Echnaton. Władca Egiptu - Gieorgij Gulia - ebook

Echnaton. Władca Egiptu ebook

Gieorgij Gulia

0,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Swego czasu bestsellerem był „Egipcjanin Sinuhe" Miki Waltariego. Ten sam temat porusza książka Gieorgija Gulii „Echnaton władca Egiptu", której drugie wydanie błyskawicznie zniknęło z półek księgarskich. Gulia umieszcza akcję swej powieści w okresie poprzedzającym nagłą śmierć faraona. Akcja toczy się jak w filmie fabularnym. Piękna Nefertiti powoli odchodzi już na tor boczny, a jej miejsce u boku faraona zajmuje Kija. Autor po mistrzowsku kreśli psychologiczny mechanizm wygasania uczuć.

Echnaton był jednym z najmądrzejszych faraonów, za jego panowania kwitła rzeźba, architektura, malarstwo. Obalił kult Amona, zastępując go monoteistyczną religią Atona. Po jego śmierci reforma upadła i wszystko wróciło do dawnej normy.
Echnaton został pozbawiony nawet grobowca, a jego stolica poszła w zapomnienie, oddana na pastwę wichrów i piasków pustyni. Dopiero historia archeologii oddała sprawiedliwość wielkiemu władcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 763

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 GIEORGIJ GULIA

ECHNATON

WŁADCA EGIPTU

POWIEŚĆ

TŁUMACZYŁ

STANISŁAW NIEWIADOMSKI

CZYTELNIK  1974  WARSZAWA 

Tytuł oryginału

Фараон Эхнатон

Obwolutę i okładkę projektował

MAREK MANN

 OD AUTORA

Istnieją rzeczy niezapomniane.

Niezapomniany jest, na przykład, Egipt Starożytny, czyli — jak nazywali go sami Egipcjanie — Kemi.

Każdy, kto spróbuje dotrzeć do źródeł cywilizacji światowej, musi sięgnąć do Egiptu. A kto choć raz zetknął się z jego historią, architekturą, rzeźbą czy literaturą, ten na całe życie staje się niewolnikiem pełnego wielu jeszcze tajemnic państwa Kemi.

W miarę jak oddalamy się od sędziwej starożytności, coraz bardziej rośnie nasze zainteresowanie krainą Kemi. W całym świecie. Nic więc dziwnego, że i ja znalazłem się wśród zaczarowanych i przez lat trzydzieści studiowałem historię i sztukę tego kraju.

W ciągu trzech tysięcy lat ziemia egipska przeżyła trzydzieści dynastii. Faraonów było z pewnością znacznie więcej niż dwustu — tych półbogów w biało—czerwonych koronach. Jedni z nich panowali niezwykle długo, inni — czas bardzo krótki. Ramzes II zasiadał na tronie przez lat sześćdziesiąt siedem. Rekord jego został pobity dopiero przez faraona Pepi II, który panował w tym kraju prawie sto lat (strach pomyśleć, nawet jeżeli przyjmiemy, że był naprawdę półbogiem!). A Szeszonk II nie zdążył nawet zasmakować jedynowładztwa: umarł w czasie sprawowania wspólnych rządów z Osorkonem II. Większość tych królów przeniosła się na Pola Iaru w wyniku śmierci naturalnej. Większość, ale nie wszyscy. Na przykład Amenemhat I zabity został w swojej sypialni. Późną nocą...

Chcę powiedzieć, iż faraonowie byli rozmaici i różny bywał ich los. Jedni byli mądrzejsi, inni głupsi. Bywali wojowniczy i mniej agresywni. Ale despotami byli wszyscy...

W niesłychanie długim łańcuchu faraonów jeden wyróżnia się szczególnie.

Odważnie obalił boga niebios Amona, który liczył sobie już ponad tysiąc lat i przez swoje ziemskie powiązania był niesłychanie potężny. Obaliwszy Amona, ustanowił kult jedynego — widzialnego — boga Atona, kult tarczy słonecznej.

Nazywał się ten faraon Echnaton. Żoną jego była Nefertiti, której na przestrzeni tysięcy lat sądzone było podbijać serca niezliczonego mnóstwa ludzi. I nie tylko wśród egiptologów.

Nie odznaczał się wojowniczością, która cechowała na przykład Totmesa III. Za to panowanie jego obfitowało w znakomitych mistrzów — geniuszy architektury, rzeźby i malarstwa.

Za życia traktowany był różnie. Po upływie trzech tysięcy lat uczeni egiptolodzy również ustosunkowują się do niego rozmaicie. Jest to nawet dziwne. Jedni piszą o nim z zachwytem. Inni obrzucają go błotem. Ale obojętny nie jest nikt!

Breasted tak go określa: „pierwszy indywidualista w dziejach”, „najbardziej niezwykła postać Starożytnego Wschodu”. Kees pisze: „to chorobliwy, wstrętny despota, niepohamowany w myślach i w czynach”.’ Pieriepiołkin i Korostowcew trzymają się, według mnie, pośrodku.

Posłuchajmy Vely’ego: „Echnaton powiedział pierwsze słoneczne słowo”. Posłuchajmy Bernarda: „Zwariowany epileptyk, który wyszedł z piekła, aby zniszczyć legendę o Ozyrysie”.

A oto opinia Gardinera: „Być tak mądrym jak on — znaczyło w owych czasach ściągnąć na siebie nieszczęście”. Scharff zaś ocenia Echnatona jako działacza politycznego, nie troszczącego się o interesy swojego kraju.

Petrie powiada: Gdyby kult Atona „miał stać się nową religią, zgodną z naszymi pojęciami naukowymi, nie moglibyśmy podważyć słuszności tego poglądu na energię Słońca”. Anthes zarzuca Echnatonowi nieograniczony racjonalizm, Lange, przeciwnie, wysoko ceni potęgę duchową Echnatona, uważając, że „zajmuje on stanowisko przeciwstawne racjonalizmowi i wyłonił się z głębin, aby spełnić misję kultury egipskiej”.

Weigoll widzi w nim natchnionego epileptyka i prekursora Chrystusa. Meyer i Maspéro tłumaczyli reformy Echnatona chęcią walki z kapłanami. Pawłów pisze: Jego „nauka... zadała ciężki cios konserwatywnym kapłanom tebańskim”. A oto co pisała Matthews: Echnaton „zdecydował się na otwarte zerwanie z arystokracją i kapłanami”. „...Tarcza słoneczna... została uznana za stwórcę świata i wszystkiego, co ten świat zamieszkuje”. Wilson twierdzi, że „rewolucyjna” partia Atona „nie okazywała zainteresowania podbojami kolonii”.

Wymieniłem nazwiska i przytoczyłem opinie znane egiptologom całego świata.

Taka jest rozpiętość sądów o osobie i o reformie najjaśniejszego pana Nefer—Cheper—Ra—Wen—Ra Echnatona (czyli Nef—churu—ria, czyli Amenhotepa IV). Można by przypuszczać, że faraon umarł zaledwie wczoraj...

Wiem o nim wszystko albo prawie wszystko, co może wiedzieć człowiek żyjący w naszym stuleciu. Przeczytałem o nim stos książek naukowych i godzinami wpatrywałem się w jego rzeźbione podobizny w salach muzeum kairskiego. Jednakże książki są zanadto teoretyczne, a kamień niezmiernie zimny.

Chodziłem po ziemi El—Amarny, po ziemi, na której stało ongiś miasto Achetaton, stolica Kemi. Jak wiadomo, paleontologowie na podstawie jednej kości odtwarzają wygląd mamuta. Ale na podstawie przepięknego marmurowego progu wśród ruin pałacu Nefertiti czy nawet na podstawie ogromnej mozaikowej posadzki — trudno sobie wyobrazić, co tutaj było: stolica Echnatona roztajała niby dom z lodu. Zresztą coś niecoś można sobie odtworzyć wzywając ku pomocy malowidła na sarkofagach i szósty zmysł...

Tak sprawy wyglądają.

A teraz powróćmy do naszego opowiadania. Rozpoczyna się ono w pierwszych dniach miesiąca farmuti (styczeń—luty), a kończy się w połowie miesiąca paopi (luty—marzec) roku 1347 przed naszą erą.

Miejsce akcji — Achetaton. 

 CZĘŚĆ PIERWSZA

NA PRZEPRAWIE

Czy można uchwycić granicę pomiędzy nocą i rankiem? Tak, z pewnością można. Nawet wówczas, kiedy zaczął się już miesiąc farmuti, gdy niebo ziębnie już od północy, nie zaś dopiero w godzinę przedświtu. Zawsze uchwycisz tę granicę, jeżeli stoisz nad brzegiem królowej rzek Hapi; jeżeli przeszedłeś przez ogień pustyni i piaszczysta patelnia paliła ci stopy; jeżeli jesteś zły i głodny; jeżeli serce twoje obróciło się w kamień, a każde twoje słowo jest niby ryk lwa...

— Długo czekałem na tę chwilę — z cicha odezwał się Nefteruf. Dyszał jak raniony zwierz. — Powiedziałem sobie: jeśli ujrzysz Hapi, Nefterufie, uważaj się za niezmiernie szczęśliwego. Tak oto mówiłem sobie, Szeri, idąc po rozżarzonych węglach pustyni, oddychając żarem ziemi i parząc sobie nozdrza. Byłem gorszy od psa, Szeri: gotów byłem żreć padlinę.

W odległości stu kroków od miejsca, gdzie stali, była przeprawa. Nefteruf i Szeri słyszeli plusk wody i przytłumiony gwar ludzkich głosów. Na przełomie nocy i ranka zarówno cichy plusk, jak cichy gwar brzmi wyraźniej niżeli w dzień, kiedy wszystkie dźwięki świata zdają się współzawodniczyć między sobą.

Ktoś tam kogoś przekonywał, że łódź jest przepełniona, że jej burty już tylko na łokieć wystają nad wodą, że on nie może łamać rozkazu naczelnego zarządcy przepraw — jego jasności Pauacha... Drugi głos, brzmiący głucho i spokojnie, oponował: przecież są jeszcze miejsca w łodzi, jemu zaś — jako gońcowi — powinno się okazywać szczególne względy, nie wolno go zmuszać, aby czekał. Przewoźnik z uporem bronił swojej racji. A goniec żądał równie wytrwale. Wreszcie do sporu przyłączyło się jeszcze kilka głosów i już niepodobna było nic zrozumieć...

Ale oto zapaliła się latarnia na dziobie i łódź powoli odbiła od brzegu. Wszystko wskazywało na to, że gońca jednak wypadło zabrać.

— Poznałem jego głos — powiedział Nefteruf i zazgrzytał zębami. Jak w febrze.

Był to wysoki mężczyzna o okrągłej twarzy. Brudne łachmany okrywały jego ciało, łatwo więc można było pojąć, dlaczego pragnął jak najprędzej — jeszcze przed świtem — przeprawić się na tamten brzeg. Zęby jego, mocne niby szkło z Dżahi, lśniły w ciemności, świadcząc o sile fizycznej tego człowieka.

Prawdziwe jego imię brzmiało zupełnie inaczej: Userkaaf. Było ono równie niepodobne do imienia Nefteruf, jak ten ordynarny oberwaniec i siłacz do arystokraty z Wasetu imieniem Userkaaf.

— Ten goniec szuka mnie, Szeri.

Szeri odparł:

— Nie bądź taki podejrzliwy, Nefterufie. Uroiłeś sobie, że cię ścigają. Popędzili za tobą w górę Hapi, a tymczasem tyś tutaj, u bram stolicy.

