Five Nights at Freddy’s. Five Nights at Freddy's: Tales from the Pizzaplex. Tiger Rock. Tom 7 - Scott Cawthon - ebook

Five Nights at Freddy’s. Five Nights at Freddy's: Tales from the Pizzaplex. Tiger Rock. Tom 7 ebook

Scott Cawthon

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czy zdarzyło ci się kiedyś utknąć w świecie wyobraźni?

Po sesji VR w Pizzapleksie Kai ma niejasne wrażenie, że animatroniczny tygrys przedostał się ze świata wirtualnego do rzeczywistości. Nowa atrakcja w Pizzapleksie wywołuje u Kane’a natrętne myśli, przez które chłopak zachowuje się inaczej niż zwykle. Danny, zakochany w pewnej fance tatuaży, robi wszystko, aby jej zaimponować... i płaci za to słoną cenę.

W uniwersum FNAF rzeczywistość jest często straszniejsza od najgorszych fantazji…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 241

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.


Podobne


Tiger Rock

Ei chromu, sta­no­wiące wej­ście do Mega Piz­za­pleksu Freddy’ego Fazbe­ara, i wcią­gnął w płuca aro­maty pikant­nego sosu do pizzy i słod­kiej waty cukro­wej. Jed­no­cze­śnie sta­rał się opa­no­wać Todda, swo­jego nad­mier­nie roz­en­tu­zja­zmo­wa­nego kolegę. Tam­ten jak zwy­kle uwa­żał, że Kai nie rusza się dość szybko.

Ostatni z Ponad­cza­so­wej Paczki, jak okre­ślali sie­bie Kai i jego dwaj naj­lepsi kum­ple, roze­śmiał się, idąc za przy­ja­ciółmi.

– Spójrz praw­dzie w oczy, Kai – powie­dział Asher. – Śla­ma­zara z cie­bie.

Kai też się zaśmiał. To był ich stały żart. Kai uro­dził się na wyspie Oahu i spę­dził tam pierw­sze sie­dem lat życia ze swoją matką Hawajką i ojcem „kow­bo­jem” (uro­dzo­nym i wycho­wa­nym na ran­czu w Wyoming). „Wyspiar­skie” nasta­wie­nie do czasu jego matki w połą­cze­niu z rów­nie wylu­zo­waną postawą ojca („Gdzie się pali, chło­pie?” – pytał, zacią­ga­jąc cha­rak­te­ry­stycz­nie) spra­wiły, że Kai był znany z wyjąt­ko­wego wręcz spo­koju. Todd mawiał, że gdyby Kai był choć odro­binę spo­koj­niej­szy, trzeba byłoby zacząć szu­kać pulsu.

– No, chło­paki, dawaj­cie! – pona­glał Todd kum­pli. Wyma­chi­wał przy tym rękami i led­wie omi­nął twarz ład­nej nasto­latki. Ta rzu­ciła mu cierp­kie spoj­rze­nie. Jak zawsze nawet tego nie zano­to­wał – zbyt był zajęty roz­glą­da­niem się.

Kai nie mógł mieć o to do niego pre­ten­sji. Piz­za­plex był naprawdę faj­nym miej­scem, być może nawet jedy­nym faj­nym miej­scem w ich mie­ści­nie. Kiedy go zbu­do­wano, wszy­scy się nim eks­cy­to­wali, ale teraz już stra­cił dla Kaia, Todda i Ashera urok nowo­ści. Widzieli już oświe­tlony ultra­fio­le­to­wym świa­tłem plac zabaw dla malu­chów – dra­binki, zjeż­dżal­nie i pian­kowe klocki usta­wione wokół basenu z bro­ka­to­wymi kul­kami. Wiele razy gapili się na witra­żową kopułę, wzno­szącą się w atrium Piz­za­pleksu, i bywali w przy­po­mi­na­ją­cym zamek, dwu­kon­dy­gna­cyj­nym, koli­stym kino­te­atrze, nad któ­rym wid­niały witraże wpusz­cza­jące do środka stru­mie­nie kolo­ro­wego świa­tła. Zba­dali każdy obszar z grami, każdy sklep i restau­ra­cję. Zje­dli co naj­mniej tuzin sztuk pizzy w oświe­tlo­nej barw­nymi neo­nami jadalni o lustrza­nym sufi­cie i obku­pili się w ubra­nia i gadżety inspi­ro­wane uni­wer­sum Freddy’ego. Jeź­dzili gokar­tami po torach, które krzy­żo­wały się nad chod­ni­kami wio­dą­cymi do róż­nych czę­ści budynku i pod nimi. Kilka razy prze­je­chali się kolejką gór­ską, któ­rej tory wiły się po całym Piz­za­plek­sie i opla­tały pozor­nie nie­koń­czący się labi­rynt kolo­ro­wych rur wspi­nacz­ko­wych. Oglą­dali występy ani­ma­tro­ni­ków i nauczyli się na pamięć wszyst­kich roc­ko­wych i popo­wych pio­se­nek przez nie gra­nych, a także wszyst­kich moty­wów muzycz­nych róż­nych stref i obsza­rów gier. Roz­po­zna­wali też dźwięki samych gier – pin­gnię­cia i melo­dyjki, brzę­cze­nia i bucze­nia, szumy i dzwo­nie­nie.

Kai i jego przy­ja­ciele zdą­żyli poznać cały ten olśnie­wa­jący chaos Piz­za­pleksu tak dobrze, jak znali nawza­jem swoje domy. Kai nawet przed snem czę­sto zamy­kał oczy i zatra­cał się w nie­koń­czą­cym się wiecz­nym ruchu wiru­ją­cych, błysz­czą­cych świa­teł Piz­za­pleksu, weso­łej muzyki i roz­en­tu­zja­zmo­wa­nych tłu­mów. Nie­ziem­ski prze­pych i wspa­nia­łość Piz­za­pleksu prze­sła­niały przy­gnę­bia­jącą go cza­sami codzien­ność.

Cho­ciaż znali to miej­sce jak wła­sną kie­szeń, Todd zawsze wcho­dził tu z sze­roko otwar­tymi w nie­mym, pra­wie naboż­nym zachwy­cie oczami. Jakby każda wizyta pod magiczną, witra­żową kopułą była ich pierw­szą. Cały Todd. Zawsze żył „chwilą obecną”.

„Trzeba korzy­stać z każ­dej chwili” – lubił mawiać.

To on jako pierw­szy nazwał ich Ponad­cza­sową Paczką, ponie­waż, jego zda­niem, nie paso­wali do pozo­sta­łych uczniów i uczen­nic szó­stej klasy.

