Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tylko dziki pies potrafi przechytrzyć czającego się w mroku strzelca.
To miało być sentymentalne spotkanie po latach i wymarzony sylwestrowy wieczór na koniec trudnego roku. Za oknem mróz i śnieg, a w urokliwie położonym domu nad jeziorem kilkoro przyjaciół, których łączy zagadkowa historia. Błogi nastrój burzą cztery wystrzały i szybko okazuje się, że nie były to fajerwerki.
Fotoreporter wojenny Kuba Krall i podkomisarz Inga Rojczyk ruszają wydeptanym w śniegu krwawym tropem. Wikłają się w intrygę, która prowadzi od zaginionego chłopca z imigranckiej rodziny do prywatnych tajemnic, o jakich każdy wolałby zapomnieć.
Zamarznięte, przykryte grubą warstwą śniegu jezioro znowu staje się świadkiem niepokojących wydarzeń.
Rok po świetnie przyjętym Czerwonym Jeziorze – nagrodzonym podczas Festiwalu Kryminalna Warszawa – Julia Łapińska powraca z nową powieścią w okolice Bornego Sulinowa. Sugestywnie oddana atmosfera skutego lodem krajobrazu i precyzyjnie nakreślone psychologiczne portrety bohaterów to punkt wyjścia dla historii, która pochłania bez reszty jak ciemna, mroźna noc.
Napisanie wyśmienitej powieści kryminalnej po świetnym debiucie to dopiero sztuka. Tak się udowadnia pisarską klasę. Polecam.
Maciej Siembieda
Julia Łapińska umie w ludzi i tajemnice. Jej postaci żyją, a opowieść wciąga. To jedna z tych książek, których po prostu nie potrafiłem odłożyć.
Łukasz Orbitowski
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 478
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja: Paweł Sajewicz
Korekta: Jolanta Gomółka
Projekt okładki: Michał Pawłowski
Opracowanie graficzne, skład: Elżbieta Wastkowska, ProDesGraf
Redaktor prowadząca: Katarzyna Kubicka
ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa
Copyright © Agora SA, 2023
Copyright © by Julia Łapińska, 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone
Warszawa 2023
ISBN: 978-83-268-4177-4
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Rodzicom
„Najfajniej czuje się człowiek, kiedy spuści manto komuś, z kim na zdrowy rozum nie miał szans”.
Charles Bukowski, O kotach
Przełożył Michał Kłobukowski
„Dlaczego zieleń ginie w czerni, a biel nie?”
Ludwig Wittgenstein, Uwagi o barwach
Przełożył Bogdan Baran
Z mojej kryjówki widzę ciemnowłosego chłopca, który ucieka krętą uliczką Aleppo. Ma najwyżej trzynaście lat. Zdyszany, kurczowo ściska niewielki pakunek. Za nim biegnie mężczyzna, w rękach trzyma kałacha i celuje w dziecko. Głośno krzyczy, chyba po arabsku. Echo odbija się od ruin żółtawych domów. Chłopiec odwraca głowę, a jego twarz wypełnia przerażenie. Podglądam ich przez obiektyw nikona, schowany na ostatnim piętrze zrujnowanego budynku. Jest późne popołudnie, czas, kiedy muzułmanie odmawiają modlitwę Salat al-Asr, jedną z pięciu każdego dnia. Widziałem nieraz, jak żołnierze w okopach wstrzymywali ogień, żeby się pomodlić.
Cisnę w spust migawki niczym wariat, muszę działać szybko. Za chwilę scena zniknie, rozpłynie się w nadciągającym wieczorze. W tej chwili jest doskonała, choć koszmarna. W końcu mam to ujęcie. Ustrzeliłem kadr, który wzruszy serca wielu. Strach dziecka i lufa pistoletu maszynowego na fotografii połączyły się już na zawsze. Nagle, tam na dole, następuje długa i głośna seria. Podobne wystrzały słychać tu każdego dnia. Nie robią już na nikim wrażenia. Chłopiec upada na ziemię. Papierowa paczka wyślizguje mu się z rąk. Ze środka wypada chleb i trochę słodyczy, które pochylony napastnik zbiera skwapliwie. Na nowo zaczynam fotografować, choć robi mi się słabo. W końcu mężczyzna odchodzi, a ja odwracam wzrok od leżącego nieruchomo ciała i pakuję troskliwie nikona do torby. Zaczynam ostrożnie schodzić po zagruzowanych schodach budynku, który w każdej chwili może się zawalić.
Byłem w Aleppo już wcześniej, przed wojną. Przyjechałem tu jako turysta, bo chciałem poznać miasto liczące siedem tysięcy lat. Teraz ta przestrzeń wygląda jak obraz z apokalipsy. Z jednej strony siły Baszara al-Asada, z drugiej ugrupowania opozycyjne dezerterów z syryjskiej armii. I ja, cwaniak z aparatem. Oszust, który w przeciwieństwie do tych ludzi może stąd w każdej chwili wyjechać. Muszę zapalić. Opieram się o ścianę budynku, cuchnącą niedawnym pożarem. Wyciągam z kieszeni paczkę alhamraa, czyli arabskie marlboro. Są najpopularniejsze w Syrii. Wstrętne, bo tytoń jest zbity, czarny i duszący. Z ciemną opalenizną wyglądam jak lokals, jednak zdradzają mnie blond włosy i niebieskie oczy. Papieros przynosi chwilową ulgę. Ostrzał jest daleko, ale scena, którą przed chwilą sfotografowałem, przypomina mi, że zagrożenie może kryć się w każdej bramie. Jestem szaleńcem, bo wyszedłem w teren bez kamizelki kuloodpornej. Z drugiej strony kamizelka jest ciężka i obciska. Trudno w niej uciekać. Zresztą nikt nie spodziewał się dziś tak wielkiego ostrzału. Dzień miał być spokojny. Dojście do miejsca, w którym toczy się jeszcze w miarę normalne życie i w którym kupuję od pokątnego sprzedawcy butelkę lokalnego bimbru, zajmuje mi kwadrans. Niosę ją pod kurtką, owiniętą w gazetę. Idę dalej, do hoteliku, gdzie mam wynajęty nocleg. W kierunku względnie bezpiecznej części miasta, które z perły UNESCO zamienia się w kupę gruzów. Wchodzę z butelką do jednej z bram i leję alkohol prosto w gardło, tak żeby porządnie zakręciło mi się w głowie. Słyszę kolejne serie na ulicy. Ostrzał jednak się nie skończył. W tej chwili mam to w dupie. Przychodzi taki moment, że jako reporter wojenny przestajesz się bać. Alarmujący objaw, bo tracisz hamulce i włazisz tam, gdzie nie powinieneś. Znów piję, żeby tylko utrzymać ten stan, w którym nie muszę myśleć, co tu widziałem i jak bardzo jestem sobą rozczarowany...
Kuba Krall milknie. Otwiera oczy. Patrzy szklanym wzrokiem w kremową ścianę gabinetu.
Agata Lorenc porusza się nerwowo w fotelu. Coś poszło nie tak. Pacjent jej się wymyka. Samowolnie wychodzi z hipnotycznej regresji. Trudno, dziś znowu zakończą przed czasem.
– Spokojnie, oddychaj spokojnie, Kuba. – Terapeutka mówi do Kralla monotonnym, łagodnym głosem. – Policzę teraz do dziesięciu, a ty zaczniesz się wybudzać. Każdy oddech sprawia, że wracasz do mnie, wracasz do naturalnego stanu. Znów jesteś w moim gabinecie. Tu i teraz. Oddychaj spokojnie. Jeden, dwa, trzy...
Płyta The Final Cut dudni z samochodowych głośników. Mira jedzie krajówką, a po obu stronach szosy migają ośnieżone pola. Krajobraz jak z Bruegla. Ilość śniegu, która ma w sobie coś nierealnego, coś, co usypia. Niebezpieczna aura, kiedy prowadzisz. Mija przydrożną wieś, potem kolejną, z poniemiecką architekturą. Jest piętnasta, więc zaraz zacznie się ściemniać. Przychodzi jej do głowy, że utwór Your Possible Pasts, którego właśnie słucha, powinni puścić na jej pogrzebie. Wyraziste brzmienie pozbawione kiczu. Oczywiście nie chce w najbliższym czasie umierać, ale z tym nigdy nie wiadomo, bo Mira w swoim zawodzie częściej niż inni flirtuje ze śmiercią.
