Flame Moon - Jedersafe - ebook + książka
BESTSELLER

Flame Moon ebook

Jedersafe

4,6

18 osób interesuje się tą książką

Opis

Jak daleko posuniesz się, by chronić najbliższych i pomścić ich krzywdę?

Cudem wyrwana z rąk śmierci Francy powoli wraca do siebie w szpitalu. Gdy odzyskuje przytomność, a rodzina i przyjaciele nareszcie mogą odetchnąć z ulgą, okazuje się, że dziewczyna ma poważne problemy z pamięcią. Francy kolejny raz będzie musiała zmierzyć się z traumą i odnaleźć w sobie siłę, by jak najszybciej odzyskać wspomnienia. Nie jest jednak sama. Przy jej boku wiernie trwa Dominic, którego nieustannie dręczą wyrzuty sumienia. W końcu to właśnie jego wróg, Bruce Nordwood, próbował odebrać mu to, co dla niego najcenniejsze.

Obaj wciąż depczą sobie po piętach i obaj mają równie silne powody, by zniszczyć siebie nawzajem. Który z nich okaże się silniejszy i bardziej zdeterminowany w dążeniu do celu? Ile ludzkich istnień pochłonie żądza zemsty i wymierzenia kary za nieodkupione winy?

Wszedłem do środka i wystarczyło, żebym przekroczył próg, by poczuć się dobrze. Kiedy zobaczyłem siedzącą na łóżku Francy, uśmiech sam wpełzł mi na usta. To był duży postęp, bo wcale nie przybrała pozycji półleżącej, lecz śmiało opierała się plecami o poduszkę. W rękach trzymała książkę, jednak zamknęła ją, gdy mnie ujrzała. Odwzajemniła uśmiech, sprawiając tym, że poczułem tę ekscytację jak za pierwszym razem, podczas naszych spotkań. W dalszym ciągu wyglądała przeraźliwie blado, a jej usta mieniły się w fioletowym odcieniu. Zmieniły się tylko oczy, bo nie patrzyła na mnie już ze strachem, a z tą samą pewnością, co przed wypadkiem. I chyba to dało mi największą nadzieję. Te brązowe oczy Francy, które każdego dnia sprawiały, że odbudowywałem siebie na nowo.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 722

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (121 ocen)
80
34
4
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
hejtuklaudia

Nie oderwiesz się od lektury

Pierwsza część, czyli „𝐁𝐞𝐠𝐢𝐧𝐧𝐢𝐧𝐠 𝐌𝐨𝐨𝐧” totalnie skradła moje serce i nie jestem w stanie opisać mojej miłości do tej historii. Najpierw poznaliśmy perspektywę głównej bohaterki, 𝐅𝐫𝐚𝐧𝐜𝐞𝐬𝐬𝐲, a w tym tomie możemy poznać historię oczami 𝐃𝐨𝐦𝐢𝐧𝐢𝐜𝐚. Myślę, że to już wystarczający argument, aby sięgnąć po tę książkę, ale zapraszam jeszcze na recenzję hahah! Chciałabym jeszcze dodać, że nie jest to osobna książka, a kontynuacja, więc należy czytać ją po „𝐁𝐞𝐠𝐢𝐧𝐧𝐢𝐧𝐠 𝐌𝐨𝐨𝐧”. Tak jak „𝐁𝐞𝐠𝐢𝐧𝐧𝐢𝐧𝐠 𝐌𝐨𝐨𝐧” wywołało we mnie mnóstwo emocji, tak „𝐅𝐥𝐚𝐦𝐞 𝐌𝐨𝐨𝐧” po prostu zmiotło mnie z powierzchni ziemi. To co się tutaj działo jest nie do opisania, już na samym początku sprawiła, że płakałam, a podczas poznawania całej tej historii nie ma emocji, która mi nie towarzyszyła. 𝐉𝐞𝐝𝐞𝐫 stworzyła tak cudowny świat, cudowną historię i moich kochanych bohaterów, za którymi tak tęskniłam podczas przerwy między wydawaniem. Przysięgam, że gdy tylko dos...
21
Patusia140980