Szeri stoi za Nefterufem, jak gdyby pragnął ukryć się przed oczami, które wypatrują go z tamtego brzegu. Faraon ma — trzeba mu oddać sprawiedliwość — wzrok jastrzębia, a gniew jego rozciąga się na cały świat. Dlatego trzeba nieustannie mieć się na baczności, trzeba mieć dziesięcioro oczu i dziesięcioro uszu. I nigdy nie lekceważyć nakazów ostrożności! Urodzeni w tych przeklętych czasach, żyjący na jednej ziemi z faraonem zmuszeni są przejmować zwyczaje drapieżnego zwierza: częściej pełzać na brzuchu, niż chodzić wyprostowanym, szukać głębokiego cienia wystrzegając się światła. W Ej—n—ra, skąd pochodził Szeri, dobrze poznano tę prawdę.

Szeri różnił się od Nefterufa zarówno charakterem, jak wyglądem zewnętrznym. Ten chudzielec Szeri był zupełnie inny. Zdawał się uzupełniać to, czego brakowało Nefterufowi. Nefteruf gotów był iść na oślep przez Wielką Pustynię Zachodnią, byleby osiągnąć cel. Szeri natomiast wołał żyzne — choć tak dalekie — brzegi morzą, nazywanego Wielką Zielenią; wołał drogę krętą od prostej. Nieduży, żylasty, mało widoczny wśród ciżby ludzkiej, Szeri jakby przez samą naturę stworzony był do przebiegłości i podstępów, do manewrów okrążających, do napaści z tyłu i zadawania ciosów w plecy — między łopatki.

Jego rodzice posiadali wielkie dobra ziemskie w Delcie. Ich domy uchodziły za najpierwsze w całym Ej—n—ra. Zaiste, byli to dostojni obywatele miasta, o którego pięknie mówiła i sławna przeszłość, i oblicze dnia dzisiejszego. Cóż się zatem zdarzyło? Czemuż to prześwietny niegdyś Szeri zmuszony jest włóczyć się o tak wczesnej godzinie po pustynnym brzegu i przeklinać grube, wysokie mury po drugiej stronie rzeki? Czemuż dostojny Nefteruf musi upodabniać się do hieny żyjącej z dala od ludzi? Wszystko, wszystko poprzewracał do góry nogami ów zniewieściały człowiek, co śpi w tej chwili za grubymi, wysokimi murami Acheta— tonu. A snuć opowieść o tym wszystkim — nie wystarczyłoby jednego dnia...

Szeri powtórzył:

— Nie bądź taki podejrzliwy, Nefterufie. To rzemieślnicy udają się do miasta. A tamten to łgarz: oświadczył, że jest gońcem, bo chciał zdobyć miejsce w łodzi.

Nefteruf rozwarł zaciśniętą pięść i w ciemności, tuż przed oczyma Szeriego, ukazała się wielka, zniszczona od ciężkiej pracy dłoń, którą czuć było potem.

— Widzisz ją? — spytał Nefteruf. — To tylko pusta dłoń, ale każda bruzda na niej jasna jest i zrozumiała, i czytelna niby znak na obelisku. I tak samo jasne i zrozumiałe jest dla mnie wszystko, co dzieje się w Kemi, w tym kraju pełnym cierpienia! Widzę naszego gnębiciela z królewskimi oznakami dostojeństwa w ręku. Widzę i tych, którym dech zapiera praca i troska. Widzę arystokrację — wielką podporę Kemi we wszystkich latach jej istnienia, od niepamiętnych czasów! Chcę powiedzieć, Szeri, że słyszę nie tylko uszami, ale i sercem; widzę nie tylko oczami, ale i duszą. Amon został obalony, bogowie nasi — przeklęci, a wszyscy ludzie, którzy umieją myśleć, gniją w kopalniach złota. Mówię o tym, bom wszystko widział na własne oczy. Piłem zgniłą wodę i jadłem padlinę. I przyszedłem tutaj, gdzie mnie nikt nie czekał i nie czeka, gdzie są moi wrogowie, tu — do samego gniazda moich wrogów. Oto dokąd przybyłem!

Nefteruf mówił gorąco, a każde jego słowo było niby ryk lwa.

Łódź płynęła już gdzieś pośrodku Hapi. Światło na jej dziobie widać było wyraźnie, jak gwiazdę Sotis. A na tamtym brzegu — domy, domy, domy. Zupełnie jak procesja w wielkie święto. A pomiędzy nimi niby słońce — olbrzymi pałac. Wyłaniał się z mroku na przełomie nocy i poranka — jak zjawa, jak miraż na Pustyni Zachodniej. Dolną część jego murów rozjaśniało mgliste światło bijące z ognisk straży, podczas gdy dach czernił się ostro zarysowaną sylwetą na ciemnozielonym niebie. Drzewa z tajemniczego Puntu i drzewa z Reczenu, krzewy z wyspy Isi i drzewa z Dżahi pora-stały calutki brzeg. A ziemię dla nich przywieziono z daleka i drzewa posadzono w tej ziemi, i zieleniły się drzewa tak samo zielono jak w Puncie czy w Reczenu...

— Czy Droga Faraona biegnie wzdłuż rzeki? — zapytał Nefteruf z gniewem.

— Biegnie wzdłuż rzeki. I pałac, i świątynia wychodzą na tę drogę. A prosta jest ona jak strzała.

— Dokądże mam pójść?

— Wyszedłszy na tamten brzeg, pójdziesz w lewo. Zobaczysz piekarnię i miniesz ją. Wąska uliczka wyprowadzi cię na plac, tak mały jak komnata. Stań twarzą ku wschodowi. Tam będzie dom. I zobaczysz okno — jedyne w swoim rodzaju: szerokie i wysokie. To Ka—Nefer tak je urządziła, aby w domu wiatr wiał na przestrzał. Okno zrobione jest na modłę hetycką. Powiem ci prawdę najprawdziwszą: ona będzie tobie przyjacielem. Jak mężczyzna.

Nefterufowi nie wystarczyło to zapewnienie. Wielka podejrzliwość zagnieździła się w jego sercu. Nie potrafił całkowicie zaufać kobiecie, zwłaszcza jeżeli była piękna — jak właśnie ta Ka—Nefer.

— Ona jest piękna. Bardzo piękna i miła — przyznał Szeri. — Ale jej głowa to prawdziwe siedlisko męskiej dzielności i rozumu.

— Kim jest jej mąż?

— To rysownik i rzeźbiarz. Człowiek młody i spokojny. Urodził się i wychował w Wasecie. Od rana miesza glinę albo dłubie w kamieniu.

— Czy mają dzieci?

— Ona jest niepłodna.

Na dole, u przeprawy, ukazał się jakiś człowiek.

— Łódkę dla gońca! — krzyknął.

Gdzieś w szuwarach plusnęła woda pod wiosłami.

— Kto żąda? — rozległo się stamtąd pytanie.

— Goniec z Abu! Do najjaśniejszego pana, Życie, Zdrowie, Siła!

— Łódka idzie do przystani!

Nefteruf chwycił Szeriego za rękę.

— Słyszysz? — wyszeptał. — Teraz chyba nie będziesz się spierał!

— Tak.

— To po mnie!

— Nie.

— On doniesie, że uciekłem.

— Może być. Ale przecie uciekasz nie ty jeden. Nie tylko tobie obmierzło życie w kopalniach złota.

— To prawda.

Tymczasem goniec widocznie usadowił się już w łódce. I łódka popłynęła ku drugiemu brzegowi. Oni dwaj zaś ścigali ją wzrokiem, dopóki na środku rzeki nie pochłonęły jej ciemności przedświtu.

Nefteruf nie odrywał oczu od miasta i jego sławnego pałacu. To było cudo, istne cudo, stworzone w ciągu kilkunastu lat zaledwie! Wyrosło miasto, wyrosło na pustynnej równinie. Miasto, pięknem nie ustępujące przesławnej Niniwie albo nawet i samej stolicy Hetytów! Ale to jest przeklęte miasto i budował je przeklęty człowiek...

— Przeklęty! — rzucił zduszonym głosem Nefteruf.

Szeri zrozumiał, o kim mowa.

— Ten zniewieściały zwyrodnialec zagnał nas do nory. W tej norze żremy ziemię. A w oczach naszych jest piasek! Cała arystokracja Kemi znajduje się w tej norze. Zapędził nas do nory! Przyszedłem, aby tutaj umrzeć. Ale umrę nie tylko ja! Nie tylko ja! Nie po to szedłem przez pustynię i nie po to jadłem ziemię...

Nefteruf szarpał odzież na piersi. Był jak wściekły bawół.

— Słyszysz, Szeri? On jest bydlę. To bydlę, bydlę, bydlę!

Szeri posadził przyjaciela na ziemi. Aby Nefteruf ochłonął. Aby rozsądek zapanował w nim nad gniewem... Długo jeszcze przeklinał Nefteruf, lecz w końcu ucichł. Oddychał coraz równiej, wreszcie się uspokoił. Całkiem. Samum minął i wszystko przycichło. 

I znowu powrócili do Ka—Nefer.

— Ona zawdzięcza mi życie — powiedział Szeri. — Dziesięć lat temu, kiedy zbudowano ten przeklęty Achetaton, porwali ją kupcy z Babilonu. Natknąłem się na nich w prowincji Goszen, a ona wtedy rzuciła się ku mnie. Jej matka jest Hetytką, a ojciec to dzielny żołnierz z Men—Nefer. Wyratowałem dwunastoletnią dziewczynę z niewoli. Powiadam ci, to lwica w postaci łagodnego dziewczęcia, a słowo Szeriego to dla niej prawo. Ona ciebie oczekuje.

Szeri podał swemu towarzyszowi kawałek papirusu — raczej strzępek — opatrzony pieczęcią i zawierający kilka tajemniczych słów, niezbyt zrozumiałych, dla obcego.

Nefteruf chciwie wypatrywał w ciemności konturów łodzi. Według jego obliczeń — powinna już płynąć z powrotem. On zaś koniecznie musi się na nią dostać, inaczej rozwidni się całkiem, czego właśnie tak bardzo chciał uniknąć.

— Ile on ma lat? — spytał Nefteruf zwrócony twarzą ku rzece.

— Trzydzieści cztery, a może i trzydzieści pięć.

— Jest młodszy ode mnie o lat dziesięć.

— Tak, ale on jest cherlawy.

— Tacy żyją do stu lat.

— O nie!

— A ja mówię, że do stu! — Nefteruf gwałtownie odwrócił się ku Szeriemu. — Zdaje mi się, że oszaleję.

— Opanuj że się, Nefterufie!

— Na pewno nie ma już naszych bogów! Nie ma na całym świecie!

— Nie blużnij.

 — Ani Amona—Ra, ani Ozyrysa, ani Izydy, ani Horusa, ani Tota... żadnego z nich nie ma!

— Zamilczże!

Nefteruf uniósł pięści w górę:

— W takim razie dlaczego oni to wszystko znoszą? Skąd ta bezsilność? Odpowiedz mi na to, Szeri!

Szeri powiedział:

— Milczą do czasu. Ale ich wyrok będzie surowy.

— Brednie!

— Będzie niby grom.

— Głupstwa!

— Oni go obalą...

— Oni? Nigdy!

— I sąd ich będzie zaiste straszny!

— Jedynie my dwaj możemy go sądzić!

— Z ich pomocą, Nefterufie, z ich pomocą!

Nefteruf ponownie zaklął — zupełnie tak samo jak tam, w kopalniach. Od takich przekleństw trzeba zatykać sobie uszy. I wreszcie wykrzywiwszy się, jak gdyby zjadł skwaśniałą winną jagodę, powiedział:

— Wytłumacz mi, w czym tkwi siła tego niewieściucha. Nie uwierzę nigdy, że Kemi trzyma się tylko na garbie Echnatona. Nigdy! Muszę z całą pewnością wiedzieć, gdzie jest ten filar, na którym wspiera się sklepienie naszego państwa. Trzeba znać wroga prawdziwego, nie zaś podstawionego, fałszywego. Któż jest tym prawdziwym wrogiem, który wepchnął mnie do tej okropnej dziury? Rzucili mnie gdzieś het, omal ku źródłom Hapi. Popatrz no! Powiem bez przechwałki, że mogę walczyć sam na sam choćby ze lwem. Nie dam się bestii! I że też ja dałem się pokonać temu człowiekowi o okrągłym tyłku! Toć ja nawet nie uważałem go za człowieka! Jego ojciec nieboszczyk, którego imię syn kazał pozeskrobywać ze wszystkich kamieni, budził szacunek. Choćby, swoim wyglądem. A ten?...