Zerka w samochodowe lusterko. W oddali, wciąż w sporej odległości, majaczy białe audi. Stara się nie myśleć o samochodzie, który wolno, jak rozpikselowany obraz, podąża w zamieci jej śladem. Przygryza wargi. Zrobiła się ostatnio przewrażliwiona. Co w tym podejrzanego, że audi wisi jej na ogonie? Żaden kierowca nie ma ochoty przyspieszać na jezdni zamienionej w ślizgawkę. Po jakichś dziesięciu minutach audi skręca na skrzyżowaniu. I po co były te nerwy? Mira wdycha głęboko powietrze, a potem powoli wypuszcza. Znów zatrzymuje wzrok na samochodowym lusterku. Czarny eyeliner, którym przejechała rano po powiekach, malując się w swojej warszawskiej łazience, nieco się rozmazał. Lubi podkreślać oczy makijażem. Kiedyś ktoś jej powiedział, że zmysłowym spojrzeniem przypomina młodą Demi Moore. Możliwe. Ma identyczne jak amerykańska aktorka ciemne oczy i brwi w kolorze hebanu oraz obcięte na chłopczycę czarne włosy. Dziś szczególnie zależy jej na tym, żeby dobrze wyglądać, bo pierwszy raz od roku zobaczy swojego byłego chłopaka.
Przejeżdża przez leżące przy krajówce zaniedbane miasteczko. Kilometr za nim skręca w wąską asfaltową drogę, prowadzącą w głąb gęstego lasu. Jedzie jakieś dziesięć minut wzdłuż oprószonych śniegiem sosen, a potem zatrzymuje samochód przed wysoką, metalową bramą. Na czerwonej tablicy widnieje duży, biały napis: „Ośrodek dla cudzoziemców”. Zgarbiony człowiek w puchatej kurtce odśnieża teren z drugiej strony ogrodzenia. Poprawia czapkę. Gapi się na srebrne suzuki vitara na warszawskich numerach. Podchodzi niespiesznie do bramy. Mira otwiera szybę w samochodzie i przekrzywia głowę. Kiedy macha do niego, migają mu przed oczami jej pomalowane na czarno paznokcie. Stary woźny od razu rozpoznaje, że to ta dziennikarka ze stolicy, która tu ostatnio często bywa. Wcześniej zawsze towarzyszył jej szczupły mężczyzna, łysy elegancik z kamerą na ramieniu, ale teraz jest sama. Trzeba przyznać, że ładna z niej kobietka. Szczuplutka, niziutka. Krótkie włosy tylko dodają uroku. Niestety fatalnie się ubiera. Co to za moda, która z kobiety robi chłopa? Przyjrzał się jej dobrze, od października przyjeżdżała tu kilkanaście razy. Ciągle nosi podobne zielone żołnierskie spodnie i czarne swetry. Taką dziennikarkę z Warszawy chyba stać na lepsze stroje.
– Dzień dobry, panie Muniak! – Kobieta posyła mu uśmiech.
Miło mu się robi, że zapamiętała nazwisko. A jaki ma przyjemny niski głos, mogłaby prowadzić audycję w radiu. Gdyby nie to, że Zenon Muniak od pracy na mrozie przy odśnieżaniu policzki ma już koloru cegły, toby się zaczerwienił.
– Przepusteczka jest? – pyta jeszcze zza bramy.
– Aha.
– Aby ważna?
Mira wzrusza ramionami. Nie zamierza wjeżdżać do środka, przyjechała tu na chwilę. Ale Muniak już otwiera furtkę, przechodzi na drugą stronę i staje przy samochodzie. Wyciąga dłoń w jej kierunku.
Przez okno Mira podaje mu owiniętą w foliową koszulkę plakietkę. Mężczyzna ogląda przepustkę w skupieniu.
– Ważna jeszcze przez tydzień – rzuca tonem żołnierza na służbie. – Proszę pamiętać o przedłużeniu.
– Dzięki za czujność. – Dziennikarka patrzy na niego bez entuzjazmu.
– Rzadko komu pozwalają tu zaglądać do środka. A pani filmuje tego chłopaka, co? Mansura, znaczy się. – Mężczyzna mruży oczy. Spogląda na nią trochę nieufnie, a trochę z szacunkiem. – Musi mieć pani chody u kierowniczki.
– Może mam? – Mira odbiera szybko swoją przepustkę. – Widział pan dziś panią Lorenc?
– Ta psycholog? Kręciła się... – mruczy pod nosem Muniak. – Pewnie znowu tu kogo hipnotyzuje – dodaje cicho.
W tej chwili na dziedzińcu słychać furkot walizki na kółkach. Oboje spoglądają w kierunku postaci w długim, modnym płaszczu.
– O wilku mowa. – Muniak uśmiecha się nerwowo. Grubym palcem w rękawiczce wskazuje na wysoką, szczupłą blondynkę. Agata Lorenc w kozakach na obcasach krokiem gazeli przemieszcza się po odśnieżonym, ale wciąż śliskim chodniku. – Nasza pani doktor. – Muniak kiwa głową.
Mirze wydaje się, że chciał coś jeszcze dodać, ale przezornie ugryzł się w język. Mężczyzna błyskawicznie rzuca plastikową łopatę na śnieg. Wychodzi eleganckiej blondynce naprzeciwko.
– Nie trzeba, poradzę sobie. – Agata nie zamierza oddawać mu walizki. Sama umieszcza ją w bagażniku.
Dozorca gapi się bezceremonialnie na obie kobiety. Dziennikarka ubiera się jak żul, a pani psycholog nosi stroje wielkiej damy. To kłuje w oczy. Mieszkańców ośrodka nie stać na podobny luksus. Muniak odwraca się, szurając butami, zmierza w stronę głównego wejścia do budynku. Czas napić się zbożowej kawy w dużej kuchni, pachnącej od rana przypaloną zupą mleczną. Ziąb dziś niemożebny. Dawno już nie było takiej zimy.
Mira przekręca kluczyk w suzuki. Zapala światła.
– Poczekaj, zanim ruszymy... – Agata zawiesza głos i gapi się na Mirę jak ryba, która przykleja ciekawskie oko do ściany akwarium. – Muszę na początek poruszyć drażliwą kwestię, żeby nie wracać potem do tematu.
– O co chodzi? – Mirze nie podoba się zaczepny ton terapeutki.
– Niedawno miałam sesję z Mansurem. Dużo mówił o tobie – dodaje Agata ze znaczącym uśmiechem.
– Nie rozumiem.
– To jest nastolatek, Mira. O bardzo delikatnych emocjach. Weszłaś z nim w zbyt wielką zażyłość.
Agata Lorenc spogląda na nią oskarżycielko, ale Mira odwraca głowę. Wpatruje się w śnieg za oknem.
– Kręcę film dokumentalny i dobry kontakt z bohaterem, kiedy powstają zdjęcia, jest częścią mojej pracy – wyrzuca na jednym oddechu. – Nie rozumiem, co ty sugerujesz. – Czerwieni się, ale głos ma opanowany. Potrafi pohamować złość, choć to trudne.
Lorenc rozpina guzik w czarnym, eleganckim płaszczu.
– Sugeruję, że chłopak się w tobie zakochał – mówi i jednocześnie szuka czegoś w torebce od Marca Jacobsa.
Mira nie wytrzymuje:
– Nie znasz się na robieniu filmów! Przecież tłumaczę. Żeby nakręcić dobry dokument, trzeba nawiązać więź! To najważniejsze w tej robocie.
– Masz rację, nie znam się na filmach, ale na psychologii już tak – rzuca chłodno Agata. – I ja bym uważała, bo to są delikatne emocje u chłopców w tym wieku. Chodzi mi też o ciebie. Możesz potem mieć problem. Po co ci to? Do tego to jest Kurd, zupełnie inna kultura.
Przez twarz Miry przebiega grymas złości.
– Wiem, co to za kultura. Starsza niż nasza i ogromnie fascynująca. Byłam w Iraku oraz Syrii wielokrotnie.
– Nie o to chodzi. To tylko nastolatek! – Agata potrząsa głową. – Oficjalnie ma siedemnaście lat, choć ci uchodźcy często zaniżają wiek.
– Nie lubisz go?
Lorenc wzrusza ramionami.
– Jako psycholog powiem ci, że nie musimy wszystkich lubić. To wręcz niebezpieczne. – Uśmiecha się sztucznie. – No cóż. Wyrzuciłam z siebie, co musiałam. A teraz: albo się obrażasz, albo jedziemy. Nie wracajmy do tematu – rzuca łaskawie. – Przed nami sylwester i zamierzam się dobrze bawić. Gdyby nie twoje zaproszenie, spędziłabym ostatni w starym roku wieczór w tym wstrętnym ośrodku. Nie chodzi mi oczywiście o przebywających tu ludzi, tylko o budynek. – Agata odchyla głowę na fotelu pasażera. – Pewnie kupiłabym sobie butelkę wina i odpaliła sylwestrowy koncert w telewizji. Ekscytowała się samotnie melancholią świeżej rozwódki. Dzięki, że mnie w ostatniej chwili od tego wybawiłaś!