– Czas to kon­strukt. Nie ist­nieje. Jedy­nym, co jest realne, jest chwila obecna – oświad­czył. Kai i Asher tak naprawdę nie do końca rozu­mieli nie­koń­czące się wywody Todda o „ilu­zo­rycz­nej natu­rze czasu”, ale uznali, że nazwa jest fajna.

– No chodź­cie – pona­glił ich teraz co naj­mniej po raz trzeci.

Ponow­nie wycią­gnął rękę, żeby zła­pać Kaia za ramię. Kai zro­bił jed­nak unik i pokrę­cił głową. Nie po raz pierw­szy zadał sobie pyta­nie, dla­czego ktoś, kto tak ceni „chwilę obecną”, zawsze tak się spie­szy.

– Drzewo Baja­rza ci nie uciek­nie – zapew­nił kolegę.

Podą­ża­jąc za Tod­dem przez hała­śliwy tłum Piz­za­pleksu, musiał przy­znać, że i on czuje dresz­czyk emo­cji na widok drzewa. Przez kilka tygo­dni nie przy­cho­dzili tutaj, a w tym cza­sie usły­szeli, jak kil­koro dzieci w szkole roz­ma­wiało o drze­wie, w któ­rym znaj­do­wał się Bajarz, naj­no­wo­cze­śniej­szy pro­gram dostar­cza­jący wyge­ne­ro­wane sce­na­riu­sze zaba­wia­ją­cym gości ani­ma­tro­ni­kom.

– Wyobra­ża­cie sobie kod w tym całym Baja­rzu? – zapy­tał natych­miast Asher, led­wie o tym usły­szał. Od razu zaczął grze­bać w inter­ne­cie, żeby poczy­tać wię­cej o nowej funk­cji Piz­za­pleksu, i nawi­jał o niej bez końca, uży­wa­jąc pro­gra­mi­stycz­nego żar­gonu, któ­rego ani Kai, ani Todd nie rozu­mieli.

Mimo że Kai, Todd i Asher byli bli­skimi przy­ja­ciółmi, trudno byłoby zna­leźć bar­dziej róż­nią­cych się chło­pa­ków. Kai, któ­rego imię, jak wie­dział, w języku rdzen­nych Hawaj­czy­ków ozna­czało „morze”, szedł przez życie bez stresu, na luzie. Jasne, nie­kiedy coś go smu­ciło, ale przez więk­szość czasu potra­fił zwy­czaj­nie pły­nąć z prą­dem, do czego zresztą zawsze zachę­cała go mama. Taka była jej natura. Choć pra­co­wała jako pie­lę­gniarka na oddziale ratun­ko­wym, nie pod­da­wała się stre­sowi. Bez względu na to, ile dłu­gich godzin musiała spę­dzać w pracy i z czym się tam sty­kała, zacho­wy­wała sto­icki spo­kój.

„Musisz pły­nąć z falami życia, Kai” – tłu­ma­czyła czę­sto synowi.

Ona sama na Hawa­jach dosłow­nie pły­wała z falami. Wła­śnie zaczy­nała uczyć sur­fo­wać Kaia, gdy jego tata prze­niósł się na kon­ty­nent, by otwo­rzyć firmę dewe­lo­per­ską. Żona i syn prze­pro­wa­dzili się tam razem z nim, do mia­sta odda­lo­nego o tysiące kilo­me­trów od naj­bliż­szych fal. Kai tęsk­nił za oce­anem, ale nie miał też nic prze­ciwko miej­scu, w któ­rym teraz osie­dli. Podo­bało mu się, że są tu praw­dziwe pory roku, że jesie­nią liście drzew zmie­niają kolor na poma­rań­czowy i żółty, a zimą pada śnieg. Choć musiał zre­zy­gno­wać z fal oce­anu, to, co zyskał w zamian, było zupeł­nie w porządku.

Kai nie cał­kiem mógł się jed­nak pozbyć ze swo­jego życia śla­dów wyspy. Przy­po­mi­nał bar­dziej swoją mamę – czar­no­włosą, o brą­zo­wych oczach i skó­rze – niż tatę, nie­bie­sko­okiego blon­dyna, w któ­rego z kolei wdała się sio­stra chłopca. Trudno było uwie­rzyć, że są rodzeń­stwem czy w ogóle krew­nymi. Był niski i drobny jak mama. Nie­wy­soki wzrost w połą­cze­niu z hawaj­skimi koszu­lami i luź­nymi baweł­nia­nymi spodniami, które wolał od jed­no­ko­lo­ro­wych T-shir­tów i dżin­sów uwiel­bia­nych przez kole­gów z klasy, spra­wiał, że wyróż­niał się na ich tle. Miał też nie­ty­powe skłon­no­ści do odpły­wa­nia w kra­inę marzeń i snów na jawie. Błą­dził myślami tak czę­sto i daleko, że mie­wał przez to kło­poty w szkole. Nie dbał zbyt­nio o naukę. Bar­dziej inte­re­so­wały go natura, sztuka i świat duchów.

Todd, w prze­ci­wień­stwie do Kaia, był wysoki, chudy i pełen ener­gii. Miał dłu­gie, zwy­kle potar­gane włosy, pra­wie tak poma­rań­czowe jak mar­chewka, a jego bladą twarz pokry­wał gęsty deseń brą­zo­wych pie­gów, tu i ówdzie zupeł­nie zacie­ra­jący kolo­ryt cery pod nimi. Wyróż­niał się na tle innych uczniów w szkole tak samo jak Kai albo jesz­cze bar­dziej. Nauka nie spra­wiała mu jed­nak pro­ble­mów. Miał dosko­nałe oceny i uwiel­biał się uczyć. Kiedy nie spę­dzał czasu z Kaiem i Ashe­rem, leżał w łóżku i czy­tał książkę, macha­jąc przy tym nie­ustan­nie jedną stopą. Pokój miał tak wypchany książ­kami, że ledwo star­czało miej­sca na meble – a także dla Ashera i Kaia, kiedy go odwie­dzali.

No i był jesz­cze Asher. Mógłby od biedy paso­wać do szkoły, gdyby nie to, że miał total­nego świra na punk­cie tech­no­lo­gii. Był prze­cięt­nego wzro­stu jak na ich jede­na­ście lat, miał brą­zowe włosy i oczy, a przy tym zupeł­nie nor­malną apa­ry­cję. Kai nawet usły­szał kie­dyś, jak dziew­czyny roz­ma­wiały o tym, że jest „ładny”.