Nie oderwiesz się od lektury

kto by pomyślał,że pod taką piękną okładką i tym tytułem kryje się taka historia. przeczytaj, polecam 🩷
10
dziiubix

Dobrze spędzony czas

git
10
LadyPok

Dobrze spędzony czas

Zdecydowanie lepsza od pierwszej czesci Polecam
10
jogusia321

Nie oderwiesz się od lektury

Fabuła się fajnie rozwinęła. Lepsza niż część 1.
10

Popularność




Jedersafe

Flame Moon

Dla mojego męża

Za to, że nieustannie przy mnie jesteś, i że kochasz mnie bardziej, niż mogłam to sobie wyobrazić.

Prolog

Powiadam wam, trzeba mieć chaos w sobie, by porodzić tańczącą gwiazdę. Powiadam wam,wiele chaosu jest jeszcze w was.

Biada! Zbliża się czas, gdy człowiek żadnej gwiazdy porodzić nie będzie zdolen. Biada! Zbliża się czas po tysiąckroć wzgardy godnego człowieka – człowieka, co nawet samym sobą już gardzić nie zdoła.

Za długo w istocie żyłem w górach, zanadto wsłuchiwałem się w szelesty drzew i w poszumy strumieni: I oto mowa ma jest dla nich mową pasterzy kóz.

Dusza ma nieporuszona jest i jasna jako wzgórza o poranku. Oni jednak sądzą, żem jest zimny i żem szyderca w żartach okrutnych.

I teraz oto spozierają wciąż na mnie i śmieją się.

A śmiejąc się, nienawidzą mnie jeszcze. Lód jest w ich śmiechu.

Tako rzecze Zaratustra Nietzsche

Noc taka ciemniejsza bez ciebie.

Pusta.

Jestem nieco bardziej wkurzony i smutny.

Nieodpowiedzialny i rozgoryczony.

Jestem tylko trochę bardziej wrażliwy.

Jestem nie do zniesienia.

Błagam, Francy.

Obudź się.

Rozdział 1

Klub

Papieros w klubowym burdelu smakował osiem razy gorzej. Nie dlatego, że towarzystwo wokół mnie wzbudzało wstręt, ale dlatego, że czułem się dobrze po raz pierwszy od dwudziestu pięciu godzin. Dlaczego więc smakował gorzej?

Ciężkie i parne podmuchy powietrza wlepiały się w moją skórę. Nie dało się oddychać. Tu było tyle pijanych facetów i dziewczyn, że z łatwością mógłbym komuś skręcić kark i nikt by się nie zorientował. Ochrony nie było tu wcale, co zakrawa o absurd, bo to największy klub ze striptizem w Lower Mills. Przewijały się w nim aktorki, biznesmeni, politycy i lekarze. Właściciela nigdy nie zamknięto, bo wszystko na zewnątrz działało tak, jak powinno. Inaczej to wyglądało od środka – kurewstwo. Nie potrafiłem zliczyć, ile razy proponowano mi seks tylko za pięćset dolarów. Każdą taką ofertę odprawiałem ręką, bo nie przychodziłem tu w tym celu. Nie interesowały mnie małolaty, które uciekły właśnie ze szkoły. Interesował mnie towar, którym mogłem tu kiedyś handlować. To nigdy nie był normalny klub.

Jasne światła mocno mnie oślepiały od czasu do czasu, powodując bóle głowy. Głośna i klubowa muzyka również się do tego przyczyniła, niemal rozrywając mi bębenki. Byłem pewien, że jak stąd wyjdę, nie będę słyszał nic przez następne parę godzin. Przepchnąłem się przez tłum i dosiadłem do nieznajomej mi dziewczyny. Bez zastanowienia poprosiłem barmana, by nalał mi kieliszek wódki. Zrobił to. O nic nie pytał. Wychyliłem kieliszek, nawet się nie krzywiąc. Byłem zbyt przejęty tym, co za chwilę miało nastąpić.