Szeri przebiegł szybkim spojrzeniem po szczytach pałaców i w myśli wyobraził sobie znienawidzonego faraona.

— On... — powiedział Szeri złowieszczo.

— Co on?

— Zdolny jest do wszystkiego!

— Nie wierzę.

— Zdolny jest do wielu rzeczy... Jeżeli popełnimy choćby najmniejszą nieostrożność, znajdziemy się pod ziemią. I ty, i ja. Obadwaj razem!

— Ty, Szeri, nie jesteś tchórz.

— Niby tak.

— Dlatego ci wierzę... Ale przecież wszystko — dosłownie wszystko! — mówi o jego lękliwej duszy.

— Na przykład co? — sucho zapytał Szeri.

— Wrogowie napierają zewsząd... Hetyci na północy... Aramejczycy... Etiopowie... Czyż tego nie dosyć?

— Nie.

— Dlaczego?

— Dlatego że on może nam obydwóm ugiąć karki. Wystarczy mu na to i siły, i woli. Zalecam ci: ostrożność, ostrożność i jeszcze raz ostrożność!

— Ale przecie w taki sposób człowiek stać się może nikczemnym próżniakiem. Ostrożność jest dobra, jeżeli ją ściśle odmierzyć.

— Właśnie o tym mowa.

— A tymczasem ty wydajesz mnie w ręce jakiejś piękności. Moim zdaniem, ostrożności trudno się w tym doszukać.

— O nie! — Szeri przerwał mu stanowczym gestem. — Nie, nie masz słuszności. Spotkasz się z nią.

Potem zobaczymy się znowu. I wtedy wypowiesz swój sąd. A przed czasem nie uprzedzaj się do Ka—Nefer. Byłoby to dla mnie bardzo nieprzyjemne. Ona cię zapozna z jego jasnością Horemhebem...

— Z jego jasnością?! — wykrzyknął Nefteruf. — To i Horemheb już został jasnością? Oto w jak cudownych żyjemy czasach! Mogę sobie wyobrazić jaką chcesz jasność, tylko nie tego chama...

Szeri pozwolił mu się wygadać. Były skazaniec sypał teraz niewybrednymi przekleństwami, przeplatając je stekiem wyszukanych obelg. Rzeczą nierozsądną byłoby mu przerywać, wymagałoby to zbyt wielkiego wysiłku.

„...Ma on powód do gniewu: bardzo został skrzywdzony. Zaiste ten Nefteruf zjawił się tutaj, w Achetatonie, aby wymierzyć sprawiedliwość. Jeżeli nie ten — to nikt! Albowiem nikt nie jest tak rozjuszony jak Nefteruf i nie ma człowieka silniejszego nad Nefterufa. On zrobi, co należy. Ma obowiązek to zrobić!...”

— Powiedziałeś już swoje, Nefterufie?

— Nie całkiem.

— Ja poczekam. Nie śpieszno mi. Słucham.

Szeri mówił bardzo cicho i bardzo spokojnie. Potrafił w ten prosty sposób pohamować porywczego przyjaciela.

— Spokój, spokój, Nefterufie — dodał jeszcze.

— Nie mogę słuchać tego słowa! Gdybyś pomieszkał w dziurze, którą nazywają kopalnią złota w Żółtych Górach, postępowałbyś inaczej. Wtedy chwyciłbyś kamień i postarałbyś się rzucić go na dziedziniec tego przeklętego pałacu. — Nefteruf wskazał głową za rzekę. — Rzucić go w nadziei, że trafi on, gdzie należy.

— Zaraz będziesz musiał zejść na dół, ku rzece...

Czarnym cieniem podpływała ku przeprawie ogromna łódź. Tak, trzeba już iść. Szeri uznał za konieczne jeszcze raz uprzedzić swojego sojusznika.

— Nefterufie, będziemy ze sobą związani. W sposób niewidoczny dla obcych oczu. Ka—Nefer to dobry pośrednik. Musisz zadomowić się w tym mieście. Nie zdradź się przed nikim. Zrozumiałżeś mnie? Nie zdradź się! Odwołuję się do twojego rozsądku: uspokój się, weź się w garść, ostudź swoje serce.

— Straszna jest moja krzywda. Chciałoby się szlochać...

— Nie gorączkuj się!

Nefteruf rzekł zwracając się jakby do siebie:

— Oto my dwaj jesteśmy dzisiaj w jednym szeregu z nędznym pospólstwem, z wszelakim tałałajstwem. Wzięliśmy się z nimi za ręce. Jak równi. Oni stali się naszymi sprzymierzeńcami. Niebawem będziemy się im kłaniać. „Dzięki wam, nasi wybawcy! Dzięki, dzięki, dzięki!”

Nefteruf, ten lew, zgiął się we dwoje niby nędzarz kłaniał się, kłaniał, kłaniał.

— Ostudź serce! — rozkazał Szeri.

— To byłoby niesłuszne! — powiedział Nefteruf wyprostowawszy się nagle. I twarz jego rozjaśnił dziwny uśmiech. — Posłuchaj, Szeri: oto ty, potomek wielkiego rodu, stoisz tutaj, a obok ciebie stoi niegodny prostak, chłop. I jesteś z nim w przymierzu, nazywasz go bratem, jeżeli i on staje przeciwko faraonowi. Tak zmieniły się czasy! Tak postępować nakazują wydarzenia w kraju! Wbrew twojej woli. I wbrew mojej. I nie mamy najmniejszej możności postępować inaczej. Musimy z całej siły trzymać się tego przymierza z motłochem, który grzęźnie w błocie!

Nefteruf splunął. Doznał uczucia obrzydzenia. Wszystko wydawało mu się wstrętne! Nienawidził siebie, Szeriego, nienawiść jego ogarnęła cały świat.

Szeri jest zdumiewająco spokojny.

— No cóż — odzywa się po chwili — uściśniemy i brudną łapę na znak przymierza. Byleby tylko pokonać tego potwora. Myślże o tym... Tylko o tym. Albowiem on pragnie twojej krwi i każdy jego wróg to nasz sojusznik. Zrozumiałeś?

— Zrozumiałem — odburknął Nefteruf. — Dawno zrozumiałem.

I po tych słowach niemal biegiem ruszył ku przeprawie. Szeri doczekał chwili, gdy łódź ponownie odbiła od brzegu płynąc przez czarną jak atrament wodę. Lada moment nastanie świt. Noc zbliża się ku swemu kresowi. Zaraz ukaże się skraj poranka.

Szeri raz jeszcze obrzucił spojrzeniem leżącą za rzeką stolicę, wciągnął w płuca chłodne powietrze i powoli ruszył przed siebie z biegiem rzeki. 

STERNIK

Tych, co pragnęli przepłynąć na drugi brzeg Hapi, nie było znowu tak wielu: kilku chłopów z ordynarnymi workami z trzciny, kilku kamieniarzy z narzędziami oraz jacyś mieszkańcy miasta powracający z dalekich podróży. Pośrodku pokładu rozsiadł się główny sternik, tęgi mężczyzna w średnim wieku. Skóra jego, pomarszczona i spalona słońcem, przypominała korę starej palmy. Wydawał rozkazy chrypliwym głosem doświadczonego żeglarza. Spoglądając na niego Nefteruf odgadł, że sternik musiał pływać i do Ta—Neter, i na wyspę Isi. A może nawet jeszcze dalej. Gdzieś ku zachodowi, przez Wielką Zieleń.

W ciemności trudno było dostrzec wioślarzy. Zdawali się siedzieć w jakiejś głębokiej czeluści piekielnej. Z dołu dochodziły ich ciężkie przerywane oddechy. Dozorca wioślarzy miarowo wybijał takt na bębnie i łódź posuwała się powoli w stronę wschodniego brzegu Hapi. 

Opłatę za przejazd przyjmował pisarz, który ulokował się obok sternika.

Nefteruf niedbałym gestem podał pisarzowi srebrną blaszkę, przypuszczając, że w zupełności wystarczy. Skryba nie od razu połapał się, co mu wręczono. Przyjrzawszy się dokładniej, pokazał blaszkę sternikowi i kiwnął w milczeniu w stronę Nefterufa. Sternik, który nazywał się Prejemhab, dolał rybiego tłuszczu do kaganka. Na pokładzie zrobiło się widniej. Bujny płomień strzelał na dwa łokcie w górę, chwiejąc się wśród ciemności. Mrok dokoła stawał się od tego jeszcze głębszy.

Prejemhab podszedł do byłego skazańca.

— Ja ciebie znam — powiedział.

Nefteruf nawet nie drgnął.

— Ty jesteś człowiek hojny — mówił dalej sternik. — Takich zapamiętuje się zawsze. Ale jeszcze bardziej wryła mi się w pamięć twoja małpa. Gdzie ona jest? I kiedy zaczniesz znowu zabawiać dobrych ludzi?

Nefteruf domyślił się, że wzięto go za jakiegoś włóczęgę, który zajmował się tresurą małp. Więc powiedział:

— Moja małpa zdechła. Pochowałem jej mumię z wielkimi honorami. Niebawem przyślą mi nową.

— Czyżby taką z czerwonym zadem?

— Może i z czerwonym zadem.

Sternik spoglądał na niego z podziwem. Jego miedzianorudą twarz rozjaśniał szczery dziecięcy uśmiech. „Wszyscy jesteśmy jak dzieci — pomyślał Nefteruf — kiedy mowa o zabawach.” Ten prostacki i nieobyty marynarz w mgnieniu oka staje się dobrotliwym poczciwcem, jeżeli mu obiecać ciekawe widowisko, na przykład walkę babilońskich kogutów albo baranów z Reczenu. Ale nie ma chyba na całym świecie nic zabawniejszego niż etiopskie małpy...

— Posłuchaj — powiedział sternik nie odrywając rozjaśnionych oczu od byłego skazańca — może weźmiesz z powrotem swoje srebro? Przewieziemy cię darmo.

— Nie, dziękuję. Nie taki już ze mnie biedak.

— Rozumie się, że nie biedak... Powiedziałbym nawet, że przeciwnie... A kiedyż ty pokażesz nam swoją małpę?

— Już bardzo niedługo.

— Jeżeli ci będę potrzebny, zawsze jestem na przeprawie. A nazywam się Prejemhab.

Sternik odszedł ku swoim ludziom i zaczął z nimi roz-mawiać szeptem, od czasu do czasu ruchem głowy wskazując na Nefterufa. To kiwanie głową nie sprawiało byłemu skazańcowi szczególnej przyjemności, chociaż starał się odgonić od siebie ponure myśli. „A może to pułapka?” — rozważał Nefteruf. I na wszelki wypadek przygotował się do skoku w wodę: lepsze krokodyle niż faraonowe zbiry!

Zrobił kilka kroków wzdłuż wysokiej burty. Ciężkie smrodliwe powietrze dochodziło z dołu. I nie tylko smród, ale i westchnienia, i postękiwania. Nie mógł ich zagłuszyć nawet bęben, wybijający takt dla wioślarzy. Z uderzeniami bębna mieszało się pobrzękiwanie łańcuchów. Wśród wioślarzy byli najwidoczniej i galernicy. W chwilach gdy płomień rzucał silniejsze światło, można było dostrzec blade twarze w obramieniu czarnego zarostu. „Azjaci” — powiedział do siebie Nefteruf. Był nieodrodnym synem Kemi, pełnym szlachetnej pogardy dla Azjatów. Ale teraz żal mu się zrobiło tych ludzi, podzwaniających niewolniczymi łańcuchami.

