Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść sensacyjna, która wciągnie czytelników w wir nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności i sieć kłamstw. Kto nie umie kłamać, nie ma czego szukać w świecie wywiadu.
Feliks Nero to były szpieg AW, a obecnie pracownik jednego z potężniejszych ludzi mafii na północy Włoch. Za szorstki na Jamesa Bonda, za europejski na Jacka Reachera. Bezkompromisowy do granic. Błędny rycerz, który ma tak głęboko wyrwane korzenie, że potyka się o nie wiele niebezpiecznych osób. Ma na pieńku z polskim kontrwywiadem, Mosadem i gangsterami przebranymi za obrońców kraju. Tym razem dostaje do wykonania zadanie wyeliminowania Pirlettiego, włoskiego finansisty, którego fundusz jest przykrywką do prania pieniędzy i finansowania handlu bronią na greckich wyspach. I zdobycie słynnej listy z nazwiskami udziałowców funduszu. Cały czas śledzą go i Polacy, i Rosjanie, a do tego w sprawę miesza się policja i Kidon (mityczna komórka morderców wywiadu Izraela). Dziwnym trafem Nero wciąż wpada na Helenę. Przypadek?
Czy uda mu się wyjść z opresji, a przede wszystkim, czy będzie potrafił oprzeć się urokowi zjawiskowej Greczynki...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 240
Biały ranek przydreptał przed szóstą. Helena spała snem najedzonego niemowlaka, podczas gdy ja czuwałem jak czeladnik rozglądający się za robotą. Wiedziałem, że to się kiedyś skończy. Nie miałem wyboru, musiałem się ewakuować. Przetarłem oczy, kiedy w kuchennym okienku zamajaczyły długie światła. Przyjechali.
Usiadłem na tylnym siedzeniu, nie mówiąc ani słowa. Dwóch ludzi w ortalionach wyglądało na małomiasteczkowych mechaników samochodowych. Wyjęli kogucik taksówki i spojrzeli po sobie, podczas gdy ja powoli ubierałem się na tylnym siedzeniu.
– Mogłeś to zrobić w domku, mamy mało czasu, ale okej, na ubranie się wystarczy.
– Nie mogłem – ziewnąłem. – Nie lubię pożegnań…
Prawdę powiedziałem i tylko prawdę, bo wyjeżdżać od kogoś nie znosiłem, tak jak nie znosiłem rozłąki i tego, że dla mnie widzieć kogoś to nieraz widzieć po raz ostatni. I na zapas rozrywało mi serce, choć to naiwna rzecz tak tęsknić za kimś, z kim mijałem się od zaledwie kilku miesięcy.
Helenę poznałem kilka tygodni wcześniej. Z miejsca tłumaczę, że jej nie ukradłem Spartanom. Wręcz przeciwnie, zawinąłem się spod Troi za wcześnie na miłość, za późno na spokój. W tym zawieszeniu trwałem i spod murów antycznego miasta wywiozłem zmęczenie ciągłą walką i manierę Homera, żeby nie opowiadać od początku do końca, bo to byłoby za proste.
Kończyłem rybę w małej portowej knajpce na Krecie, kiedy usłyszałem przesłonę aparatu. Kilka pstryknięć gdzieś po lewej. Wychyliłem się, sprawdzając deptak jak żyrafa w poszukiwaniu kolejnych gałęzi. Złowiłem wzrokiem kilku spacerowiczów i matkę z niemowlakiem – to ona robiła zdjęcia. Wrzuciła nikona z gigantyczną lufą do torby pod wózkiem i skręciła w wąską uliczkę, dokładnie tę samą, która prowadzi do zbawienia. Zostawiła za sobą szeroką promenadę skąpaną w słońcu jak zdjęcia na profilach turystów, które nikogo nie interesują. Komu pstryknęła to foto, tego miałem się dowiedzieć niebawem.
Obróciłem się w prawo i mój wzrok jak amerykański radar przeciwrakietowy wystrzelił zwiadowcze spojrzenia w stronę zacumowanych jachtów. Na jednej z łodzi krzątał się otyły wąsacz zdradzający rosyjskie korzenie. Miał co prawda białe lniane spodnie na włoską modłę, ale podkoszulek był rosyjski, spocony i z resztkami czegoś w rodzaju zupy pomidorowej, jaką serwują na Krecie. To ostatnie już dopisał mój mózg. Z pozycji stolika widziałem tylko, że mężczyzna szykuje się do wypłynięcia. Pomagało mu dwóch pachołków, którzy w razie nieszczelności pokładu jachtu zostaną z niego wyrzuceni w pierwszej kolejności. Matka Greczynka zrobiła zdjęcie akurat temu konkretnemu Rosjaninowi spośród dziesiątek innych posiadaczy jachtów cumujących i odpływających z Krety tego dnia. Cyknęła mu portret z kilku perspektyw, zrobiła to w pełnej dyskrecji, ale ze starannością Rembrandta, który szkicował postać z dziesięciu ujęć, zanim chwycił farby i zaczął malować dany portret. Tymczasem Rosjanin żył sobie spokojnie, zdzierając naskórek o bezlitosne greckie słońce. Ktoś musiał to zakończyć.
Nie przyjechałem wtedy kosztować kreteńskich przysmaków regionalnych, przyjechałem odstrzelić Rosjanina, któremu Greczynka z bąblem zrobiła minisesję. Musiałem wziąć pod uwagę możliwy konflikt interesów. Na fotografkę mi nie wyglądała, a model na okładkę „Vogue’a” się nie nadawał, chyba że na wydanie ukazujące faunę Dagestanu w głębi rosyjskiego imperium. Krótko żyłem, ale zdążyłem pojąć, że ludzie są różni, naprawdę różni. Mogła mieć taki fetysz, mogła być socjologiem albo starać się o alimenty. To, co mnie pchnęło w karierze naprzód, to solidne przygotowanie i zdecydowane ruchy na miejscu wraz z pojawianiem się w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze. Przełożeni mówili, że to fantazja ułańska i dawali mi maksymalnie kilka lat życia w tym zawodzie. Koledzy mówili, że… Co oni właściwie mówili? Zapomniałem. Chwyciłem tylko rąbek spódnicy znikającej pomiędzy białymi budynkami. Rzuciłem drobniaki na blat stolika i nie dokończyłem kawy. Wyskoczyłem zza parawanu i ruszyłem za dziewczyną.