– Szkoda tylko, że to taki dzi­wak – sko­men­to­wała wtedy jedna z nich.

Fak­tycz­nie, Asher był tro­chę dziwny. Miał obse­sję na punk­cie kom­pu­te­rów, robo­tyki i science fic­tion do tego stop­nia, że z młod­szym bra­tem, Ale­xem, który tak bar­dzo przy­po­mi­nał go z wyglądu, że mógłby być jego nieco mniej­szym klo­nem, czę­sto roz­ma­wiali w kodzie binar­nym. Kai nie­raz sły­szał, jak Alex mówi do Ashera:

– 1000111 101000010 1110101 1110000 1101111 1101100.

Asher powie­dział Kaiowi, że ozna­cza to „głu­pol”.

– Nie szyb­ciej byłoby po pro­stu powie­dzieć „głu­pol”? – zdzi­wił się Kai.

– Jasne – odparł Asher. – Ale rodzice na nas krzy­czą, jak się prze­zy­wamy.

Rodzice Ashera i Alexa, w prze­ci­wień­stwie do ich synów, nie opa­no­wali kodu binar­nego.

– O rany! – zawo­łał Todd.

Kai zamru­gał i zdał sobie sprawę, że pod­czas gdy jego umysł błą­dził gdzieś w prze­stwo­rzach, dotarli do cen­trum Piz­za­pleksu. Stali przed Drze­wem Baja­rza.

Było owi­nięte pla­sti­kową taśmą, a wokół jego pod­stawy znaj­do­wała się bariera z liny.

– Co się stało? – zapy­tał na głos Asher, nie zwra­ca­jąc się do nikogo kon­kret­nego.

Męż­czy­zna w śred­nim wieku, ubrany w uni­form Piz­za­pleksu, czyli czer­woną koszulę i czarne spodnie, który zamia­tał kon­fetti z oko­lic wybrzu­szo­nych, świa­tło­wo­do­wych „korzeni” drzewa, pod­niósł wzrok.

– Wystą­piła jakaś usterka – powie­dział. Potarł kwa­dra­towy pod­bró­dek poro­śnięty szorst­kim zaro­stem i potrzą­snął głową. – Drzewo stoi dopiero od trzech tygo­dni, a już sły­sza­łem, że zamie­rzają je zde­mon­to­wać.

– Co? Już? – Asher zmarsz­czył brwi i spoj­rzał na drzewo.

Kai skie­ro­wał wzrok tam, gdzie kolega. To, co zoba­czył, przy­pra­wiło go o dresz­cze, choć sam nie był pewien dla­czego. Może powo­dem było to, że prze­zro­czy­sty pla­stik owi­nięty wokół roz­dę­tego, cęt­ko­wa­nego żół­tego pnia drzewa i jego wycią­gnię­tych na wszyst­kie strony tęczo­wych koń­czyn nada­wał mu wygląd jakie­goś wid­mo­wego potwora w opoń­czy. Kai z łatwo­ścią potra­fił sobie wyobra­zić, jak gigan­tyczne drzewo nagle wyrywa korze­nie z pod­łoża i zaczyna kro­czyć przez Piz­za­plex. W jego fan­ta­zjach wycią­gało teraz dłu­gie, szkie­le­towe gałę­zie, aby chwy­tać dzieci z…

– Kai! – Todd ponow­nie szarp­nął go za ramię.

– …wybrali baobab, ponie­waż te drzewa mają takie duże pnie – powie­dział Asher. – Jak dla mnie to świetny wybór. To nie­sa­mo­wite drzewa, legen­darne.

– Sekwoja byłaby lep­sza – stwier­dził Todd.

– W życiu – zaopo­no­wał Asher. – Sekwoja jest za wysoka.

– Prze­cież to by nie była praw­dziwa sekwoja – odparł Todd. – A one też mają grube pnie i przy­naj­mniej rosną w Ame­ryce.

– Co ma Ame­ryka do rze­czy? – zapy­tał Asher. – Buty masz z Chin.

– No i co? Moje buty to nie drzewo – obru­szył się Todd.

Kai potrzą­snął głową. Nauczył się już, że naj­lep­szą reak­cją na kłót­nie Todda i Ashera jest brak reak­cji. Trzeba było po pro­stu pozwo­lić im się kłó­cić. Todd i Asher przy­jaź­nili się, odkąd nauczyli się mówić, i taką już mieli ze sobą rela­cję.

Asher odwró­cił się od Todda, koń­cząc tym samym dys­ku­sję. Przy­lgnął do liny odgra­dza­ją­cej drzewo.

– Szkoda, że nie mogę tam zaj­rzeć – powie­dział. – Zasta­na­wiam się, co poszło nie tak z opro­gra­mo­wa­niem. Według mnie pod­stawa algo­rytmu była bez­błędna, a ten pomysł, żeby jeden pro­gram gene­ro­wał wszyst­kie histo­rie dla ani­ma­tro­nicz­nych postaci – po pro­stu genialny. Po co pła­cić całej masie ludzi, żeby pisali sce­na­riu­sze, skoro można po pro­stu napi­sać pro­gram?

Todd prych­nął.

– W życiu. Pro­gram kom­pu­te­rowy nie jest lep­szy od czło­wieka. Nie ma mowy, żeby był na tyle zaawan­so­wany, by zastą­pić ludzką wyobraź­nię.

Asher potrzą­snął głową.

– Mark Twain już dawno temu powie­dział, że nie ma cze­goś takiego jak nowy pomysł. Ludzie lubią myśleć, że wyobraź­nia jest czymś nie­sa­mo­wi­tym, ale tak naprawdę trudno już o ory­gi­nal­ność. Wszystko, co powstaje, to powta­rza­nie dawno ist­nie­ją­cych histo­rii, za każ­dym razem w tro­chę inny spo­sób. Dla­tego wła­śnie zle­ce­nie tego pro­gra­mowi kom­pu­te­ro­wemu jest genialne.

– Widocz­nie nie był aż tak genialny, skoro tak szybko go zamy­kają – zauwa­żył Todd.

Się­gnął do man­kietu koszuli Ashera – poma­rań­czowo-nie­bie­skiej, fla­ne­lo­wej, z dłu­gimi ręka­wami. Strój rów­nież spra­wiał, że Asher się wyróż­niał: zawsze, przez okrą­gły rok, nosił fla­ne­lowe koszule w jaskra­wych kolo­rach. Cho­dził w nich nawet latem, tyle że odci­nał im wtedy rękawy. Nie­zbyt czę­sto się widy­wało coś takiego, ale to był wła­śnie cały Asher.

