczu, a popołudniowe słońce kąpało trawiaste pagórki w złotym blasku.
John Morgan kuśtykał o kulach po ogrodzie, zbierając kamienie i wzruszając motyką ziemię między rzędami kartofli. Wziąłem motykę z rąk starego wiarusa i okopałem trzy rzędy, kończąc tym samym zagon. Potem poszliśmy do domu i usiedliśmy przy ogniu.
Całą okolicę rozświetlają teraz śnieżnobiałe kwiaty grusz wśród delikatniej zieleni liści. Przypominają latarnie rozstawione w ogrodach, sadach i na polach. Rozkwita majestatyczna stara grusza naprzeciw plebanii.
W południe wyjąłem stary szwajcarski plecak, spakowałem niezbędne rzeczy na noc, owinąłem w brązowy papier surdut, związałem wszystko i po obiedzie ruszyłem w podróż na plebanię w Whitney, idąc z bagażem zarzuconym na plecy polami do Hay, gdzie chciałem wsiąść w pociąg za dziesięć druga.
W Whitney dotarłem na plebanię prywatną ścieżką wśród zarośli. Łąką przeszedłem do Stow, lecz nie zastałem Dewinga. Widział jednak, jak się zbliżam, i kazał służącemu przekazać, żebym zaczekał, bo on za chwilę wróci. Czekałem w salonie. Ostatnim razem przebywałem tutaj, gdy razem z panem Venables’em przyjechaliśmy z wizytą do Dewingów wkrótce po ich ślubie. A teraz ona nie żyje. Jakże dokładnie pamiętam tort weselny i wino na stole, i ją siedzącą przy oknie, promienną i szczęśliwą.
Teraz dopiero zaczynają wschodzić konwalie posadzone przez pannę Dew na małym klombie przy drzwiach wejściowych na powitanie panny młodej wracającej świeżo po ślubie 14 maja. Zmarła tak wcześnie, nie mając nawet skończonych dwudziestu trzech lat, a osamotnionemu małżonkowi krótkotrwały promyk radości musi wydawać się jakimś snem. Jej ładny portret wciąż stoi na kominku w jadalni. Na szafach w jadalni dwie skrzynie wypchanych ptaków, jedna z mewami i petrelami, ptakami morskimi z Plymouth. Druga zawiera ptactwo wiejskie: kukułkę, sójkę, dzięcioła zielonego, szpaka, kosa i drozda, wszystkie ładnie wypchane przez jej brata, pana Hinckstone’a. Po jakimś czasie wyszedłem do ogrodu i przechadzałem się po słonecznym trawniku, na którym po mżawce z czarnej chmury pozostały paciorki lśniącej wody. Niebawem ujrzałem pannę Dew w czarnej sukni, nadchodzącą powoli zieloną łąką. Pomyślałem o poecie Williamie Wordsworcie często odwiedzającym tu niewidomego pana Monkhouse’a, który znał na pamięć niemal wszystkie jego wiersze. Panna Dew weszła furtką prowadzącą z ogrodu na łąkę i opowiadała mi trochę o panu Dewingu.
Tylko pan Venables siadł ze mną do kolacji w Cae Mawr. Szampan i pyszna baranina, do tego byłem bardzo głodny. Wczoraj zamieszkał tu jeden z sekretarzy Cheese’a. Dzisiaj wieczorem natknąłem się na niego przy bramie i spodobała mi się jego aparycja, jednak po kolacji zastałem dom zasnuty tytoniowym dymem.
Piętnaście po dziesiątej pan Venables wsiadł w Hay do omnibusu. Wyjechał z plebanii Clyro do Londynu, gdzie ma spędzić dwa miesiące.
Zwyczaj nakazywał wieczorem zatknięcie nad drzwiami gałązek brzeziny i jarzębiny dla ochrony przed „starą wiedźmą”. Byłem jednak zbyt leniwy, by wyjść i je nazbierać. Miejmy nadzieję, że stara wiedźma nie dostanie się w nocy do środka. Młode czarownice są jak najmilej widziane.
Zimny, pogodny ranek, a gdy słońce stało jeszcze nisko, cień jednej z pięciu topól padł na część korony innej, pogłębiając i urozmaicając zieleń.