Mira rusza sprzed metalowej bramy ośrodka. Prowadzi suzuki trochę za szybko. Milczy.
Wciąż jest wściekła za to, co Agata powiedziała o Mansurze.
– Czyli, jeśli dobrze usłyszałam, będzie tam Kosma Sendecki, operator twojego dokumentu? – rzuca lekkim tonem Agata, jakby wcześniej nie doszło między nimi do spięcia. – Chętnie poznam Kosmę lepiej. Nie powiedziałaś mi tylko, jak się nazywa gospodarz imprezy – zauważa bez specjalnego zainteresowania. Wpatruje się w biały krajobraz za oknem. – Ten twój przyjaciel, który parę miesięcy temu przeprowadził się tu z Warszawy.
Agata ma rację, Mira nie podała jej nazwiska Kuby. Ale z drugiej strony, czy to ważne w spontanicznym zaproszeniu? Na pomysł wpadła wczoraj. Zdzwaniały się w sprawie kolejnych zdjęć do dokumentu Miry. I kiedy Agata oznajmiła, że zostaje sama w ośrodku na sylwestra, Mira zaprosiła ją do Bornego Sulinowa. Na domówkę. „Będzie mroźna zima, dobre wino oraz barwni goście. Do tego impreza jest kusząco blisko!”, zareklamowała wieczór, a Lorenc dała się przekonać. Bez pytań o szczegóły, jakby nie miała do tego głowy.
– Kuba Krall. Tak nazywa się znajomy, do którego jedziemy. – Mira skręca w lewo, ostro, a jednak z takim wyczuciem, że vitarze nie grozi poślizg. Świetnie prowadzi samochód, z wyjątkową zręcznością i refleksem. Uczył ją jeszcze ojciec, który po swoich alkoholowych imprezach kazał jej się odwozić do domu. Piętnastolatce! Nigdy ich nie złapali.
– Krall... Ten Krall? Fotograf? – powtarza zaskoczona Agata. Ma minę, jakby w gardle utknęła jej kwaśna landrynka.
Mira kiwa głową. Zwalnia i zerka na psycholożkę.
– Ciekawe, że od razu zgadłaś. W sumie rzadkie nazwisko. Tak, to właśnie on, ten fotograf.
– Ja go znam – mówi bez entuzjazmu Lorenc.
– Serio? Skąd?
– Kuba był moim pacjentem. Właściwie całkiem niedawno. Naprawdę nie wiedziałaś?
Teraz to Mira musi mieć głupi wyraz twarzy. Co za idiotyczna sytuacja. Skąd mogła przypuszczać? Rok temu, kiedy widzieli się po raz ostatni, Krall nie szukał terapeuty. Z typową dla siebie ironią nabijał się z nadgorliwości, z jaką ludzie biegają do psychologów. Leczył się, owszem, ale tylko na bezsenność, psychotropami wypisywanymi przez psychiatrę. W końcu rzucił nawet farmakoterapię, bo nie mógł chlać, biorąc antydepresanty. Alkohol to ulubiony lek Kuby. Podobnie jak jej ojca. Mira Szulc przyciąga alkoholików. Taka karma.
– Jeśli nie chcesz, nie musisz tam jechać. – Mira jest gotowa zawrócić.
– Kuba wie, że przyjadę?
– Szczerze, to chyba nie podawałam mu twojego nazwiska. Jest spontaniczny, sama wiesz, skoro byłaś jego terapeutką. I ufa mi, jeśli chodzi o gust do ludzi.
Agata przekrzywia głowę. Marszczy czoło.
– Gust, powiadasz?
– Nie łap mnie za słowa. To co? Jaka decyzja? Jedziemy? Czy wracasz?
– Nie miałam pojęcia, że Kuba mieszka w Bornem Sulinowie. – Lorenc uśmiecha się zagadkowo jak Mona Lisa. – Pojadę mimo wszystko. Idźmy za tym zbiegiem okoliczności. – Zdejmuje z rąk czarne, skórzane rękawiczki. Wkłada je starannie do torebki. – To była krótka terapia. Kilka sesji, szybko ją porzucił. Jestem ciekawa jego miny, kiedy stanę w progu.
– Ja też. – Mira wzdycha.
Krall pewnie będzie wściekły. Trudno. Ona ma teraz większe problemy. Przyjęła zaproszenie, bo musi porozmawiać z nim w cztery oczy. Potrafią nie odzywać się do siebie przez długie miesiące, ale to jedyny człowiek na świecie, któremu bezgranicznie ufa.
Inga Rojczyk niechętnie zapala światło. Dobrze wie, co zobaczy, kiedy lampa oświetli mrok połączonego z kuchnią przedpokoju. Jasna i pachnąca dotąd czystością przestrzeń domu przy Miłej zamieniła się w pobojowisko jednorazowych plastikowych opakowań po daniach na wynos. Szybko poszło. Edmund wyprowadził się zaledwie przed dwoma tygodniami. Zawsze była bałaganiarą, ale bez niego zupełnie przestała się pilnować. Podkomisarz Rojczyk wzdycha ciężko i zdejmuje oblepione śniegiem buty. Warto jednak uniknąć mokrych plam na sosnowych deskach parkietu. Zmierzając w stronę lodówki, Inga podnosi bez przekonania pudełko po pizzy i wyrzuca do kosza pod zlewem. Dziś w końcu posprząta ten syf. Ale najpierw piwo. Należy jej się po ciężkim dniu pracy. Przecież od rana marzyła, żeby zwalić się na kanapę ze schłodzonym budweiserem w dłoni. Proste przyjemności są najlepsze. Zalicza do nich także dzisiejszy trening kick-boxingu. Wygląda na to, że znów będzie ćwiczyć sztuki walki, bo z kręgosłupem lepiej. Jak powiedział fizjoterapeuta, do którego Inga regularnie chodzi, w jej wieku, kilka lat po trzydziestce, organizm potrafi zregenerować się bez inwazyjnych zabiegów. Przynajmniej jedna pozytywna informacja w parszywym grudniu, który przeczołgał ją tak, że wolałaby zapomnieć. Kiedy Inga sięga po piwo, jej wzrok natrafia na kartkę wiszącą na lodówce: „Wpadłem po resztę rzeczy. Próbowałem się dodzwonić, ale nie odbierałaś”. Podpisano M. Drobne, pedantyczne literki, jakby kreślone ręką mistrza kaligrafii. Świetnie! A więc Mundi zobaczył armagedon plastikowych opakowań. Musi odczuwać satysfakcję. Wystarczyła krótka wyprowadzka męża, aby przetestować, jak bardzo Inga sobie bez niego nie radzi. A już na pewno nie radzi sobie z utrzymaniem porządku. Podkomisarz Rojczyk zgniata kartkę. Otwiera zimne piwo i upija łyk. I jeszcze jeden. Pije szybko, łapczywie z butelki.
Podrywa się, słysząc komórkę dzwoniącą w kurtce, wiszącej na korytarzu. Po tym, co stało się latem, melodia z Ojca chrzestnego źle jej się kojarzy. Zmieni ją w końcu. Rok 2015 zacznie z nowym dzwonkiem w telefonie. I to w zasadzie jej jedyne noworoczne postanowienie. Zmienić ustawienia dzwonka. Zacznijmy od czegoś niewymagającego. Poza tym nie wierzy w magię przełomowych dat. Wyciąga komórkę z kurtki. Uśmiecha się głupio do dużego lustra i odgarnia rudy kosmyk z czoła. Włosy są przetłuszczone. Trudno. Umyje jutro, na sylwestrową imprezę u Kralla. O ile zdecyduje się przyjąć zaproszenie. Przygląda się krytycznie swojej sylwetce w odbiciu. Cóż, ostatnio cały czas zamawia pizzę na wynos, ma za swoje. Choć jest szczupła, musi się zacząć pilnować.
Ojciec chrzestny nie odpuszcza. Ktoś bardzo chce pogadać. Dźwięk urywa się, kiedy Inga w końcu wyciąga komórkę z przepastnej kieszeni kurtki. Aspirant Julek Krasiński podjął trzy próby połączenia. Nie będzie oddzwaniać. Ustaliła sama ze sobą, że zaczyna konsekwentnie dbać o higienę psychiczną po pracy. Inaczej ta robota ją wypali. Wraca z telefonem na kanapę. Wytrzymuje trzy minuty. „Co tam, Julek?”.
– Przepraszam, że cię ścigam. Jest alert.
Podkomisarz Rojczyk mocniej przyciska słuchawkę do ucha.
– O co chodzi?