– Chodź, Ash – powie­dział Todd. – Zamknięte. Poro­bimy coś innego.

Asher wes­tchnął dra­ma­tycz­nie. Pozwo­lił jed­nak Tod­dowi odcią­gnąć się od Drzewa Baja­rza.

– Chcę zoba­czyć kabinę VR – pod­su­nął im pomysł Kai.

– Ta, od razu – rzu­cił Asher, jed­no­cze­śnie jed­nak posy­ła­jąc mu pół­gęb­kiem swój typowy uśmie­szek.

– Ja jestem za – wtrą­cił Todd, pod­ska­ku­jąc na pal­cach. – Chodźmy tam.

Łatwo było się zorien­to­wać w prze­strzeni zbu­do­wa­nego na pla­nie wiel­kiej pizzy Piz­za­pleksu. Trzeba było tylko zapa­mię­tać kolej­ność kon­kret­nych atrak­cji i to, gdzie się mie­ściły na obwo­dzie „placka”. Kai wie­dział, że kabina VR znaj­duje się po prze­ciw­nej stro­nie niż Drzewo Baja­rza. Ponie­waż cen­trum Piz­za­pleksu wypeł­niały drzewo, duży teatr i obszar zabaw dla malu­chów, Kai i jego przy­ja­ciele musieli obejść połowę obwodu „pizzy”, aby się tam dostać.

– Chce­cie po dro­dze kupić pizzę? – zagad­nął Todd, który truch­tem odda­lał się od Drzewa Baja­rza, pona­gla­jąc kole­gów, by szli szyb­ciej.

– Dopiero co jedli­śmy śnia­da­nie – przy­po­mniał Asher, bie­gnąc, by dogo­nić Todda.

– Na pizzę zawsze znaj­dzie się miej­sce – zanu­cił Todd, rzu­ca­jąc mu spoj­rze­nie przez ramię.

– Nie o dzie­sią­tej rano – odparł Asher. – I zwol­nij. Kabina VR nie uciek­nie.

– To samo mówił Kai o Drze­wie Baja­rza – zauwa­żył Todd. Zmniej­szył jed­nak pręd­kość i szedł teraz szyb­kim mar­szem.

– To drzewo wygląda jak żyw­cem wzięte z dzi­wacz­nego snu – powie­dział Kai, patrząc w prawo na fio­le­tową gałąź, która roz­cią­gała się nad nimi, gdy mijali obszar gier RPG.

– Tak – zgo­dził się Todd. – Albo z filmu fan­tasy. Wyobraź sobie miej­sce zwane Tęczo­wym Świa­tem. Tam by mieli takie drzewa.

Kai się zaśmiał.

– Wła­śnie. A na nich miesz­ka­łyby małe, kolo­rowe stwo­rzonka.

– Racja – pod­chwy­cił Todd. – I jadłyby jedze­nie w kolo­rach tęczy. Zie­loną pizzę i żółte ciastka.

– Fuj. – Asher się skrzy­wił. – Zie­loną pizzę?

Todd też wykrzy­wił usta w gry­ma­sie.

– No dobra, może nie zie­loną. To by wyglą­dało jak mech z tego wiel­kiego drzewa na moim podwórku. Fuj. Zeszłej nocy mi się śniło, że ten mech dostał się do mojego pokoju i strasz­nie szybko zarósł całe jego wnę­trze. Mnie też pró­bo­wał obro­snąć i na koniec zjeść.

Todd zatrzy­mał się tak gwał­tow­nie, że Asher na niego wpadł. Trzy­ma­jąca za ręce dwójkę malu­chów młoda mama musiała odsko­czyć na bok, żeby nie uczest­ni­czyć w tym mini­ka­ram­bolu. jedno z dzieci upu­ściło przy tym kubek nie­ka­pek i roz­pła­kało się. Matka pod­nio­sła pla­sti­kowe naczynko, gro­miąc przy tym Todda wzro­kiem. On jed­nak tego nie zauwa­żył.

Zer­k­nął na Kaia.

– Czy­ta­łem książkę o inter­pre­to­wa­niu snów, którą pole­cała twoja mama. Wycho­dzi na to, że ten sen ozna­cza, że cze­goś się boję i nie potra­fię temu sta­wić czoła. Muszę się upo­rać z moimi lękami, ina­czej zje­dzą mnie żyw­cem. – Todd wzru­szył ramio­nami i prze­wró­cił oczami. – Też mi tajem­nica. I tak wiem, że boję się dosłow­nie wszyst­kiego, żaden sen nie musi mi o tym mówić.

– Nie­źle sobie radzisz jak na takiego cykora – sko­men­to­wał Asher, żar­to­bli­wie kle­piąc kolegę w poty­licę.

Todd uśmiech­nął się i ruszył znowu, rów­nie szybko jak wcze­śniej. Asher podą­żył za nim.

Kai zmo­bi­li­zo­wał całą siłę swo­ich krót­kich nóg, żeby za nimi nadą­żyć.

– Pró­bo­wa­łem pra­co­wać nad „świa­do­mymi snami” – wyznał. – Wie­cie, to ozna­cza, że czło­wiek śni i jest tego świa­domy. Tro­chę się tym pró­buję bawić. Nauczy­łem się już budzić na komendę, wystar­czy, że powiem sobie we śnie „Obudź się”. Powta­rzam to parę razy i jestem w sta­nie wyłą­czyć każdy sen, ot tak. – Pstryk­nął pal­cami. – Mógł­byś też spró­bo­wać, Todd, na wypa­dek gdy­byś miał kosz­mary.

Todd i Asher wymie­nili spoj­rze­nia. Obaj się uśmiech­nęli. Todd zwol­nił, by dać Kaiowi kuk­sańca w ramię.

– Ale z cie­bie dzi­wak.

Kai wzru­szył ramio­nami. Wie­dział, że Asher i Todd nie rozu­mieją jego zain­te­re­so­wa­nia kwe­stiami ducho­wo­ści. Ale co tam.

– Hej, patrz­cie! – rzu­cił Todd. – W kabi­nie VR mają dzi­siaj coś spe­cjal­nego.

Kai pod­niósł wzrok, patrząc ponad gło­wami roz­pro­szo­nej przed nimi gro­madki dzieci i doro­słych. Dostrzegł ledowy szyld z napi­sem „Tylko dziś! Zobacz Piz­za­plex za dzie­sięć lat! Zaj­rzyj w przy­szłość!”.