Wszedłem w labirynt mikroskopijnych uliczek, nad którymi balkony z praniem zasłaniały niebo. Turyści nie zapuszczali się w takie miejsca. Zmęczony barman wracał z nocnej zmiany, wlókł brudny fartuch po kamieniach. Wszedł w bramę, za którą zniknęła matka z wózkiem. Zatrzymałem się za starym oplem i kucnąłem, żeby dokładnie zawiązać mokasyny, które zupełnie tego nie potrzebowały. Przez brudną szybę mogłem obserwować, co działo się na dziedzińcu wąskiej bramy. Przywykłem do widoku pękniętych czaszek, ale nigdy nie pogodzę się z widokiem płaczu niewinnego malca. Z wózka wydobywał się spazmatyczny szloch dziecka oddzielonego od matki. Czułem ciarki, tyle było w tym płaczu lęku.
Na dziedzińcu młoda matka, której macierzyństwo włożyłem w nawias, słysząc szloch malucha, „zaparkowała” wózek i wyciągnęła drącego się brzdąca. Próbowała go przytulić, ale to nic nie dało. Druga czerwona lampka. Z drewnianych drzwi, z których uciekła już ostatnia kropla farby, wyjrzała przysadzista gosposia o figurze piekarnika. Miała spojrzenie pełne miłości i to na jej widok płacz dziecka ustał, jakby ktoś wyjął wtyczkę z kontaktu. Wzięła dzieciątko na ręce i przycisnęła mocno do piersi, po czym sięgnęła po kopertę od dziewczyny, której pochopnie przypisałem macierzyństwo. Młoda Greczynka wyjęła kartę pamięci z aparatu, a aparat podała chłopcu, który wybiegł razem z mamą. Pogłaskała go i powiedziała coś po grecku, żegnając rodzinkę, która z nieznanych mi powodów użycza dzieci na krótkie spacery obcym ludziom.
Jak podejrzewałem, ludzie są różni.
Silnik kolejnego średniowiecznego opla, tym razem corsy, zacharczał za moimi plecami. Nie obracałem się i nadal z zaangażowaniem czterolatka wiązałem rzemyk mokasyna, jakby od tego zależały losy zachodniego świata. Corsa podjechała po piękną Greczynkę, znałem te numery. Wszystko poszło jak z podręcznika radzieckich służb wywiadu, który pisali zbiegli na Zachód agenci, by trochę zarobić, wciskając ostatnią porcję kłamstw w rozpalone głowy amerykańskich czytelników. Kierowca zagrał na klaksonie kilka milisekundowych dźwięków, co mogło brzmieć jak szyfr, ale równie dobrze mógł mieć taki styl trąbienia. Ważne, że zatrąbił, a gwiazda mojego popołudnia pojawiła się w bramie i wsiadła na tylne siedzenie zardzewiałego opla. Dopiero wtedy zobaczyłem jej twarz. Do opisu tej Afrodyty mógłbym zaprząc setkę poetów, do obrazu zatrudnić setkę malarzy, do snucia ballad setkę bardów. Wszystkich później musiałbym spalić na stosie, będąc wściekły na alfabet, farby i dźwięki, bo nic nie odda tego, co zobaczyłem.
Nic.
Wielkie oczy niczym perły nad małym noskiem. Kręcone włosy, które opadały na ramiona. Białą koszulę, której rozpięte guziki pokazywały skrawek piersi. Ruchy i to spojrzenie… Powiedziałbym więcej i potem będzie ku temu lepsza okazja, ale na razie czas to…
Wskoczyłem na dach opla, sięgnąłem najniższego balkonu, podciągnąłem się i po kilku sekundach już na nim byłem. Stamtąd miałem lepszy widok. Afrodyta i jej giermek pojechali prosto, a na skrzyżowaniu skręcili w lewo. To była jedyna uliczka, do kolejnego skrzyżowania trzeba było pokonać placyk z deptakiem pełnym turystów. Miałem niewiele czasu. Zeskoczyłem z balkonu i pognałem w przeciwną stronę, by przeciąć się z nimi na następnym skrzyżowaniu. Dzięki solidnie zawiązanym mokasynom pokonywałem kolejne uliczki, cudem mijając przechodniów, skutery i małe samochodziki w jeszcze mniejszych przesmykach. Zbliżałem się do zatłoczonych uliczek centrum, do ryneczku i zatoki z knajpkami. Dotarłem na skrzyżowanie przed białą corsą, ale nie musiałem długo na nich czekać.
Jechali bez pośpiechu, nie skręcili na wschód, tylko kontynuowali podroż w górę po stromej uliczce, która wyprowadzała ich ze starego miasta. Co chwilę wchodził im przed maskę jakiś turysta, dzieciak z balonami lub uliczny przedstawiciel marki Gucci. Przebić się przez tę część miasta to był koszmar. Nie zwracając uwagi na ich tempo, pobiegłem na początek uliczki, gdzie zaczynała się szeroka aleja. Gdy stanęli na czerwonym świetle, ruszyłem do ofensywy.
Wszedłem na pasy i skręciłem prosto na nich. Nie pukałem w szybkę, nie musiałem, wszystkie były opuszczone. Opierając się o tylne drzwi, pochyliłem się, by z bliska ujrzeć grecką miss. Do zmiany świateł pozostało mniej więcej piętnaście sekund. Piętnaście sekund zajmuje płomienny pocałunek. W piętnaście sekund możesz się zakochać. W piętnaście sekund możesz przestać oddychać. Dla mnie piętnaście sekund wystarczy, by wystrzelać się ze wszystkich greckich słów, jakie znałem. Zagadałem w języku tubylców, chociaż byłem pewny, że mówią co najmniej w kilku innych. Przeszedłem do rzeczy, zarzucając wędkę jak na wieloryba.