Wyciągnąłem telefon z kieszeni i wysłałem Walkerowi wiadomość. Nie widziałem go od dłuższego czasu i przeszło mi przez myśl, że już komuś wyjebał. Zacząłem się przeciskać przez tłum ludzi, znacznie ich od siebie odsuwając. Połowa się wywracała lub odsuwała. Muzyka rozbrzmiewała coraz głośniej, a powietrza było coraz mniej. Odwróciłem wzrok od kłócącej się pary i poszedłem pewnym krokiem w stronę długiego korytarza, rozglądając się. Po przejściu paru metrów i skręceniu w stronę schodów, spotkałem Oliviera, który obracał w palcach gnatem. Opierał się plecami o ścianę i patrzył na mnie znudzony.

– W końcu coś się zaczyna dziać – przywitał mnie.

Uśmiechnąłem się w odpowiedzi, kiwając do niego głową.

Weszliśmy szybko po schodach. Zacząłem się rozglądać po numerach przypisanych do drzwi. Odnalazłem właściwe. Z pokoju za nimi dobiegały głośne jęki dziewczyny i wyzwiska, które Creed zapewne kierował w jej stronę.

– Ajajaj, głośna jest – stwierdziłem. – Nie lubię takich.

– A pieprzy mnie to! Wypieprzaj te drzwi!

– Oczywiście zapukamy – poinformowałem jeszcze Oliviera, unosząc palec. – Jesteśmy gentlemanami.

– Ależ oczywiście, że tak.

Zapukał do drzwi, czekając parę sekund i wymieniając się ze mną w tym czasie uśmiechem. A później Walker przypierdolił w drzwi butem z całej siły. Pękły w niektórych miejscach, całkowicie się wyłamując. Pchnąłem je barkiem jeszcze raz, a te wpadły z impetem do pokoju. Przekroczyłem próg, otrzepując dłonie. Za mną wszedł Olivier, który zaśmiał się głośno. Do naszych uszu dotarł wysoki pisk dziewczyny, którą Creed właśnie posuwał.

– Co jest?! Co ty tu, kurwa, robisz?! – spytał mocno zdezorientowany. Zrzucił z siebie blondynkę. Ona złapała prześcieradło i owinęła się nim, mierząc mnie i Oliviera wzrokiem.

W pokoju unosił się zajebiście mocny zapach lateksu i zioła. Było tak nakopcone, że ledwo mogłem ich dostrzec. Przebrnąłem przez porozrzucaną bieliznę i stanąłem bliżej łóżka.

– Nie chcę być aż takim chujem i cię wyrzucać, ale musisz opuścić… – zwrócił się Walker do dziewczyny.

– Po prostu wypierdalaj – dodałem.

Wyciągnąłem z kieszeni i założyłem czarne rękawiczki. Blondynka w pośpiechu wstała, zebrała prędko swoje rzeczy, prawie wyskakując z pokoju. Olivier zasłonił zaraz po tym drzwi bordową zasłoną.

– Co ty tu, kurwa, robisz, Brown?! Powaliło cię?! Odstawiasz jakiś teatrzyk z tym pieprzonym imbecylem?! – warknął wytatuowany chłopak.

Creed gwałtownym ruchem sięgnął ręką pod poduszkę, ale nie zdążył, bo przygniotłem mu brzuch kolanem i uderzyłem go w twarz. Krzyknął krótko, łapiąc się za nos. W tle słyszałem śmiech Walkera i to, jak przeładowuje broń. Przycisnąłem Creeda do łóżka, łapiąc go mocno za gardło. Olivier wycelował w jego łeb, co sprawiło, że ten grzecznie leżał. Mój przyjaciel sięgnął w to samo miejsce, co wcześniej ten łysy frajer, i wyciągnął spod poduszki klamkę.