– Brzmi faj­nie – powie­dział Kai. – Nie macie nic prze­ciwko, żebym pierw­szy sko­rzy­stał?

Asher pokrę­cił głową. Todd zaś powie­dział:

– Nie krę­puj się.

Dotarli do kolejki przed kabiną VR. Kai ucie­szył się, widząc, że nie ma tu jesz­cze tłumu – na razie były tylko dwie nasto­latki. Stały przy obsłu­gu­ją­cym, dłu­go­wło­sym dwu­dzie­sto­pa­ro­latku, który sie­dział na stołku i całym sobą wyra­żał bez­gra­niczne znu­dze­nie. Obie dziew­czyny – które, sądząc po wyglą­dzie, mogły mieć trzy­na­ście lub czter­na­ście lat – miały ciemne włosy. Kiedy odwró­ciły się, by spoj­rzeć na Kaia, Todda i Ashera, Kai uznał, że muszą być sio­strami. Nie były co prawda bar­dzo do sie­bie podobne, ale obie miały takie same, nie­zwy­kle duże zie­lone oczy.

– Hej – powie­działa wyż­sza z nich, uśmie­cha­jąc się.

– Cześć – odparł Todd. – Byłaś już kie­dyś w kabi­nie VR?

Jak na kole­sia, który twier­dzi, że boi się wszyst­kiego, jest zaska­ku­jąco towa­rzy­ski, pomy­ślał Kai. Todd naprawdę roz­ma­wiał z każ­dym.

– Dwa razy – odparła dziew­czyna. – I mam już dość. Ale moja sio­stra koniecz­nie chce zaj­rzeć w przy­szłość.

Druga dziew­czyna się uśmiech­nęła.

– Jestem po pro­stu cie­kawa.

– On też. – Todd poka­zał kciu­kiem w stronę Kaia.

Zaczęli roz­ma­wiać z dziew­czy­nami o przy­szło­ści i o tym, jak z grub­sza mogłaby ona wyglą­dać. Kai zupeł­nie się wyłą­czył, spo­glą­da­jąc poza swo­ich towa­rzy­szy i ich nowe zna­jome na kabinę VR.

Urzą­dze­nie przy­po­mi­nało mu kopu­la­stą gablotę, w któ­rej jego mama hodo­wała hawaj­skie rośliny – jej kawa­łek ojczy­zny, jak mawiała. Wiwa­rium mamy miało drew­nianą pod­stawę, baza kabiny AR była zaś jaskra­wo­czer­wona. Zamiast roślin w szkla­nej gablo­cie stało jedno duże, złote krze­sło, które wyglą­dało jak plu­szowy, pozła­cany tron. Osoba korzy­sta­jąca z AR sia­dała na tym krze­śle (w tej chwili był to chło­pak, któ­rego Kai roz­po­znał ze szkoły – uczył się w kla­sie wyżej) i zakła­dała na głowę opa­skę pokrytą sen­so­rycz­nymi czuj­ni­kami. To wła­śnie dzięki tej opa­sce AR ofe­ro­wane w Piz­za­plek­sie było tak fan­ta­stycz­nym doświad­cze­niem – urzą­dze­nie ści­śle współ­pra­co­wało ze zmy­słami użyt­kow­nika, spra­wia­jąc, że prze­ży­cia wyda­wały się pod każ­dym wzglę­dem realne.

Kai nie mógł się docze­kać tego, co zoba­czy, gdy użyje opa­ski VR, by rzu­cić okiem na przy­szłość Piz­za­pleksu. Zde­cy­do­wał, że jeśli Todd i Asher nie będą mieli nic prze­ciwko cze­ka­niu, wybie­rze sesję trwa­jącą całe dzie­sięć minut, żeby naprawdę się nasy­cić.

Kai przy­glą­dał się ze zdu­mie­niem jesz­cze jaskraw­szej i bar­dziej błysz­czą­cej wer­sji Piz­za­pleksu niż ta dobrze mu znana. Była bar­dziej zaawan­so­wana tech­no­lo­gicz­nie niż w „jego cza­sach”, o wiele moc­niej doświe­tlona i pano­wał w niej więk­szy hałas.

Wypeł­niały ją setki dzieci i doro­słych, ubra­nych w osza­ła­mia­jące stroje. Przy­szli goście Piz­za­pleksu nosili co naj­mniej trzy razy bar­dziej krzy­kliwe, inten­sywne kolory niż te, jakie Kai widział do tej pory. Barwy nie­mal żyły, tak bar­dzo były nasy­cone.

Tka­niny wyda­wały się falo­wać w cią­głym ruchu, ale gdy Kai im się przyj­rzał, zdał sobie sprawę, że to złu­dze­nie optyczne spo­wo­do­wane przez napływ i odpływ świa­tła w splo­cie tka­niny. Te „żywe” ubra­nia wyglą­dały, jakby trze­po­tały wokół cho­dzą­cych po Piz­za­plek­sie ludzi. Spodnie zda­wały się uno­sić i opa­dać wzdłuż nóg niczym ruchome schody. Koszule i bluzki spra­wiały wra­że­nie wiru­ją­cych i drżą­cych, gdy opły­wały klatki pier­siowe kobiet i dziew­cząt oraz pod­ska­ki­wały na ple­cach i tor­sach męż­czyzn i chłop­ców. Wszystko to dawało nie­sa­mo­wity efekt wizu­alny. Kai zasta­na­wiał się, w jaki spo­sób powstała taka tka­nina. Przy­po­mi­nała mu zakładkę do książki, którą miał w domu; kiedy spoj­rzało się pod pew­nym kątem, był na niej del­fin, a pod innym można było zoba­czyć orkę. Asher powie­dział mu, że zakładka została wyko­nana przy uży­ciu cze­goś, co nazy­wało się „dru­kiem soczew­ko­wym” – tech­no­lo­gii pozwa­la­ją­cej two­rzyć trój­wy­mia­rowe obrazy, zmie­nia­jące się w zależ­no­ści od kąta, pod któ­rym były oglą­dane. W tka­ninach zasto­so­wa­nych w ubra­niach z przy­szło­ści musiano wyko­rzy­sty­wać coś podob­nego. Były wręcz nie­wia­ry­godne!

Aż trudno było uwie­rzyć, że odzież mogła się tak zmie­nić na prze­strzeni dzie­się­ciu lat. Z tego, co widział w albu­mach ze zdję­ciami rodzi­ców, ubra­nia, które nosili, gdy byli w jego wieku, nie róż­niły się zbyt­nio od tego, co nosił teraz.

Ale nie­ważne. To była wir­tu­alna rze­czy­wi­stość. Kai był w sta­nie zaak­cep­to­wać wszystko.

Patrzył, jak nad jego głową prze­myka kolejka gór­ska przy­po­mi­na­jąca kształ­tem pocisk. Mknęła jak wąż ści­ga­jący ofiarę, tak szybko, że aż roz­ma­zy­wała się Kaiowi przed oczami. Spra­wiało to abso­lut­nie magiczne wra­że­nie, bo kolejka nie poru­szała się po torach! Dosłow­nie leciała w powie­trzu.

– Wow! – sap­nął Kai, odchy­la­jąc głowę do tyłu, aby przyj­rzeć się, jak podobny do srebr­nej komety pojazd śmiga mu nad głową. Włosy zała­sko­tały go w uszy, roz­wiane pędem powie­trza. W uszach brzmiało dono­śne brzę­cze­nie, rów­nież gene­ro­wane przez kolejkę.

Ktoś szturch­nął Kaia, a ten uśmiech­nął się, myśląc, jak nie­zwy­kle reali­styczna jest wir­tu­alna rze­czy­wi­stość. Ode­rwał wzrok od kolejki i aż zamru­gał ze zdzi­wie­nia. Patrzył w zdu­mie­wa­jąco reali­stycz­nie wyglą­da­jące oczy wer­sji Glam­rock Freddy’ego z przy­szło­ści.

– Cześć – powie­dział Freddy.

– Cześć – odparł Kai, wyba­łu­sza­jąc oczy na brą­zo­wego miśka.

Nie, to już prze­gię­cie, pomy­ślał.

W Piz­za­plek­sie jego cza­sów ani­ma­tro­niki były wyko­nane z gład­kiego metalu, a wszyst­kie kostiumy i ele­menty wyglądu były na nim nama­lo­wane. Ten zaś ani­ma­tro­nik – choć też meta­lowy – przy­po­mi­nał w jakimś stop­niu praw­dzi­wego niedź­wie­dzia. Na­dal miał sze­roki pysk, odsta­jące okrą­głe uszy, wiel­kie oczy i pełen ogrom­nych zębów uśmiech, tak jak pier­wo­wzór, więc pod tym wzglę­dem nie wyglą­dał jak niedź­wiedź, któ­rego można by spo­tkać w natu­rze. Ale futro i pysk – usta, nos, oczy – były wyko­nane z taką dba­ło­ścią o szcze­góły, że naprawdę miało się wra­że­nie, iż są realne. Na nie­mal praw­dzi­wym futrze Glam­rock Freddy miał swój zwy­kły kostium, ale i on nie był nama­lo­wany. Zamiast meta­lo­wego, czar­nego kape­lu­sza przy­spa­wa­nego do meta­lo­wej głowy niedź­wiedź nosił cylin­der wyglą­da­jący, jakby był wyko­nany z praw­dzi­wego czar­nego filcu. Freddy był ubrany w koszulkę z praw­dzi­wej tka­niny, opa­trzoną jasno­nie­bie­skim emble­ma­tem bły­ska­wicy, skó­rzane nara­mien­niki i takież leg­ginsy. Na nad­garst­kach miał czarne skó­rzane opa­ski z ćwie­kami z praw­dzi­wego metalu, a pazury poma­lo­wano mu na nie­bie­sko, aby paso­wały do bły­ska­wicy. Podob­nie jak ubra­nia gości Piz­za­pleksu, także koszulka Freddy’ego zda­wała się drgać na jego klatce pier­sio­wej i ple­cach, a leg­ginsy wyglą­dały, jakby prze­su­wały się w górę i w dół w cią­głym ruchu.

Kai pra­wie wysko­czył ze skóry, gdy ten nie­sa­mo­wity Freddy wycią­gnął do niego meta­liczną, futrza­stą łapę.

– Jestem Freddy – oznaj­mił ani­ma­tro­nik z przy­szło­ści głę­bo­kim, dud­nią­cym gło­sem.

Kai zawa­hał się, po czym pod­niósł swoją pulchną dłoń o krót­kich pal­cach.

– Kai – powie­dział.

– Kai. To świetne imię – odparł Freddy. Puścił rękę chłopca i poło­żył meta­lową łapę na jego ramie­niu. – Może cię opro­wa­dzę? W Piz­za­plek­sie jest tyle cie­ka­wych rze­czy do obej­rze­nia!

– Jasne – zgo­dził się Kai.

Przez kilka następ­nych, osza­ła­mia­ją­cych minut pozwa­lał się pro­wa­dzić mecha­nicz­nemu niedź­wie­dziowi, który wciąż trzy­mał łapę na jego ramie­niu, po ścieżce bie­gną­cej wokół kina Piz­za­pleksu z przy­szło­ści. Nowy teatr, podob­nie jak stary, przy­po­mi­nał zamek, ale budy­nek był wyko­nany z cze­goś, co wyglą­dało jak cięty krysz­tał i mie­niło się świetl­nymi reflek­sami. Jego dach, podob­nie jak w Piz­za­plek­sie z cza­sów Kaia, wzno­sił się aż po kopu­la­sty szczyt głów­nego budynku. Był jed­nak inny niż ten, który pamię­tał chło­piec: pozba­wiony witrażu i do tego stop­nia prze­zro­czy­sty, że Kai nie był pewien, czy w ogóle ist­nieje.

Kiedy Freddy zauwa­żył skie­ro­wany w górę wzrok Kaia, wyja­śnił:

– Piz­za­plex chroni naj­no­wo­cze­śniej­sze pole siłowe, zapew­nia­jąc jed­no­cze­śnie dostęp do świe­żego powie­trza i widok na piękne błę­kitne niebo.

– Super – sko­men­to­wał Kai, patrząc, jak na nie­bie prze­la­tuje wrona, a potem siada w powie­trzu. Ptak musiał przy­cup­nąć na polu siło­wym. Chło­pak wska­zał w jego kie­runku. – To pole siłowe nie razi prą­dem czy coś?

Roz­legł się głę­boki, gar­dłowy śmiech Freddy’ego.

– Żad­nego prądu!

Poszli dalej. Freddy wska­zy­wał Kaiowi wszyst­kie zna­jome miej­sca i atrak­cje – oczy­wi­ście były one zmo­der­ni­zo­wane, nowe i robiły znacz­nie więk­sze wra­że­nie.