– Ten Rosjanin to Fiodor Polenow, dziś wyruszy w ostatni rejs.
Grecka miss nie była zaskoczona, więcej, sprawiała wrażenie, jakby się tego najścia spodziewała. Jej kierowca trzymał łapę w schowku i dałbym sobie rękę uciąć, że nie szukał czekoladek na powitanie.
– Widziałam cię już kilka razy, to nie wasz teren.
– Nie, ale nasza sprawa. Wiem, za kim węszycie. Wiem też, że nikt z was nawet nie spróbuje udawać Rosjanina, a sprzątać go bez rozmowy to strata. Więc może sobie pomożemy?
Światło zmieniło się z czerwonego na jasnoczerwone, a po chwili była już tylko zieleń. Ktoś trąbił dwa auta dalej. Czas mi się skończył, a ja nawet nie zdążyłem poprosić o rękę.
– Apostolis, dziś wieczór – powiedziała.
Spojrzałem jej w oczy. W jednym z kącików jej ust pojawiło się coś na kształt uśmiechu.
Grecka Mona Lisa lub dama z greckim kierowcą, tak ją naprędce zapamiętałem.
Odsunąłem się od krawędzi jezdni i odprowadziłem ich wzrokiem. Ulice zalały samochody, klaksony, przechodnie samobójcy lawirowali pomiędzy ruszającymi kierowcami z kretyńskimi maskotkami zawieszonymi na lusterkach. Stałem tak na środku ulicy, zbierając ich krzyki, obelgi, greckie kurwy rzucane mi pod stopy. Spojrzałem na wieżę kościoła, na którym wskazówki pokazywały godzinę czternastą. Slalomem doszedłem do chodnika i pomaszerowałem w cieniu palm, chroniąc się przed słońcem. Za jego gorącymi promieniami będę zapewne tęsknić, ale gdy już znajdę się w swoim zimnym kraju.
Tymczasem miałem dobrych kilka godzin na zakup porządnej białej koszuli. Nie było czasu do stracenia. Czułem się gotów, o ile mężczyzna może być gotowy na to, co przyniesie spotkanie z piękną nieznajomą. Chyba ją już gdzieś kiedyś widziałem, ale pewny nie byłem. No bo jak odróżnić setki twarzy, historii, narracji od kłamstw naszych wewnętrznych światów, głosów irracjonalnych, które – gdy chemia bombą atomową uderza w mózg – wyłączają zwoje jeden po drugim, zostawiając ściernisko. A na tym nie wybudujesz miasta Świętego Franciszka przed ostatnim strzałem, który eliminuje człowieka z puli zblazowanych szczęśliwców, czyniących tę planetę sobie poddaną.
Chyba ją jednak już gdzieś kiedyś widziałem.
Szedłem pod niskimi palmami, nie potrzebowałem już słońca, by podpalało moją czaszkę. Kotłowałem się sam ze sobą, starając się ją sobie przypomnieć. Pół biedy, jeśli grecka miss to zwykły człowiek wywiadu lub kontrwywiadu, kolorowa płotka, która da mi jakiś skrawek informacji. Gorzej, o hektary piekielnego czarnoziemu gorzej, jeśli już ją gdzieś widziałem. Jeśli jest zamieszana w nasze międzynarodowe machlojki, pracuje dla kogoś wyżej niż jakiś prowincjonalny grecki kontrwywiad, który mógł mieć władzę sołtysa tych terenów i nadawał się jedynie do przechwytywania kilku skrzynek amunicji, odnawiania białych pasów na jezdni czy upominania dzieci, by nie zapominały kasków, kiedy wybierają się na przejażdżkę rowerową. Gdybym ją już wcześniej widział, to prawdopodobieństwo naszego przypadkowego spotkania w przyrodzie nie występuje. Nie wytłumaczyłaby tego teoria kwantów, nie byłby to czarny łabędź ani nawet odprysk cudów z Kany Galilejskiej.
Gdybym ją wcześniej widział…
Gdybym potrafił tak przebrać wspomnienia jak stertę szmat w odzieżowej sieciówce i upewnić się, że na tych kilku wieszakach mojego ograniczonego umysłu nie ma tej białej koszuli z dekoltem rozpiętym na dwa ostatnie guziki. Gdybym tylko mógł zapłacić za serwis i mieć pewność, że w tysiącach twarzy nie ma jej oczu, nosa, ust i szyi, życie byłoby prostsze, a przyszłość mniej niewiadoma. Zapamiętałbym chyba te oczy. A może tak się mówi o każdej pięknej kobiecie, która jest detronizowana przez kolejną piękność za rogiem? Powinienem mieć umysł szorstki, ostry w poznaniu, a nie rozlazły jak u perwerta estety. To mogło być greckie słońce, adrenalina, stres lub to podniecenie, które się czuje przed obcowaniem z boginią.
Nie pamiętałem, czy ją już przedtem widziałem, i zdałem sobie sprawę, że jeśli nie, to luz, dwójka i jadę dalej. W drugim przypadku pożałuję, że nie zapamiętałem, i zapłacę jak za prezydenta. Wliczyłem to wszystko w koszta i podliczyłem rachunek zysków i strat. Wyszło mi jak zwykle to samo, że koniec końców dopadną mnie z nożem jak Cezara, a Święty Piotr nie przepuści przez furtkę. Machnąłem ręką, odpychając od siebie wszystkie kłęby myśli, bo wieczór był grecko piękny, a ja zbliżałem się do promenady starego miasta, która ciągnęła się wzdłuż brzegu i prowadziła do knajpki z szyldem: Apostolis.
Światła wzdłuż zatoki paliły się żywym ogniem. Małe pochodnie zamiast latarni otaczały alejkę, po której kręciły się zakochane pary. Wyjąłem paczkę fajek z kieszonki białej koszuli. Poczęstowałem przechodnia, który o to prosił. Szarpał się chwilę z miękką paczką, a gdy wyjął papierosa i podniósł głowę, byłem już kilka metrów dalej.