– Kojarzysz gabinety dentystyczne Hasana Ahmadiego? Ma dwa. Jeden w Szczecinku, a drugi w Bornem.
– Do rzeczy, Juleczku.
– Zaginął jego syn, Bilal. Nie ma go już drugą dobę. Zajmuję się tym od wczoraj, ale będę potrzebował wsparcia. Chłopak ma tylko siedemnaście lat. Pojechał rano na zakupy do sklepu sportowego w Szczecinku i przepadł. Telefon komórkowy zostawił w domu. Z Silnowa wyruszył podobno autobusem. Mieszka tam z rodzicami, bo niedawno wybudowali dom nad jeziorem. To blisko ciebie. Sprawdziłem monitoring w tym sportowym markecie w Szczecinku. Nie dojechał. Kamień w wodę. Wcześniej, jak twierdzą rodzice, nie doszło do żadnej kłótni. Grzeczny, idealny, podobno bezkonfliktowy kujon. Trudno znaleźć jakikolwiek typowy dla jego wieku powód zaginięcia.
– Przyczyna zawsze jest, Juleczku. Po prostu jej nie znamy.
Po drugiej stronie słuchawki słychać chrząkniecie.
– Pomyślałem, że wpadłabyś dziś do Hasana Ahmadiego i jego żony. Złożyli zawiadomienie u mnie w komisariacie, ale ktoś jeszcze powinien z nimi pogadać. Zobaczyć pokój nastolatka. Wiesz, o co chodzi. – Julek wzdycha. – To co? Kobiety potrafią złapać lepszy kontakt. Na przykład moja Mariolka...
– Nie podpuszczaj mnie – przerywa mu Inga.
Z całą sympatią do Marioli, nie ma ochoty słuchać kolejnej historii o życiowej partnerce Krasińskiego.
– Jest jeszcze jedna sprawa. – Aspirant ścisza głos. – Hasan to mój dobry kumpel z koła wędkarskiego. Tydzień temu łowiliśmy szczupaki spod lodu, a tu takie nieszczęście z jego synem. Zawsze tak chwalił Bilala, taki z niego był dumny. Czuję, że jest coś, o czym on nie chce mówić. W każdym razie ze mną. Pomożesz?
– Prosisz o przysługę, a jesteś niższy stopniem. – Podkomisarz Rojczyk lubi się drażnić z Krasińskim, właśnie dlatego, że czują do siebie zawodową sympatię. – Wiesz, że jestem po pracy.
Niemal widzi, jak Julek przestępuje nerwowo z nogi na nogę po drugiej stronie słuchawki.
– Czyli pojedziesz? – naciska Krasiński. – Pogadaj z nimi, proszę. Z Bornego to kwadrans. Inga, masz tak blisko...
– Dobra. Prześlij mi adres do rodziców zaginionego chłopaka i telefony. Pa!
Wybierze się tam. A jeśli później okaże się, że to coś więcej niż bunt nastolatka? Nie wygrzebie się z poczucia winy. Młody mógł się zadekować u jakiegoś znajomego, ale zaginięcia, szczególnie w tym wieku, nie zawsze mają szczęśliwy finał. Jak dwa lata temu, kiedy trzy nastolatki skatowały rówieśniczkę, a potem zostawiły ją w lesie. Gdyby szybciej przyciśnięto wtedy te dziewczyny, ofiara pobicia żyłaby do dziś. Inga spogląda na zegarek. Wypiła pół butelki piwa, będzie musiała odczekać, jeśli ma wsiąść do samochodu. Odkłada telefon, bezwiednie przesuwa obrączkę na serdecznym palcu. Zdejmuje ją nie bez trudu. Nie będzie tego nosić! Rzuca na blat stolika. Obrączka toczy się szybko. Wygląda na to, że spadnie, ale zatrzymuje się na krawędzi. Inga znów sięga po komórkę. Szuka numeru zapisanego jako „Fotograf”. Kiedy w sierpniu poznali się z Kubą Krallem przy sprawie zabójstwa Antona, tak oznaczyła jego telefon. Początek znajomości nie wskazywał, że się zaprzyjaźnią.
– Cześć, Kuba, możesz rozmawiać?
– Jasne. Jestem w galerii. Pokazuję właśnie kumplowi efekty remontu. A za chwilę wracamy do Dąbrowicy z winami z Biedronki. Dziś przyjeżdża większość sylwestrowych gości, zaczynamy imprezę wcześniej.
– Tylko nie wypijcie wszystkiego. Cieszę się, że przebudowa galerii już na finiszu.
– Tak, to się ciągnęło w nieskończoność, ale miałem dobrą ekipę i wernisaż w nowym roku będzie terminowo!
Inga uśmiecha się, słysząc wyszukane słowo „wernisaż”. Daniel Łuszkinow udostępnił Kubie część poniemieckiego budynku, który kupił w latach dziewięćdziesiątych za grosze, i namówił fotografa, żeby przerobić go na galerię. Przejeżdżała tam wczoraj i specjalnie zatrzymała samochód. Zajrzała przez szybę. Ładnie to wygląda, zupełnie jak jakaś galeria na Kreuzbergu w Berlinie, a nie w pogarnizonowym miasteczku pośród lasów.
– Mam nadzieję, że wpadniecie jutro z Edmundem?
– Aha – rzuca lakonicznie Rojczyk. Jeśli skorzysta z zaproszenia, będzie musiała się przyznać, że Mundi się wyprowadził. A nie ma ochoty z nikim o tym rozmawiać. Nawet z Kubą. – Dobra, do rzeczy. Dzwonię, bo kilka dni temu wspomniałeś o chłopaku, który cię poprosił, żebyś podarował mu wojenne zdjęcie na licytację.
– Chodzi o Bilala?
– Tak, to ten chłopak. Znasz go jakoś lepiej?
– Słabo. Jest wolontariuszem w schronisku dla zwierząt w Szczecinku. Organizował charytatywną akcję na rzecz psów, chętnie mu pomogłem. Wpadł odebrać zdjęcie trzy dni temu do Bornego, umówiliśmy się w galerii. Miły, inteligentny nastolatek. Nieco nerwowy może... Dowiedział się o mnie, bo Łuszkinow koleguje się z jego rodzicami.
– Łuszkinow zna wszystkich – mówi Inga z przekąsem. – Czyli to znaczy, że Bilal był u ciebie dzień przed zaginięciem.
– Zaginięciem? – Krall nie jest pewien, czy dobrze usłyszał.
– Niestety tak. Chłopak wyszedł z domu i nie wrócił. Nie ma z nim kontaktu od dwóch dni.
– Słabo. Szczególnie w taki siarczysty mróz.
– Mówisz, że odebrałeś go jako nerwowego? Co to znaczy?
– Nic ponad normę. Typowy nastolatek. Emocje jak na huśtawce. Ale jest jedna rzecz, którą chyba musisz wiedzieć.
– Tak?
– Bilal miał siniaki na twarzy, kiedy przyszedł odebrać zdjęcie. Paskudne, granatowo-żółte. Jakby ktoś go obtłukł pięścią. Według mnie chłopak został porządnie pobity. Zapytałem go o to. Powiedział, że spadł ze schodów. Wyglądał na spłoszonego, więc nie drążyłem. Gdybym wiedział, że zaginie... Cholera. Jeśli mogę pomóc...
– Dzięki, Kuba. Właśnie jadę pogadać z jego rodzicami.
Krall wzdycha. Co tu więcej dodać.
– Oby się znalazł. Na pewno się znajdzie – mówi z przekonaniem. – To co? Wpadacie do mnie jutro z Edmundem? – ponawia pytanie. – Mam w planach sushi.
Inga bierze głęboki wdech. Słynne sushi. Jedyne, co fotograf potrafi przygotować samodzielnie. Będzie musiał coś podać gościom, raczej nie stać go na catering.
– Kuba, czemu mówisz o mnie w liczbie mnogiej? Ja wpadnę. – Inga stawia akcent na pierwsze słowo. – Co do Edmunda, nie wiem. Jest oddzielnym bytem.
– A myślałem, że twoim mężem. – Krall się śmieje.
– Pojawię się. Liczę na niezłą imprezę, bo chcę się w końcu porządnie wyluzować. Za dużo mam ostatnio stresów – wzdycha. – Do zobaczenia!
Inga się rozłącza. Znów otwiera lodówkę, która jest idealnie pusta. Stoi tam tylko smętne opakowanie musztardy. Zupełnie jak w studenckich czasach. W szafce nad zlewem zostało chrupkie pieczywo ryżowe z ostatnich większych zakupów. Dobre i to. Sięga po paczkę i rozrywa papier. Bez przekonania nadgryza wafelek.