W jadalni nie było już na przy­kład kwa­dra­to­wych sto­łów. Teraz znaj­do­wały się w niej obłe sto­liki o róż­nych kształ­tach, pozba­wione nóżek, które przy­po­mi­nały ameby i wzno­siły się w powie­trzu, podob­nie jak kel­ne­rzy i kel­nerki – ich stopy w masyw­nych czer­wo­nych butach balan­so­wały w prze­strzeni o kilka cen­ty­me­trów nad pod­łogą.

Samo­chody w Roxy’s Race­way z przy­szło­ści stra­ciły opony; mknęły po krysz­ta­ło­wym torze w spo­sób, jaki Kai widy­wał na fil­mach – niczym wodo­loty na bagnach, tuż nad powierzch­nią wody. Samo­cho­dziki w ogóle były teraz inne i miały opły­wowe kształty. Wyglą­dały nie­mal jak kopu­la­ste tuby.

Prze­cho­dząc obok krę­gielni Bon­nie Bowl, Kai dostrzegł kule, które wyglą­dały jak wiru­jące super­nowe; śmi­gały na torach tak jasnych, że musiał zmru­żyć oczy. Zer­k­nął też do strefy lase­ro­wego paint­balla, gdzie zoba­czył dzie­ciaki trzy­ma­jące małe urzą­dze­nia przy­po­mi­na­jące smart­fony, które wystrze­li­wały fos­fo­ry­zu­jące stru­mie­nie świa­tła.

Gdy tak z Glam­rock Fred­dym prze­mie­rzali Piz­za­plex przy­szło­ści, dostrze­gał też ani­ma­tro­niki wcho­dzące w inte­rak­cje z dzie­cia­kami. Cho­ciaż obok teatru był umiesz­czony har­mo­no­gram poka­zów, ani­ma­tro­niki wyda­wały się spę­dzać wię­cej czasu z tłu­mem, niż wystę­pu­jąc na sce­nie. Pod­czas spa­ceru po Piz­za­plek­sie Kai sły­szał urywki roz­mów. Poga­wędki były bar­dzo pro­ste i nieco sztywne. Freddy rów­nież wyra­żał się bar­dzo popraw­nie, bez żad­nych slan­go­wych wyra­żeń, a jego ton był nieco pła­ski. Ale i tak faj­nie, że roz­ma­wiali.

– Oto nasze naj­now­sze pro­po­zy­cje jesz­cze lep­szej zabawy – oznaj­mił Freddy. Popro­wa­dził Kaia obok miej­sca ofe­ru­ją­cego prze­jażdżkę z moty­wem afry­kań­skiego safari – hiper­re­ali­styczną, wręcz prze­ra­ża­jącą – a także obok wod­nej zjeż­dżalni, z któ­rej korzy­stało się, pły­nąc łódką z wydrą­żo­nego pnia; na całej tra­sie wśród kipieli śmi­gały rakie­to­po­dobne urzą­dze­nia.

Potem poszli w stronę obszaru ozna­czo­nego jako „Tiger Rock Tram­po­line”.

– O, spójrz tylko – powie­dział Freddy, gdy zbli­żyli się do ogrom­nej prze­strzeni wypeł­nio­nej dzie­siąt­kami zachwy­co­nych dzieci, pod­ska­ku­ją­cych i robią­cych salta. Gdy ska­kały, momen­tami wyda­wały się falo­wać, tak jak niebo nad asfal­tem w upalny dzień. – To Tiger Rock we wła­snej oso­bie. Witaj, Tiger Rock. Poznaj Kaia. To nasz naj­now­szy gość.

Kai uniósł brew na widok ogrom­nej, powie­wa­ją­cej bia­łej pele­ryny, pokry­tej błysz­czą­cymi ceki­nami i krysz­ta­ło­wymi kora­li­kami; całość miała taką samą ruchliwą fak­turę jak inne ubra­nia widziane w tej wer­sji Piz­za­pleksu. Szata zawi­ro­wała i jej wła­ści­ciel odwró­cił się do chłopca.

Ten zamru­gał w zachwy­cie, pod­no­sząc wzrok na meta­lo­wego bia­łego tygrysa. Zwie­rzak, któ­rego białe futro było rów­nie reali­styczne jak sierść Freddy’ego, miał na sobie białe skó­rzane spodnie dzwony, ozdo­bione zło­tymi bomb­kami; bombki te wyglą­dały, jakby tań­czyły i wiro­wały. Na szyi tygrysa wisiał złoty meda­lion.

– Cześć, Kai – ode­zwał się Tiger Rock. – Tiger Rock, do usług.

– Będziesz w dobrych rękach – oznaj­mił Kaiowi Freddy. – Miło było cię poznać, Kai.

– Cie­bie też, Freddy – powie­dział chło­pak. – Dzięki za wycieczkę.

Freddy zdjął cylin­der i uchy­lił go w stronę Kaia, który poma­chał mu na poże­gna­nie. Potem spoj­rzał z powro­tem na Tiger Rocka. Tygrys nachy­lił się do przodu i przy­glą­dał się Kaiowi z dużo więk­szym zain­te­re­so­wa­niem niż Freddy, a nawet więk­szym, niż kto­kol­wiek kie­dy­kol­wiek chłopcu oka­zał. Spoj­rze­nie, któ­rym ani­ma­tro­nik lustro­wał gościa od stóp do głów, nie­mal paliło. W końcu wycią­gnął łapę i chwy­cił dłoń Kaia. Pod­niósł ją tak szybko i ener­gicz­nie, że chło­piec aż poczuł ból.

Kil­ka­krot­nie potrzą­snął jego dło­nią, robiąc to znacz­nie dłu­żej, niż naka­zy­wał zwy­czaj. Kai w końcu cof­nął rękę. Drugą od nie­chce­nia potarł ramię.

Tiger Rock rzu­cił Kaiowi sze­roki uśmiech, bły­ska­jąc przy tym wiel­kimi zębami.

– Feno­me­nal­nie cię poznać, Kai. Aloha ’auinala1.

Kai ski­nął głową, zasko­czony wie­dzą ani­ma­tro­nicz­nego tygrysa.

– Cześć! Mówisz po hawaj­sku?

Tiger Rock mru­gnął.

– Wiem wiele i wiele potra­fię.

– Robi wra­że­nie – przy­znał Kai. – Moi kole­dzy nie znają hawaj­skiego ani tro­chę.

– Uwiel­biam się uczyć – zapew­nił go Tiger Rock. – Nauczę się wszyst­kiego, co mi wpad­nie w oko. – Pochy­lił się i prze­krzy­wił głowę. – Wszystko zależy od tego, czy zwra­casz uwagę i jak prze­twa­rzasz to, co widzisz i sły­szysz. Cza­isz?

Kai zachi­cho­tał. W prze­ci­wień­stwie do Freddy’ego i innych ani­ma­tro­ni­ków, które do tej pory sły­szał, Tiger Rock miał wię­cej polotu. Mówił płyn­niej, natu­ral­niej, a nawet nieco slan­gowo, jak wylu­zo­wany DJ w radio. Podo­bał się Kaiowi.

– Chciał­byś się cze­goś nauczyć? – zapy­tał Tiger Rock Kaia.

– Na przy­kład czego?

Tiger Rock nachy­lił się i zni­żył głos do szeptu:

– Znam pewien sekret. Mogę ci poka­zać, jak tu wszystko działa – powie­dział, prze­krzy­wia­jąc głowę i przy­glą­da­jąc się Kaiowi, jakby był naj­bar­dziej fascy­nu­ją­cym obiek­tem na świe­cie.

Ta uwaga spra­wiała chłopcu przy­jem­ność. Śmiało odwza­jem­nił badaw­cze spoj­rze­nie Tiger Rocka.

Tiger Rock miał zwy­kły u tygry­sów sze­roki, okrą­gły pysk i rów­nież okrą­głe uszy na czubku głowy. Na tym jed­nak koń­czyła się jego prze­cięt­ność. Więk­szość bia­łych tygry­sów – przy­naj­mniej tych na zdję­ciach, które widy­wał Kai – miała wyraźne czarne pasy oka­la­jące czarny nos i usta, ale Tiger Rock był nie­mal cał­kiem biały. Nie­liczne czarne paski były blade i roz­cho­dziły się od bia­łego nosa, two­rząc kształt rombu, który oka­lał tenże nos i wargi. Tiger Rock nie miał pęku bia­łych wibry­sów jak inne wiel­kie koty. Posia­dał ich rap­tem tylko kilka, i to tak jasnych, że wyda­wały się opa­li­zo­wać. Nie miał też bia­łych zębów jak prze­ciętny tygrys, ale pra­wie prze­zro­czy­ste, a przy tym jakby pul­su­jące łagod­nym, kolo­ro­wym świa­tłem. Naj­bar­dziej ude­rza­jącą cechą człe­ko­kształt­nego tygrysa były jed­nak jego oczy. Białe tygrysy, które Kai widy­wał na zdję­ciach, miały je zwy­kle bla­do­nie­bie­skie. Oczy Tiger Rocka za to świe­ciły niczym osza­ła­mia­jący, jaskrawy neon, a do tego mie­niły się róż­nymi kolo­rami. Jedno było koloru głę­bo­kiej szma­rag­do­wej zie­leni, dru­gie zaś – jasno­błę­kitne.

– Pew­nie – przy­tak­nął wresz­cie Kai, gdy zdał sobie sprawę, że się zaga­pił. – Bar­dzo bym chciał.

– Odlo­towo! – odparł Tiger Rock.

Objął masywną łapą lewe ramię chłopca, zaci­ska­jąc meta­lowe opuszki wokół żół­to­fio­le­to­wego rękawa hawaj­skiej koszuli. Ucisk był wyraź­nie odczu­walny, ale nie dokucz­liwy.

– Chodźmy! – rzu­cił tygrys.

Kai się uśmiech­nął. Nie pamię­tał lep­szej przy­gody w wir­tu­al­nej rze­czy­wi­sto­ści niż ta.

Zna­lazł się teraz w czę­ści Piz­za­pleksu, któ­rej ni­gdy wcze­śniej nie widział. Tiger Rock, wciąż trzy­ma­jąc Kaia za ramię, pro­wa­dził chłopca lśnią­cym kory­ta­rzem o bia­łych ścia­nach, w któ­rym cią­gnął się futu­ry­styczny taśmo­ciąg. Sunęły nim wszel­kiego rodzaju roboty – duże i małe, człe­ko­kształtne i w kształ­cie zwie­rząt, a także sze­ścienne, bar­dziej użyt­kowe.

– To roboty pomoc­nicy – wyja­śnił Tiger Rock. Zdjął łapę z ramie­nia Kaia i poma­chał do trój­kąt­nego robota nio­są­cego narzę­dzie, które wyglą­dało jak fan­ta­zyjna mio­tła. – Hej, Henry.

Robot z mio­tłą uniósł koń­czynę podobną do kuchen­nej łopatki. Trzy­krot­nie wydał z sie­bie zabawny dźwięk przy­po­mi­na­jący beka­nie.

Tiger Rock się zaśmiał.

– Ty też, chło­pie, ty też.

– Rozu­miesz to… hm, go? – zapy­tał Kai.

Tygrys poki­wał głową.

– Jasne. Znam prze­różne języki. Jestem w sta­nie się nauczyć wszyst­kiego, co tylko ist­nieje.

Idąc kory­ta­rzem, chło­piec roz­glą­dał się na lewo i prawo z otwar­tymi ze zdzi­wie­nia ustami. Tiger Rock cały czas szedł obok niego. Gdy zbli­żyli się do zakrętu, ponow­nie chwy­cił Kaia za ramię, moc­niej niż wcze­śniej. Kai lekko się skrzy­wił, ale nie szarp­nął.

– Naprawdę tu faj­nie – powie­dział. – Ni­gdy się nie spo­dzie­wa­łem, że zoba­czę, co jest za kuli­sami Piz­za­pleksu. Dzięki, że mi to poka­za­łeś.

– Nie ma sprawy – odparł Tiger Rock. – Lubię cho­dzić tu i tam. Mogę zaj­rzeć wszę­dzie.

– To cał­kiem fajne – przy­znał Kai.

– Spójrz na to. – Tiger Rock wska­zał teraz wolną łapą błysz­czącą srebrną zjeż­dżal­nię, która owi­jała się wokół meta­lo­wej klatki scho­do­wej. Wyglą­dała jak coś w rodzaju rucho­mych scho­dów, tyle że stop­nie nie były przy­mo­co­wane – ani do sie­bie nawza­jem, ani do niczego innego. Wyda­wały się uno­sić w powie­trzu. Każdy sto­pień znaj­do­wał się wyżej od poprzed­niego i wzno­siły się tak po sko­sie gdzieś na wyż­sze pię­tro, któ­rego Kai stąd nie widział.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Haw. Dzień dobry – przyp. tłum. [wróć]