W południe wyruszyłem do Newchurch. Minąłem młyn Whitty’ego. Przystanąłem na stromym zboczu ponad młynem, aby nacieszyć oczy widokiem spokojnego sioła. Z drugiej strony jaru dobiegły wdzięczne odgłosy z kuźni w Pentwyn. Dotarłem do starego, opuszczonego budynku pieca, dzisiaj pustego i samotnego, z wysokim, ostro ściętym dachem pokrytym brązową dachówką i z brudnymi białymi ścianami. Nie znałem przedtem tej starej polnej ścieżki. Tuż nad piecem dostrzegłem pierwsze w tym roku czerwone firletki, których kilka zerwałem. Na brzegu rosły ogromne pierwiosnki, a w rowie bagienne jaskry. Okolica między piecem a Whitehall jest dziwna. Drzewa powykręcane i jakby zdziczałe, widziałem cis zaduszający dąb. Łąka poniżej Whitehall robiła wrażenie smutnej i zdziczałej, zarośnięta ciernistymi krzakami, paprociami i janowcami. Nieszczęsne Whitehall, smutne, milczące i samotne, z wielkim czarnym cisem w płocie zachwaszczonego i zarośniętego trawą ogrodu i z zimnym kominem oplecionym bluszczem. Obszedłem wszystko, zajrzałem przez pozbawione framug okna i pchnąłem drzwi, które wolno i ze zgrzytem zamknęły się z powrotem. Na innych drzwiach w części mieszkalnej widnieją dwie płaskorzeźby pługów. Pryzma starego, zeschniętego gnoju przy wejściu. Tu urządzano kwartalne tańce. Co za zabawa! Co za harce, młodzież parami i w grupach schodząca się z okolicznych wsi na tańce w długiej sali. Śmiech, flirt, żarty i pocałunki za drzwiami albo w ogrodzie, podczas gdy starsi siedzą przy ścianach z fajką i kuflem piwa albo cydru z gospody Black Ox w Coldbrook. Dziś wszystko odmienione, pieśni i taniec umilkły, radość czmychnęła. Tylko nieziemskie westchnienia przez szpary w dachu i wypaczone drzwi. Rącze nogi, ruchliwe dłonie, płonący wzrok i mocne członki, wszystko rozpadło się w pył, głosy zamilkły. Wszędzie śmiertelna cisza, tylko raz zdawało mi się, że słyszę cichy śpiew, a w bluszczowej zieleni bzyczała pszczoła, jedyny przejaw życia tutaj. Ze starego, długiego, brązowego domostwa Whitehall z dziurawym dachem i kominem na krańcu każdego szczytu powędrowałem do Pant-y-ci, zastanawiając się nad prawdopodobnym położeniem Coldbrook i Black Ox, stałego przystanku na wzgórzu Clyro dla pasterzy wiodących wielkie stada czarnego bydła z hrabstw Carmarthen i Cardigan do Anglii. Wydawało mi się, że odnalazłem miejsce, na którym mógł stać ów dom. W Pant-y-ci nikogo nie było, na pamiątkę wetknąłem pierwiosnek w otwór zamka i poszedłem do stawu Crowthera.
Łąkami Tyn-y-cwm skierowałem się do Newchurch, a wchodząc w bramę starego ogrodu przy plebanii, usłyszałem szum dochodzący ze szkółki. Drzwi pod ażurowym gankiem były otwarte i gdy znalazłem się wewnątrz, ciemnowłosa dziewczynka uchyliła jakieś drzwi, lecz na mój widok pospiesznie się cofnęła. W klasie rozległ się szmer podniecenia i szepty zaciekawionych dzieci: „Pan Kilvert przyszedł… To pan Kilvert”. Nie znalazłszy zacnego pastora w gabinecie, wszedłem do klasy, czym wywołałem w stadku niemałe zamieszanie. Wikarego i jego najstarszej córki nie było, więc śliczna Emmeline w rdzawobrązowej sukience i z długimi blond kędziorami dzielnie prowadziła lekcję z surowym wyrazem nadobnej twarzyczki, słuchając, jak czyta mała Polly Greenway. Janet i Matilda, ubrane identycznie w spódnice z czarnego jedwabiu, szkarłatne staniki i białe fartuszki, z niebieskimi kokardami w lśniących, ciemnobrązowych włosach, siedziały wraz z innymi dziećmi na ławce przy długim stole, ćwicząc dodawanie. Janet dzieliła w pamięci i pochwaliła się, że zrobiła pięć działań, na co ją pocałowałem, czemu nie była niechętna. W dodatku zaproponowałem całusa za każde działanie, czym ją rozśmieszyłem. Kiedy stałem przy oknie, robiąc rozmaite notatki, Janet raz po raz przerywała pracę, by nieśmiało, acz zuchwale popatrzeć na mnie pięknymi, figlarnymi szarymi oczami. Czy mam wyznać, że przemierzyłem szesnaście kilometrów po wzgórzach, by ucałować słodką twarz tej dzieciny? Szesnaście kilometrów za całusa.