Bez żadnych słów zacząłem obijać Creedowi mordę z satysfakcją. Bronił się, ale tylko chwilę. Kopał nogami w powietrzu, trafiając mnie tylko raz kolanem w brzuch. Uderzałem go tak mocno, że zaczęły mnie boleć palce, ale nie powstrzymało mnie to. W pewnym momencie celowałem na ślepo, nie będąc już pewien, czy trafiam w jego twarz, czy w poduszkę. Przestałem, kiedy poczułem, jak Walker przystawia mi do potylicy pistolet, cmokając.

Przycisnąłem Creeda mocniej, wkurwiając się jeszcze bardziej. Im dłużej na niego patrzyłem, tym bardziej miałem ochotę popełnić morderstwo.

– Bez numerów. Gdzie jest Bruce? – zapytałem ostrym tonem. – Nie jestem dziś w nastroju. Mam ogromną ochotę cię zabić. Gadaj.

Blondyn przede mną głupio się uśmiechał, nawet się nie broniąc. Po prostu śmiał mi się w twarz. Nie wytrzymałem i znów uderzyłem go mocno w nos.

– Gadaj, bo kolacja mi stygnie! – zawołał Walker zirytowany.

– Nie ma go. Jest w Europie – odpowiedział Creed, starając się nabrać powietrza.

Pozwoliłem mu na to, luzując uścisk. Przycisnąłem za to kolanem mocniej jego brzuch.

– Konkretniej.

– Nie wiem! Myślisz, że komuś mówi takie rzeczy? Tylko jego przydupas to wie. Odpierdol się, Brown, bo będziesz żałować!

– Przydupas, czyli pewnie Ian Duckworth – wtrącił Olivier.

– Daj mi jeden powód, żebym cię teraz tu nie zabił. Jeden, kurwa, powód! – podniosłem ton, przyciskając Creeda coraz mocniej. – Mówiłem ci, że jeśli którykolwiek ją dotknie, to upierdolę wam łby. Daj mi jeden pierdolony powód, dlaczego miałbym cię tutaj nie zamordować?! Myślałeś, że cię nie znajdę? Sądziłeś, że odpuszczę? Że nie będę próbował cię znaleźć? A może myślałeś, że szybciej zabije mnie Nordwood?

Do zaciskającej się na jego gardle dłoni dołączyłem drugą, chwytając go jeszcze mocniej. Próbował mnie z siebie zrzucić, ale przez to, że był tak naćpany, nie miał zupełnie siły. Jego ciało było wiotkie i bez problemów mógłbym teraz połamać każdą kość. Machał rękami, zupełnie nie trafiając w moją głowę, i patrzył pusto przed siebie.

– Brown – upomniał mnie Walker, ale go nie słuchałem.

– Gdzie jest ten szmaciarz?! – Uderzyłem Creeda ponownie, tym razem jeszcze mocniej niż przed chwilą.

Z nosa pociekła kolejna strużka krwi, plamiąc biały materac. Jego oczy zrobiły się jeszcze bardziej nieobecne.

– Ty, Nordwood i Duckworth zabiliście mi prawie dziewczynę! Zrobiliście jej niewyobrażalną krzywdę! – krzyknąłem do nieprzytomnego faceta. – Skrzywdziliście kogoś, na kim tak bardzo mi zależy! Obiecałem ci, że jeśli jeszcze raz się do niej zbliżysz, to przestanę być cierpliwy! Jebie mnie to, czy tam wtedy byłeś, ty i tak się do tego przyczyniłeś! Gdzie jest ten pierdolony Nordwood?!

Uderzyłem go jeszcze raz, jeszcze raz i znów. Nakręcałem sam siebie, w ogóle nie potrafiąc zapanować nad nerwami.

– Po zawodach – odezwał się Olivier, chowając broń do kieszeni, kiedy odpuściłem. Bolały mnie dłonie. – Musiałeś tak mocno? – Wskazał dłonią na nieprzytomnego blondyna przede mną.

Zakląłem pod nosem, puszczając Creeda. Opadł na materac, zakrwawiony i całkowicie odcięty. Wytarłem rękawem nos, ciężko wzdychając. Wstałem, otrzepując sobie dresy, które tym razem na szczęście były czyste. Byłoby kiepsko wychodzić stąd we krwi, chociaż i tak nikt nawet tego by nie zauważył.

– Przeszukaj mu rzeczy – nakazałem Olivierowi. – Ja wezmę telefon.

Przytaknął, chwytając w rękawiczkę spodnie Creeda. Wygrzebał z kieszeni komórkę, którą rzucił w moją stronę. Nie udało mi się jej odblokować, bo telefon miał funkcję face ID. Spojrzałem za ramię na nieprzytomnego chłopaka. Nie było opcji, by jego morda została rozpoznana.

Zrezygnowany wsunąłem komórkę do kieszeni, wcześniej ją wyłączając, i zwróciłem się do Oliviera:

– Masz coś?

– Sama amfa i prezerwatywy. Nic konkretnego – rzucił zrezygnowany.

– Widocznie Bruce’owi wcale na Creedzie nie zależało. Inaczej nie byłby tu sam. Nie pasuje mi tu coś – westchnąłem, skupiając myśli.

– Kolejna zabawka? Ile on ich ma?

– Nieważne, ile ich ma, bo poświęci każdego, byle mnie do siebie sprowadzić. Wracamy – powiedziałem, naciągając kaptur na głowę. – Mam do załatwienia jeszcze dziś bardzo ważną sprawę. Muszę się umyć i przebrać.

Płonąłem ze złości. Obrywając zimnym wiatrem w twarz, znów zacząłem tęsknić. Tęsknić za Francy, która tak bardzo mnie potrzebowała, a mnie obok nie było. I za to nienawidziłem siebie jeszcze bardziej.

***

Wczoraj w nocy Francy została przewieziona na salę pooperacyjną. Nigdy nie poczułem się tak dobrze jak wtedy, kiedy dostałem w środku nocy wiadomość od Lizzie O’Kelly. Napisała, że Francy żyje i że prawdopodobnie niebawem się obudzi i będę mógł ją przeprosić za wszystko, co przeze mnie przeszła. Płakałem. Leżałem na łóżku, wpatrując się w sufit, i płakałem. A obok mnie był Itachi, który wyczuwał mój nastrój i skutecznie uspokajał mnie swoim cichym mruczeniem.

Ściąłem włosy. Pozbyłem się ich nieomal do zera. I zaraz sobie uświadomiłem, że jeśli faktycznie Anfrew będzie miała problemy z pamięcią, może mnie nie rozpoznać. Z drugiej strony jednak wolałem, żeby mnie nie pamiętała. Nie chciałem przed sobą tego przyznać, ale opcja numer dwa była dla mnie najbardziej prawdopodobna i nie chciała mnie opuścić.

Nie wiem, jakim krokiem szedłem w stronę tego pieprzonego budynku, ale z pewnością nie był spokojny, bo zauważyłem zdezorientowane twarze innych ludzi. To śmieszne, bo zawsze mi się wydawało, że kroki stawiane w drodze do szpitala powinny właśnie takie być.

Od razu poszedłem w stronę wind, ignorując recepcjonistkę. Ona mnie chyba nawet nie zauważyła, bo była zajęta odbieraniem tych nudnych telefonów. Czekanie na windę wydawało mi się wiecznością. Jechałem nią sam. Nie pamiętałem, kiedy ostatnio się tak denerwowałem. Czułem taki stres, że na nowo chciało mi się rzygać. Z jednej strony tak bardzo chciałem wiedzieć co z nią, a z drugiej się bałem. Bałem się tego, co usłyszę i zobaczę. A przecież istniało tak mało rzeczy, których się bałem.

Po wyjściu z windy zauważyłem Lizzie, która nerwowo chodziła po korytarzu. Schowałem dłonie do kieszeni bluzy, zmuszając się, by podejść do dziewczyny. Kiedy tylko mnie zobaczyła, niemal podbiegła w moją stronę, wpadając mi w ramiona. Szlochała pod nosem, ale nie potrafiłem odwzajemnić uścisku. O’Kelly przetarła zmęczone i podpuchnięte oczy, wyglądając przy tym jak biedna i skrzywdzona nastolatka. Reakcja Lizzie bardzo mnie zmartwiła. Nie wyglądała na kogoś, kto cieszy się z udanej operacji najlepszej przyjaciółki. Zdenerwowała mnie tym płaczem na tyle, że zacząłem się wewnętrznie dusić, nie potrafiąc odnaleźć języka w buzi.

– Błagam, powiedz mi, że nic się nie zmieniło i że Francy…

– Czuję tak ogromne wyrzuty sumienia, Dominic – przerwała mi słabym głosem. – Czuję się tak paskudnie. Nie umiałam jej pomóc, kiedy mnie potrzebowała i zostawiłam ją z tym samą… Zostawiłam ją z nim samą, b-bo nie umiałam… Nie umiałam…

Nie dokończyła. Rozpłakała się jeszcze raz, sprawiając, że sam omal do niej nie dołączyłem. Bez zastanowienia chwyciłem Lizzie za bladą dłoń, przysuwając do siebie. Przytuliłem ją, dokonując wszelkich starań, bym nie popłakał się i ja.

– Ty nie mogłaś nic zrobić – szepnąłem jej we włosy. – Zrobiłaś wystarczająco. Nie mogłaś zrobić nic więcej – powtarzałem słowa Toma, starając się uwierzyć w ich wagę. – Nie obwiniaj się, bo to nie jest twoja wina, tylko moja.

– Tam było tyle krwi, Dominic. Ja tak go prosiłam, żeby jej nic nie robił, ale nie słuchał. Myślałyśmy, że nie żyje. Nie ruszała się, nie słyszałyśmy, żeby oddychała, a oni sobie tak po prostu odjechali. Dominic, j-ja jestem taka wściekła, j-ja…

Wyłączyłem się. Z każdym wypowiedzianym przez nią słowem robiłem się coraz bardziej zły, choć nawet najwulgarniejszy synonim tego słowa nie opisałby emocji, jakie mną targały. Czułem się jak ostatni śmieć, a najtrudniejsze było dla mnie to, że wierzyłem, że nie zasługuję na to, by teraz tu stać.

– Operacja się udała, ale Frances przez parę dni będzie w śpiączce farmakologicznej. Lekarz powiedział, że tak będzie dla niej lepiej, ale Dominic… – Lizzie uniosła głowę, napotykając się ze mną wzrokiem. – Co jeśli nie będzie nic pamiętać? Jeśli nie będzie pamiętała nas? Mnie? ciebie albo siebie? Co wtedy? Czy…

– Będzie nas pamiętała – wtrąciłem. – Będzie ciebie pamiętała i mnie też. Musi, no nie?

Kłamałem. W ogóle w to nie wierzyłem i byłem pewien, że jeśli Francy otworzy oczy, nie pozna mnie. Ta myśl napawała mnie szczęściem i ulgą, bo mógłbym zostawić ją w spokoju i zapewnić jej bezpieczeństwo, jakiego mimo obietnic jej nie dałem. Mógłbym zniknąć z jej życia i pojawić się w nim dopiero w październiku, pozwalając, by mogła poznać mnie od nowa. Nie musiałaby się już bać ani o siebie, ani o mnie. Poczekałbym na nią, ale ona nie czekałaby na mnie. Wróciłaby do zdrowia, poszłaby na studia, z których tak się cieszyła, i poznała tam kogoś, kto w stu procentach by na nią zasługiwał i potrafił jej zapewnić to, czego ja przez ten krótki czas nie umiałem. Ta myśl doprowadzała mnie do szału. Byłem na tyle pierdolonym egoistą, że nawet w takiej sytuacji patrzyłem tylko na siebie. Bo w głębi serca tak bardzo chciałem, żeby mnie pamiętała.

– Hej, O’Kelly. Francy będzie nas pamiętać, a jeśli nie, to jej przypomnimy, jaką marudą jest, dobra? A potem zabierzemy ją tam, gdzie już wspólnie byliśmy. I zabiorę ją do Nowego Jorku.

Uśmiechnęła się blado.

– Mówiła, że w Portland było super – powiedziała, wyraźnie się rozluźniając. – Jesteś prawie łysy, ściąłeś włosy. Tak jest lepiej.

– Lizzie, musisz mnie teraz posłuchać…

– Wiem, co chcesz powiedzieć – weszła mi w słowo. – Vincent i Tom z nami rozmawiali. Już wszystko wiem. Dlaczego od razu nie powiedzieliście? Przecież wiedziałam już o Nordwoodzie. Mówiłeś mi o nim po urodzinach Danielle. Mogliście powiedzieć…

– I co by to dało? – spytałem, cofając się o krok. – Nic by to nie zmieniło, O’Kelly. I tak wyszło najgorzej, jak mogło. Rozmawiałyście z policją?

Zmęczona blondynka skinęła głową, krótko i cicho wzdychając.

– Tak. Powiedziałyśmy, że nie wiemy, kto to był. A co, jeśli Frances się obudzi i niczego nie będzie pamiętała? Przypomnisz jej, co się stało i kto jej to zrobił?

– Będziemy się zastanawiać nad tym potem, dobra? Pozwól mi ją teraz zobaczyć. Jest ktoś w środku?

Lizzie pokręciła głową. Minąłem ją, idąc w stronę drzwi, ale coś mnie zablokowało. Zastygłem w miejscu, trzymając dłoń na klamce i bałem się ją przekręcić. Chyba pierwszy raz się czegoś bałem.

Wszedłem, zostawiając za drzwiami wszystko to, co nieistotne. Nigdy nie myślałem, że taki widok może wywołać u mnie smutek. Od małego byłem do niego przyzwyczajony i uważałem to za rzecz naturalną. Żadnego widoku się nie bałem, bo żaden nie byłby w stanie sprawić mi przykrości czy obudzić współczucia. Zawsze byłem uczony, że nie mogę pokazywać uczuć ani własnych myśli, bo nikogo to nie interesuje. Więc i ja nie interesowałem się nikim ani niczym. A teraz, kiedy ją ujrzałem, chciało mi się płakać. Czułem, jak obojętność ze mnie ucieka, robiąc miejsce żalowi i smutkowi. Czułem się jak szmaciarz.

Podszedłem wolnym krokiem bliżej łóżka, nie spuszczając wzroku z Francy. Bałem się, że jak mrugnę, to ona zniknie. Gapiłem się tak na nią, słuchając dźwięków maszyn, których nazw nawet nie znałem. Było ich tak wiele. A ona jedna.

Była tak drobna, blada i mała, że ledwie mogłem ją dostrzec wśród tych wszystkich sprzętów. W dłonie miała powbijanie wenflony. Do moich uszu dostawały się te okropne dźwięki, które chciałem stłumić, sprawiały mi ból. Zniosłem to, bo jeden spośród nich napawał mnie szczęściem i wdzięcznością. Dźwięk kardiomonitora i jej bijące serce.

Usiadłem na taborecie, przysuwając się bliżej łóżka, i nie wiedziałem, co mam dalej robić. Wyglądała, jakby spała i miała się już nigdy nie obudzić. Dopadły mnie jeszcze większe wyrzuty sumienia. Jej usta były spuchnięte i prawie w fioletowym kolorze, a oczy podsinione. Skóra pod nimi mocno odstawała kolorystycznie od reszty twarzy. Jej szyja była zaczerwieniona, w niektórych miejscach fioletowa, prawdopodobnie od mocnego uścisku. Gdy to ujrzałem, momentalnie się wkurwiłem. I to tak bardzo, że miałem ochotę ten szpital rozwalić. Na samą myśl, że ten kutas położył łapska na jej małym ciele, coś się we mnie gotowało.