– Proszę wziąć wszystkie.
Kiwnąłem kelnerowi, który wiedział, że najlepszy stolik zaraz będzie zajęty. Weszliśmy schodkami na dach knajpy, gdzie było kilka dwuosobowych stolików. Taka strefa VIP dla wtajemniczonych. Z wysokości pierwszego piętra lepiej widać okolicę. Fale lekko muskały kamienie usypane pod latarnią morską. W oddali szumiały falowane wąsy Posejdona. Miał tego dnia dobry humor, nie grymasił, pozostawił taflę wody spokojną.
Z fal wyłoniła się syrena, taka, że w ustach pojawiało tyle śliny, że wiaderka mogliby podstawiać. W jaki sposób zgubiła ogon, nie wiedziałem dokładnie. Wstałem, gdy po stopniach weszła na dach. Chwyciłem krzesło, ale wyrwała mi je z ręki i postawiła obok mojego, tak że oboje siedzieliśmy po jednej stronie stołu, mając widok na wodę. Nie wiedziałem, który profil mam lepszy, więc nieco odsunąłem od niej swoje krzesło.
Zaczęła bez ogródek.
– Coś ty za jeden?
– Powieści można by pisać, w odcinkach…
– Grecki odcinek, jaką ma fabułę?
– Szkic raczej, jeszcze tu nie skończyłem, chyba bohaterkę będę musiał dopisać. Jak sądzisz?
– Sądzę, że ciągnięcie tej metafory jest idiotyczne. Co macie, bo rozumiem, że jest tu was więcej, do tego Rosjanina?
– Przeszkadza w interesach mojego szefa – wyznałem.
– Kim jest twój szef? – kontynuowała przesłuchanie piękna nieznajoma.
– Bardzo sympatyczny Włoch, na śniadanie je pistacjowe cornetto1, a na kolację zostawia sobie ambitnych polityków i agentów obcych wywiadów.
– O czym chciałeś… Właściwie nie przedstawiłeś się…
Tu zrobiła pauzę na oddech, świadoma, że zaczęliśmy od pytań, filmowych dialogów, by tylko wyłuskać informację, zamiast przedstawić się sobie, zamówić białe wino, odrobinę chleba i oliwy. Wieczór zaczynał się na dobre i po co tak się spieszyć na zachodnią modłę. Ja z kolei nie pomyliłem wysp, wiedziałem, że nie pędzimy po Manhattanie, tylko siedzimy na miękkich krzesłach na Krecie. Nigdzie się nie spieszyłem, tu jak coś pędzi, to noc w jej objęciach, oddech krótki na mokrej twarzy przy otwartym oknie gdzieś na czwartym piętrze. Szybko wyrwałem się z tej wizji, z tego pokoiku za kotarą, na chwilę zapominając i próbując sobie przypomnieć własne imię i nazwisko.
– Feliks Nero, w papierach mam bałagan, więc paszportu może nie będę pokazywał…
– Helena. Czego tu szukacie? – Nie zdradziła nazwiska, zresztą i tak podałaby fikcyjne.
– Wspólny wróg. Fiodor Polenow maczał palce w przerzucie broni, to jakaś część układu.
– Układu między Warszawą a Berlinem?
– Otóż to! – Podziękowałem za wino lądujące na stoliku. – Wiem, że szukacie tego, czego szuka kilku poważnych ludzi w tej części świata, i możecie być blisko.
– Dla nas to bezpieczeństwo od strony Cypru i Syrii, a dla was to tylko zera na szwajcarskich kontach. – Helena trzymała lampkę przy ustach.
– Bezpieczeństwo to teraz luksus, na jaki mało kto może sobie pozwolić… A co do tego, no… Jeśli to trafi do Rosjan, będą mieli lewary na ludzi, od których zależy bezpieczeństwo w tej części świata. – Schowałem zmęczoną twarz w dłoniach, poprawiając jeszcze bardziej zmęczoną fryzurę.
– Czego dokładnie chcecie?
– Współpracy i kilku informacji.
– Pierdolcie się.
Spodziewałem się odpowiedzi w tym tonie. Tak przeważnie wyglądają tego typu rozmowy. Z politykami może grecka miss rozmawia inaczej, ale nie lubiłem oceniać nawet po pięknych pozorach. Udawałem, że nie usłyszałem, że mam spierdalać, i nadal zgrywałem agenta od marketingu bezpośredniego.
– Wiem, że szukamy tego samego człowieka. Wiem, że mi nie powiesz, gdzie stoicie z tą sprawą, ale ja się dowiem prędzej czy później. Potem pojadę na koniec świata i osobiście włożę go do bagażnika z niemieckimi blachami. Moja propozycja brzmi…
Helena nie słuchała. Patrzyła w morze, jakby widziała je po raz pierwszy. Podrapała się po kostce, na której miała wytatuowany mały archipelag Santorini. Po chwili mojego zawieszenia w pół zdania i oczekującego milczenia spojrzała mi w oczy.
– Nie kończ. Nie ma sensu… Nie muszę ciebie konkretnie kojarzyć, żeby wiedzieć, z kim mam do czynienia. I wiedz, że tu ze Wschodu zaglądają od czasu do czasu, szukając nowych kanałów, a my tu Wschodem nie jesteśmy zainteresowani.
– A nasz protagonista? – Nie chciałem rzucać nazwiskami na tym etapie znajomości.
– Jest aktualnie poza naszym zasięgiem, ale to się… jak to się teraz mówi…
– Dynamicznie zmienia?
– Otóż to. – Chyba, chyba się uśmiechnęła, chyba, bo głowy na gilotynie nie położę za to wrażenie.
Uspokoiłem się, raczej nie mówiliśmy o tym samym. Przyjąłem, że widzimy się pierwszy raz i ostatni. Wyłączyłem ostrożność, jakbym po pępkowym siadał za kierownicą. Nieco rozluźniłem plecy, opierając ich większą powierzchnię na drewnianym oparciu obitym miękką poduszką. Cały dramatyczny dylemat, czy ją widziałem, czy nie, został wyrzucony przez niski balkon dachu knajpki z przeżartym od soli szyldem. Wyłączając czujność, popełniłem po raz kolejny kardynalny błąd, za który przyjdzie mi zapłacić już niebawem. Jedno spokojne spojrzenie na morze, jedno na Helenę i jeszcze jedno na kelnera, który zmierzał w naszym kierunku. Koniec interesów i jak na każdej wycieczce przyszedł czas wolny.
Ryba wylądowała na stole. Jeszcze rano była żywa, teraz widelcem wybierałem jej białe wnętrze. Szanse na porozumienie były bliskie zeru, ale przynajmniej to jedzenie jak spod gwiazdki Michelin. Piętro niżej ktoś się oświadczył, ludzie bili brawa. Kelnerzy zniknęli, przygotowując coś ekstra dla świeżo upieczonych narzeczonych. Helena nadal patrzyła w horyzont, prosto w otchłań Posejdona, w spokojną taflę morza. Zamyślona, zdawała się nie podzielać entuzjazmu, który wybuchł wśród zebranych w Apostolis. Ja zerkałem na młodych zakochanych jak na folkową atrakcję za kilka euro. Nie wiem, czy im zazdrościłem, czy urosła we mnie udawana, pusta duma, że oni mogą się kochać i dzielić spokój, podczas gdy ktoś inny strzela do napastników, ściga bandytów i montuje kamerki w miseczkach biustonoszy drogich prostytutek. To myślenie pomagało na dłuższe okresy wyrzec się człowieczeństwa, tego, że nigdy nikt nie powie do mnie „tata”, nie wezmę kredytu na dom, nie założę nawet konta w banku, bo banki nie zakładają kont ludziom, którzy nie istnieją. Nie łapałem się na spis powszechny, żadna parafia nie miała mojego aktu chrztu, nikt mnie rodzicom nie przedstawi, bo co miałaby wybranka powiedzieć? „Mamo, tato, to Feliks Nero”. „A czym się pan Feliks zajmuje?”, zapytają. Ona wtedy wymyśli na poczekaniu metaforę, zgrabną jak owalny kształt swoich pośladków, że mój Feliks to on robi tak jakby w teatrze, za kulisami, na backstage’u. Robi z kukiełkami, właściwie to jest na dalszym planie. Będzie się wiła jak seriale z lat dziewięćdziesiątych, które przepełzały cudem do kolejnego tysiąclecia. I cała scena stanie się groteską, dramatyzmu dodadzą zmieszane twarze tych poczciwych ludzi. To byłby świetny materiał na tragikomedię. No bo jak usprawiedliwić to, co robię w życiu, nawet jeśli wycieramy sobie usta takimi potężnymi słowami jak „miłość”? Byłoby śmieszne i zabawne patrzeć, jak próbuje to sobie zracjonalizować, postawić mnie w lepszym świetle albo – jak Julia – być ze mną wbrew rodzicom, zasadom porządku społecznego, wbrew samej logice. Zatoczylibyśmy szekspirowskie koło, kończąc na tragedii, samobójstwie lub zabójstwie, rozstaniu lub zaniechaniu pierwszego kroku w miłość, bo ja, Feliks Nero, nie istnieję dla tego świata. Dlatego patrzyłem na tych ludzi szczęśliwych, ściskających się w nadziei na piękne jutro jak na film, który nie jest prawdą, moją prawdą nie był, nie jest i nie będzie. Patrzyłem jak zza szyby kuloodpornej, jak dzikie zwierzę na uśmiechnięte dzieciaki. I mogłem ich ubierać w kukiełkowe ubranka, ale w głębi duszy przeczuwałem, po której stronie ogrodzenia tego pierdolonego zoo jestem ja i oni. I oderwałem rękę od parapetu, znad którego obserwowałem tę radosną scenkę, jakbym się nagle czymś oparzył.
Dokończyła swoją rybę, a ja odszedłem od parapetu, wybudzając się jakby ze snu. Rzuciłem okiem na promenadę. Helena przyszła sama. Nikt nie czaił się za słupem, nikt nie oglądał się w żadnej z szyb portowych knajp. Nikt nie pływał łódką w tę i z powrotem. Byliśmy sami, a to rzadki stan w tych kręgach. Wypiłem do końca swoje wino. Widziałem ją pierwszy raz i jeszcze nie wiedziałem, że nie ostatni. Mogła mieć chłopaka, ale mogła mieć też wolny wieczór. Kobieta nie ubiera się w tak zwiewną sukienkę na spotkanie z byle kim. Przez chwilę zastanawiałem się, po co w ogóle przyszła, skoro nie miała żadnej ochoty współpracować. Po coś jednak przyszła. Przeczuwałem, że powód nie może być śmiertelnie poważny. Jak wszędzie trzeba uważać na znaki i sygnały, jak każdy, także ona, może stanowić zagrożenie, to się czasem zdarza. Człowiek zmęczony chronicznym stresem i ciągłą analizą daje się niekiedy złowić na najbardziej oczywisty haczyk. Nazywam to ryzykiem w tym zawodzie.
– Odprowadzisz mnie czy mam dzwonić po kierowcę?
– Do usług.
Zeszliśmy z dachu i skręciliśmy w prawo. Nie odezwałem się ani słowem przez następnych kilkaset metrów. Dałem się prowadzić, zerkając w stronę odległych świateł na horyzoncie. Zabłysnęły niebieskie koguty. Kilka łódek zacumowało niedaleko brzegu. Zrobiło się zamieszanie wśród turystów. Podniesione głosy, ramiona wyciągnięte w stronę morza i palce wskazujące kierunek, gdzie straż i policja przeszukiwały luksusową łódź Polenowa.
Helena spojrzała mi w oczy, a ja skinąłem głową w geście potwierdzenia. Ruszyłem za nią, rzucając ostatnie spojrzenie na jacht Rosjanina. Później doczytam w gazetach, czy był to zawał, czy poślizgnął się i uderzył głową o burtę. Odwróciłem wzrok i ruszyłem za Heleną poza mury miasta, na spokojną piaszczystą plażę.
To, co zdarzyło się w nocy, kiedy z Heleną przeszliśmy się kreteńskim wybrzeżem, by się lepiej poznać, pamiętam jak przez mgłę. Na podstawie scenariusza następnych kilku tygodni spędzonych z Heleną mogliby nagrać Pamiętnik, Casablancę i niektóre sceny Felliniego. Wyszedłby romans gimnastyczny, bo to, co żeśmy nawywijali pod pierzyną, zasługuje na osobną kategorię filmową.
Zawarliśmy taki układ: spędzamy razem trochę czasu, a potem każdy idzie w swoją stronę, jak w komedii romantycznej, do napisania której nie zatrudniono dość pomysłowego scenarzysty. Tu się nikt nie silił na uczucia czy marzenia o stadku gałganów trzaskających furtką po powrocie ze szkoły. Helena nie była typem rodzicielki, ja z kolei nie zamierzałem udawać, że za rogiem nie czai się na mnie śmierć, a głupio byłoby osierocić krew z mojej krwi, kości z moich kości.
Plan był prosty, czas kurczył się, nie znając miłosierdzia. Odsłonię się nieco, jak zdradzę, że coś wewnątrz mnie drgnęło, gdy biegaliśmy po gorącym piasku. Drgnęło na tyle delikatnie, że pomyliłem to ze zwykłą przyjemnością, jaką przynosi ślina rozlana na gorących udach i jak ciepło promieniami rozchodzi się po ciele, wycieńczając ciało. Tak, pomyliłem rodzące się uczucie ze zwykłą przyjemnością, może dlatego, że wiedziałem, że na nic nigdy nie będzie szans.
Ci, którzy po mnie przyjechali owego pochmurnego poranka, ruszyli z drugiego biegu, z górki. Zjechaliśmy jeszcze niżej, a potem podążaliśmy wzdłuż majaczących fal wybrzeża. Każda uderzająca fala oddalała mnie od domku, gdzie leżało jej ciepłe ciało z odrobiną gęsiej skórki na ramionach. Westchnąłem, zapinając ostatni guzik koszuli. Przeczuwałem, że jeszcze ją zobaczę, ale myliłem te przeczucia z nadzieją frajera. Nadzieją, którą zagłuszałem, ile tylko mogłem.
Tymczasem wszystkie kreteńskie drogi prowadziły w stronę Włoch.
Wszedłem w mikroskopijną uliczkę zastawioną przez rusztowania. To było centro storico2 podłej mieściny Reggio Emilia w północnych Włoszech. Odsunąłem foliową osłonę, przy której stał kalabryjski budowlaniec. Jego hebanowa twarz przedstawiała absolutny brak wyrazu. Oderwał się od ściany, którą podpierał, sprawdzając, kto go zaszczycił. I na mój widok jego zmęczona glaca przybrała wyraz niezadowolenia. Chyba był zawiedziony, liczył na zagubioną brytyjską studentkę na Erasmusie. Spojrzałem mu w oczy tak, by zrozumiał, że nie szarpałem się z folią przez przypadek. Odsłonił dzwoneczek na wysokości gardła. Przycisnąłem i przytrzymałem kciuk na guziku.
– Biuro sieci muzeów miejskich, słucham.
– Mam spotkanie z profesor Gondolą.
– Pańska godność?
– Feliks Nero, byliśmy umówieni na dziewiątą.
To był żart. Nie umówiliśmy się na tak wczesną godzinę. Włosi nie zaczynają tak wcześnie. Właśnie dopijali drugie cappuccino kilka przecznic dalej. Nie mogłem do nich dołączyć z powodów bezpieczeństwa. Ich bezpieczeństwa. Dla mnie Włochy to konfederacja rodzin, które dbają o swoją reputację, anonimowość i ogólny brak zainteresowania ich pieniędzmi. Nie będę mówił o mafii, która była dla mnie elementem Włoch tak oczywistym jak Apeniny czy wyższe od nich Alpy, elementem nieusuwalnym, wrośniętym w układ kostny Italii. Perła Toskanii, Florencja, posiada kilka wpływowych rodzin. Obok nich żyje mafia z baronami, a ich obroty sięgają stu milionów euro na dobę, ale tego w przewodnikach Pascala nie piszą. Na przybliżenie strukturalnych zależności w tej części Włoch przyjdzie czas, pióro odpali jakiś Saviano, a teraz poprzestańmy na tym, że kilku ważnych jegomości kończy włoskie śniadanko i że przy ich stoliku nie ma miejsca dla prostego żołnierza.
W budynku urzędu miejskiego mieściło się pokoi wiele, jak w niebie. Pomiędzy nimi wiły się korytarze, schody i tajemne przejścia niczym na King’s Cross z powieści, którą napisała samotna matka na zasiłku, zanim została pierwszą miliarderką wśród pisarek – w jej przypadku pomoc socjalna zwróciła się z nadwyżką. Dzięki tajemnym przejściom nie istniała możliwość powiązania mojej wizyty z gronem szanownych dżentelmenów, którzy kończyli swoje rogaliki wypełnione pistacjowym kremem.
Nie było wind. Wszedłem na czwarte piętro i przeszedłem przez drzwi, sekretariat, korytarz i kolejny sekretariat. Schodkami w dół i na prawo. Zapomniałem rozrzucać okruszki. Dotarłem do sali, gdzie na uciętych kolumnach spoczywały rzeźby rzymskich cesarzy. Krzepki Oktawian łypał na mnie marmurowymi oczami. Na piersi miał zbroję, chociaż na jego panowanie przypada słynny okres długiego pokoju, podczas którego na świat przyszedł Jezus Chrystus gdzieś tam daleko na zapuszczonej żydowskiej prowincji. Dalej był korytarz i kolejne drzwi, zmieniały się tylko płytki na podłodze i wykończenie. Wiedziałem, że zakreślam literę L w budynku wzniesionym dookoła głównego placu w mieście, którego nie odwiedzają turyści. W Reggio Emilia nie uświadczysz nawet głodnych obiektywów japońskich fotografów amatorów.
Usiadłem na ławeczce przed drewnianymi drzwiami, przez które bez trudu przejechałaby ciężarówka do trzech i pół tony. Pokój był ciemny, bo okna wychodziły na zachód. Na tle beżowej ściany niemal znikałem z widoku przechodzących nieopodal pracowników urzędu i miliona innych instytucji, które gościł ten przepastny budynek. Po dłuższej chwili smukła blondynka z reklamowym uśmiechem zaprosiła mnie do środka. Wskazała krzesło przy stole, na którego blacie zmieściłaby się połowa pasażerów tonącego Titanica, w tym ten przeklęty Leo. Podała mi kawę i zapytała, z czym jem cornetto. Poprosiłem, by mi podała takiego jak ja, pustego w środku. Nie uśmiechnęła się, co bynajmniej mnie nie zdziwiło. Gdy talerzyk wylądował mi koło łokcia, do sali weszło czterech mężczyzn jak czterech jeźdźców Apokalipsy. Na moje oko byli bliscy apopleksji. Na idealnie przystrzyżonych zarostach dostrzegłem pozostałości cukru pudru. Ich nieskazitelne garnitury z pewnością nie posiadały metek, były szyte na miarę. Złote papierośnice chowały się w wewnętrznych kieszeniach marynarek. Wkroczyli pewnie, choć dość swobodnie, bez żadnego tam dreptania do rytmu zestresowanych serc. Usiedli z boku, nie zwracając na mnie większej uwagi, skinęli tylko głowami w moją stronę. Żułem gluten utopiony w krowim mleku. Pycha. Pusty żołądek przyjmie wszystko. Spojrzałem na nich i poczułem się niczym japoński samochód w Detroit. Nie pasowałem do tutejszej fauny.
Po chwili do sali wszedł on.
Marcello Robertini.
Marcella od przeciętności dzieliły lata świetlne, narzucił rzeczywistości swój kolor. Był błyskiem w oku, fioletową apaszką na tle szarego bloku, skrawkiem błękitu na listopadowej kopule nieba. Był przebiśniegiem radości w cuchnącym okopie. Był jak genialna linijka w kiepskim poemacie. Jeden jedyny, Marcello! Urodził się na południu Włoch, żył i pracował na północy. Nie trzeba było go przedstawiać, bo każdy wiedział, kim jest. Człowiekiem o spokojnym spojrzeniu, lecz zabójczych możliwościach. Jego kontakty, wiedza i to, z kim jadał kolację, sprawiały, że bez względu na to, w jakich tarapatach bym się znalazł, nazwisko Robertini otwierało lochy, zmiękczało najtwardsze łydki i wprawiało wyszczekane gardła w vibrato. Wizerunek Marcella nosiłem jak krzyż na piersi, odznakę na klapie, jak ranę z bliska zadaną. Był lakoniczny jak mądrość z ust starożytnego filozofa, co się w sercu pielęgnuje i podlewa codzienną refleksją. Osobisty Gandalf wskazujący kierunek na Mordor. Mój drugi ojciec. Mój opiekun. Moje bezpieczeństwo. Także mój pracodawca, ale nasza przyjaźń była ponad to, nigdy nie chodziło o pieniądze, nigdy. Mógłbym bez końca tak meandrować.
Wyglądał na lat sześćdziesiąt, a miał co najmniej siedemdziesiąt. Mówił, że to zasługa włoskiej kuchni i wina z najciemniejszej półki jego przepastnej piwnicy. Koszula opinała nieco jego wydatny brzuszek nad beżowymi chinosami. Fioletowa apaszka na szyi, zegarek na łańcuszku, w starym stylu. Włosy delikatnie przycięte przy bokach, okulary w brązowych oprawkach i świeżo ogolone policzki. Z nosa przypominał sowę, ale oczy miał nieco węższe niż sowa. Usta małe, jakby Panu Bogu ołówka nie starczyło na więcej kresek. Bez obcasów liczył coś ponad przeciętność, a ręce w śmieszny sposób trzymał wzdłuż tułowia jak pingwin.
Marcello żył w biegu. Zawsze skądś wracał lub dokądś podążał. Rozmawiał lub szedł na rozmowę umówioną na mieście. Podejrzewam, że był wcześniakiem, który zdecydował nie marnować czasu na bezsensowną chlapaninę w maminych wodach płodowych i pierwsze spotkania umówił na połowę ósmego miesiąca po poczęciu. Wyskoczył cesarskim cięciem, by ominąć przestój w ciasnym kanale rodnym, i z porodówki popędził na pierwsze espresso, kierując jednym z miliona projektów. Istniał dla pracy i dzięki temu istniała doskonale działająca organizacja. Przyzwoity i zdroworozsądkowo myślący człowiek określiłby ją mianem bajdurzenia najbardziej wybujałych umysłów wymyślających kolejne poziomy spiskowej teorii dziejów.
Usiadł naprzeciwko mnie, nie zwracając jednak na mnie uwagi. Mówił pośpiesznie i w dialekcie. Prawdopodobnie robił sobie ze mnie jakieś ksenofobiczne żarciki. Nie wiem, kim byli mężczyźni siedzący z boku. Z mafii? Carabinieri? Mogli należeć do obu kategorii jednocześnie. To w końcu Włochy. Nie wnikałem. Kiedy mnie o coś pytali, udawałem idiotę. Dwa razy byłem na posterunku, poznałem kilku włoskich gliniarzy, wszyscy pracowali dla Marcella.
– To by było na tyle – zakończył nasze spotkanie Marcello. – Do wtorku ma to być zrobione.
Mężczyźni wstali i wyszli. Gdy tylko drzwi się za nimi zatrzasnęły, Marcello zaszczycił mnie spojrzeniem, wstał z miejsca i otworzył ku mnie ramiona. Radość zagościła mu w oczach, które odbiły mój uśmiech. Uściskałem staruszka, jak się tuli bliskiego po długiej rozłące. Jedyny człowiek, przed którym nie miałem tajemnic. Zmierzył mnie od stóp po zmęczone oczy.
– Będzie ze dwa lata, Feliks.
– Z okładem…
– Jak sprawy w Grecji?
– Nic nie wyciągnąłem od tej dziewuchy i chyba się zakochałem…
– Żartujesz. Musisz żartować, synu. Chociaż… No dobra, nie, mów lepiej, jak idzie…
– Prawdę mówię, Marcello. Nie wiem, dla kogo ona pracuje. Widziałem ją z najemnikiem, ale to równie dobrze mógł być kontrwywiad. Nie przeszkodziła mi w likwidacji Polenowa. Żadnych sztuczek z jej strony, nawet kulki w potylicę, trochę jakbyśmy naprawdę się w sobie zakochali.
– To byłoby coś, Feliks. Miałem kiedyś narzeczoną, jej zdjęcie nadal stoi w sypialni w moim rodzinnym domu.
– Ta blondynka z włosami spiętymi w przedpotopowy węzeł, którym mogłaby holować amerykańskie krążowniki? – zapytałem.
– Owszem, chyba jedyna moja miłość, no oprócz ciebie, Feliks – spojrzał na mnie tak, jak patrzył mój tatka, kiedy jeszcze żył.
– Nie żartuj, Marcello.
– Nie żartuję, zresztą to ty zacząłeś…
– Masz z nią jakiś kontakt? Z tą blondynką. Będzie ze czterdzieści lat od rozstania, podejrzewam.
– Mam – westchnął Marcello – urywany. Wredna się zrobiła i strasznie się roztyła, trochę mi tę nostalgię burząc…
– Czemu żeście się rozstali? – brnąłem dalej.
– Była jeszcze jedna kobieta, która potrzebowała mnie bardziej, Feliks…
– Gdybyś nie był Włochem, Marcello, zapytałbym, jaka to kobieta…
Marcello się nie uśmiechnął. Oczy mu drgnęły i ugrzęzły gdzieś w przestrzeni jak autyście na samym krańcu spektrum. Dotknął ciemnej jaskini swojego świata, wspomnień o matce, wyborze, szczeniackiej miłości, życiu z krwi i kości z całą jego skalą szarości. Otworzyłby się i powiedział więcej, ale czas jak zwykle nie dawał się ubłagać, galopował, zabierając nam cenne minuty jego napiętego kulturystycznie harmonogramu dnia. Urwał temat tak nagle, jak zaczął, i powrócił do Heleny, dając mi do zrozumienia, że na przyjacielskie pogawędki przyjdzie czas, choćby po drugiej stronie studni, choćby na drugim świecie.
– No to co myślisz o tej Helenie? W co gra? – zapytał.
– Pewnie jest ze służb i jak to służby, wierzy, że broni kraju.
– Gdyby była ze służb, tobym cię wyciągał z kreteńskiego aresztu. W coś gra ta Helena, ale w co?
Marcello wstał i zrobił kilka kroków. Miał problem z kręgosłupem, krzywił się też na twarzy. Tyle informacji w jednej głowie? Musiało go to przytłaczać.
– W cokolwiek by grała, staruszku, Helena nie będzie problemem. Przechodzimy do kolejnej fazy?
– Otóż to. Będziesz miał oczy otwarte na tę dziewuchę, a teraz zlikwidujesz jeszcze jednego człowieka Pirlettiego, tym razem w Antwerpii. Potem spokojnie posiedzisz pod Parmą i będziesz czekał na sygnał.
– Były jakieś sygnały po śmierci Polenowa?
– Trochę szumu wśród rosyjskiej dyplomacji, ale mało informacji. Poszedł jeden czytelny sygnał do Pirlettiego, że idziemy po niego.
– Będzie chciał się bronić, Marcello. Jak postawisz wszystko na ostrzu noża, któraś ze stron w końcu się na niego nadzieje.
– Feliks, ten gnojek myśli, że jest jakimś greckim bogiem. My tylko handlujemy, coraz częściej nieruchomościami zamiast dragów czy broni. On nam psuje wyjście na prostą. Handel bronią i kontakty z terrorystami, tak? Jakbym się cofnął o kilka dobrych lat. Za kogo on się, kurwa, uważa, żeby próbować destabilizować państwa europejskie?
– Nie przesadzaj.
– Jeśli to prawda, że zgromadził listę z nazwiskami i teraz bawi się w kukiełkowy teatrzyk, najwyższy czas to zakończyć.
Marcello uderzył ręką w stół, jakby grał w kiepskim teatrze. Równie dobrze mógł to być pierwszy objaw wylewu. Poczułem się w obowiązku uspokoić przyjaciela.
– Za kilka miesięcy będzie po wszystkim, a ty spokojnie przejdziesz na emeryturę.
– Wiem nawet, dokąd pojadę…
– Peru?
– Blisko, wszystko ci zdradzę, ale najpierw konkrety. Antwerpia!
– Zamieniam się w słuch…
Wyjął kartkę i wiecznym piórem zaczął pisać, potem rysować, na powrót pisać i objaśniać. Jak na korepetycjach z chemii. Ziewnąłem i wbiłem wzrok w kartkę. Za nim poszedłbym w ogień. Czym przy tym jest likwidacja przekupnego bankiera chowającego się w diamentowej dzielnicy Antwerpii? Wszystko było częścią jakiegoś planu, a czystki kolejnymi zakrętami w chaosie. Byliśmy już na finiszu, to dodawało mi otuchy. Za niedługo emerytura Marcella i moja na greckich wyspach. Marzyłem o domku z drewnianą ścianą, gdzie przyczepiałbym pinezkami kartki z Peru czy innego miejsca, do którego uda się Marcello. Teraz jednak w skupieniu lustrowaliśmy instrukcje na kartce, która spłonie, zanim wyschnie atrament jego wiecznego pióra. Będę mieć sekundy na zapamiętanie adresów, numerów i szczegółów zadania w Antwerpii.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
(wł.) cornetto – rogalik. [wróć]
(wł.) centro storico – stare miasto. [wróć]