Moim zdaniem krótkie kędziorki córek Vaughana są najbardziej naturalnymi i najładniejszymi fryzurami na świecie. Gdyby tylko modne młode damy zechciały dostrzec i zrozumieć, na jakie niedorzeczne pośmiewisko wystawiają się wieżami, iglicami, rogami i pałkami, w które przemocą upinają swoje włosy! Jednak niewolnicy mody muszą hołdować swoim bogom.
Wstałem wcześnie, pisałem i przed śniadaniem przechadzałem się po słonecznej drodze. Śliczny poranek, słyszałem pierwsze gruchanie synogarlicy. Stałem na kładce nad wodą, patrząc na czarno-białe kaczki i ładnego kaczora, wypinające piersi i trzepoczące skrzydłami w młyńskim stawie, gdy na drodze pojawił się Price ze Swan. Staliśmy i rozmawialiśmy w miejscu, gdzie struga przecina drogę, kiedy Price nagle na coś wskazał, mówiąc: „O, tam!”. Jakieś małe zwierzę biegało po kamieniach przy słonecznym brzegu potoku — zakreślało kręgi i zachowywało się bardzo dziwacznie. Price orzekł, że to mała odmiana łasicy, która chwyta muszki. Mnie wydawało się, że to mysz, a w końcu wyszło na ryjówkę. Price nazwał ją „twardą słomką”. Miotała się wśród kamieni, zataczając niewielkie kręgi, czasem przewracając się wręcz na bok i ukazując białe podbrzusze, chyżo rzucając się raz w jedną, raz w inną stronę i w ogóle zachowując się niezwykle poważnie, a zarazem niedorzecznie. Była tak bardzo zajęta łapaniem much (czy cokolwiek innego robiła), że nas nie widziała ani nie bała się, choć rzucaliśmy w nią kamieniami, i pozwoliła nam podejść całkiem blisko, przewrócić się patykiem na grzbiet i wepchnąć do wody. Pisnęła, ale nie czmychnęła, więc ją podniosłem. Kurczowo trzymała się Price’owego kija, spadła na ziemię i przepadła w jakiejś dziurze przy brzegu.
Pożyczyłem Hannah książkę, w zamian dostałem zieloną paproć z wielkiego płaskiego głazu nad drzwiami w Oaks. Paprocie nadają się do wyrabiania maści. Struga i młyński staw Pains castle lśnią jak srebro. Piękne, słoneczne popołudnie, zewsząd nawoływania kukułek. Spotkałem na cmentarzu panią Cooper, która powiedziała, że pan Cooper bardzo cierpi na zatwardzenie.
Już druga w tym tygodniu wizyta w Newchurch. Gdy wydostałem się na otwarty stok Little Mountain, w górze krążyły dziesiątki czajek, trzepocząc i szumiąc skrzydłami, skwiercząc i zawodząc, opadając i miotając się na wszystkie strony, bardzo niespokojne i pilnujące swoich gniazd. Gdy wchodziłem za ogrodzenie Gilfach y rheol, Janet wyszła z domu i przebiegła podwórze, a gdy skręciłem za węgieł wozowni, ujrzałem dwie młodsze damy pomagające przy kastrowaniu owiec, łapiące i trzymające nieszczęsne stworzenia, i przyglądające się zabiegowi, co sprawiało im chyba radość. Pierwszy raz widziałem, żeby córki kapłana były obecne przy kastracji baranów, i początkowo wywołało to we mnie odrazę. Ale zaraz pomyślałem sobie o jakże prostym wychowaniu biednych dzieci, które nie widziały w tym wszystkim nic złego, i wybaczyłem im. Cieszę się jednak, że nie było tam Emmeline, i naturalnie Sarah. Matilda szamotała się w zagrodzie z dużym, mocnym baranem, a gdy go poskromiła i ścisnęła między kolanami, odważyłem się spytać, gdzie jest ich ojciec. Skinieniem głowy dała mi do zrozumienia, że właśnie nadchodzi za moimi plecami, a gdy się odwróciłem, ujrzałem, że idzie przez podwórze, jak zwykle z rozłożonymi rękami i serdecznym powitaniem. Zdaje się, że starsi członkowie rodziny raczej nie spodziewali się rannego gościa, który zastanie młode damy przy kastracji, w przeciwnym razie prawdopodobnie znaleźliby dla nich inne zajęcie. W każdym razie zachowali się z dużą godnością.