Nefteruf oparł się łokciami o burtę i popatrzył na wodę. Z czarnej stała się ciemnogranatowa, pewny znak zbliżającego się świtu. Całe życie wydało mu się podobne do tego Hapi, toczącego swe wody ku Wielkiej Zieleni z jakąś ponurą stanowczością, ale bez najmniejszej radości. Czyż nie takie same były owe lata, które przeżył Nefteruf? Ano przypomnij my je sobie: od najwcześniejszego dzieciństwa, jak tylko sięgnąć pamięcią — ucisk. Stosował go najpierw ojciec obecnego faraona, Amenhotep III — oby nigdy nie zaznał spokoju! — a następnie on... ten zwyrodnialec. Nienawiść do rodziny Nefterufa nie dawała spokoju im obu. Nienawiść, a może zawiść z powodu bogactwa i znakomitości rodu? I jedno, i drugie. Amon—Ra niech mu będzie świadkiem: to oni, faraonowie — ojciec i syn — rozpalali nienawiść między najznamienitszymi ludźmi Kemi. A ileż rodzin ucierpiało wśród tych, co ugruntowali sławę tego kraju, co napędzali strachu wrogom w dalekiej Azji...

Bęben ucichł. Sternik krzyknął:

— Suszyć wiosła z lewej burty! Z prawej wiosłować na pół siły!

Łódź wykręciła się i popłynęła z prądem.

— Suszyć wiosła z prawej burty!

Prawy brzeg Hapi, wyłożony blokami kamienia, zdobny w obeliski i niewielkie sfinksy, zbliżał się szybko. Wysokie maszty królewskich proporców witały łódź niby żywe istoty.

Sternik rzucił swoim pomocnikom krótki rozkaz, po czym podszedł do Nefterufa.

— Dostojny panie — powiedział tonem, w którym brzmiało wzruszenie — mieszkam w tamtym domu, na lewo od przystani. U wejścia stoi wiosło. To znak. Po tym znaku wszyscy poznają mój dom. Jeżeli zapragniesz odwiedzić mnie kiedykolwiek, zaszczycić mój dom, zimne piwo i gorące placuszki znajdą się dla ciebie zawsze. Wszyscy będą ci radzi. Nie mówiąc już o mojej gospodyni, która lubi zabawne małpki. Prawdę powiedziawszy, to ona ciągnęła mnie na wszystkie przedstawienia uliczne.

„To źle. Kobieta łatwiej rozezna rysy zapamiętanego mężczyzny niż ten dobroduszny sternik. Bez wyjątkowej konieczności nie trzeba wchodzić w oczy jego żonie.”

— Jak ma na imię pani twojego domu? — spytał Nefteruf.

— Tausert, dostojny panie.

— Powiedz jej, że wysoko cenię sobie uwagę, jaką mi okazała. Powiedz, że jej i jej dzieciom życzę największych pomyślności, jakie tylko są możliwe pod błękitnym niebem.

— Powiem jej. Na pewno. Ale my jesteśmy bezdzietni. Twoje dobre słowa sprawią jej wielką radość. Mówią ludzie, że wy, poskramiacze wszelakich zwierząt, posiadacie szczególny dar.

— Tak, to prawda — przytaknął obojętnie Nefteruf myśląc o czymś zupełnie innym.

— Opowiadał mi pewien kupiec chaldejski, że bywają na świecie ludzie, którzy mogą wszystko. Przywracają życie zabitym, a żywych zabijają swoim spojrzeniem na podobieństwo zatrutej strzały.

— Tak, tak właśnie jest.

— Czy mógłbym zadać jeszcze jedno pytanie?

— Tak — odpowiedział Nefteruf nie spuszczając bacznego spojrzenia z pomocników sternika.

„...Ten pozornie straszny marynarz jest w gruncie rzeczy naiwnym dziwakiem. Jeżeli jego kobieta jest do niego podobna, nie mam się czego obawiać.”

Prejemhab mówił tymczasem drżącym ze wzruszenia głosem:

— Byłem, dostojny panie, na wyspie Keftiu i widziałem tam pewnego na wpół ślepego brodatego starca. Powiedział do mnie: „W sercu moim goreje ogień dobra i zła. Mogę wypuścić w każdego śmiertelnika strzałę dobra albo strzałę zła”. Tak mi powiedział ów półślepy starzec z wyspy Keftiu, która leży na Wielkiej Zieleni. Powiedz mi, jeśli możesz, czy i w twoim sercu płonie ogień dobra i ogień zła?

— Tak — odparł twardo były skazaniec.

Sternik w lękliwym onieśmieleniu rozdziawił gębę i wytrzeszczył oczy, jak gdyby ugodzić go miała śmiercionośna strzała zła.

— Panie — rzeki z wysiłkiem — nasz dom zawsze będzie oczekiwał tak wielkiego człowieka, jak ty.

— Dziękuję.

— Moja pani, Tausert, zawsze będzie na twoje usługi.

— Dziękuję... Ale w jakimże znaczeniu „na usługi”?

Nefterufa rozweseliła nieco ta rozmowa; bardzo chciałby wiedzieć, w czym może mu być użyteczna żona sternika. Ów jednak całkowicie pozbawiony był poczucia humoru.

— I ja, panie poskramiaczu małp, jestem na twoje usługi.

— Dziękuję! — rzekł Nefteruf i w tejże chwili ostrzegł starego: — Zdaje mi się, że uderzymy o brzeg.

Sternik wnet oprzytomniał. Spojrzał na przystań i krzyknął:

— Ej tam, świnie! W lewo ster, w lewo! Ostro skręcać, świnie, ostro!

I pobiegł, aby wziąć udział w ciężkiej pracy sterników.

Bazaltowe nabrzeże było coraz bliżej, również czarne w panującej ciemności. Ale łatwo odróżnić je od wody, albowiem natura ich jest różna — woda i kamień! Nefteruf zdobył w kopalni jeszcze jedną właściwość: węch jak u psa. Inaczej pachnie woda, inaczej ziemia, kamień zaś jeszcze inaczej. Ale i zapach kamienia nie jest jednaki. Bazalt trąci mchem. Granit — suchą trawą. Morski otoczak — solą, piasek w pustyni — kopytami wielbłądów i sierścią hien. Nefteruf gotów był iść o zakład z każdym, że nabrzeże Hapi jest z różowego bazaltu. A może istotnie w nim, byłym skazańcu, jest jakaś tajemna siła, którą odgadł ten sternik?

Wioślarze pokasływali, siąkali nosami, przepłukiwali gardła wodą. Chłopi zarzucili na; plecy ciężkie wory i toboły. Rzemieślnicy niecierpliwie rzucili się ku trapowi. Oto łódź lada chwila dotknie kamiennego nabrzeża. Prejemhab wraz ze swymi pomocnikami z uwagą wyrównywał kurs: łódź ostro skręciła w lewo, lekko popłynęła z prądem i kierowana umiejętnie wiosłem sterowym, wielkim i ciężkim, prawą burtą sunęła prosto ku nabrzeżu.

Nefteruf uparcie wpatrywał się w brzeg. Odgadywał — tym swoim węchem — obecność jakichś ludzi. Co to za jedni? Czy pragną przeprawić się na lewy brzeg? A może to są strażnicy faraona? Trzeba być gotowym do odpowiedzi na pytania: ze strażą nie ma żartów. Pchać się tu, do stolicy, to po prostu głupota, to oczywiste szaleństwo, które albo go zgubi, albo wyniesie w górę niby papirusowy latawiec. Nefteruf poczuł gwałtowne bicie serca i nagłą słabość w kolanach. To zdarzało mu się rzadko. Inaczej jakże udałoby mu się uciec z kopalni, oszukać strażników, którzy rzucili się za nim w pogoń do Etiopii? Obdartus przybywający do stolicy nie wiadomo po co, nie wiadomo do kogo — to zbyt łatwa zdobycz dla straży faraona. Wcale nie potrzeba rozumu mędrca, aby podejrzewać w tym coś niezwykłego. Zresztą może to za ostro powiedziane: alboż mało tu przybywa nędzarzy, którzy szukają pracy przy budowie grobowców?

A jednak serce bije niespokojnie.

„...Mam za pazuchą nóż. Ten mnie nie zawiedzie. Mam truciznę w rękawie. I ona nie zawiedzie także. Straż faraona nie będzie miała sposobności, by się cieszyć i triumfować. W najlepszym razie dostanie się w jej ręce mój trup. I mogą go pokazać choćby samemu zwyrodnialcowi.”

Łódź dotknęła burtą kamienia. Oto już umocowano na brzegu linę rzuconą z dzioba i drugą — z rufy. Już przerzucono szeroki trap. Ludzie ruszyli naprzód i Nefteruf próbował zmieszać się z ciżbą.

Ale naraz poczuł na swoim ramieniu czyjąś ciężką rękę. Obejrzał się szybko: to był sternik.

— Panie — powiedział Prejemhab z szacunkiem — nie śpiesz się. Niech przejdzie to tałatajstwo.

Nefteruf wyprostował się dumnie i stanął obok wejścia na trap.

Straż na brzegu witała przybyłych niemymi pytaniami. Pasażer, któremu oświetlano twarz pochodnią, krótko wymieniał swoje imię i w paru słowach wyjaśniał cel przybycia do stolicy.

Kiedy przyszła kolej na byłego skazańca, wysunął się do przodu Prejemhab. Zakomunikował straży radosną wiadomość:

— Widzicie, kto do nas przybył?

Strażnicy podeszli bliżej. Jeden z nich uniósł pochodnię w górę.

— No? — zapytał sternik.

Strażnicy milczeli, niepewni, o co chodzi.

— Pamiętacie zeszłoroczną małpę z czerwonym zadem?

Żołnierze wybuchnęli zgodnym śmiechem. Jeszcze by też! Dobrze pamiętają małpę i jej właściciela, człowieka potężnego wzrostu i wielkiej siły, który obiecał poskromić lwa. No, nareszcie przybył tu znowu! Ale gdzie jest małpa?

Sternik zaspokoił ich ciekawość:

— Niedługo i ona przybędzie!

Strażnicy rozstąpili się. Nefteruf, skinąwszy wszystkim na pożegnanie, poszedł przed siebie. I powiedzmy szczerze — mocno zadowolony. 

KA—NEFER

Szedł zerkając ukradkiem na pałać, ciągnący się wzdłuż brzegu Hapi jasnoszarym ogromem swych murów. Inne zabudowania pałacowe ginęły w ciemnościach przedświtu. Dalekie ognie nocnych straży wskazywały na rozmiary królewskiej siedziby — zaiste olbrzymie. Chociaż były skazaniec pałał nienawiścią do faraona, nie mógł przecież nie przyznać, że zbudowanie takiego miasta, i to w tak krótkim czasie, a w dodatku na pustynnym obszarze — to bądź co bądź jest coś!

Droga Faraona, na którą niebawem wydostał się Nefteruf, również zdumiewała swoją szerokością, niezwykłymi rozmiarami budynków mieszkalnych, pałaców i świątyń. Wszystko zdawało się być tak obmyślone, aby uzupełniało się wzajemnie. Ulica ta była oświetlona lampionami i pokryta — co prawda tylko miejscami — babilońską smołą. Błota nie było tu — jak mówiono — nigdy. To także była nowość, którą miasto zawdzięczało faraonowi. Nefteruf znał ze słyszenia te wszystkie świątynie: Ben—Ben, Per—Chai, Per—Aton—Em—Achetaton. Były one niewypowiedzianie piękne. Tak samo jak pałace. Nefteruf nie mógł temu za-przeczyć. Był widocznie bezstronny w ocenianiu wad i zalet swego przeciwnika. W przyszłości mogło mu to zapewnić niewątpliwą korzyść, ten bowiem, kto zamierza stoczyć walkę sam na sam z doświadczonym politykiem, musi umieć trafnie oceniać zarówno to, co się dzieje, jak i wszystko, co stać się może. Jak mawiają mądrzy Hetyci, trzeba mieć dwie pary oczu: jedną po to, aby spoglądać przed siebie, drugą, aby widzieć to, co dzieje się z tyłu. 

„...Widzę to wszystko. Jeszcze zobaczę coś niecoś więcej. Ale nikt nie może zmienić mojego sądu. To on zagonił w ziemne nory mnóstwo możnych i dostojnych ludzi Wasetu. To on natrząsał się ze starodawnych, odwiecznych bogów Kemi oraz ich kapłanów. Nie, nic nie zmieni mojego sądu o tym zwyrodnialcu...”

Nefteruf minął piekarnię, z której powiał zapach świeżo upieczonego chleba. A oto wąziutka uliczka, która wiedzie ku tajemniczemu domowi. 

Amon—Ra najwyraźniej błogosławił dotychczas byłemu skazańcowi: wszystko szło tak, jak gdyby ktoś kierował jego postępowaniem z wysokości, kierował bezbłędnie i dokładnie. Nocna mgła utrzymywała się uparcie, nogi same lekko niosły Nefterufa, rzekłbyś, szedł znaną mu od dawna ścieżką, domy jakby umyślnie rozstępowały się przed nim. Były skazaniec, chociaż nigdy przedtem nie bywał w tej stolicy, orientował się tu nie gorzej niż jej stali mieszkańcy. Czemu to wszystko przypisać? Nefteruf wiedział, czemu i komu, toteż modlił się gorąco do wielkiego boga swoich przodków, który w najtrudniejszych chwilach nie pozostawiał go w osamotnieniu.

A oto nareszcie ów nieduży placyk i wysoki dom, wychodzący na ten placyk, i szerokie okno, którego nie można dosięgnąć z ziemi, choćby nawet człowiek podskoczył.

Czekają tu jego przybycia czy nie czekają?

Trudno odpowiedzieć na to pytanie. Może tak, a może i nie. Chociaż w oknie widać światełko, ale to jeszcze nic nie znaczy. Niebawem wszystko się wyjaśni...

Nefteruf przystanął na chwilę, wsłuchując się w otaczającą go ciszę. Przecie i cisza może coś podpowiedzieć, jeżeli umiejętnie jej posłuchać. Tam, w górach — pod ziemią i na ziemi — nauczył się Nefteruf słuchać i ryku wichrów, i ciszy. Ucho jego stało się czymś w rodzaju najczulszego instrumentu, odbierającego to, czego niezdolne jest uchwycić ucho zwykłego śmiertelnika. Ale jeszcze lepiej nauczyło się słuchać serce, albowiem bez niego głuche są nawet najwrażliwsze uszy...

Nie, w tej dzielnicy Achetatonu było bardzo cicho, jak przystało na tak wczesną godzinę. Nic nie zapowiadało grożącego niebezpieczeństwa, które niby miecz zawsze wisi nad głową każdego ze śmiertelnych, nie mówiąc już o byłym skazańcu, zbiegu i nieubłaganym wrogu faraona.

Przemierzył plac pewnym krokiem — nie za szybko i nie nadto powoli. Gdyby ktokolwiek zobaczył go w tej chwili, z pewnością pomyślałby w duchu: „Oto biedny, lecz zadowolony z siebie rzemieślnik, wracający do domu po nocnym czuwaniu w warsztacie”. Nefteruf podszedł do niskich solidnych drzwi i zastukał, również niezbyt głośno, aby nie obudzić sąsiadów, ale i nie za cicho: tak, aby mogli usłyszeć gospodarze.

Drzwi otworzyły się jakby same. Gdzieś w głębi długiego korytarza majaczyło światło. Za progiem było ciemno.

— Czy to ty stukałeś? — zapytał miły głos kobiecy.

— Nie widzę cię — odparł Nefteruf.

Kobieta stała tuż za drzwiami. Powiedziała:

— Jestem tutaj.

— Czy to dom pani Ka—Nefer?

— Ja jestem Ka—Nefer. 

— Szeri kłania się nisko. Twój niegodny sługa przyłącza się do jego pokłonu i mówi do ciebie: „Witaj, pani tego domu, i oby wszystkie dni twoje były długie i w radości niezachwiane jak kły słonia”. Jam jest Nefteruf, niegodzien twojej gościnności.

Jak widać, zbiegły skazaniec nie tak bardzo jeszcze przeobraził się pod ziemią w prostaka, aby zapomnieć słów krasomówczych i wytwornego sposobu bycia. Jego powitanie przyjęte zostało z należytą przychylnością i ocenione właściwie. Usłyszał dochodzące z ciemności słowa:

— Nefteruf? Jakież to rzadkie imię!

— Tak, o pani moja, imię to nieczęsto się spotyka, a nadała mi je moja babka, mieszkająca w dalekiej oazie pośród Wielkiej Pustyni Zachodniej. Takie imię nosił bohater opowiadania, którego nie czytała ona z książki, lecz mówiła z pamięci — od początku aż do końca.

— Czy to jest imię prawdziwe?

Co robić? Powiedzieć prawdę czy zataić? I po cóż byłoby ukrywać swoje prawdziwe imię?

— Zmyślone — przyznał się po chwili wahania.

— Tak będzie lepiej — powiedziała kobieta. — Wejdźże.

Przestąpił próg. Był pełen ufności wobec tego głosu, który w mroku dźwięczał niby słodki flet.

„Jeżeli jej wygląd zewnętrzny choćby w małym stopniu odpowiada jej głosowi, jest to wielkie szczęście dla kobiety, a także i dla mężczyzny, który z nią obcuje.”

Tak pomyślał Nefteruf wchodząc do domu, którego dotychczas nie znał, ale któremu zaufał tak, jak ufać może syn swojej matce.

Strop w korytarzu był niski i gość pochylił głowę, podczas gdy gospodyni wiodła go za sobą. A kiedy znaleźli się w niewielkiej izbie, gdzie paliło się światło, zobaczył przed sobą coś, co wprawiło go w zdumienie. .Stała przed nim kobieta o lekko smagłej cerze, w miarę szczupła i w miarę pełna w odpowiednich miejscach, zdawało się, że w miarę lekkomyślna i w miarę mądra — jak właśnie przystoi kobiecie pięknej. Ciało jej przeświecało przez fałdy cienkiej szaty, a było ono kształtne i twarde niby mocne drzewo. Oczy miała jasnobrązowe jak pestki brzoskwini. Jej wydatne wargi i nieduży nos harmonizowały ze sobą całkowicie, a białe zęby odbijały światło jak najczystszy kwarc.

Patrzył na nią ze zdziwieniem i zachwytem. Ona ze swej strony także była zdziwiona: stał przed nią człowiek niewątpliwie świetnego rodu, ale w łachmanach, pasujących raczej do ulicznego kuglarza. 

Ka—Nefer wyszła do sąsiedniego pokoju i po chwili wróciła stamtąd z miską. Polała gościowi wody na ręce i ogoloną starannie głowę, po czym przyniosła czystą przepaskę na biodra. I sandały plecione z trzciny.

— To dla ciebie, Nefterufie. Nie chcę, aby mąż zobaczył mojego gościa w takim odzieniu. — Twarz jej rozjaśnił prześliczny uśmiech. Potem dodała: — Nie gniewaj się za ten niegodny ciebie podarek, ale tak będzie lepiej: stolica lubi przyzwoitą odzież i nie zawsze ceni prawdziwy rozum.

Nefteruf podziękował gospodyni, a pozostawszy sam, szybko zrzucił swoje łachmany i obwiązał sobie biodra tkaniną, która pachniała wonnościami Reczenu. Przejrzał się w wiszącym na ścianie miedzianym zwierciadle i ponownie z całej duszy złożył dziękczynienie Amonowi—Ra, który nie szczędził mu swojej łaski już od trzech tygodni — od tej pory, gdy Nefteruf zaczął schodzić z wysokich gór ku dolinie Hapi. 

Na wołanie gospodyni gość poszedł schodami na górne piętro. W dużym pokoju o szerokim oknie czekali nań oboje: Ka—Nefer i jej mąż. Był to mężczyzna młody, wysoki i szczupły. Przymrużywszy oczy, chciał, zdawało się, uchwycić w gościu jakiś rys niedostrzegalny dla innych. Zawód gospodarza usprawiedliwiał to spojrzenie pełne zainteresowania: rzeźbiarz powinien widzieć dalej i lepiej niż wszyscy inni. 

„...Oto są ludzie, w których ręku spoczywa mój los. I nie tylko mój. Ta piękna kobieta... I jej młody mąż... Rzeźbiarz, który często bywa w pobliżu osoby faraona... Co zapowiada ta ich gościnność? Kim jest ona? A kim on? Żebyż jak najprędzej dowiedzieć się wszystkiego dokładnie. Czyżby Szeri pomylił się co do niej?...”

— Przyleciałem do was jako tak wczesny ptaszek — powiedział Nefteruf — że lękam się, czy nie obudziłem niezadowolenia.

— O nie — odparła gospodyni.

— Najjaśniejszy pan wstanie lada chwila, aby przystąpić do pracy — dodał mąż. — Czyż to jest wcześnie?

Ka—Nefer powiedziała z uśmiechem, pełnym mło-dzieńczego wdzięku:

— Mąż mój ma na imię Achtoj. Jest rzeźbiarzem i pracuje w warsztacie Dżehutimesa.

— Znałem pewnego...

Gospodyni przerwała gościowi:

— Jeżeli masz na myśli młodego rzeźbiarza Dżehutimesa z Wasetu, to właśnie jest on.

— I tyś także z Wasetu? — spytał Achtoj.

— Tak, mieszkam tam od najmłodszych lat. Ale urodziłem się w niedużej oazie Sipi, która leży w Wielkiej Pustyni.

Gospodarze poprosili gościa, aby usiadł przy niskim stoliku i spożył wspólnie z nimi śniadanie.

W pokoju nie było nic zbędnego: tapczan ledwie wzno-szący się nad podłogą, maty, stolik, kilka prostych ław oraz dwie drewniane skrzynie koło drzwi. Szerokie okno zawieszone było wzorzystą lnianą tkaniną.

— Myślę, że zimne piwo nie zawadzi — powiedział Achtoj napełniając chłodnym napojem gliniane czarki.

Ka—Nefer podzieliła na kilka części gorący pszeniczny placek i przed każdym z biesiadników postawiła talerz ze smażoną rybą. W trakcie jedzenia potoczyła się zwykła rozmowa, równie błaha, jak i niezbędna, aby gość czuł się swobodnie. Dotknęła przede wszystkim pogody, która ustaliła się od razu po powrocie wód Hapi w granice łożyska. Achtoj okazał się uprzejmym i powściągliwym współbiesiadnikiem, który potrafił zabawić gościa — zabawić w miarę, a bez natręctwa. Ka—Nefer usługiwała okazując w tym niezwykłą zręczność. Ta czarodziejka potrafiła ze szczególnym wdziękiem postawić talerz lub uprzątnąć to, co już było niepotrzebne.

Uśmiechała się zagadkowo. Zdawała się mówić: „No, co ty powiesz, panie? Czy się nie zawiodłeś? Czy miał słuszność Szeri, tak hojnie szafując pochwałami pod moim adresem?” Umiała, nie mówiąc ani słowa, przekazać w taki sposób swoje myśli, że Nefteruf się zaczerwienił. Poprosił o piwo i jednym haustem wychylił nalaną czarkę. To mu dodało nieco śmiałości.

Achtoj wyjaśnił gościowi, że lepi popiersie, które może przynieść sławę każdemu rzeźbiarzowi.

— Nie jesteś zbyt skromny — powiedział z uśmiechem Nefteruf racząc się piwem, którego już dawno nie pił.

— Mówię prawdę. Zawsze staram się jej trzymać, gdy mam przed sobą glinę lub kamień. I zmuszam je, aby także mówiły prawdę.

— A to jakimże sposobem?

Rzeźbiarz uniósł brwi — czarne i wąskie. Potem rzekł:

— Lepiąc, staram się oddawać naturę taką, jaka jest w istocie. Naśladowanie natury czyni rzeźbę prawdziwą. Mówi ona wtedy prawdę. Jakby przemawiała ludzkim językiem.

Nefteruf uderzył się w czoło.

— Wszystko to jest dla mnie czymś w rodzaju cza-rodziejstwa — powiedział. — Nigdy nad tym nie roz-myślałem. Bardzo możliwe, że kamienie mówią naszym językiem. Spróbuję przysłuchiwać się ich głosom.

— Trzeba ich słuchać sercem — wyjaśnił młody rzeźbiarz.

— To ja potrafię.

— Nie wątpię, panie.

— Czy zobaczę twoją pracę?

— Jeśli tylko zechcesz.

— Chcę, i nawet bardzo!

Ka—Nefer zwróciła się do Nefterufa:

— Poproś go, żeby ci pokazał królową...

— O nie! — rzeźbiarz zaczął machać rękami. — Na razie jeszcze za wcześnie!

Nefteruf postawił na stoliku nie dopitą czarkę.

— Królową? — powtórzył ze zdziwieniem. — Czyż masz zamiar robić jej podobiznę?

— Czy mam zamiar? Już ją wykańczam.

Nefteruf rozłożył ręce i powiedział:

— Słyszałem o tobie dużo pochlebnych słów. Ale nigdy nie przypuszczałem, że siaduje przed tobą sama królowa.

— Królowa!? — wykrzyknęła Ka—Nefer. — Powiedz no, Achtoju, w jakim stanie siedzi ona w twojej pracowni.

Achtoj uśmiechnął się, zmieszany.

— Powiedz, powiedz! — prosiła żona.

— Achtoju, można by pomyśleć, że pozuje ona nieprzyzwoicie!

— Co też ty mówisz, Nefterufie? Nie pasuje do niej to słowo.

Ka—Nefer szepnęła, mrugnąwszy porozumiewawczo:

— Jest w niej zakochany...

— Zamilcz, Ka—Nefer!

— Naprawdę jest zakochany.

„...Wiedział jednak ten Szeri, dokąd mnie wysyła. Dostać się od razu w tak znakomite towarzystwo — czegóż trzeba więcej? Od nich prosta droga do królowej! Nie, Amon—Ra nie skąpi mi swojej łaski!”

Doszedłszy do takiego wniosku, Nefteruf zwrócił się do Ka—Nefer:

— Łaskawa pani. Pojmuję wielkoduszność twego serca, kiedy tak łatwo mówisz o miłości swojego męża do innej kobiety, choćby nawet do królowej. To również świadczy o twojej władzy — zaiste nie mającej granic — nad człowiekiem, który jest ci niewątpliwie oddany.

— Słusznie mówisz — poparł go Achtoj. — Ka—Nefer się śmieje... to znaczy, że jest pewna siebie. Ale mogę powiedzieć w sekrecie: niepodobna nie zakochać się w Nefertiti.

Ka—Nefer przyniosła świeżych ciastek posypanych tłuczonymi orzechami. Nowy dzban piwa jeszcze bardziej — zdaniem Nefterufa — uszlachetnił spożywane śniadanie.

— Czy królowa jest tak piękna? — zainteresował się gość.

— Nie wiem, jak ci na to odpowiedzieć...

— Czarująco piękna kobieta — przyznała Ka—Nefer.

— Ja bym się wyraził nie tak... zdecydowanie. — Achtoj szukał odpowiednich słów. — Jest w niej coś bardzo pociągającego. Jej piersi są jeszcze piękne jak na trzydzieści lat...

— Trzydzieści dwa — poprawiła go Ka—Nefer.

— Trzydzieści — powtórzył mąż.

— Jakże to? Przecie ona jest w jednym wieku z królem.

— Nie, jest młodsza.

Nefteruf poczuł się doskonale. Zdawało mu się, że zna tych młodych ludzi już od wielu lat. Obcowało się z nimi tak łatwo, tak przyjemnie. Mimo swojej młodości — i żona, i mąż przyjmowali przybysza z godnością i obyciem ludzi doświadczonych.

— Ale w jakiej że postaci królowa występuje przed Achtojem? — zwrócił się Nefteruf do gospodyni.

— Zupełnie naga.

— Naga?! — zdumiał się Nefteruf. — Czy być może? Naga?

Achtoj w milczeniu kiwnął głową.

Nefteruf rozłożył ręce gestem zdumienia i wypowiedział tonem ironicznym pogląd, że w nowej stolicy najwidoczniej kwitną nowe pojęcia o rzeźbie. O nowych pojęciach w dziedzinie polityki zagranicznej jest poinformowany dokładnie. Teraz nastała moda na cofanie się: i w Reczenu się cofać, i w Dżahi północnej opuszczać zajmowane pozycje, i w Palestynie dokonywać odwrotu... W Etiopii także dzielne wojska Kemi ukazują nieprzyjacielowi plecy. Ma się rozumieć, że nie z tchórzostwa, lecz dlatego, że faraon nie ma czasu na wszczynanie wojen. Ale to wszystko — tylko tak nawiasem. Nie o tym mowa... Czyż to nie dziwne, że królowa wielkiego Kemi siedzi naga przed zwykłym śmiertelnikiem?

— Nie zwykłym — przerwał mu Achtoj. — Dlaczego zwykłym?

— A jak każesz was nazywać? Czyżby bogami?

Achtoj poczerwieniał. Zdarzało mu się to jedynie przed wybuchem gniewu. Na szczęście do rozmowy wmieszała się Ka—Nefer.

— Ja wszystko wyjaśnię — powiedziała obdarzając kolejno obu mężczyzn swymi uśmiechami cudownymi jak zorza. — Aby zrozumieć królową, trzeba stanąć nieco bliżej najjaśniejszego pana, Życie, Zdrowie, Siła!, i jego Wielkiego Domu... A jednocześnie — dodała zwracając się do męża — trzeba zrozumieć i tych, co przyjechali tutaj z daleka, w dodatku po raz pierwszy. Nie każdy pojmie wszystkie dziwy czarującego Achetatonu. Czyż nie prawda, że stolica jest czarująca? — dodała Ka—Nefer zwracając się do Nefterufa.

Pani domu sama podsunęła odpowiedź. Potrzebne jej były słowa lojalne, słowa pochlebne dla stolicy. Jedynie takie słowa. Inna sprawa — po co? Tego można było na razie tylko się domyślać.

Nefteruf nalał sobie piwa.

— Ten wasz napitek bardzo mi się podoba — powiedział — chociaż spróbowałem go dzisiaj po raz pierwszy. I powiadam: przepiękny jest Achetaton, jakkolwiek widziałem go jednym okiem i w dodatku nocą, a przy tym na łapu—capu, śpiesząc się do waszego szczęśliwego domu.

Odpowiedź spodobała się Achtojowi. A jeszcze bardziej — jego małżonce.

„...Oto człowiek prawdziwie domyślny i delikatny. Jeżeli Nefteruf okaże tak samo wyrobioną delikatność we wszystkich sprawach, życie w stolicy samo się do niego uśmiechnie, a ten uśmiech jest przecież wart czegoś. Ten dobrze wychowany lew niewątpliwie spotka się ze zrozumieniem — przede wszystkim wśród żeńskiej części mieszkańców stolicy. A to już będzie całkiem, całkiem niemało.”

Achtoj zgodził się z Nefterufem i rozwinął jego myśl mówiąc:

— Aby wyrobić sobie pojęcie o pięknie Achetatonu, trzeba się przejść o porannej albo wieczornej zorzy od Pałacu Północnego aż do Południowego. Nie tylko Drogą Faraona, ale i bocznymi ulicami i zaułkami. Iść naprzód, zatrzymywać się dla lepszego obejrzenia fragmentów, znowu posuwać się naprzód i powracać na poprzednie miejsce, aby nasycić wzrok pięknem pałaców, świątyń czy domów dostojników. Mimo pozornie jednostajnej okazałości, w istocie stoją przed tobą fasady niepodobne jedna do drugiej, odmienne w szczegółach i proporcjach. Powiedzmy, dom jego światłości Horemheba albo dom jego światłości Mahu. Trzeba je koniecznie obejrzeć samemu, aby rozstrzygnąć, co je upodabnia pod względem mistrzostwa budowy, a co różni. Kolumny nie różnią się ani wysokością, ani grubością. Ale jedne ozdobione są liśćmi lotosu, drugie zaś zbudowane na wzór pęku papirusów. Ale jeżeli wpatrzeć się lepiej... Czyż nie odróżnisz ręki Mai od ręki Tutu? Mai całą uwagę poświęca ozdobieniu poszczególnych części budynku, podczas gdy Tutu troszczy się bardziej o proporcję, o wzajemny stosunek płaszczyzn i otworów...

— To jest coś bardzo zawiłego — powiedział Nefteruf. — W każdym razie moja głowa nie całkiem nadaje się do tego rodzaju rozmów. Czy jednak nie zdaje ci się, drogi Achtoju, że zarówno jeden, jak i drugi z budowniczych, których wymieniłeś, zawsze powinien brać w rachubę i zdobienie budowli, i wzajemny stosunek ścian, okien, drzwi i schodów?

Oczy Achtoja rozbłysły.

— Jak ładnie to powiedziałeś! — wykrzyknął uradowany. — Jest to dokładnie to, co wyznaję ja sam jako rzeźbiarz i jako architekt. Mam bowiem do czynienia nie tylko z gliną i z kamieniem, ale także z planami domów i świątyń. Byłoby bardzo dobrze, gdybyśmy potrafili połączyć w jednej osobie talent Mai i Tutu — zaiste mocarzy budownictwa, jakich nie znano w Kemi od czasów Narmera.

— Połączyć? — spytał niedbale Nefteruf. — Połączyć talenty?

— Dlaczegóż by nie?

— Przyjacielu mój — mówił Nefteruf dalej — czy nie zdaje ci się, że i Mai, i Tutu, których nie znam, sławni są właśnie dlatego, że istnieją z osobna, każdy sam przez się? I co by to było, gdyby na świecie wszystko łączyło się i mieszało ze sobą na jednym wielkim talerzu na podobieństwo sumeryjskich potraw?

Achtoj nie uznał się za pokonanego.

— Dlaczego przypuszczasz — odparł — że połączenie dwóch talentów, ich dwóch pierwiastków, to coś złego? Zaczyniając ciasto na te placuszki Ka—Nefer połączyła mąkę z wodą.

— Mąka i woda nie są osobami. A gdyby tak wszystko łączyć, wówczas nie miałbyś swojej Ka—Nefer.

— A to czemu?

— Dlatego — wyjaśnił Nefteruf — że jej urodę, jeżeli już iść za twoim życzeniem do końca i we wszystkim, należałoby rozcieńczyć urodą innej kobiety. A chyba zgodzisz się ze mną, Achtoju, że piękność twojej dobrej pani jest ponad wszystko doskonalsza właśnie taka, nie rozcieńczona.

Mąż popatrzył na swoją żonę z taką pożądliwością, jak gdyby wcale nie leżał obok niej ostatniej nocy.

— Nikomu nie pozwoliłbym jej dotknąć, nawet temu, który życie daje wszystkim na świecie. Dotknąć — znaczyłoby popsuć najcudniejszy twór.

— Wbiję się w pychę! — wtrąciła kokieteryjnie Ka—Nefer podsuwając gościowi nową potrawę. — Czy nie uważasz, Achtoju, że dostojny Nefteruf udaje trochę prostaczka?

— Otóż właśnie: udaje. Teraz widzę, że mam przed sobą przeciwnika, który świetnie zna się na sprawach budownictwa.

— Tylko nie to! — zaprotestował Nefteruf. — Jestem co najwyżej człowiekiem, który umie powtarzać cudze myśli, gdzieś tam zasłyszane albo gdzieś przeczytane. A jeżeli zmusicie mnie, abym zbudował dom, nic z tego nie będzie: okryję się hańbą!

Z ulicy dobiegały głosy sprzedawców zieleniny i pieczywa. Ranek przypominał o swych prawach.

— Czas już na mnie — powiedział Achtoj wstając ze swego miejsca. — Mój nauczyciel i zwierzchnik Dżehutimes nie lubi, gdy któryś z jego majstrów spóźnia się do pracy.

Nefteruf zapytał:

— Czy mogę liczyć na gościnę w twoim domu?

— Mówisz coś obraźliwego, Nefterufie...

— Tak, tak — wtrąciła Ka—Nefer — nie należy zadawać takich pytań tym, którzy są przyjaciółmi Szeriego.

— O, to powiedziane jest i trafnie, i ładnie!

Po tych słowach Achtoj pożegnał gościa. Ka—Nefer odprowadziła go do progu, gdzie małżonkowie zamienili kilka słów szeptem. Niebawem wytworna gospodyni ukazała się ponownie z dzbanem piwa. Ogarnęła spojrzeniem stół i uznawszy, że wszystko jest w należytym porządku, usiadła na swoim miejscu. Włosy jej, zaplecione w mnóstwo drobnych warkoczyków, przybierały barwę granatową — tak były czarne i takie czyste.

— Nie ma tutaj nikogo więcej — rzekła jakby mi-mochodem.

— Faraon ma długie uszy, Ka—Nefer.

— Kończą się one u progu mojego domu.

— To dobrze.

— Niezupełnie, Nefterufie.

— Dlaczego?

— No bo przecież nieźle jest mieć pod bokiem szpiega, który nie powie nic i nie wyda cię nigdy.

Były skazaniec powiedział:

— A cóż to za szpieg, który cię nie zdradza?! Czyż tacy bywają?

Ka—Nefer przymknęła na chwilę oczy: to znaczy, że bywają.

— Mów, Nefterufie, swobodnie i otwarcie. Tak jakbyś rozmawiał z Szerim albo z jakimkolwiek bliskim przyjacielem.

— Dziękuję ci, Ka—Nefer. Jestem w takim położeniu, w którym potrzebne mi są wierne uszy i serca.

— Ktoś ty jest?

— Dość już długo nadużywałem twojej cierpliwości i czekałem na to pytanie. Ale milczałem, bom nie wiedział, jakie są między wami stosunki... W Ta—Neter ludzie twierdzą, że mąż i żona to dwa końce tego samego kija...

— Tego samego kija, Nefterufie?

— Tak, tego samego kija. A Hetyci mawiają: żona i mąż to dobro i zło.

— Któreż to dobro, a które zło?

— To już za każdym razem trzeba by z osobna określać, Ka—Nefer.

Ka—Nefer uniosła do ust czarkę z piwem i piła, zastanawiając się nad czymś. Potem powoli postawiła czarkę z powrotem na stoliku, ciągle o czymś rozmyślając. Potem popatrzyła w oczy swemu gościowi, nie przerywając tych rozmyślań. Było to spojrzenie pięknej kobiety i zarazem mędrca. Spojrzenie i dobre, i okrutne, czułe i szydercze.

Nefteruf wpatrywał się w nią z zaciekawieniem. Pragnął odczytać z jej oczu to, co przemilczały usta. Było to szalenie trudne. Zbyt trudne. Ale przecież możliwe! Na to jednak trzeba by zadać mękę własnemu sercu i do ostatecznych granic wytężyć umysł. W tym celu trzeba koniecznie myśleć tylko o sprawie, nie ulegając urokom kobiety, na które tak łasi bywają zwykli mężczyźni.

Ka—Nefer spoglądała na niego w dalszym ciągu i wydało mu się, że napotkał mądrą żmiję — podobnie jak Sinuhe ze starej baśni. „W rękach tej kobiety jest moje życie — myślał Nefteruf. — Może ona darować mi życie albo zgubić mnie i skazać na niesławne istnienie w Dolinie Iaru... Oto ona, wszechmocna Izyda, jeżeli wierzyć Szeriemu. Ale nie wierzyć Szeriemu niepodobna. Ka—Nefer powinna być właśnie taka, jaką w pochlebnych słowach ukazał Szeri.”

— Masz słuszność — odezwała się w końcu Ka—Nefer. — Przez całe życie trzeba mieć się na baczności. Aby się nie pomylić, trzeba mieć się na baczności. To jest bardzo przykre. Prawda, Nefterufie?

— Co jest przykre, Ka—Nefer?

— Ot tak przez całe życie mieć się na baczności... Uczono mnie od dziecka, że należy strzec się szuwarów na brzegu Hapi, ponieważ tam żyją krokodyle. Tłumaczono mi, że piasek pustyni jest bardzo niebezpieczny z powodu swoich mieszkanek, żmij. Straszono mnie ciemnością. Straszono zbytnim żarem słońca. Ale nie wiadomo czemu, niewiele mówiono o tym, że nie ma nic bardziej niebezpiecznego aniżeli ludzki język, że niebezpiecznie jest żyć wśród ludzi. Że żyjąc z nimi, ciągle trzeba myśleć o tym, żeby cię nie chwycili za gardło. Myśleć o tym nawet w nocy. Nawet we śnie!

Mówiła z prawdziwie kobiecą szczerością. Bez owej sztuczności, typowej u kobiet pięknych. W tej chwili nawet nikt nie nazwałby jej pięknością, tak pełna była zadumy, pochłonięta swymi myślami, czymś bardzo zaniepokojona...

— Czyż naprawdę, Ka—Nefer, w twojej zaiste cudownej postaci cielesnej, stworzonej do życia, do zabaw, gnieżdżą się tak ponure myśli? Oto czym jest człowiek! Nigdy bym nie pomyślał, że w twoich sądach może być tyle smutnej mądrości.

— Co ma do tego mądrość? Nie, Nefterufie, owych drobnych spostrzeżeń, w istocie błahych w porównaniu z całym naszym życiem, nie trzeba uważać za jakąś niesłychaną mądrość! Mogłabym się nawet obrazić przy-puszczając, że drwisz ze mnie jak z płochej sługi u studni albo w sklepie handlarza olejków aromatycznych.

— O, bogowie! — wykrzyknął zbiegły skazaniec. — Czyż naprawdę jestem aż tak niezręczny w wyrażaniu swoich myśli? Chciałbym jedynie zamknąć w słowa to, co ci się należy, o niezrównana Ka—Nefer!

— Przypuśćmy, przypuśćmy, że tak było...

— Przysięgam! — Nefteruf podniósł prawą rękę nad głową. Potem złożywszy obie dłonie na piersi, powtórzył: — Przysięgam!

Gość zamilkł. Wyciągnął odruchowo rękę po daktyle kandyzowane w miodzie.

— Wierzę ci — powiedziała Ka—Nefer łagodnie.

— Nie wolno mi nie wierzyć — odparł gorąco Nefteruf. — W moim położeniu albo milczy się jak ryba, albo mówi się czystą prawdę.

Czekała na jego szczere słowa. On zaś przypomniał sobie przestrogę chaldejskich czarodziejów, że nie należy dowierzać kobiecie. Zwłaszcza młodej. Zwłaszcza pięknej. Miał jeszcze możność skłamać, powiedzieć jej nieprawdę, na poczekaniu skomponować dzieje swego życia na podobieństwo owych skrybów wypisujących zabawne albo smutne historie na papirusowych zwojach. Mógł zresztą i całkiem przemilczeć cel swojego przybycia. Mógł wstać i odejść, kierując się radami czarodziejów. Ale w takim razie musiałby wyrzec się tego, w imię czego wybrał się do tej przeklętej stolicy, w imię czego poprzysiągł żyć i życie swoje poświęcić...

Jeszcze raz na nowo rozważył swoje położenie i swe możliwości w tym mieście. A wówczas okazało się, że nie ma innego wyjścia, jak tylko zaufać tej pięknej kobiecie, która spogląda na niego badawczo; okazało się, że nie ma innego rozwiązania: pozostaje wyznać jej wszystko i prosić o współdziałanie. Doszedłszy do takiego wniosku Nefteruf poczuł niezwykłą lekkość w duszy.

„Oto dotarłem do końca uliczki, którą zamyka mur. I nie mam innej drogi! Zostało mi tylko jedno: oprzeć się o ten mur i po prostu się wypłakać. Innej drogi nie mam!”

— Ka—Nefer — powiedział cicho. — Dziesięć lat żyłem pod ziemią. W górach za czwartą kataraktą człowiek rychło staje się kretem. I oczy jego stają się jak oczy kreta: widzi w ciemności. Szukałem złota dla faraona. A niegdyś złota szukano dla mnie. Nasz ród w Wasecie był i świetny, i bogaty. Nie stronili od nas faraonowie. Więcej nawet: mężczyźni naszego rodu często jadali z królewskiego stołu, a kobiety zostawały powiernicami królowych i królewien. Tak było kiedyś. I cóż nas spotkało, gdy władzę objął ten?... No, ten wasz... On właśnie złamał naszemu rodowi kręgosłup! Jedni z nas zginęli w górach za czwartą kataraktą albo w Etiopii. Inni oddali głowy w Reczenu albo tam, gdzie Kemi graniczy z ziemią Hetytów. I w Wielkiej Zieleni na okrętach poginęli nasi mężczyźni. Poginęli jako prości wioślarze...

Ka—Nefer przyglądała mu się w skupieniu.

Mówił teraz powoli, spokojnie, jak gdyby opowiadał o cudzym życiu. I w głosie jego nie słychać było wzburzenia jego serca, i głos ten brzmiał równo, monotonnie niby modlitwa kapłana. A oczy jego były suche. I wydawał się taki silny, jakim może być człowiek, który ujrzawszy mówiącą żmiję, nie straci na jej widok odwagi.

Ka—Nefer słuchała tłumiąc oddech. Ten człowiek stawał się miły jej sercu. Powiedziała sobie: „Oto on, godzien tej wielkiej sprawy, w imię której walczy”.

Nefteruf mówił dalej:

— Nie będę nużył ciebie, pani, opowieścią o wszystkich nieszczęściach, jakie zwaliły się na nasz ród. Nie powiem, że byliśmy jedynymi w swoim bólu. Mnóstwo znakomitych ludzi poznało gorycz wygnania i smak katorżniczego życia w górach, pustyniach i na morzach. Nie znalazłbym takiego zwoju papirusu, który by pomieścił całą historię mojej niedoli. Nie wiem nawet, czy znalazłaby się ręka, która potrafiłaby opisać wszystkie moje męki. Znieść je może jedynie człowiek. W całym świecie nie ma zwierzęcia, które byłoby zdolne wycierpieć coś podobnego. Niekiedy wydawało mi się, że głowa moja jest martwa jak sumeryjska dynia. A moje kości? Często zmieniały się w wodę i nie mogłem nie tylko utrzymać się na nogach, ale i leżeć na wła-snych bokach i na własnych plecach. — Nefteruf zakończył swoją spowiedź z goryczą: — I to wszystko dzięki troskliwym staraniom najjaśniejszego pana Echnatona, Życie, Zdrowie, Siła!

Zacisnął pięści. Żółta piana wystąpiła mu nagle na usta, a oczy rozbłysły krwawo. I Nefteruf nie wytrzymał. Zapomniał, gdzie jest i kogo ma przed sobą. Zasyczał na podobieństwo żmii:

— Podłe nasienie! Syn ladacznicy i sam ladacznica...

Ka—Nefer bardzo słusznie postąpiła podając mu czarkę piwa.

— Wybacz — powiedział cicho i pochylił przed nią głowę.

— Nefterufie — odezwała się gospodyni — zrozumiałam wszystko, wiem teraz wszystko, a opowieść twoja podobna jest do opowiadania owego żeglarza, który powrócił do domu żyw i cały po katastrofie swojego okrętu. Marynarz ten jak gdyby leżał pod brzuchem krokodyla, jak gdyby doświadczył na sobie siły szczęk hipopotama.

Nefteruf uśmiechnął się, a ten uśmiech straszniejszy był niżeli łkanie.

— To gniew i nienawiść do mego wroga czyniły serce moje mocnym i szlifowały mój wygląd zewnętrzny, podobnie jak wzburzone morze wygładza ze wszech stron kamień. Wszystkie swoje myśli i wysiłki kierowałem ku jednemu: byleby przeżyć! Mnóstwo ludzi padało dokoła mnie. Umierali, albowiem byli słabi, a gniew nie krzepił ich serca. Człowiek bez gniewu umiera pod ziemią jak owad, jak jednodniowa efemeryda. Tak odchodzi ten, co w sercu swym nie żywi zemsty i nie ma nieustannie przed oczyma obrazu zaklętego wroga swego. Ja żyłem i poprzysięgałem zemstę. Żyłem i modliłem się co dzień do wszechmogącego Amona—Ra, który nie został obalony, który żyje i którego imienia zniszczyć niepodobna. Niech faraon wysyła kamieniarzy, aby imię boga ścierali z kamieni. Niech drze papirusy, aby imię boga wytrzebić. Próżny wysiłek. Zbyt słabe na to są ręce ludzkie. I przyszedłem, aby spełnić to, co przysięgałem przez lat dziesięć.

— Czegóż ty chcesz, Nefterufie?

— Ja?

— Tak, ty!

— Alboż po tym, com opowiadał, nie jest to jasne?

— Jasne jest.

— Więc po cóż pytać? Przyszedłem prosto na jego, dziedziniec. Przyszedłem do jego progu. Dotarłem do tego miejsca, gdzie on mnie nie czeka wcale. Szeri mi powiedział: idź! Powiedział: pomoże ci Ka—Nefer. Powiedział: jej odwaga równa jest odwadze rozwścieczonej lwicy.

— Tak powiedział?

— Tak. To jego słowa. Powtórzone wiernie.

— I ja powinnam ci pomóc?

— Jeżeli zechcesz.

Siedział jak na sądzie Ozyrysa. Czekał jej słów. Albo wstanie i natychmiast opuści ten dom, albo... Niech ona tylko powie słowo; Dlaczego patrzy na niego oczami matki? I czy wystarczy odwagi w jej sercu?

Ka—Nefer rzekła:

— Będziemy działać wspólnie. Dokonamy tego, na co stać tylko lwy pustyni. Nefterufie, bądź spokojny pod tym dachem.

— Kemi żyć będzie, dopóki na tej ziemi rodzić się będą kobiety podobne do ciebie, Ka—Nefer! O Hatszepsut dni naszych!

I Nefteruf, wzruszony do głębi, zakrył twarz rękami brunatnymi jak ziemia i zapłakał, tak jak płacze ranny bawół.

 

RANEK FARAONA

Nad grzbietem Wschodnim ukazał się rąbek tarczy słonecznej. Góry, słońce, niebo — tylko trzy barwy: sepia, złoto i szafir.

Nad stolicą budził się ranek. Coraz krótsze stawały się cienie, znikał nocny chłód. Tylko Hapi jak przedtem powoli toczył swoje wody u stóp pałaców i świątyń, domów mieszkalnych i sklepów.

Naczelny kapłan pałacowej świątyni Atona zastukał do drzwi — rozkazująco, rzec by można: bezceremonialnie.

— Najjaśniejszy panie — powiedział kapłan głosem donośnym — nieśmiertelny Aton obdarzył ziemię swoimi promieniami. Kemi czeka na swego władcę.

Faraon leżał na macie rozrzuciwszy po dziecięcemu ręce. Okrągławe jego biodra okrywała najcieńsza tkanina. Dziwną miał budowę ten człowiek: delikatną niby kobieta. Wyjątek stanowiły mięsiste wargi, długi nos i jakiś dziwaczny kształt dolnej szczęki.

Faraon w mgnieniu oka zerwał się z posłania. Zwrócił twarz ku wschodowi. Gestem pełnym pokory skrzyżował dłonie na piersiach. Pochylił głowę przed tarczą słońca. I nagle — odwróciwszy się szybko — skierował kroki do sali przyjęć. Przedtem zdążył jeszcze łyknąć trochę wody.

Był rześki. Ani śladu wczorajszego zmęczenia. Wyglądał teraz raczej jak żołnierz, posłusznie spełniający wojskowe rozkazy, aniżeli jak pan świata.

Podano mu wysoką koronę i królewskie symbole władzy: pozłacany bicz i zgięty posoch, bogato inkrustowany fenickimi kamieniami i kością słoniową.

„...Oto ojciec mój mnie obudził i znowu idę, aby zająć swoje miejsce i służyć wielkiej krainie Kemi, aby służyć ludom całego świata na podobieństwo tego, jak służy wszechświatowi ojciec mój, Aton, promieniejący na swoim niebie...”

Faraon zajął swoje miejsce. Na lewo od tronu siedzieli na podgiętych nogach pisarze. Było ich trzech. Z prawej strony króla czekał na rozkazy w pozie pełnej uszanowania jego jasność Mahu, trzymający drzewce wachlarza. Wierni poddani upadli na twarze, lecz już w następnej chwili gotowi byli przystąpić do pracy.

— Czy czekają na mnie gońcy? — zapytał faraon.

— Jest dwóch — powiedział Mahu. — Jeden z Etiopii, drugi od granicy hetyckiej.

Tłuścioch Mahu sapał, jak gdyby wdrapywał się na górę. Faraon zerknął w jego stronę.

— Południe i północ — odezwał się z niechęcią faraon, mając na myśli gońców. — Ciekawe...

Palcem wskazującym zastukał w złotą blachę, która jaśniała tuż nad jego pępkiem. Trzeba zacząć chyba od gońca z północy. Stamtąd na pewno nadchodzą wieści niemiłe. Lepiej załatwić się z nimi od samego rana. Wysłuchać rzeczy nieprzyjemnych znaczy tyle, co na poły je zwyciężyć.

— Cóż jeszcze przyszło do głowy tym Hetytom? — mruknął gniewnie faraon.

Zamiast dać odpowiedź, korpulentny dostojnik skierował się ku wysokim rzeźbionym drzwiom i otworzył je.

— Podejdź! — krzyknął przywołując gestem zmęczonego gońca, okrytego kurzem pustyni.

Goniec zrobił kilka kroków i padł plackiem na ziemię. Leżał nieruchomo, nie mając odwagi podnieść oczu na dobrego boga, faraona Echnatona, władcę wszechświata.

Mahu wyjął mu z ręki zwój papirusu i wręczył pisarzom.

Faraon się nie mylił: wiadomość nie należała do przyjemnych. Zresztą w ostatnich latach nieustannie spodziewano się podstępów ze strony tych przeklętych Hetytów. Powoli wypierają oni Egipcjan — to jawnie, to skrycie — stale jednak posuwają się na południe. Książęta azjatyccy także podnoszą głowy. Krok za krokiem nadciągają niby chmury i podpełzają ku placówkom egipskim w górach Reczenu. Łatwo przewidzieć, co będzie za kilka lat. Może nawet nie lat, lecz miesięcy.

— Wstań i zbliż się — rozkazał gońcowi faraon.

Był to młody żołnierz z lekkozbrojnych pułków, suchy jak kij i z pełnym ognia spojrzeniem.

— Czy możesz co dodać do tej wiadomości? — spytał faraon.

— Tak, panie!

— Mów zatem.

— Rozkaż nam iść do natarcia! Rozkaż przysłać nam pomoc!

— Po co? — rzucił pytanie faraon mrużąc oczy i zaciskając wargi.

— Żeby ich złamać!

— Kogo?

— Hetytów.

— Toś ty taki silny? — uśmiechnął się faraon.

— Ja nie! — odparł żołnierz, dumnie podnosząc głowę. — Ale ty, panie, zniszczysz wrogów i to nas uchroni od kpin.

Faraon ściągnął brwi.

— Jakich kpin?

Goniec nie namyślał się ani chwili:

— Śmieje się z nas Aramejczyk, Babilończyk... Śmieją się wszyscy, kto tylko ma ochotę.

— Jesteś tego pewny?

— Słyszałem na własne uszy! Hetyci ściągają wojska. Cierpliwie okrążają nasze twierdze i przywodząc nasze garnizony do zupełnego wycieńczenia pozwalają im odejść na południe. Mówią wprawdzie, że na wszystkie cztery strony, ale naprawdę to jest tylko jeden kierunek — południe!

Teraz wtrącił się Mahu:

— Oni nie prowadzą z nami wojny. Co najwyżej przesuwają własne wojska. Ale przesuwają tylko naprzód, tylko ku południowi. W jednym wypadku zrzucają winę na zbyt upartych wodzów, w innym na władze cywilne. A przy tym sami nas przepraszają. Z całą uniżonością i w górnolotnych słowach. Ale wojsk swoich nie wycofują.

— Tak, tak właśnie jest — przytaknął goniec.

Faraon siedział przygarbiony. Spuścił głowę. Zdawało się, że wstyd mu wysłuchiwać tego wszystkiego. Zdawało się, że lada chwila wstanie z tronu i zwoła swe wojska pod niezwyciężone sztandary przodków. Zwoła je i ruszy na północ utartą drogą ojców i ponownie pokaże światu miażdżącą potęgę Kemi...

Ale on siedział nieporuszony.

— Odejdź — powiedział Mahu do gońca i ów wyczołgał się z sali. Wreszcie zniknął całkiem za rzeźbionymi drzwiami.

Faraon szeptał coś do siebie. Pisarze udawali, że są ogromnie zajęci. Szeleścili świeżymi zwojami papirusu, starając się nie spoglądać w stronę króla. Żal im było faraona do głębi serca.

Mahu znał swoje obowiązki: wezwał gońca z Etiopii. Wepchnął go brutalnie przez drzwi i podprowadził do tronu. Sam zaś odszedł pod ścianę i stamtąd uważnie obserwował faraona swoimi małymi oczkami o beznamiętnym spojrzeniu.

A kiedy faraon Echnaton uniósł głowę, zobaczył przed sobą kędzierzawego Negra w szarym płaszczu.

— Ktoś ty jest? — zapytał faraon.

Negr odpowiedział głębokim pokłonem.

— Kto?!

— Wysłaniec głównego naczelnika wszystkich królewskich kopalni w Kusz.

— Czego chcesz?

— Najjaśniejszy panie! Jego jasność Punanch kłania się tobie po tysiąc razy, całuje stopy twoich nóg i przesyła dziękczynienie za wszystkie twoje dobrodziejstwa...

— Dalej, dalej — niecierpliwie przerwał mu faraon. Dosyć już miał tej głupiej napuszoności urzędniczego języka. — Cóż dalej?

Wysłaniec popatrzył w stronę Mahu, jak gdyby prosił go o radę. Ów ledwie widocznie skinął głową. Znak był dostatecznie wymowny.

— Najjaśniejszy panie — powiedział goniec — dziesięciu przestępców z Userkaafem na czele...

Faraon uniósł się nieco na fotelu. Rzucił najbliższemu pisarzowi bicz i posoch. Oparty na poręczach tronu zdawał się gotować do skoku.

— Z kim na czele?

Negr cofnął się o krok.

— Z Userkaafem na czele — wybełkotał po chwili.

Faraon zeszedł po stopniach tronu. Ruszył powoli ku wysłańcowi powtarzając bez przerwy;

— Z kim na czele? — Nie mógł słuchać tego imienia.Nie mógł. — Tylko mi nie mów, że on uciekł! Tylko mi nie mów, że uciekł!...