Daniel Łuszkinow nie czuje się dobrze. Jest już po trzeciej chemii i stracił wszystkie włosy, ale mimo parszywego samopoczucia istnieje spora szansa, że zachowa życie. A przynajmniej przedłuży je na jakiś czas.
– Wina? – Czterdziestoletni mężczyzna, który trzyma w ręku butelkę chilijskiego syrah, obrzuca staruszka wesołym spojrzeniem zielonych oczu.
Łuszkinow uśmiecha się ledwo dostrzegalnie. Swoją drogą to naprawdę pocieszające, że ludzie bez włosów mogą wciąż wyglądać tak atrakcyjnie jak Kosma Sendecki. Chociaż z drugiej strony filmowy operator sprytnie ukrywa łysinę, bo znów założył lanserską czapeczkę. Cieniutką i jasnoszarą. Niekoniecznie ciepłą. Kiedyś filmowcy nosili czapki z daszkiem, teraz przerzucili się na to.
– Poproszę – odpowiada Łuszkinow. – Ale tylko trochę, na dnie. Będę dziś jeszcze wracał z Dąbrowicy do Bornego.
Sendecki nalewa ciemnoczerwonego płynu do kieliszka. Wciska go w wychudzoną dłoń staruszka.
– A swoją drogą – kontynuuje Łuszkinow – co pan myśli o domu? Piękny, prawda? – Robi znaczącą pauzę i spogląda w duże okno w salonie z widokiem na jezioro. – Cieszę się, że pomogłem załatwić Kubie takie lokum. Mój znajomy, pracujący w Berlinie lekarz, wyjechał na dwa lata na kontrakt do Nowej Zelandii. A to jest jego letnia willa, którą sobie, wie pan, kupił w Polsce. Martwił się, że jak opuści ją na długi czas, ktoś mu się włamie. O wandali nietrudno. I tak nasz Kuba został rezydentem w willi doktora. Musi tylko opłacać rachunki za prąd i wodę, to wszystko. – Łuszkinow, zadowolony z siebie, upija łyk wina. – Zresztą Eryk to niejedyny lekarz, który tu sobie sprawił chałupę. Można powiedzieć, lekarska okolica.
– Tak, jestem pod wrażeniem rezydencji – uśmiecha się Kosma. – Trafiło mu się jak ślepej kurze ziarno. Pięć sypialni, trzy łazienki i wielki salon z tarasem. Sam bym taką chciał!
Łuszkinow kiwa głową.
– Ten mój znajomy, Eryk, przebudował ten dom także pod wynajem. Taka dodatkowa kasa, wie pan. Ale potem zrezygnował z pomysłu udostępniania go turystom. Za bardzo polubił to miejsce.
– Rzeczywiście, magia. – Kosma kiwa głową. – Kuba zabrał mnie już na poligon. Nie spodziewałem się, że tu tak dziko jak w Bieszczadach, a do tego piękne jezioro. I te tajemnicze radzieckie historie. – Mruga zawadiacko okiem. – Pan pracował jako fotograf w garnizonie, kiedy stacjonowali tu Rosjanie, prawda? – Kosma nie czeka na odpowiedź, tylko kontynuuje: – To zresztą niesamowite, że całe to miasto i takie połacie lasu, choć na terenie Polski, należały kiedyś do Związku Radzieckiego. Państwo w państwie. Aż się wierzyć nie chce. Kuba mówił, że był pan jego pierwszym nauczycielem fotografii. – Kosma upija wina i patrzy badawczo na Łuszkinowa.
– To prawda – rzuca Daniel szorstko. – Pracowałem w garnizonie, a potem zostałem w Polsce. Przez lata miałem studio fotograficzne, wydawałem albumy, organizowałem wystawy. Cieszę się, że Kuba będzie to kontynuował.
– Fajnie, że pan przekazał mu tę wystawową przestrzeń w miasteczku. I trzeba przyznać, Krall świetnie ją wyremontował. – Kosma znów podnosi kieliszek do ust. – Mam wrażenie, że pobyt tutaj mu służy! W Warszawie bałem się o niego – ścisza głos. – Cały czas zmagał się z paskudną depresją.
– A dla mnie jest jeszcze wino? – Młoda kobieta schodzi po drewnianych schodach wprost do salonu, gdzie Sendecki z Łuszkinowem czekają na resztę. Dużo wyższy Kosma pochyla się nad nią i muska ustami jej kręcone włosy.
– Już dolewam, ale najpierw całus – rzuca przekornie.
Zniecierpliwiona Laura potrząsa pustym kieliszkiem, który trzyma w dłoni. Daniel Łuszkinow mruży oczy i przygląda się jej z irytacją. Dziewczyna wygląda mu na wymagającą nieustannej uwagi. To pewnie bywa męczące. Cóż, człowiek, który wybiera dwudziestoletnie narzeczone, przekroczywszy czterdziesty rok życia, musi się nieźle nagimnastykować. Przez chwilę Daniel, tak jak kilkadziesiąt razy każdego dnia, myśli o Soni Aleksandrowej. Upija szybko łyk wina, które wydaje mu się wyjątkowo cierpkie. Jest wściekły, że wyjechała. Po tylu latach nieformalnego związku. W tydzień spakowała swoje dotychczasowe życie i zostawiła go w Bornem.
Łuszkinow potrząsa głową, jakby chciał przegonić bezproduktywne myśli. Przenosi wzrok na oparty o ścianę pakunek o sporych gabarytach.
– Co tam jest? – pyta wprost, wskazując na owinięty w szary papier płaski przedmiot.
W jego wieku konwenanse nie mają znaczenia. Kosma Sendecki przyniósł paczkę przed chwilą z samochodu.
– Prezent dla Kuby! Zdjęcie. W szkle i pięknie obramowane. – Sendecki szelmowsko się uśmiecha. – W lutym są jego urodziny, ale wręczę mu dziś! Będzie miał na otwarcie wernisażu w nowym roku. – Z głośnym stuknięciem odstawia kieliszek na blat szerokiego stołu.
Za drzwiami słychać tupot. Odgłosy rozmowy.
– W końcu wrócili – ożywia się Laura.
– Widzę, Kuba, że nie będziemy się oszczędzać. – Kosma patrzy na pełne butelek reklamówki, które mężczyźni trzymają w dłoniach.
– Jak zwykle najwięcej wypije Snajper. – Krall uśmiecha się do dwumetrowego Franka Cichockiego, który właśnie zdejmuje buty. – Duże zakupy były konieczne, bo w mojej wsi nie ma ani jednego sklepu. – Kładzie plastikową torbę na podłogę.
– A jak galeria w Bornem? – Laura zwraca się do Snajpera.
– Wspaniała! Jestem zachwycony! – Snajper odwiesza kurtkę do zdobionej poniemieckiej szafy na korytarzu. Na Pojezierzu Drawskim w co drugim domu są ślady po ludziach, którzy ponad pół wieku temu musieli opuścić te ziemie. – Szkoda, że nie pojechaliście z nami. – Bierze kieliszek i nalewa sobie wina.
– Dla ciebie też, Kuba? – pyta.
– Koniecznie czerwone – prosi Krall. Niedbale rzuca kurtkę na krzesło. – A wracając do remontu galerii: jeszcze tydzień temu stały tam wiadra z farbami malarskimi! Miałem dobrych fachowców, choć musiałem im dostarczać hektolitry piwa, żeby podsycać w chłopakach motywację do pracy. Daniel mi ich polecił. – Kiwa głową do Łuszkinowa, ale jego wzrok od dłuższej chwili błądzi po pakunku przy ścianie. Schyla się w jego stronę, zwinnie jak kot.
– Co to? – Krall maca ciekawsko papier.
– Nie ruszaj! To prezent. Dla ciebie – zdradza Sendecki.
– Prezent?
– Aha.
Kosma Sendecki nagle zaczyna mieć wątpliwości. Może trzeba było odpuścić z fotografią z Afganistanu? A jeśli za wcześnie na wspomnieniowy podarek? Zdjęcie jest kurewsko dobre, jednak boleśnie odsłania przeszłość Kuby. Coś, o czym przyjaciel raczej chce zapomnieć. Kosma nie potrafił się opanować. Czyżby pragnął w gruncie rzeczy pochwalić się, że potrafi robić równie wybitne fotografie? Czasem on też okazuje się artystą, choć został dawno zaszufladkowany jako wesoły gość z kamerą. Filmowy operator, spec od ruchomych obrazów, który od lat kręci dokumenty dla telewizji.
– Miałeś go dostać na wernisażu w twojej galerii, za kilka dni, w nowym roku. Niech już będzie! Wręczymy ci go dziś, Kuba. Lauruniu, przez twoje ręce. – Sendecki mruga do swojej dziewczyny, a ta kilka sekund później podnosi pakunek. Robi to nieostrożnie. Paczka wyślizguje jej się z rąk. Słychać brzdęk tłukącego się szkła.