Najrozmaitsze odcienie zielonego prześcigają się w okrywaniu lasów w Penllan nad jarem. Nad linią jasnozielonych świerków wznosi się cieplejszy, złoto-zielony brąz dębów. Ale najbardziej przykuwa wzrok świeża zieleń buków. Ich jasność po prostu przekracza wszelkie wyobrażenia. Synogarlice gruchały cicho i gardłowo w parowach, gdy piąłem się po stromiźnie sadu, po trawie wysadzanej klejnotami pierwiosnków i dzikich storczyków. Parów rozjaśniały tu i ówdzie dzikie wiśnie i czeremchy, których walijską nazwę wykłada się jako „drzewo, na którym diabeł powiesił swoją matkę”. Góry, przez które się przedzierałem, płonęły błękitem w popołudniowym żarze.
Nad wielkimi, starodawnymi odrzwiami dworu w Evan Gwynne wisiały gałązki brzozy i jarzębiny, jedyne ślady starego obyczaju, jakie widziałem tej wiosny. Zatknięto je w ostatni dzień kwietnia, więc mocno już zwiędły.
Rozmawiałem z Wallem o możliwości nakłonienia Jamesa Allena do pozbycia się niemoralnych lokatorów z Cwmpelved Green.
Morrell przyjechał wpół do ósmej i odwiózł mnie na stację. Poranek śliczny, idealny dzień do podróży — ogromną rozkosz dawało po prostu siedzenie bez ruchu i przemieszczanie się wśród nadzwyczajnej scenerii hrabstw Hereford i Gloucester.
Do Chippenham dotarłem tuż przed drugą. Przechadzka przy Cocklebury, cudowne pola — zieleń i cisza. Ojciec wyszedł naprzeciw mnie i czekał przy czarnej bramie.
W sadzie i ogrodzie rozkwitają jabłonie, wydają się uginać niczym pod ciężarem śniegu czy oceanu kwiecia. Wcześnie spurpurowiał buk, złotodeszcz tuż obok niebawem zakwitnie. Żarnowiec, który przesadziłem, bardzo się rozrósł i okrył ładnym kwiatem. Cała okolica wygląda jeszcze śliczniej, niż ją zapamiętałem, na dodatek gładka i lśniąco zielona trawa.
Pojechałem do Bath na targ kwiatowy w ogrodach Sydney College. Pierwszy jadący tam pociąg okazał się pociągiem wycieczkowym. Wagon był niemal pełny. Ponieważ nie został zaopatrzony w lampy, w tunelu w Box ludzie zaczęli zapalać długie zapałki z rodzimej siarki i przekazywać je innym pasażerom. Przez cały czas jazdy w tunelu zapałki wędrowały z rąk do rąk. Każda starczała na całą długość wagonu, a czerwony niedopałek wyrzucano oknem po przeciwnej stronie, podczas gdy kolejna rozpoczynała już drogę przez wagon, który wypełnił się oparami siarki. Okna były ledwie uchylone i gdy wydostaliśmy się z tunelu, mocno się już krztusiłem. Wtedy jakiś dżentelmen przedarł na pół chusteczkę pewnej damy, wziął jeden kawałek i wydmuchał w niego nos, po czym włożył go do swojej kieszeni. Wtedy ona zerwała mu z głowy kapelusz, a inna zauważyła, że psy z Wootton Bassett są przyjemniejsze w obejściu niż tamtejsi mieszkańcy.
Relację ze szczególnego dzieła, „osobliwego postępowania” ojca Ignatiusa (wielebnego J.L. Lyne’a, 1837-1908) i starań o ożywienie ruchu monastycznego w Anglii znajdzie czytelnik w Dictionary of National Biography (przyp. wyd. oryg.). [wróć]
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki