Fikołek - Artur Miłoń - ebook

Fikołek ebook

Artur Miłoń

4,6

Opis

Dobrego, złe początki. Świadectwo wielu sprzeczności, trudnych, ale też bardzo dobrych momentów życia. Opowieść o nadziei i o tym, że trzeba marzyć. Jednak to nie wszystko. Czasem warto dać się ponieść temu, co los szykuje dla nas samych. Wykorzystać każdy talent i życiowe szanse. Pomagać sobie pracą i zaangażowaniem. Nie poddawać się. Przecież bywa różnie. W końcu życie jest pełne niespodzianek i może się zdarzyć tak, że pewnego dnia, nieoczekiwanie przerośnie nasze najśmielsze marzenia. 

 

Fikołek to historia człowieka z niewielkiego miasta z bagażem trudnego dzieciństwa. Pomimo niepewnego startu został czołowym akrobatą w Polsce i przez wiele lat pracował w Las Vegas w jednym z najlepszych spektakli na świecie Cirque du Soleil. Poznał tam wielu wspaniałych ludzi, a potem wrócił do kraju i rozpoczął studia. Został adwokatem. Ostatnio dość przypadkowo zajął się pisaniem tekstów do piosenek i jest już po wydaniu pierwszej płyty w światowej obsadzie. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 193

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (5 ocen)
3
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kalina86

Dobrze spędzony czas

Bardzo interesujący człowiek i ciekawa historia. Życie niesie nam nieznane i tylko od nas zależy którą drogą pójdziemy. Nie można się poddawać i trzeba marzyć, kto wie co przyniesie los.
00

Popularność




FIKOŁEK

Co­py­ri­ght © by Ar­tur Mi­łoń, 2024

Tekst, wy­bór zdjęć

Ar­tur Mi­łoń

Re­dak­cja i ko­rek­ta

Bar­ba­ra Ka­szu­bow­ska i Ar­tur Mi­łoń

Zdjęcie głów­ne okład­ki i zdjęcia se­syj­ne

Ju­sty­na Pru­szy­ńska

Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne, skład i ła­ma­nie

JNK Gra­ftekst Ju­sty­na No­wa­czyk

e-mail: just.no­wa­czyk@gma­il.com

Przez chwi­le, dni, lata nie­za­pla­no­wa­ne

Zmie­rzam przed sie­bie za­wsze w nie­zna­ne

Słu­cha­jąc nie­zmien­nie we­wnętrz­ne­go gło­su

Cier­pli­wie cze­kam na ko­lej­ny wer­dykt losu

A.M.

Dla Da­nu­si, Mi­śki, Tym­ka i Min­ka

Wstępik

– Z pana to taki mu­rarz, tyn­karz, akro­ba­ta – rzu­cił do mnie nie­świa­do­mie pe­wien zna­jo­my.

– Tak wła­śnie jest – od­po­wie­dzia­łem. Mam za­wód tech­ni­ka bu­dow­la­ne­go i do tego by­łem akro­ba­tą, no­ta­be­ne człon­kiem ka­dry Pol­ski. Te­raz je­stem ad­wo­ka­tem i pi­szę tek­sty pio­se­nek a po dro­dze by­łem jesz­cze ar­ty­stą Ci­rque du So­le­il. Do­ło­żę jesz­cze pra­cę na­uczy­cie­la i epi­zod za­trud­nie­nia w ka­mie­nio­ło­mach. Wy­kres mo­je­go ży­cia to nie ja­kaś tam li­nia pro­sta. Od kie­dy pa­mi­ętam, pędzęza­kręta­mi wzdłuż si­nu­so­idy i szcze­rze mó­wi­ąc nie wy­obra­żam so­bie ro­bić tego ina­czej.

Tak już było za­wsze. Pew­nie tuż przed mo­imi na­ro­dzi­na­mi Bóg po­roz­rzu­cał okru­chy mo­jej du­szy, gdzie tyl­ko się dało. Dla­te­go też od sa­mych na­ro­dzin je­stem w nie­ustan­nej pod­ró­ży i po­szu­ki­wa­niu sa­me­go sie­bie. Może kie­dyś przyj­dzie taki dzień i po­zbie­ram się w ca­ło­ść.

Nie pla­no­wa­łem ży­cia. Nie było go­to­wych sce­na­riu­szy. Bra­łem to, co po­da­ne było mi na ta­le­rzu. Nie mia­łem nad sobą kon­tro­li i tym bar­dziej nie lu­bi­łem kon­tro­lo­wać. Kon­trola ogra­ni­cza i wy­kra­da z nas ela­stycz­no­ść. Za­wsze wo­la­łem w ży­ciu spon­ta­nicz­no­ść. Pi­ęk­no ży­cia po­le­ga bo­wiem na jego nie­prze­wi­dy­wal­no­ści. Ko­cha­łem nie­spo­dzian­ki i ucie­kałem od ludz­kiej ro­bo­ty­ki. W mi­ędzy­cza­sie przy­pad­ki rządzi­ły moim lo­sem. Tak przy­naj­mniej mi się wy­da­wa­ło. A może było wręcz od­wrot­nie? Sam już nie wiem. Mój do­bry przy­ja­ciel nie­jed­no­krot­nie po­wta­rzał, że w moim ży­ciu nie było przy­pad­ku i wszyst­ko, co osi­ągnąłem, było re­zul­ta­tem mo­jej ci­ężkiej pra­cy. Może miał ra­cję? A może Ty, czy­tel­ni­ku, od­po­wiesz mi na to py­ta­nie?

Z jed­nym mu­szę się jed­nak zgo­dzić: ży­cie prze­ro­sło moje ma­rze­nia. Przy­nio­sło mi o wie­le wi­ęcej niż to, co od dnia na­ro­dzin było za­pi­sa­ne dla mnie w gwiaz­dach.

V. „Oh Ca­na­da”

Już w trak­cie dru­gie­go roku stu­diów na uczel­ni AWF we wrze­śniu 1997 r.roz­po­cząłem pra­cę w szko­le pod­sta­wo­wej jako na­uczy­ciel wy­cho­wa­nia fi­zycz­ne­go. Mia­łem wów­czas dwa­dzie­ścia je­den lat i by­łem naj­młod­szym bel­frem uczącym w szko­le. Na po­cząt­ku bar­dzo ucie­szy­łem się z za­trud­nie­nia. Cza­sy nie na­le­ża­ły do najła­twiej­szych i wci­ąż trud­no było o pra­cę. Pró­bo­wa­łem wcze­śniej na bu­do­wie i w ka­mie­nio­ło­mach, ale nie pa­so­wa­łem tam men­tal­nie ani fi­zycz­nie. Tym­cza­sem za­trud­nie­nie w szko­le było w mia­rę sta­bil­ne i pie­ni­ądze, choć małe, wy­pła­ca­no za­wsze na czas. Pra­ca nie na­le­ża­ła jed­nak do najła­twiej­szych. By­łem mło­dy i nie­do­świad­czo­ny, a do tego szko­ła, w któ­rej pra­co­wa­łem, nie mia­ła sali gim­na­stycz­nej. W cza­sie desz­czu za­jęcia od­by­wa­ły się w ko­ry­ta­rzach bu­dyn­ku szkol­ne­go lub w ma­łej sal­ce o po­wierzch­ni trzy­dzie­stu me­trów kwa­dra­to­wych. Wy­my­śla­łem więc prze­ró­żne ćwi­cze­nia, żeby tyl­ko czym­kol­wiek za­jąć uczniów w kla­sach li­czących po trzy­dzie­ści osób. W ta­kie dni kom­fort pra­cy był kiep­ski. Z ko­lei po ob­fi­tych opa­dach śnie­gu gra­li­śmy w pi­łkę na za­śnie­żo­nym bo­isku. Po­mi­mo szcze­rych chęci i sta­rań nie mo­głem od­na­le­źć się w tym za­wo­dzie. Jed­na­kże w domu wci­ąż wszyst­kie­go bra­ko­wa­ło i mu­sia­łem za­ra­biać na sie­bie, aże­by cho­ciaż opła­cić stu­dia. Jed­no­cze­śnie pra­co­wa­łem też w ro­dzi­mym klu­bie w cha­rak­te­rze tre­ne­ra tram­po­li­ny. Gra­fik mia­łem bar­dzo na­pi­ęty. Nie­zwłocz­nie po pra­cy w szko­le pędzi­łem bez obia­du do klu­bu. Na ko­niec dnia po­zo­sta­wał mi jesz­cze wła­sny in­ten­syw­ny tre­ning tram­po­li­ny. Prze­bie­ra­łem się i tre­no­wa­łem do go­dzi­ny dzie­wi­ęt­na­stej. Przed dwu­dzie­stą zmęczo­ny wra­ca­łem do domu i nie mia­łem już ocho­ty na nic wi­ęcej. By­wa­łem zre­zy­gno­wa­ny.

Pod ko­niec wrze­śnia 1997 r. oka­za­ło się, że mało zna­ny w Pol­sce Ci­rque du So­le­il po­szu­ki­wał akro­ba­tów do pra­cy w Las Ve­gas. Wten­czas w Las Ve­gas pra­co­wa­ło już trzech zna­jo­mych Po­la­ków, w tym dwóch z Ja­wo­ra: Ma­rek Hacz­kie­wicz i Zdzi­sław Pe­łka. To wła­śnie oni za­su­ge­ro­wa­li wło­da­rzom cyr­ku ja­wor­skich skocz­ków. Ru­szy­ły in­ten­syw­ne po­szu­ki­wa­nia. Z po­cząt­ku nie bra­no mnie pod uwa­gę. By­łem o dzie­si­ęć cen­ty­me­trów za wy­so­ki na stan­dar­dy i po­trze­by spek­ta­klu. W pierw­szej ko­lej­no­ści roz­wa­ża­no za­trud­nie­nie ni­ższych ode mnie: bra­ta Sław­ka oraz ko­le­gę z klu­bu Ja­ku­ba. O re­kru­ta­cji do­wie­dzia­łem się przy­pad­ko­wo. Pod­czas za­wo­dów pu­cha­ru Pol­ski Kuba za­czął gło­śno prze­chwa­lać się wy­lo­tem do Sta­nów i pra­cą w cyr­ku. W tam­tym mo­men­cie szcze­rze mu tego za­zdro­ści­łem. Raz już mia­łem i stra­ci­łem po­dob­ną szan­sę. Jed­no­cze­śnie by­łem lek­ko za­sko­czo­ny tym, że ofer­ta pra­cy w cyr­ku była trzy­ma­na przede mną w ta­jem­ni­cy. Na­wet brat mi nie po­wie­dział. Cóż, pew­nie nie chciał ro­bić mi przy­kro­ści. Inna spra­wa, że w tam­tym cza­sie nie prze­pa­da­łem za przed­sta­wie­nia­mi cyr­ko­wy­mi i myśl o pra­cy na sce­nie cyr­ko­wej nie za bar­dzo mnie eks­cy­to­wa­ła. Co in­ne­go per­spek­ty­wa wy­lo­tu do pra­cy w USA. Ta była już dla mnie bar­dzo atrak­cyj­na. Ma­rzy­łem o na­uce języ­ka an­giel­skie­go i o do­stępie do wszyst­kich wy­daw­nictw mu­zycz­nych.

Chło­pa­ki ru­szy­ły z przy­go­to­wa­nia­mi i na po­cząt­ku pa­ździer­ni­ka 1997 r. za­pla­no­wa­ły re­je­stra­cję wła­snych umie­jęt­no­ści na tram­po­li­nie. Już wte­dy Ci­rque nie za­trud­niał w ciem­no i wy­ma­gał za­pre­zen­to­wa­nia od­po­wied­nie­go ma­te­ria­łu do oce­ny. Re­je­stra­cja mia­ła miej­sce w so­bo­tę. By­li­śmy na sali tre­nin­go­wej tyl­ko we trzech, a z nami ka­me­ra VHS. Pa­no­wa­ła złota pol­ska je­sień. Za okna­mi wy­pe­łnio­ne me­lan­cho­lią pi­ęk­ne wi­do­ki ko­lo­ro­wych li­ści opa­da­jących z drzew. Zmęczo­ny po ca­ło­noc­nej im­pre­zie, moc­no za­kra­pia­nej al­ko­ho­lem, nie po­tra­fi­łem ze­brać my­śli. Nie zwa­ża­łem na for­mę spor­to­wą. Mia­łem się po­ja­wić na sali tre­nin­go­wej je­dy­nie do po­mo­cy i moje sa­mo­po­czu­cie nie mia­ło wi­ęk­sze­go zna­cze­nia. W trak­cie na­gry­wa­nia za­chęco­no mnie jed­nak do wzi­ęcia udzia­łu w tre­nin­gu i re­je­stra­cji wła­snych umie­jęt­no­ści. W ko­ńcu ta­śmy VHS było wy­star­cza­jąco dużo dla nas trzech. To wła­śnie wte­dy od nie­chce­nia i na lu­zie sko­czy­łem naj­trud­niej­szą ru­ty­nę w ży­ciu. Ni­g­dy pó­źniej nie po­wtó­rzy­łem cze­goś ta­kie­go. Na moje szczęście pe­łne na­gra­nie z tego wy­czy­nu za­cho­wa­ło się do dzi­siaj.

Za­raz po sko­ńcze­niu na­grań wy­sła­li­śmy ma­te­riał do sie­dzi­by cyr­ku w Mont­re­alu. Ad­res do­sta­li­śmy od Mar­ka. Po­tem mie­li­śmy je­dy­nie cze­kać na in­for­ma­cję zwrot­ną. Po kil­ku dniach spra­wa przy­gasła i wró­ci­li­śmy do co­dzien­nych obo­wi­ąz­ków. W tam­tym cza­sie przy­go­to­wy­wa­łem się do Mi­strzostw Eu­ro­py w Ein­dho­ven i mia­łem zgo­ła inne prio­ry­te­ty. Nie­pew­ną per­spek­ty­wę pra­cy w Ci­rque od­su­nąłem na dal­szy plan. Wo­la­łem się nie na­kręcać. Już raz mi nie wy­szło. W na­tło­ku obo­wi­ąz­ków na­wet za­po­mnia­łem o wy­sła­nym ma­te­ria­le. W li­sto­pa­dzie do­wie­dzie­li­śmy się, że na­sze na­gra­nia nie do­ta­rły jesz­cze do Mont­re­alu, a re­kru­ta­cja w Ci­rque na­bie­ra­ła tem­pa. Brak na­grań dys­kwa­li­fi­ko­wał nas już na sa­mym po­cząt­ku. Mo­ty­wo­wa­ni i po­na­gla­ni przez eki­pę Po­la­ków z Ve­gas po­now­nie wy­sła­li­śmy na­gra­nie do Mont­re­alu pod ten sam ad­res – i znów bez­sku­tecz­nie. Szan­sa na przy­go­dę ży­cia od­da­la­ła się dla nas wszyst­kich. Na na­sze szczęście zna­jo­mi nie pod­da­wa­li się i w dal­szym ci­ągu na­ci­ska­li na prze­ka­za­nie na­grań. Co jed­nak jesz­cze mo­gli­śmy zro­bić? Ka­se­ta była już wy­sła­na dwa razy i nie do­cie­ra­ła do celu. Nie mie­li­śmy już po­my­słu, lecz naj­wy­ra­źniej ktoś czu­wał nade mną. Był gru­dzień 1997 r. i czas przedświ­ątecz­nych za­ku­pów. Tknęło mnie wte­dy, aże­by wstąpić do ma­łe­go skle­pu spo­żyw­cze­go, któ­re­go za­zwy­czaj nie od­wie­dza­łem. Spo­tka­łem tam Ada­ma, bra­ta Mar­ka Hacz­kie­wi­cza. Zło­ży­łem mu świ­ątecz­ne ży­cze­nia i kur­tu­azyj­nie spy­ta­łem o pla­ny na świ­ęta i syl­we­stra. Za­sko­czo­ny do­wie­dzia­łem się, że wła­śnie szy­ko­wał się do wy­lo­tu do Las Ve­gas. Ko­rzy­sta­jąc z oka­zji, po­pro­si­łem więc Ada­ma o prze­ka­za­nie ka­se­ty Mar­ko­wi. Dla mnie była to ostat­nia szan­sa do­star­cze­nia na­gra­nia do cyr­ku. Jak się pó­źniej oka­za­ło – sku­tecz­na. Ma­rek nie tra­cił cza­su i wy­słał na­gra­nia we­wnętrz­ną pocz­tą cyr­ku z Ve­gas pro­sto do Mont­re­alu. Tym ra­zem ka­se­ta do­ta­rła do biu­ra Ci­rque bez pro­ble­mu. Pó­źniej już w cza­sie po­by­tu w Mont­re­alu do­wie­dzia­łem się, że kod pocz­to­wy na wcze­śniej­szych wy­sy­łkach był nie­pra­wi­dło­wy i wy­sła­ne prze­ze mnie ka­se­ty do­ta­rły do cyr­ku do­pie­ro wio­sną 1998 r., za­tem daw­no już po za­ko­ńcze­niu re­kru­ta­cji.

Na po­cząt­ku stycz­nia 1998 r. za­dzwo­nił w domu te­le­fon. Było pó­źno, oko­ło dwu­dzie­stej trze­ciej. By­łem po kil­ku pi­wach i wła­śnie ogląda­łem w te­le­wi­zji kon­cert ze­spo­łu Ra­in­bow. Bar­dzo zdzi­wił mnie te­le­fon o tak nie­ty­po­wej po­rze. W pierw­szym od­ru­chu po­my­śla­łem, że to po­my­łka lub głu­pi żart. Zi­gno­ro­wa­łem dzwo­nek i wró­ci­łem do ogląda­nia kon­cer­tu. Po krót­kiej chwi­li te­le­fon roz­dzwo­nił się po­now­nie. Zi­ry­to­wa­ny pod­nio­słem słu­chaw­kę, go­tów po­wie­dzieć, co o tym my­ślę. Usły­sza­łem jed­nak mężczy­znę mó­wi­ące­go po an­giel­sku. Mało z tego ro­zu­mia­łem. Na szczęście efekt bu­zu­jące­go w ży­łach chmie­lu spo­wo­do­wał, że ła­ma­ną an­gielsz­czy­zną po­pro­si­łem o te­le­fon na­za­jutrz. Brzmia­ło to mniej wi­ęcej tak: to­mor­row five o’clock.

Na­stęp­ne­go dnia po­pro­si­łem o po­moc w tłu­ma­cze­niu roz­mo­wy Mar­ka Skrze­lew­skie­go. Cze­ka­li­śmy więc o pi­ątej ra­zem na te­le­fon. Za­dzwo­nił o umó­wio­nej go­dzi­nie. Z roz­mo­wy wy­ni­ka­ło, że Ci­rque był za­in­te­re­so­wa­ny za­kon­trak­to­wa­niem tyl­ko dwóch akro­ba­tów. W pierw­szej ko­lej­no­ści na tre­nin­gi w Mont­re­alu, a na­stęp­nie z mo­żli­wo­ścią pod­pi­sa­nia kon­trak­tu na pracę w Las Ve­gas. Za­in­te­re­so­wa­ni byli moim bra­tem i Ja­ku­bem, ja po­zo­sta­wa­łem re­zer­wo­wym. Ocze­ki­wa­li nie­zwłocz­nej de­kla­ra­cji wspó­łpra­cy. Po­zo­sta­wio­no nam kil­ka dni na prze­my­śle­nie ca­łej spra­wy. Po­now­nie umó­wi­li­śmy się na te­le­fon. To nie były ła­twe de­cy­zje. Ka­żdy z nas miał wła­sne ży­cie oso­bi­ste i za­wo­do­we. Per­spek­ty­wa po­rzu­ce­nia wszyst­kie­go i ru­sze­nia w nie­zna­ne nie na­le­ża­ła do naj­bar­dziej obie­cu­jących. Mój brat miał małe dziec­ko. Ja­kub za­ko­cha­ny po uszy wła­śnie le­czył kon­tu­zje ze­rwa­nych ści­ęgien ko­la­na.

Na ko­lej­ną roz­mo­wę ze­bra­li­śmy się w domu u Ja­ku­ba. Tam­te­go dnia mie­li­śmy osta­tecz­nie zde­cy­do­wać o przy­jęciu lub od­rzu­ce­niu za­pro­sze­nia do pra­cy w cyr­ku. Te­le­fon za­dzwo­nił jak za­wsze o umó­wio­nej go­dzi­nie. Ma­rek po­now­nie pro­wa­dził roz­mo­wę po an­giel­sku. Tłu­ma­czył nam na bie­żąco jej prze­bieg. Bez nie­go nie da­li­by­śmy rady się do­ga­dać. Sie­dzie­li­śmy po ca­łym po­ko­ju i z za­in­te­re­so­wa­niem słu­cha­li­śmy tego, co nam prze­ka­zy­wał. Pa­da­ły klu­czo­we py­ta­nia po ko­lei do ka­żde­go z nas. W pierw­szej ko­lej­no­ści za­py­ta­no mo­je­go bra­ta, czy chcia­łby pra­co­wać dla cyr­ku. Od­mó­wił bez na­my­słu. Kuba zre­zy­gno­wał rów­nie szyb­ko jak mój brat. Za­py­ta­no mnie jako ostat­nie­go. Bez wa­ha­nia wy­ra­zi­łem zgo­dę. Po odło­że­niu słu­chaw­ki w po­miesz­cze­niu na­sta­ła głu­cha ci­sza. Chy­ba wszy­scy zda­li­śmy so­bie spra­wę z kon­se­kwen­cji na­szych de­cy­zji. Nie wiem jak resz­ta, ale ja bar­dzo cie­szy­łem się z pod­jęcia rzu­co­ne­go mi wy­zwa­nia.

Ko­lej­na roz­mo­wa te­le­fo­nicz­na, już tyl­ko ze mną, mia­ła do­ty­czyć szcze­gó­łów mo­je­go przy­lo­tu do Mont­re­alu. Po dwóch ty­go­dniach te­le­fon za­dzwo­nił raz jesz­cze. Był po­nie­dzia­łek, a Ci­rque chciał mnie wi­dzieć w Mont­re­alu za trzy dni, w czwar­tek. Nie by­łem na to go­to­wy. Po­trze­bo­wa­łem cza­su na ogar­ni­ęcie spraw. Po krót­kich ne­go­cja­cjach dano mi do dys­po­zy­cji dwa ty­go­dnie.

Od tego mo­men­tu wszyst­ko po­to­czy­ło się bar­dzo szyb­ko. Kon­trakt tre­nin­go­wy oraz do­ku­men­ty do wizy zo­sta­ły prze­fak­so­wa­ne. Bi­le­ty na sa­mo­lot mia­ły być do­star­czo­ne za po­śred­nic­twem ku­rie­ra na ad­res do­mo­wy. Nie zwol­ni­łem się z pra­cy – wzi­ąłem bez­płat­ny dwu­mie­si­ęcz­ny urlop na wy­pa­dek, gdy­by nic nie wy­szło z pra­cą w cyr­ku. Na­de­sła­ny kon­trakt do­ty­czył bo­wiem dwu­mie­si­ęcz­ne­go okre­su prób­ne­go i nie gwa­ran­to­wał dal­sze­go za­trud­nie­nia. Na AWF wzi­ąłem rocz­ny urlop dzie­ka­ński. Ku­pi­łem cie­płe rze­czy i ogar­nąłem den­ty­stę. Po­zo­sta­ła do za­ła­twie­nia wiza, cze­ka­ła mnie więc pod­róż do War­sza­wy. W czwart­ko­wy wie­czór uda­łem się au­to­bu­sem do sto­li­cy, do sie­dzi­by am­ba­sa­dy Ka­na­dy. Pod­róż trwa­ła całą noc. Po­dzi­ębio­ny, zmar­z­ni­ęty i głod­ny wy­sia­dłem na Dwor­cu Cen­tral­nym w War­sza­wie. Wszyst­ko było wte­dy po­za­my­ka­ne, lu­dzie pędzi­li do pra­cy, a ja nie mia­łem do­kąd się udać. Przez dwie go­dzi­ny kręci­łem się bez celu, pró­bu­jąc odro­bi­nę się ogrzać w wy­chło­dzo­nych po­miesz­cze­niach dwor­ca. Na­stęp­nie uda­łem się w kie­run­ku am­ba­sa­dy. Na miej­scu za­sta­łem ko­lej­kę, wszy­scy cze­ka­li na otwar­cie drzwi. Za­raz na we­jściu otrzy­ma­łem do wy­pe­łnie­nia wnio­sek o wizę. Usia­dłem w przy­tul­nym i cie­płym ko­ry­ta­rzu i przez dłu­ższą chwi­lę sie­dzia­łem w bez­ru­chu w kom­for­to­wym wnętrzu. Cze­ka­łem, aż tem­pe­ra­tu­ra cia­ła wró­ci do wła­ści­we­go po­zio­mu. Po­czu­łem się le­piej. Za­raz po­tem prze­ra­żo­ny zo­rien­to­wa­łem się, że py­ta­nia w kwe­stio­na­riu­szu do wizy były wy­łącz­nie po an­giel­sku i fran­cu­sku. Nic nie ro­zu­mia­łem. Bar­dzo uprzej­mie i rów­nie na­iw­nie po­pro­si­łem więc o po­moc pra­cow­ni­cę am­ba­sa­dy. Ta, dość moc­no zi­ry­to­wa­na pro­śbą, od­mó­wi­ła. Wró­ci­łem na miej­sce zre­zy­gno­wa­ny. Prze­szko­da języ­ko­wa była dla mnie nie do prze­jścia. Nie mia­łem też w za­pa­sie ko­lej­ne­go dnia na za­ła­twie­nie spra­wy. Am­ba­sa­da mia­ła ści­śle okre­ślo­ne dni i go­dzi­ny przyj­mo­wa­nia wnio­sków o wizę. Czas ucie­kał nie­ubła­ga­nie, a wraz z nim pra­ca za oce­anem. Mia­łem pre­ten­sje do sa­me­go sie­bie, że to, co naj­wa­żniej­sze, jak zwy­kle zo­sta­wi­łem na ostat­nią chwi­lę. Był pi­ątek, ko­niec ty­go­dnia, a mój wy­lot do Ka­na­dy pla­no­wa­ny był w po­nie­dzia­łek. Po­zo­sta­ły mi dwie go­dzi­ny w am­ba­sa­dzie i nie mia­łem cza­su na od­szu­ka­nie po­mo­cy w War­sza­wie, w któ­rej by­łem prze­cież pierw­szy raz w ży­ciu. Z ka­żdą upły­wa­jącą mi­nu­tą wi­zja wy­lo­tu do Mont­re­alu zni­ka­ła za ho­ry­zon­tem. Wte­dy to po­moc przy­szła do­słow­nie zni­kąd. Nie­zna­jo­my mężczy­zna, praw­do­po­dob­nie wi­dząc moją bez­rad­no­ść i za­kło­po­ta­nie, pod­sze­dł i bez­in­te­re­sow­nie po­mó­gł wy­pe­łnić cały wnio­sek. Kim­kol­wiek by­łeś wte­dy czło­wie­ku, bar­dzo Ci dzi­ęku­ję!

Za­raz po tym zło­ży­łem wnio­sek na ręce mo­jej ulu­bio­nej pra­cow­ni­cy am­ba­sa­dy. Wy­ra­źnie była nie­za­do­wo­lo­na z mo­je­go suk­ce­su. Cóż, ona zo­sta­wa­ła w am­ba­sa­dzie, a ja le­cia­łem do Ka­na­dy. Kil­ka go­dzin pó­źniej w moim pasz­por­cie wid­nia­ła ka­na­dyj­ska wiza wraz z po­zwo­le­niem na pra­cę w cyr­ku. For­mal­nie by­łem go­to­wy do wy­lo­tu. W dal­szym ci­ągu bra­ko­wa­ło mi jed­nak bi­le­tów lot­ni­czych. Wy­sła­ne Fe­dE­xem lada chwi­la mia­ły być do­ręczo­ne. Pew­ny, że się po­ja­wią, nie zwa­ża­łem na ich brak, wró­ci­łem do domu i roz­po­cząłem pa­ko­wa­nie. W so­bo­tę po­sze­dłem jesz­cze na bal stud­niów­ko­wy i do­brze się ba­wi­łem. Na­stęp­ne­go dnia przez całą nie­dzie­lę że­gna­łem się z naj­bli­ższą ro­dzi­ną i przy­ja­ció­łmi. Po­że­gna­nia oka­za­ły się znacz­nie trud­niej­sze, ani­że­li to so­bie wy­obra­ża­łem. Im bli­żej było wy­lo­tu, tym trud­niej to zno­si­łem. Nie chcia­łem ni­ko­mu oka­zy­wać smut­ku. Na ko­niec za­mknąłem się więc w ła­zien­ce i ry­cza­łem jak bóbr. Mia­łem le­cieć w nie­zna­ne i tak na­praw­dę nie wie­dzia­łem, co mnie cze­ka w tak od­le­głym kra­ju. Po­my­śla­łem pre­ten­sjo­nal­nie, że ży­cie po­trak­to­wa­ło mnie bar­dzo okrut­nie, sko­ro zo­sta­łem zmu­szo­ny do opusz­cze­nia ro­dzin­ne­go domu, dziew­czy­ny, przy­ja­ciół i wy­lo­tu w nie­zna­ne do ob­ce­go mi świa­ta.

W nie­dziel­ny wie­czór by­łem już wy­pła­ka­ny i go­to­wy. Cze­ka­ła mnie dłu­ga pod­róż sa­mo­cho­dem do sto­li­cy. Wci­ąż nie mia­łem bi­le­tów lot­ni­czych, mimo to po­sta­no­wi­łem ru­szyć w tra­sę. Li­czy­łem na to, że bi­le­ty będą do od­bio­ru na lot­ni­sku. Pod­róż da­ewoo tico za­jęła nam po­nad osiem go­dzin. Spa­łem, a w chwi­lach prze­bu­dze­nia nie mo­głem ogar­nąć emo­cji i ci­cho szlo­cha­łem. W biu­rze Air Fran­ce do­wie­dzia­łem się, że nie było dla mnie żad­nych bi­le­tów lot­ni­czych do od­bio­ru. Co wi­ęcej, nie było mo­żli­wo­ści wy­da­nia wtór­ni­ków, choć wid­nia­łem na li­ście pa­sa­że­rów lotu. Nie wie­dzia­łem, co ro­bić: wy­lot za dwie go­dzi­ny, a ja bez bi­le­tów. Po­de­ner­wo­wa­ny za­dzwo­ni­łem do domu, a tam ku­rier Fe­dE­exu wła­śnie do­ręczał mo­jej ma­mie bi­le­ty. To jesz­cze nic. Z roz­mo­wy z ku­rie­rem oka­za­ło się, że miał moje bi­le­ty przez cały week­end w miej­sco­wo­ści od­da­lo­nej od mo­je­go domu o nie­ca­łe 40 km. By­łem tak bli­sko, że mo­głem ode­brać prze­sy­łkę oso­bi­ście. Spa­ni­ko­wa­ny na­tych­miast za­dzwo­ni­łem do Mar­ka. Ten prze­fak­so­wał do cyr­ku in­for­ma­cję o za­ist­nia­łej prze­szko­dzie. W Mont­re­alu była do­pie­ro trze­cia rano. Nic nie mo­gli­śmy wskó­rać i mu­sia­łem wra­cać do domu.

Nie mia­łem bla­de­go po­jęcia, co da­lej. Bi­le­ty na lot do Mont­re­alu kosz­to­wa­ły for­tu­nę. Na szczęście tego sa­me­go dnia Ci­rque po­in­for­mo­wał mnie o zmia­nie ter­mi­nu wy­lo­tu na naj­bli­ższy czwar­tek. Tym ra­zem bi­le­ty mia­ły na mnie cze­kać w sie­dzi­bie Air Fran­ce na lot­ni­sku w War­sza­wie. Mia­łem do­dat­ko­we trzy dni w domu i to mnie aku­rat uspo­ko­iło. Raz jesz­cze na spo­koj­nie mo­głem po­że­gnać się ze wszyst­ki­mi. Tym ra­zem nie pła­ka­łem aż tyle i ru­szy­łem do War­sza­wy au­to­bu­sem z dru­gim bra­tem Dar­kiem. W dniu 29 stycz­nia 1998 r. pierw­szy raz w ży­ciu wsia­dłem na po­kład sa­mo­lo­tu, bo­ein­ga 737, któ­ry le­ciał do Pa­ry­ża. To było nie­za­po­mnia­nie do­świad­cze­nie. Wresz­cie zre­ali­zo­wa­łem ma­rze­nie o lo­cie sa­mo­lo­tem. Od naj­młod­szych lat wpa­try­wa­łem się w nie­bo na sa­mo­lo­ty prze­la­tu­jące nad moją gło­wą. Pa­trząc na nie, sta­ra­łem się od­gad­nąć, ja­kie to uczu­cie: lotu i prze­by­wa­nia w prze­stwo­rzach. Naj­bar­dziej w tym wszyst­kim za­sma­ko­wał mi start sa­mo­lo­tu i moc jego wy­nie­sie­nia w prze­stwo­rza. Go­rzej było z wa­ha­nia­mi ci­śnie­nia. Mia­łem wra­że­nie pod­czas lotu, że gło­wa mi pęk­nie. Do­pie­ro po la­tach do­wie­dzia­łem się, że wszyst­ko to mia­ło zwi­ązek z za­tka­ny­mi za­to­ka­mi. Kil­ka ta­ble­tek na ból za­tok i lot sa­mo­lo­tem prze­sta­wał być bo­le­sny. Po krót­kim lo­cie z war­szaw­skie­go lot­ni­ska wy­lądo­wa­łem na lot­ni­sku de Gaul­le’a w Pa­ry­żu. Port lot­ni­czy zro­bił na mnie ogrom­ne wra­że­nie. Nie wiem jak, ale dość szyb­ko zna­la­złem na nim miej­sce na­stęp­ne­go wy­lo­tu. Ko­lej­ny lot, już bez­po­śred­nio do Mont­re­alu, od­by­łem po­tężnym bo­ein­giem 747. To było ca­łko­wi­cie inne do­świad­cze­nie la­ta­nia. Sa­mo­lot był prze­ogrom­ny. Do tego do­sta­łem miej­sce przy sa­mym oknie i mo­głem po­dzi­wiać cały świat z lotu pta­ka.

Oprócz do­znań wi­zu­al­nych oswa­ja­łem się jed­no­cze­śnie z ob­cym śro­do­wi­skiem. Z bie­gu za­cząłem szli­fo­wać an­giel­ski, acz­kol­wiek po­cząt­ki nie były zbyt uda­ne, a wręcz ko­micz­ne. Na py­ta­nie roz­da­jącej po­si­łek ste­war­des­sy chic­ken or fish? od­po­wie­dzia­łem pew­ny sie­bie: double scotch, ple­ase. Wi­dząc za­kło­po­ta­nie na twa­rzy ko­bie­ty, po­wtó­rzy­łem gło­śniej. Do ak­cji wkro­czył sie­dzący obok mężczy­zna. Do­ta­rło do mnie. Do­sta­łem kur­cza­ka i po­dwój­ną szkoc­ką. Do ko­ńca lotu już się nie od­zy­wa­łem, a po prze­szło sied­miu go­dzi­nach wy­lądo­wa­łem w Mont­re­alu. Na lot­ni­sku cze­ka­ła mnie od­pra­wa cel­na, tym ra­zem w języ­ku fran­cu­skim. Tu już nie szło o wy­bór kur­cza­ka i ryby. Fran­cu­ski zna­łem je­dy­nie z re­fre­nu hitu z cza­su PRL-u: Com­ment ça va? Com­me ci, com­me ci, com­me ci, com­me ça. Ani sło­wa wi­ęcej. Na moje szczęście do­ku­ment wizy pra­cow­ni­czej, wy­sta­wio­ny na rzecz Ci­rque, oka­zał się zba­wie­niem. Cel­nik uśmiech­nął się tyl­ko do mnie i prze­pu­ścił da­lej. W hali przy­lo­tów ocze­ki­wał pra­cow­nik cyr­ku z wy­pi­sa­nym na ta­blicz­ce du­ży­mi li­te­ra­mi na­zwi­skiem MI­LON. Po­czu­łem się ni­czym gwiaz­da roc­ka. Na­stęp­nie bu­sem prze­my­ka­łem zu­pe­łnie ob­cy­mi uli­ca­mi Mont­re­alu w to­wa­rzy­stwie noc­nych świa­teł. Wi­dzę te ob­ra­zy mia­sta do dzi­siaj. Po pół go­dzi­nie jaz­dy do­tar­li­śmy na miej­sce za­kwa­te­ro­wa­nia. Moim wspó­łlo­ka­to­rem w apar­ta­men­cie oka­zał się Ro­sja­nin o imie­niu Mi­sha. Był mi­łym, choć oso­bli­wym go­ściem. Wy­glądał jak wo­ka­li­sta Iron Ma­iden, Bru­ce Dic­kin­son, z cza­sów na­gry­wa­nia pły­ty The Nu­mer of the Be­ast. Miał dłu­gie pro­ste wło­sy i krót­ką grzyw­kę. No­sił na tre­nin­gu bia­łe skó­rza­ne ko­za­ki, ob­ci­słe leg­gin­sy oraz ko­szul­kę na ra­mi­ącz­kach. Miesz­ka­nie wy­gląda­ło do­brze, otrzy­ma­łem do wła­snej dys­po­zy­cji po­kój z łó­żkiem i noc­nym sto­li­kiem, bez te­le­wi­zo­ra i ra­dia, ale nie było to aż tak wa­żne. Zmęczo­ny pod­ró­żą, po­ło­ży­łem się od razu spać. Ró­żni­ca cza­su mi­ędzy Ja­wo­rem i Mont­re­alem wy­no­si­ła sze­ść go­dzin. Za­snąłem w oka­mgnie­niu.

VI. J’aime Mont­re­al et Ci­rque du So­le­il

Dru­gie­go dnia po­by­tu Mont­re­al przy­wi­tał mnie dwo­ma me­tra­mi śnie­gu. Nie mo­głem w to uwie­rzyć, że z dnia na dzień wa­run­ki at­mos­fe­rycz­ne ule­gły tak ogrom­nej zmia­nie. Do­ta­rło do mnie, że obu­dzi­łem się w in­nym miej­scu na zie­mi. Za oknem lu­dzie po­ru­sza­li się ko­ry­ta­rza­mi wy­ko­pa­ny­mi po­mi­ędzy ha­łda­mi śnie­gu. Dzień wcze­śniej nie było ani płat­ka śnie­gu. Ni­g­dy w ży­ciu nie wi­dzia­łem cze­goś po­dob­ne­go. Taki był urok tam­tej części Ka­na­dy z mro­źny­mi dłu­gi­mi zi­ma­mi i go­rący­mi krót­ki­mi la­ta­mi. Nie­ste­ty tam­te­go dnia mu­sia­łem się zmie­rzyć z in­nym, bar­dziej wa­żkim pro­ble­mem.

Otóż we­dle tre­ści kon­trak­tu za­gwa­ran­to­wa­no mi dar­mo­we za­kwa­te­ro­wa­nie oraz co­ty­go­dnio­we, płat­ne z góry wy­na­gro­dze­nie: trzy­sta do­la­rów. Z tego mu­sia­łem za­pew­nić so­bie całe wy­ży­wie­nie. Wy­da­wa­ło mi się to wy­star­cza­jące i dla­te­go po krót­kiej ana­li­zie za­bra­łem ze sobą w pod­róż tyl­ko pi­ęćdzie­si­ąt do­la­rów. Zresz­tą tak na­praw­dę na wi­ęcej nie mo­głem so­bie wte­dy po­zwo­lić, to i tak sta­no­wi­ło rów­no­war­to­ść po­ło­wy mo­ich ów­cze­snych mie­si­ęcz­nych za­rob­ków na­uczy­cie­la. Za­raz jed­nak po przy­lo­cie do­wie­dzia­łem się od wspó­łlo­ka­to­ra Mi­shy, że pierw­szą wy­pła­tę otrzy­mam do­pie­ro za trzy ty­go­dnie. Do tego pra­wie po­ło­wa wy­na­gro­dze­nia po­trąco­na zo­sta­nie na ró­żne­go ro­dza­ju po­dat­ki kra­jo­we i pro­win­cjo­nal­ne. Nie mo­głem w to uwie­rzyć! Prze­pro­wa­dzi­łem w gło­wie szyb­ką kal­ku­la­cję kosz­tów wy­ży­wie­nia. Wy­szło na to, że przez na­stęp­ne ty­go­dnie mo­głem wy­da­wać je­dy­nie dwa do­la­ry dzien­nie. Tym­cza­sem za­czy­na­łem od zera i nie mia­łem her­ba­ty, kawy, cu­kru ani in­nych pod­sta­wo­wych pro­duk­tów spo­żyw­czych. Wszyst­ko trze­ba było ku­pić, a pie­ni­ędzy mia­łem zbyt mało. Po chwi­li ob­my­śli­łem plan ra­tun­ku. Po­sta­no­wi­łem za­dzwo­nić do domu i po­pro­sić ro­dzi­nę o na­de­sła­nie do­dat­ko­wych pie­ni­ędzy.

Wy­sze­dłem w mia­sto. Na ru­chli­wej uli­cy Jar­ry tuż obok miesz­ka­nia zna­la­złem bud­kę te­le­fo­nicz­ną. Wy­kręci­łem nu­mer i za­raz po­tem zo­ba­czy­łem na ekra­nie wy­so­ko­ść przed­pła­ty za po­łącze­nie z Pol­ską w kwo­cie je­de­na­stu do­la­rów. Wy­stra­szo­ny od­rzu­ci­łem słu­chaw­kę ni­czym go­rące­go ziem­nia­ka. Nie stać mnie było na ten te­le­fon; pró­ba po­łącze­nia kosz­to­wa­ła­by mnie tyle, co sze­ścio­dnio­we wy­ży­wie­nie. Głod­ny i zde­gu­sto­wa­ny uda­łem się więc do naj­bli­ższe­go skle­pu spo­żyw­cze­go – ko­re­ańskie­go mi­ni­mar­ke­tu. Ni­g­dy wcze­śniej nie by­łem w azja­tyc­kim skle­pie, zresz­tą kuch­nia azja­tyc­ka rów­nież była mi obca na tam­ten czas. We­wnątrz pa­no­wał nowy, nie­zna­ny i wręcz nie­przy­jem­ny za­pach pro­duk­tów azja­tyc­kich. Ku­pi­łem tam naj­ta­ńsze rze­czy: jaj­ka, mle­ko i chleb to­sto­wy. Na­wet przy tak skrom­nych za­ku­pach prze­kro­czy­łem mój dzien­ny li­mit dwóch do­la­rów. Za­raz po­cie­szy­łem się jed­nak my­ślą, że roz­dzie­lę za­ku­py na dwa dni week­en­du i ja­koś dam so­bie radę. Nie­ste­ty, po po­wro­cie do domu od­kry­łem, że le­d­wo co ku­pio­ne mle­ko było już ze­psu­te. W opa­ko­wa­niu znaj­do­wa­ła się śmier­dząca woda i ja­kieś sza­ro­zie­lo­ne glu­ty. Po­zo­sta­ły mi więc do je­dze­nia tyl­ko jaj­ka i chleb to­sto­wy.

Na po­cząt­ku nie było tak źle. Ja­jecz­ni­ca na śnia­da­nie, sa­dzo­ne na obiad i jaj­ka na twar­do przy ko­la­cji. Wszyst­ko bez soli i przy­praw. Na­wet przez mo­ment po­my­śla­łem, że dam radę na tej to­sto­wo-ja­jecz­nej die­cie przez ko­lej­ne kil­ka ty­go­dni. Jed­nak już pod ko­niec dru­gie­go dnia było mi nie­do­brze od ja­jek. Zna­la­złem się w mar­nym po­ło­że­niu i wszyst­ko w ten pierw­szy week­end za­częło mnie przy­tła­czać. Sa­mot­no­ść z go­dzi­ny na go­dzi­nę do­skwie­ra­ła co­raz bar­dziej, sie­dzia­łem w po­ko­ju sam na sam z wła­sny­mi my­śla­mi i nie mia­łem z kim po­roz­ma­wiać. Za oknem wci­ąż pa­dał śnieg i było na­praw­dę bar­dzo zim­no. Nie było szan­sy na spa­cer i prze­wie­trze­nie umy­słu. Ko­lej­ny raz za­tęsk­ni­łem za wszyst­kim i wszyst­ki­mi. Pła­ka­łem w po­dusz­kę, po­szu­ku­jąc sen­su tego wszyst­kie­go co mi się przy­tra­fi­ło. Ucie­ka­łem w sen i słu­cha­nie mu­zy­ki. Bła­ga­łem, żeby czas le­ciał jak naj­szyb­ciej. Tak mi­nął mi pierw­szy week­end w Mont­re­alu.

W po­nie­dzia­łek z re­kla­mów­ką w ręce ru­szy­łem do pra­cy. Mia­łem przed sobą kil­ka ki­lo­me­trów spa­ce­ru. Mo­głem sko­rzy­stać z au­to­bu­su, ale był to ko­lej­ny nie­po­trzeb­ny wy­da­tek. Sze­dłem więc po­wo­li, de­lek­tu­jąc się wi­do­kiem Mont­re­alu. Wszyst­ko było dla mnie ta­kie nowe i fa­scy­nu­jące. Po dro­dze mi­nąłem sie­cio­wy sklep Tim Hor­tons z kawą i świe­ży­mi wy­pie­ka­mi. Za­pach był znie­wa­la­jący. Po dwóch dniach opędzo­nych na ba­zie ja­jek i chle­ba to­sto­we­go ma­rzy­łem o za­sma­ko­wa­niu cho­cia­żby ka­wa­łka su­che­go pącz­ka. Z wia­do­mych eko­no­micz­nych względów nic z tego nie wy­szło.

Po prze­szło trzy­dzie­sto­mi­nu­to­wym spa­ce­rze w ko­ńcu do­ta­rłem do sie­dzi­by cyr­ku. Za­miast na­mio­tu uj­rza­łem no­wo­cze­sne, wy­so­kie i prze­szklo­ne bu­dyn­ki. Już z da­le­ka ro­bi­ły ogrom­ne wra­że­nie. Na­wet przez chwi­lę za­sta­na­wia­łem się, czy to aby wła­ści­we miej­sce. Może do­ta­rłem nie tam, gdzie po­wi­nie­nem? Ale nie, by­łem u celu – upew­ni­ła mnie w tym duża rze­źba cyr­ko­wa znaj­du­jąca się przed głów­nym we­jściem do cyr­ku. Zo­sta­łem cie­pło po­wi­ta­ny na we­jściu. Jesz­cze przed roz­po­częciem tre­nin­gów mu­sia­łem prze­jść spe­cja­li­stycz­ne ba­da­nia i otrzy­mać sto­sow­ne do­ku­men­ty. Wśród nich była kar­ta iden­ty­fi­ka­cyj­na oraz ban­ko­wa. Zro­bio­no mi zdjęcia i ze­bra­no wszyst­kie dane. Po­tem prze­bra­łem się i ru­szy­łem na tre­ning. Za­bra­ło mi kil­ka do­brych mi­nut za­nim zna­la­złem sta­no­wi­sko pra­cy. Pod­czas pierw­sze­go tre­nin­gu po­zna­łem też mo­ich dwóch tre­ne­rów. Byli nimi prze­sym­pa­tycz­ni Ka­na­dyj­czy­cy, War­ren i Mar­shall. Ka­żdy był inny pod względem warsz­ta­tu pra­cy z ar­ty­sta­mi cyr­ko­wy­mi i ka­żdy z nich był od­po­wie­dzial­ny za inne blo­ki tre­nin­go­we. Tych aku­rat było kil­ka w ci­ągu dnia. Nie od razu wie­dzia­łem, cze­go będę się tam uczyć. Wszyst­ko było dla mnie zu­pe­łnie nowe. Przy­dzie­lo­no mnie do tre­nin­gu te­eter­bo­ard (de­ska), fa­strack, chi­ne­se po­les oraz tram­po­li­ny. Do­dat­ko­wo mia­łem jesz­cze za­jęcia te­atral­no-ar­ty­stycz­ne. Od po­nie­dzia­łku do pi­ąt­ku po­czy­na­jąc od wcze­snych go­dzin po­ran­nych do sa­me­go wie­czo­ra plan pra­cy mia­łem wy­pe­łnio­ny prze­ró­żny­mi za­jęcia­mi. Nie było cza­su na nudę i bar­dzo mi to od­po­wia­da­ło. Tyl­ko w week­en­dy za­wsze wia­ło pust­ką. Na pierw­szym tre­nin­gu de­ski po­zna­łem po­zo­sta­łych kan­dy­da­tów do pra­cy w cyr­ku. Poza zna­nym mi Mi­shą byli to jesz­cze Ho­len­der Marc Dam­mers i Ka­na­dyj­czyk Shawn Hol­lo­way. W su­mie było nas czte­rech, a wa­ka­ty w Ve­gas tyl­ko dwa. Ka­żdy z nas miał świa­do­mo­ść tego, że dwóch zo­sta­nie od­pra­wio­nych z kwit­kiem. Nikt się tym jed­nak nie przej­mo­wał i na tre­nin­gach mie­li­śmy mnó­stwo do­brej za­ba­wy. At­mos­fe­ra była re­we­la­cyj­na i dość szyb­ko się zgra­li­śmy. Taki zresz­tą był cyrk: za­wsze dużo luzu, hu­mo­ru przy in­ten­syw­nych i nie­bez­piecz­nych ćwi­cze­niach. Tyl­ko Mi­sha od­sta­wał od nas i nie chciał z nami za dużo roz­ma­wiać. Wręcz uni­kał wszel­kiej in­te­gra­cji. Za­wsze był gdzieś na boku we wła­snym świe­cie. De­ner­wo­wał się, kie­dy wspól­nie żar­to­wa­li­śmy. Po­tem w trak­cie po­by­tu w Las Ve­gas do­ta­rło do mnie, że Ro­sja­nie już tak mie­li z tym na­ro­do­wym po­czu­ciem dumy, od­ręb­no­ści i hu­mo­ru. Trzy­ma­li się z dala od in­nych wy­łącz­nie we wła­snym to­wa­rzy­stwie i na­wet nie sta­ra­li się za­ak­cep­to­wać kul­tu­ry i oby­cza­jów spo­łe­cze­ństwa, w któ­rym przy­szło im żyć i pra­co­wać. W prze­ci­wie­ństwie do nich nie mia­łem z tym naj­mniej­sze­go pro­ble­mu. En­tu­zja­stycz­nie pod­cho­dzi­łem do mo­żli­wo­ści po­zna­wa­nia no­wych lu­dzi i ob­cej kul­tu­ry. Trak­to­wa­łem wszyst­ko jak ży­cio­wą szan­sę na po­sze­rze­nie wła­snych ho­ry­zon­tów po­znaw­czych.

Wszy­scy w Mont­re­alu bez ró­żni­cy uczy­li­śmy się od pod­staw no­wych umie­jęt­no­ści. Całą czwór­ką za­czy­na­li­śmy od po­zio­mu ze­ro­we­go. Nie­któ­re rze­czy były ła­twe i przy­jem­ne, inne już nie. Naj­trud­niej­sze sta­ło się opa­no­wa­nie chi­ńskich masz­tów. Chi­ński maszt to me­ta­lo­wa rura o wy­so­ko­ści kil­ku me­trów, po któ­rej trze­ba było się spraw­nie po­ru­szać, ni­czym ma­łpa. Taki po­pu­lar­ny obec­nie pole dan­ce. Chi­ńskie masz­ty wy­ma­ga­ły tech­ni­ki, siły, wy­trwa­ło­ści oraz przede wszyst­kim du­żej cier­pli­wo­ści. Przy ich na­uce zro­zu­mia­łem, że nie uciek­nę od bu­do­wa­nia masy mi­ęśnio­wej. Ni­g­dy wcze­śniej nie była mi po­trzeb­na, a na tram­po­li­nie mo­gła mi wręcz prze­szka­dzać. W mo­men­cie przy­lo­tu do Mont­re­alu przy wzro­ście stu osiem­dzie­si­ęciu cen­ty­me­trów wa­ży­łem sze­śćdzie­si­ąt osiem ki­lo­gra­mów. Wi­ęk­szo­ść masy mi­ęśnio­wej ulo­ko­wa­na była w mo­ich no­gach, resz­ta to skó­ra i ko­ści. W masz­tach istot­na była przede wszyst­kim siła ra­mion, ple­ców i mi­ęśni brzu­cha.

Tre­nin­gi od­by­wa­ły się na­prze­mien­nie w dwóch sąsia­du­jących ze sobą ha­lach tre­nin­go­wych. To nie były ty­po­we i zna­ne mi do tej pory hale tre­nin­go­we. Sta­le się coś w nich zmie­nia­ło. Dużo rze­czy, in­stru­men­tów oraz urządzeń znaj­do­wa­ło się za­mo­co­wa­nych pod wy­so­kim pod­wie­szo­nych su­fi­tem. Mo­gły być do­wol­nie opusz­cza­ne, prze­su­wa­ne i usta­wia­ne do kon­kret­nych tre­nin­gów. Poza na­szą czwór­ką tre­no­wa­li jesz­cze inni ar­ty­ści. Ruch był bar­dzo in­ten­syw­ny. Cyrk miał wte­dy kil­ka spek­ta­kli na bie­gu. Szy­ko­wał się do otwar­cia no­wych spek­ta­kli: O w Las Ve­gas i La No­uba w Or­lan­do. W ka­żdym spek­ta­klu bra­ło udział prze­szło sie­dem­dzie­si­ęciu ar­ty­stów. Wszy­scy krząta­li się tu i tam we­dle pre­cy­zyj­nie usta­lo­ne­go gra­fi­ku. Poza ha­la­mi tre­nin­go­wy­mi w bu­dyn­ku cyr­ku były jesz­cze licz­ne biu­ra na­le­żące do ró­żnych de­par­ta­men­tów. Był de­par­ta­ment ar­ty­stycz­ny, ksi­ęgo­wy i kre­atyw­ny. Po­wsta­wa­ły tam nowe po­my­sły na spek­ta­kle i nie tyl­ko. W Mont­re­alu znaj­do­wa­ły się też głów­ne hale kra­wiec­kie do pro­jek­to­wa­nia i szy­cia stro­jów do wszyst­kich spek­ta­kli. Tych spek­ta­kli było spo­ro. Ci­rque pro­du­ko­wał rów­nież wła­sne ubra­nia i ga­dże­ty: kurt­ki, ko­szul­ki, spodnie i ple­ca­ki. Wszyst­kie za­wie­ra­ły logo cyr­ku – sło­ńce. Ka­żde­go roku wszy­scy pra­cow­ni­cy Ci­rque do­sta­wa­li pe­łną odzież do tre­nin­gu, na­wet szla­fro­ki. Była też tra­dy­cja w cyr­ku, że ka­żdy ar­ty­sta po prze­pra­co­wa­niu pi­ęciu lat otrzy­my­wał kurt­kę skó­rza­ną z lo­giem sło­ńcem na ple­cach, Moja wci­ąż wisi w sza­fie.

Poza tym były tam re­stau­ra­cja i w ko­ry­ta­rzu znaj­do­wał się ban­ko­mat. Przy­po­mi­nam, że w tam­tym cza­sie w moim ro­dzin­nym mie­ście Ja­wo­rze nie było żad­ne­go. Zresz­tą wte­dy jesz­cze nie wie­dzia­łem, jak się po­słu­gi­wać kar­tą ban­ko­wą. Marc Dam­mers mu­siał mnie po­in­stru­ować. Po kil­ku la­tach po­wstał tam rów­nież ho­tel dla pra­cow­ni­ków cyr­ku. We­jście mo­żli­we było tyl­ko z ma­gne­tycz­ną kar­tą iden­ty­fi­ka­cyj­ną. W su­mie pra­co­wa­ło tam prze­szło trzy ty­si­ące pra­cow­ni­ków. To nie tyl­ko był cyrk – to była jed­na wiel­ka fa­bry­ka ma­rzeń.

Po paru dniach po­by­tu do­wie­dzia­łem się o przy­by­ciu do cyr­ku ko­lej­ne­go Po­la­ka. To­mek był skocz­kiem do wody i uczest­ni­kiem olim­pia­dy w Seu­lu. Od dłu­ższe­go cza­su miesz­kał w Or­lan­do w USA i po­sia­dał oby­wa­tel­stwo ame­ry­ka­ńskie. W cyr­ku po­ja­wił się do­ce­lo­wo do po­wsta­jące­go wów­czas wod­ne­go spek­ta­klu O. Ucie­szy­łem się, al­bo­wiem wresz­cie mo­głem przez chwi­lę po­roz­ma­wiać po pol­sku. To­mek był prze­mi­łym go­ściem. Od razu też po­wie­dzia­łem mu o swo­ich pro­ble­mach z pie­ni­ędz­mi i bra­kiem je­dze­nia. Bez wa­ha­nia zna­la­zł roz­wi­ąza­nie: za­pro­wa­dził mnie do biu­ra cyr­ku, gdzie po­mó­gł mi w uzy­ska­niu za­licz­ki. Zwró­co­no mi rów­nież kosz­ty wizy ka­na­dyj­skiej. Tam­te­go dnia otrzy­ma­łem do ręki trzy­sta pi­ęćdzie­si­ąt do­la­rów. Zo­sta­łem ura­to­wa­ny i za­raz po tre­nin­gu ru­szy­łem na za­ku­py do du­że­go mar­ke­tu Maxi&cie. Ku­po­wa­łem żyw­no­ść bez opa­mi­ęta­nia, chcia­łem zje­ść wszyst­ko, co wpa­da­ło mi w oko i pod rękę. Po kil­ku go­dzi­nach wra­ca­łem ob­wie­szo­ny za­ku­pa­mi, nio­sąc re­kla­mów­ki w od­mro­żo­nych dło­niach. Wie­czo­rem pi­łem już słod­ką her­ba­tę i ja­dłem pysz­ne ciast­ka. Cho­ciaż na krót­ką chwi­lę znie­czu­li­łem wszech­obec­ną, prze­ni­kli­wą sa­mot­no­ść. Od tego mo­men­tu moja die­ta sta­ła się wy­so­ce pro­te­ino­wa i bar­dzo mi­ęsna. Szyb­ko do­bi­łem do 78 kg wagi i umi­ęśnio­nej syl­wet­ki.

Na week­end To­mek za­brał mnie do sa­me­go cen­trum Mont­re­alu. Ja­dąc miej­skim au­to­bu­sem, zo­ba­czy­łem sto­jący w od­da­li bu­dy­nek sta­dio­nu olim­pij­skie­go. Wi­dok był dla mnie bar­dzo sym­bo­licz­ny. Olim­pia­da w Mont­re­alu od­by­ła się w 1976 r. – w roku mo­ich uro­dzin. Tam też zdo­by­li­śmy hi­sto­rycz­ny, zło­ty me­dal olim­pij­ski w siat­ków­ce. Mont­re­al urze­kł mnie od pierw­sze­go zwie­dza­nia. No­wo­cze­sno­ść prze­pla­ta­ła się tam z wie­lo­wie­ko­wą tra­dy­cją. Po­mi­ędzy wie­żow­ca­mi sta­ły za­byt­ko­we ko­ścio­ły. Mia­sto zresz­tą bar­dzo ka­to­lic­kie. Wi­ęk­szo­ść głów­nych ulic no­si­ła na­zwę świ­ętych oraz pa­pie­ży. Ja miesz­ka­łem przy uli­cy Piu­sa IX, a na uli­cy Świ­ętej Ka­ta­rzy­ny zna­la­złem naj­wi­ęk­szy w mie­ście sklep mu­zycz­ny o na­zwie HMV. Na jego naj­ni­ższym po­zio­mie znaj­do­wa­ła się sek­cja roc­ko­wo-me­ta­lo­wa. Wy­szpe­ra­łem tam mnó­stwo płyt i wy­daw­nictw, z któ­rych wi­ęk­szo­ść przez lata nie była do­stęp­na w Pol­sce. To była dla mnie naj­wi­ęk­sza miej­sco­wa atrak­cja. W cza­sie ca­łe­go czte­ro­mie­si­ęcz­ne­go po­by­tu w Mont­re­alu co week­end ru­sza­łem me­trem do skle­pu HMV i go­dzi­na­mi prze­bie­ra­łem tam w pły­tach. Za­wsze wra­ca­łem z nową pły­tą i przez resz­tę week­en­du słu­cha­łem muzy w apar­ta­men­cie. W ty­go­dniu przy­no­si­łem no­win­ki na tre­nin­gi i wte­dy wszy­scy już wie­dzie­li, kto da­ne­go dnia tre­nu­je na hali. Aż trud­no uwie­rzyć, że była to moja je­dy­na roz­ryw­ka w tam­tym cza­sie. Mont­re­al ofe­ro­wał znacz­nie wi­ęcej, jed­nak wci­ąż po­zo­sta­wa­łem wte­dy bar­dzo roz­wa­żny.

Z cza­sem po­czu­łem się w ka­na­dyj­skim mie­ście bar­dzo kom­for­to­wo, pra­wie jak w domu. Sa­mot­no­ść stra­ci­ła na sile, mój an­giel­ski się po­pra­wiał, a na­uka cyr­ko­wych ele­men­tów prze­bie­ga­ła co­raz le­piej. Po­zna­wa­łem no­wych lu­dzi i na do­bre za­przy­ja­źni­łem się z Mar­kiem Dam­mer­sem. W ży­ciu po­wra­ca­ły ko­lo­ry i wszyst­ko na­bie­ra­ło od­po­wied­nich kszta­łtów. Nie chcia­łem stam­tąd wy­je­żdżać. W po­ło­wie mar­ca 1998 r. na­stał jed­nak czas se­lek­cji. Z dnia na dzień po­że­gna­no Mi­shę i Shaw­na, ka­żde­go z in­ne­go po­wo­du. Mi­sha od­sta­wał umie­jęt­no­ścia­mi akro­ba­tycz­ny­mi i tech­nicz­ny­mi. W prze­ci­wie­ństwie do nas nie był spor­tow­cem, lecz wy­łącz­nie cyr­kow­cem. Nie po­tra­fił do­brze ska­kać na tram­po­li­nie. Shawn od­pa­dł z czy­sto per­so­nal­nych po­wo­dów. Miał trud­ny cha­rak­ter i na dłu­ższą metę nie był w sta­nie bez­kon­flik­to­wo wspó­łpra­co­wać. Oso­bi­ście nie mia­łem z nim kło­po­tów. Co wi­ęcej, do dzi­siaj utrzy­mu­je­my kon­takt. Zre­zy­gno­wa­no więc ta­kże z nie­go, cho­ciaż w po­zo­sta­łych aspek­tach pra­cy cyr­ko­wej na­praw­dę świet­nie so­bie ra­dził. Cyrk pro­wa­dził zło­żo­ną i wie­lo­to­ro­wą se­lek­cję kan­dy­da­tów. Wy­ja­śnił mi to pó­źniej tre­ner War­ren. Przez cały czas by­li­śmy ob­ser­wo­wa­ni i oce­nia­ni pod kątem przy­dat­no­ści do pra­cy na sce­nie oraz pra­cy z in­ny­mi ar­ty­sta­mi. Nie wy­star­czy­ło być do­brym akro­ba­tą. Cyrk po­szu­ki­wał bo­wiem zdol­nych, per­spek­ty­wicz­nych i kom­pa­ty­bil­nych ar­ty­stów cyr­ko­wych.

Na ko­niec zo­sta­li­śmy z Ho­len­drem we dwóch. Resz­ta tre­nu­jących ar­ty­stów uda­ła się do miejsc po­ło­że­nia przy­szłych spek­ta­kli w Las Ve­gas i Or­lan­do. W sie­dzi­bie cyr­ku zro­bi­ło się pu­sto i to z ko­lei wy­klu­cza­ło nam mo­żli­wo­ść dal­szych rów­nie in­ten­syw­nych tre­nin­gów. Do tre­nin­gu de­ski po­trzeb­nych było co naj­mniej czte­rech skocz­ków. Przez pe­wien czas za­pa­no­wa­ła wręcz sie­lan­ka. W Mont­re­alu na­sta­ła pi­ęk­na wio­sna i zro­bi­ło się wresz­cie cie­pło. W prze­rwach po­mi­ędzy tre­nin­ga­mi sia­da­li­śmy z Mar­kiem na ka­wie w ogro­dzie cyr­ku w to­wa­rzy­stwie in­nych pra­cow­ni­ków. To był na­praw­dę do­bry roz­dział mo­je­go ży­cia. Je­dy­ne, cze­go ocze­ki­wa­łem z nie­po­ko­jem, to de­cy­zji o mo­jej przy­szło­ści w cyr­ku. W Pol­sce do­bie­gał wła­śnie ko­ńca mój bez­płat­ny urlop pra­cow­ni­czy w szko­le i mu­sia­łem de­cy­do­wać, co da­lej. Po­mi­mo bra­ku kon­trak­tu pod­jąłem de­cy­zję i zre­zy­gno­wa­łem z eta­tu na­uczy­cie­la. Było to ry­zy­kow­ne roz­wi­ąza­nie. Przez kil­ka ty­go­dni by­łem bez pra­cy w Pol­sce i bez kon­trak­tu w Ka­na­dzie. W tym cza­sie zdążył do­łączyć do nas ukra­iński sko­czek na tram­po­li­nie Ru­stam Va­ghi­dov. Nie­dłu­go po­tem Marc zła­mał kość śród­sto­pia i spra­wy lek­ko się skom­pli­ko­wa­ły za­rów­no dla mnie, jak i dla nie­go. Pla­no­wa­li­śmy po pod­pi­sa­niu kon­trak­tu wspól­nie za­miesz­kać w Ve­gas. Zła­ma­nie nogi po­sta­wi­ło pod zna­kiem za­py­ta­nia dal­szą ka­rie­rę cyr­ko­wą. Marc zresz­tą od sa­me­go po­cząt­ku nie miał szczęścia w pra­cy cyr­ko­wej. W ko­ńcu otrzy­mał kon­trakt, ale po nie­spe­łna roku po­now­nie zła­mał nogę. Tym ra­zem w trak­cie spek­ta­klu zła­mał kość udową i mu­siał za­ko­ńczyć ka­rie­rę ar­ty­sty cyr­ko­we­go. Po­zo­stał jed­nak w Las Ve­gas, gdzie od­na­la­zł się w za­wo­dzie in­for­ma­ty­ka i pra­cu­je tam do dzi­siaj.

Marc Dam­mers „Snic­kel” i ja

W po­ło­wie kwiet­nia 1998 r. otrzy­ma­łem wy­ma­rzo­ną wizę ame­ry­ka­ńską. Za­raz po­tem za­pro­szo­no mnie też do ne­go­cja­cji kon­trak­to­wych. Pe­łna kul­tu­ra i pro­fe­sjo­na­lizm. Przed­sta­wio­no mi do pod­pi­sa­nia kon­trakt ze stan­dar­do­wą i star­to­wą na tam­te cza­sy ofer­tą wy­na­gro­dze­nia osiem­dzie­si­ąt pięć do­la­rów za ka­żdy spek­takl. Gaża za je­den spek­takl wy­nio­sła mniej wi­ęcej tyle, ile za­ra­bia­łem w Pol­sce w ci­ągu mie­si­ąca pra­cy w szko­le. Tym­cza­sem spek­ta­kli w mie­si­ącu pra­cy było prze­szło czter­dzie­ści. Za­raz po za­war­ciu kon­trak­tu otrzy­ma­łem też bi­le­ty na wy­lot do Las Ve­gas. Mia­łem je­dy­nie kil­ka dni na spa­ko­wa­nie i po­że­gna­nie się. Nie­któ­rych zna­jo­mych z Mont­re­alu po­że­gna­łem raz na za­wsze. Zno­wu ogar­nął mnie smu­tek zwi­ąza­ny z roz­sta­niem. 13 maja 1998 r. opusz­cza­łem Ka­na­dę. Raz na za­wsze za­bie­ra­łem ze sobą wspo­mnie­nia wy­pe­łnio­ne czte­re­ma mie­si­ąca­mi wspa­nia­łe­go i nie­za­po­mnia­ne­go po­by­tu w Mont­re­alu.