– Przepraszam... – Młoda kobieta zaciska pięści ze złością jak mała dziewczynka.
– Lauruś... – jęczy Kosma. – Za dużo wina!
Laura siada obrażona w fotelu.
– Nic się nie stało! – rzuca wesoło Krall. Pod rozerwanym papierem widać fragment kolorowej fotografii. Piasek i buty. Czarne trapery. Kuba miał kiedyś identyczne... – To zdjęcie z Afganistanu, co? Wszędzie rozpoznam ten piach.
Kosma kiwa głową.
– Zrobiłem je moim starym canonem – tłumaczy. – Jeszcze na kliszy.
Kuba kuca nad pakunkiem. Rozrywa papier do końca. Szybko, nieostrożnie.
Snajper w tym czasie przynosi zmiotkę spod zlewu w kuchni, sprawnie zaczyna zbierać z podłogi szkło.
Kiedy Krall widzi zdjęcie, bierze głęboki wdech i rzuca Kosmie trudne do odczytania spojrzenie.
– Naprawdę niespodzianka, stary. – Kiedy to mówi, nie słychać radości. Głos Kralla jest nienaturalny, jakby zamrożony. – Zrobiłeś je wtedy... – urywa na chwilę. – Wszyscy na nim jesteśmy: ja, Mira i Franek.
– Tak. Kilka godzin po tym, jak Snajper was odbił. – Kosma kiwa głową. Kuba wciąż wpatruje się w zdjęcie.
– Snajper? – pyta ciekawsko Łuszkinow. – To o panu? – zwraca się do Franka Cichockiego.
– Tak. – Franek wyrzuca część szkła do kosza. Wraca zamiatać resztę. – Snajper to ksywa nadana mi przez przyjaciół, choć jednocześnie i zawód.
Kosma siada na oparciu fotela obok Laury.
– Snajper uratował życie Kubie i Mirze w Afganistanie. Zostali porwani, a on ich odbił.
– Porwani? – Łuszkinow powtarza zbyt głośno. Nie założył dziś aparatu słuchowego, bo czuje się z nim jak starzec.
Po jego słowach w pomieszczeniu zapada absolutna cisza. Stary fotograf myślał, że wie wszystko o przeszłości Kuby. Przygląda się teraz uważnie Cichockiemu, który układa pedantycznie resztkę szkła na kupkę. Wysportowany, umięśniony, o grubo ciosanej twarzy. Sprawia sympatyczne wrażenie, ale jest w jego gestach żołnierska szorstkość. Kto by pomyślał, że ten facet strzela do ludzi. Że ich zawodowo zabija. Oczywiście pewnie nie bez powodu, tylko na wojnie lub misji stabilizacyjnej. Bo przecież pobyt polskich wojsk w Afganistanie trudno nazwać wojną. Choć niektórzy mówią, że to wojna z terroryzmem. Może wojny mają teraz po prostu inne oblicze? Świat się zmienia. Daniel przenosi wzrok na Kralla. Rzuca mu wścibskie spojrzenie. Przegadali przez ostatnie miesiące sporo wieczorów, ale Kuba ani razu nie wspomniał o porwaniu, a przecież często opowiadał Danielowi o dziennikarskich wyjazdach do Afganistanu.
– Jezu, krwawisz! – Laura wpatruje się z przerażeniem w czerwoną strużkę, która ścieka z dłoni Kuby na podłogę.
Rzeczywiście mocno się zaciął potłuczonym szkłem. Ogląda swoją dłoń pod światło żarówki, zlizuje z palca krew, jakby chciał jeszcze bardziej nastraszyć Laurę.
– Nic mi nie jest. Afganistan zmienia perspektywę w temacie zadrapań. Prawda, Franek? Prawda, Kosma? – zwraca się do nich jednocześnie. Co ta młoda, aspirująca aktorka może wiedzieć o zapachu krwi i trupa, o pierdolonej wojnie? Dybukach, które się w ciebie wślizgują każdego dnia, a których nie utopisz, choćbyś wypił tysiące szklanek whisky.
Widziała kiedyś taką kultową reklamę volkswagena. Zaśnieżona górska wioska. Przez nią z trudem sunie spycharka i rozgarnia na boki śnieg. Z offu pada przytomne pytanie: „A czym przyjeżdża do pracy kierowca spycharki?”. Najazd kamery na malutkiego volkswagena. Właśnie teraz, kiedy podkomisarz Inga Rojczyk jedzie oblodzoną drogą w stronę Silnowa, musi przyznać, że jej czerwone polo mogłoby zagrać w tamtej reklamie. Samochód dobrze sobie radzi na poligonie nawet zimą. Inga lubi go, tak jak lubi się wypróbowanych przyjaciół. Jest ślisko, ale dociska gaz, bo umówiła się z rodzicami zaginionego Bilala i ma być u nich za kwadrans. Nie chce się spóźnić. Jedzie pustą drogą, cicho pogwizduje. Wtedy nagle z rowu wybiega czarny pies. Prosto pod koła volkswagena. W złym miejscu o złej godzinie. Inga zwalnia, ale niewiele to daje. A jakby tego było mało, na przeciwległym pasie, na który lekko zjechała, by uniknąć zmiażdżenia kundla, pojawia się srebrne suzuki vitara. Kurwa mać! Zna świetnie te drogi. Po tej bocznej rzadko coś jeździ. Spostrzega jeszcze odblaski roweru sunącego przy krawężniku slalomem. Siedzący na nim facet spada z impetem na oblodzoną jezdnię. Wszystko dzieje się szybko. Za szybko. Trzęsą jej się ręce. A przecież nawet poduszki powietrzne nie wystrzeliły. To ostatecznie nie była duża prędkość. Mężczyzna, który spadł z roweru, wstaje niepewnie. Gorzej z psem. Zwierzę próbuje podnieść się na przednich łapach i uciec, ale daremnie. Skowycząc, ciągnie tylne łapy za sobą. Inga otwiera drzwi samochodu. Przy okazji upewnia się, że suzuki jest ledwo draśnięte, podobnie jak jej polo. Okolicę rozdziera wycie leżącego na jezdni czarnego kundla. Czyżby przejechała mu po łapach? Podbiega do psa roztrzęsiona. Kundel warczy, pokazując zęby, jakby chciał ją ugryźć. Pod wpływem nagłego ruchu Rojczyk zaczyna kłuć nieznośnie w kręgosłupie. Witaj, odnowiona kontuzjo. Facet, który zdążył podnieść już rower, staje nad skomlącym zwierzakiem oraz kucającą nad nim Ingą. Podkomisarz Rojczyk niepewnie wyciąga dłoń w stronę psa. Wciąż nie ma odwagi go dotknąć.
– Należy do pana? – pyta. Typek nawet z odległości dwóch metrów śmierdzi sfermentowanym alkoholem i spokojnie można go spisać za jazdę pod wpływem.
– W żadnym razie! Łazęga, dziki pies. Nie mój! – Mężczyzna podnosi w górę czerwone, przemarznięte dłonie. Lekko się krzywi. Musiał się porządnie obtłuc przy upadku. – Tu całe stado takich psów biega, aż się ich człowiek wystraszyć może, jak je spotka na drodze. Bym się nie zdziwił, gdyby ten tutaj też był od nich. Patrzy pani, warczy taki, a jak łypie. – Mężczyzna drapie się po sinofioletowym nosie. – Pani go lepiej zawiezie do weterynarza, bo kipnie.
Pies spogląda na Ingę z wyrzutem. W tej samej chwili ze srebrnego suzuki na warszawskich numerach wychodzi kobieta w czarnej kurtce i zielonych bojówkach. „Będzie awanturka”, myśli niechętnie Rojczyk.
– Chyba musimy pogadać – słyszy lodowaty, wściekły głos tuż nad głową.
– Oczywiście, ale najpierw pies. – Rojczyk rzuca wymowne spojrzenie na kundla.
– Okej – odpowiada kobieta łagodniej. – Pomogę go pani podnieść, ale, szczerze, jego zęby nie wyglądają przyjaźnie.
Inga w duchu przyznaje jej rację.
– Nie mam kagańca. – Rozkłada ręce. – Owinę mu pysk kocem, a potem zawiozę do weterynarza.
– Ja mam kaganiec – mówi warszawianka. – W bagażniku. Pożyczę pani.
Pochyla się nad kundlem i wyciąga dłoń w jego stronę. Pies pozwala się tamtej pogłaskać. Inga czuje ukłucie zazdrości.
– Dziękuję. Ma pani psa?
– Nie. – Kobieta kręci przecząco głową. – Ostatnio znajomi przewozili swojego sznaucera w moim samochodzie i zapomnieli zabrać kaganiec. Idealnie się złożyło, co? Powinien pasować. – Wciąż wpatruje się w Ingę pełnymi złości oczami. Jest w nich coś magnetycznego. Patrząc, nie ucieka wzrokiem, jakby skanowała człowiekowi duszę. Dziwne, niezbyt przyjemne wrażenie. Z samochodu wychodzi druga kobieta, elegancka blondynka. Stoi przy drzwiach srebrnego suzuki.
Brunetka rusza w stronę bagażnika, chwilę rozmawia z koleżanką. W końcu przynosi kaganiec.
– Potrzebne będzie oświadczenie do ubezpieczalni. Chyba że wzywamy policję.
Inga uśmiecha się nerwowo.
– Ja jestem z policji – przyznaje niechętnie.
– Może z drogówki, co? – Kobieta mruży oczy z ironicznym grymasem i przygląda się rudej z niedowierzaniem. Rozczochrane włosy, które wystają spod czapki. Granatowa kurtka puchówka. W tej chwili Inga rzeczywiście nie wygląda na podkomisarz wydziału dochodzeniowo-śledczego. Bardziej przypomina traperkę z Midwestu.
Inga sięga do kurtki.
– To moja legitymacja służbowa. – Pokazuje dokument bez entuzjazmu. – Ale nie mam przy sobie, niestety, formularza dla ubezpieczalni.
Kobieta ogląda legitymację uważnie.
– Też nie wożę go przy sobie, ale zatrzymuję się na kilka dni w okolicy. Może mi go pani dowieźć. To jak? – Szybkim ruchem zapina kurtkę, na dworze robi się coraz zimniej.
Rojczyk mruży oczy.
– Chętnie. Gdzie mam go dostarczyć?
– Zatrzymuję się u znajomego, Kuby Kralla. – Warszawianka od razu spostrzega zaskoczenie na twarzy Ingi. Przygląda jej się badawczo. – Nie pamiętam dokładnego adresu. Mała wieś nad jeziorem. Dąbrowica. Numer domu musiałabym sprawdzić. Właśnie tam jedziemy. – Wskazuje blondynkę, która wsiadła już do samochodu. – Wymieńmy się telefonami. Albo nie. Dam pani wizytówkę, a pani do mnie napisze. Może tak być? – Mierzwi palcami krótkie, czarne włosy.
Rojczyk kiwa głową. Przez chwilę myśli, że w innych okolicznościach poczułaby do tej kobiety sympatię. Jest w niej energia, którą ceni w ludziach. Intensywność, może męcząca, lecz na pewno nie nudna.
– Nazywam się Mira Szulc. – Kobieta podaje Indze zimną dłoń. Żadna nie zdążyła założyć rękawiczek. Nieprzyjemnie jest dotykać czyichś przemarzniętych palców.
– Inga Rojczyk. Dobrze znam Kubę Kralla. A jutro wybieram się do niego na sylwestra.
Mira rzuca jej teraz długie, czujne spojrzenie.
– Niezwykłe.
– Prawda?
– Kuba szybko potrafi zawierać nowe znajomości – mówi Mira, wciąż przyglądając się Indze uważnie. W jej głosie słychać złośliwą nutę.
Pies znowu zaczyna skomleć. Inga ledwo może znieść to rozpaczliwe wycie.
W tej samej chwili mężczyzna, który zdążył wsiąść z powrotem na przerdzewiały rower, dyskretnie próbuje się ulotnić.
– Hola, hola! – krzyczy za nim Inga. – Pan mi pomoże! Sama nie dowiozę psa do weterynarza. Potrzebuję kogoś, kto potrzyma wyjca na tylnym siedzeniu.
– Ale ja się spieszę!
Mężczyzna jedzie niepewnym slalomem, jednak nie zwalnia, jakby podjął już decyzję o brawurowej ucieczce.
– Płacę sto pięćdziesiąt złotych za usługę – kusi Inga.
Oferta działa. Facet hamuje gwałtownie. Niemal spada z roweru. W końcu łapie równowagę, schodzi z przerdzewiałego pojazdu i zbliża się do psa w gotowości pomocy. Brunetka macha jej szybkim ruchem ręki na pożegnanie. Wraca do srebrnego suzuki.
– Dobra, ale płatne z góry – targuje się mężczyzna. – I odwiezie mnie potem pani tutaj po rower?
– Gdzie tylko pan zechce – rzuca Inga przez zęby.
Kuba czuje, jak sypkie igiełki śniegu rozpuszczają mu się na wargach. Goście namówili go do przeniesienia imprezy z salonu na brzeg jeziora. Wspólnie rozpalili ognisko, którego płomienie buchają teraz wysoko w niebo.
– Grzańca, marzycielu? – pyta Snajper łagodnym, flegmatycznym głosem.
– Chyba nie, zaraz się porzygam. – Kuba stuka palcem o pusty cynowy kubek. – Za dużo wina dzisiaj. A dlaczego właściwie nazwałeś mnie marzycielem?
Snajper wzrusza ramionami.
– Miałeś takie nieobecne spojrzenie. Niepokoisz się czymś? A może kimś? Złe wiadomości same do nas przyjdą, nie warto wychodzić im naprzeciw.
Franek Cichocki zwany Snajperem ma niezłe wyczucie do emocji. Krall myślał teraz o Mirze, która tu jedzie. Kiedy patrzy na kumpla z Afganistanu, przychodzi mu do głowy, że Snajper mógłby pracować jako terapeuta rozchwytywany na warszawskich salonach, gdyby nie został zawodowym żołnierzem. Tak, głos Cichockiego ma w sobie coś uspokajającego. Zupełnie jak tkliwy tembr brylującego w mediach psychologa Macieja Tomalaka. Ma nawet podobną sylwetkę: barczysty, ponadprzeciętnie wysoki. Umiejętność zachowania wewnętrznego spokoju na pewno przydaje się w obu zawodach. Zamaszyste, dynamiczne ruchy Franka są jednak niepodrabialne. Efekt godzin spędzonych na siłowni. Kondycja fizyczna to podstawa w zawodzie żołnierza, podobnie jak mocna głowa. Kuba zna pewien mroczny sekret Snajpera, uśmiecha się do tej myśli. Franek potrafił na kilku zmianach kontyngentu skonstruować profesjonalną bimbrownię. Oczywiście nie jest to legalne, ale wszyscy korzystają. Dowództwo przymyka oko. Podobno kiedyś bimber pędził jego dziadek, a Franek dostał w spadku rodzinną recepturę. W Afganie Kuba dostąpił zaszczytu spróbowania tych wyrobów. Snajper częstował go nieraz samogonem własnej roboty, kiedy już się zaprzyjaźnili. Za zacier służyły cytryny i pomarańcze. Żołnierz musi jakoś odreagować stres. Złoty trunek w bazie chodził po sto dolarów za butelkę.
– To co, może jednak doleję ci grzańca? Laura całkiem nieźle go doprawiła – kusi Snajper.
Kuba w odpowiedzi wyciąga kubek. Płyn z termosu paruje, roznosząc aromat goździków.
– Niech już będzie – zgadza się bez przekonania.
– A Witek kiedy przyjeżdża? – pyta Snajper.
Kuba upija łyk i się krzywi. Ktoś tu jednak przesadził z miodem.
– Pojawi się jutro. Będzie przed samą imprezą. Kończy książkę o Jezydach. Cud, że dał się namówić, bo ma deadline, a wydawca ciśnie. Jednak chce nas wszystkich zobaczyć po latach.
Snajper kiwa głową.
Kosma Sendecki podchodzi do nich i mocno stuka kubkiem o kubek Kralla.
– Co za noc. I te gwiazdy! Jak w planetarium. Niesamowity widok! Pierwszy raz widzę skute lodem jezioro. Mroźna zima już prawie się nie zdarza. Zakochałem się w tym krajobrazie. – Pije haustem wino z kubka.
Laura przysłuchuje się rozmowie, mruży oczy.
– Żeby tylko przez to swoje pisanie wasz kolega nie nawalił z przyjazdem. – Przytula się do Kosmy. Opiera głowę na jego ramieniu. – I pamiętaj, Kosmuś, że masz kochać mnie, a nie krajobrazy!
Kosma głaszcze Laurę po ciemnych lokach. Mimo mrozu nie założyła czapki.
– Witek nie nawali. Obiecał. Spotkamy się w identycznym składzie jak w Afganistanie. – Kosma spogląda porozumiewawczo na Snajpera i Kubę. Krall upija jeszcze jeden łyk grzańca i znów się krzywi. Wylewa resztę na śnieg. – Chociaż fakt, że to pracoholik i każda minuta jest dla niego cenna, kiedy kończy książkę. Kompletnie się od wszystkiego odcina.
W odpowiedzi Kosma gwiżdże. Trochę z uznaniem, a trochę z irytacją.
– Serio, co wchodzę do księgarni, to na półce leży nowa książka Witka!
Laura przewraca oczami.
– Bo ty rzadko wchodzisz do księgarni, Kosmuś. Spójrzcie tylko na ognisko – rozkazuje tonem znudzonej nastolatki. – Jest piękne! Jak z filmu! – krzyczy z emfazą. Cała trójka odwraca głowy jednocześnie. Gapią się w kierunku pomarańczowych płomieni i trzaskających gałęzi. Siwy dym leci w górę, prosto w czarne niebo. – Super, że się daliście namówić na rozpalenie ogniska na tafli jeziora!
– Nie wiem, czy to był taki dobry pomysł rozpalać je na lodzie – rzuca cicho Kuba.
Snajper kiwa głową. Przynajmniej płonie blisko brzegu.
– Chwila i się zapadnie. Tam jest, zdaje się, płytko. – Poprawia szalik. – Pamiętacie pierwszą część Dekalogu Kieślowskiego? Mały chłopiec poszedł na łyżwy, a bezdomni rozpalili ognisko.
– Tak – przytakuje Kuba. Pamięta film aż za dobrze. Wstrząsnął nim. – Chłopiec utonął, choć ojciec wyliczył wcześniej, że lód się nie roztopi.
– Nie spoilerujcie – irytuje się Laura. – Ja tego jeszcze nie widziałam.
– A ja nie chcę mieć topielca na sumieniu! – Kuba przedrzeźnia jej ton. – Teraz, kiedy od tygodnia jest minus dziesięć w ciągu dnia, nikt nie spodziewa się przerębla.
Laura, obrażona, wzrusza ramionami. Patrzy w ogień.
Na górze, w okolicach podjazdu, błyskają światła samochodu.
– Mira przyjechała! – krzyczy podekscytowany Kosma.
Kuba odwraca się niespokojnie. Błyskawicznie rusza pod górkę przez śnieg. Laura także chce iść, ale Sendecki gwałtownie łapie ją za łokieć.
– Stop! – szepce ostrzeżenie. – Niech idzie sam. Mira Szulc to ta dziewczyna ze zdjęcia, które mu dziś po południu podarowałem.
– Byli razem, co? Spotkanie po latach? – Jest coś wścibskiego w tonie Laury. Podniecenie przekupki, która zwietrzyła plotkę.
Krall to słyszy. Nie ma pojęcia, gdzie Kosma wynalazł tę egzaltowaną pannę. Młodszą o dwie dekady. Nie bardzo go to teraz obchodzi.
Mira przyjechała i nawet jego zaskakuje, jak jest spięty. Przyjęła zaproszenie, mimo tego, co jej wykrzyczał w twarz przed rokiem. Czasem Kuba nie umie się powstrzymać. Niszczy wszystko, co dobre w jego życiu. Mira też nie jest aniołkiem. Krall bierze głęboki wdech i powoli wypuszcza powietrze. Idąc w stronę samochodu, słyszy skrzypienie śniegu pod butami.
Kiedy widzi z daleka szczupłą, ruchliwą sylwetkę Miry, czuje wzruszenie, a jednocześnie pot na plecach, pod kurtką. Ciało ma swoje prawa, łatwo ich nie opanujesz. Ze zdziwieniem spostrzega, że w srebrnym suzuki siedzi ktoś jeszcze. Druga kobieta.
Podchodzi powoli, jakby w ten sposób próbował wyciszyć gotujące się w nim emocje.
– Cześć – rzuca Mira miękko. Zbyt lekko, żeby uwierzył, że zdawkowe przywitanie łatwo jej przychodzi. Zawsze była dobrą aktorką. Przydatne w reporterskiej robocie. Przez mgnienie, krótką chwilę, Kuba widzi w jej niebieskich oczach ogień, który dobrze zna. Mira Szulc zatrzymuje długie spojrzenie na jego twarzy. Chce jak zwykle, żeby to on się w końcu speszył. Nic się nie zmieniła. Może tylko jest chudsza niż rok temu, kiedy widzieli się po raz ostatni. O ile to możliwe.
– Przywiozłam koleżankę. Mówiłeś, że mogę kogoś zabrać na sylwestra. To wzięłam. – Elegancka blondynka w czarnym płaszczu wysiada z samochodu. Kobieta zarzuca w znajomy sposób półdługimi, prostymi włosami. Kuba rozpoznaje terapeutkę od razu.
Skąd, do cholery, wzięła się tu Agata Lorenc? Powinien to skomentować, ale jest zbyt wzburzony, żeby coś wydusić. Fakt. Napisał Mirze w mailu, że może zabrać tu kogoś ze sobą, jeśli chce. Grzecznościowa formułka, której użył, aby zaznaczyć, że nie obchodzą go jej kolejne związki.
Nieprzewidywalna Mira przywiozła mu Lorenc. Fantastycznie. Agata to ostatnia osoba, której mu brakowało, odkąd uciekł z Warszawy na Pojezierze Drawskie. Jak one się poznały? W sumie nieważne. Istotne, że ma przejebane.
– Cześć, Kuba, głupio wyszło – rzuca przez zęby Agata. W jej głosie nie słychać skruchy.
Krall próbuje kiwnąć zdawkowo głową, ale szyja stawia opór. Jakby w środku tkwił kamień. Jest sparaliżowany złością. Mira milczy dyplomatycznie. Niewiniątko, które udaje, że wcale nie nabroiło. Agata wyciąga z torebki stylową, fioletową czapkę ze sztucznego futerka. Nakłada szybkim ruchem na głowę. Jej jasne włosy są już i tak pokryte białymi płatkami. Królowa Śniegu, nie ma co. Wetknie ci odłamek magicznego lustra do oka, byś odtąd krzywo widział świat. A inaczej rzecz ujmując, byś widział tylko to, co ona ci wskaże.
– Mira dziś rano zaproponowała mi sylwestra u znajomego nad jeziorem Pile. Naprawdę nie wiedziałam, że to ty – przeciąga irytująco samogłoski. Patrzy na niego przenikliwymi oczami wścibskiej jaszczurki. – Prowadzę od kilku miesięcy badania, blisko, w ośrodku w Kajtkowie. I tam się poznałyśmy z Mirą – wyjaśnia tonem, który Krall aż za dobrze kojarzy z kilku sesji, jakie u niej odbył. Pozornie łagodnym i gładkim. – Dowiedziałam się dosłownie przed chwilą, że jedziemy do ciebie. Widzę, że się nie cieszysz. Szkoda. – Rozkłada szeroko ręce. – Może zadzwonię po taksówkę? Jeśli czujesz się niekomfortowo w mojej obecności, to wyjadę.
Kuba chętnie powiedziałby: „A jedź sobie do diabła!”.
– Zapraszam. Miło cię widzieć. – Uśmiecha się sztucznie.
Mira otwiera bagażnik, a Kuba wyciąga walizkę. Pewnie należy do Agaty, bo Mira zawsze pakuje się w niewielki plecak.
– Więc poznałyście się w Kajtkowie, w tym ośrodku dla uchodźców? – Kuba zwraca się do Miry. Agatę lekko ignoruje.
Walizka ląduje na śniegu obok samochodu.
– Tak. Kręcę tam dokument. Kosma pewnie coś o tym powiedział, jest znowu moim operatorem. Dream team – nawija jak zwykle szybko Mira. Ochrypłym, niskim głosem, który od lat nieustająco na niego działa. – Agata robi w ośrodku projekt naukowy. Zobacz, jaki świat jest mały!
– Za mały – rzuca przez zęby Krall. – Będziecie musiały spać w jednym pokoju, dziewczyny – mówi i przychodzi mu na myśl, że obie są już po trzydziestce, Agata chyba nawet po czterdziestce. – Dom jest spory, ale nie da się już nikogo inaczej rozlokować. Na szczęście w pokoju są dwa łóżka. Zaprowadzę was.
W niezręcznej ciszy słychać zacinające się furkotanie plastikowych kółek walizki na odśnieżonym ganku.
– Zapada się! Zapada! – wrzask Laury od strony jeziora dochodzi aż tutaj. – Ognisko jest już pod wodą! Ale widok!
Kosma Sendecki podbiega do Miry, żeby się przywitać.
– Piękna jak zawsze! – Całuje ją w policzek. – Tak właśnie się tu bawimy. Przez ten przerębel, jak podejrzewam, będziemy mieć na imprezie topielca.
[...]