Patrzyłem na Francy chyba z dziesięć minut. Chciałem coś powiedzieć, ale nie wiedziałem co. Byłem też pewien, że za chwilę przyjdzie pielęgniarka i mnie stąd wypieprzy, więc musiałem zebrać się w sobie.

– Nie możesz odejść – szepnąłem.

Ona odpowiedziała mi ciszą.

– Wstawaj, monkey. Jeszcze nie obejrzałaś ze mną Naruto ani nie oddałaś mi książki Jane Austen. Nie zdążyłem ci powiedzieć, że lubię tajską kuchnię. Nie pojechaliśmy do Nowego Jorku i nie zjedliśmy słodyczy w Central Parku.

Cisza.

– Tęsknię za tobą – wyznałem szczerze. – Pewnie powiedziałabyś albo uznała, że to głupie, ale ja naprawdę za tobą tęsknię. Kilkadziesiąt godzin bez ciebie to stanowczo za długo.

Cisza.

– Radzisz sobie z Walkerem lepiej niż ja. Musisz wstać po to, żebym go nie zabił. Denerwuje mnie swoją głupotą. Musisz też poznać Michelle. To córka mojej koleżanki ze studiów. Ma pół roku i sprytny z niej dzieciak. Opowiadałem jej o tobie. Obiecałem, że zabierzemy ją na spacer.

Nachyliłem się bardziej, wyciągając rękę w kierunku Francy. Drżała i była przeraźliwie zimna, ale nie mogłem jej już cofnąć. Musnąłem opuszkami palców wierzch dłoni Anfrew, przejeżdżając nimi później na palce. Były ciepłe i miękkie. Przeniosłem wzrok na twarz brunetki, by zobaczyć jej reakcję, ale to było bez sensu. Ująłem jej dłoń pewniej.

Uśmiechnąłem się blado, załamując głowę i szepcząc do siebie:

– Dlaczego musiałaś poznać właśnie mnie. Czemu musiałaś trafić na mnie. Powinnaś teraz poznawać rówieśników ze studiów, spędzać czas z przyjaciółmi i chłopakiem, który ma normalną przeszłość i przy którym czułabyś się bezpiecznie, ale nie. Ty zawsze musisz zrobić na odwrót. Dlaczego nie potrafiłem cię odtrącić, kiedy musiałem.

Opuściłem jej dłoń wraz ze swoją, opierając na nich ostrożnie czoło. Bałem się, że mógłbym zrobić krzywdę Francy nawet tym. Jakby była z porcelany.

– Jesteś najdzielniejszą kobietą, jaką znam. – Pocałowałem każdy jej palec z osobna, zaledwie muskając je wargami. Te wydały mi się tak kruche, jakby miały się zaraz połamać. – Nawet teraz pachniesz bzem.

– Bardzo przepraszam, ale musi pan już wyjść – Do sali weszła pielęgniarka. – Pacjentka potrzebuje dużo spokoju.

– Myśli pani, że mnie słyszy? – zapytałem, nie odrywając wzroku od dziewczyny.

– Tak – odpowiedziała pewnym siebie głosem. – Pacjenci zawsze wszystko słyszą. Panna Anfrew z pewnością również.

Ledwo widocznie uniosłem kąciki ust, słysząc, jak drzwi się zamykają. Puściłem dłoń brunetki i ostatni raz się nad nią pochyliłem.

– Będę cię przepraszał do końca życia, tylko proszę, otwórz oczy, Francy. I pamiętaj mnie.

Ostatnie zdanie dodałem szeptem, jakbym sam siebie chciał do tego przekonać. Złożyłem na czole dziewczyny pocałunek, przeciągając go. Musnąłem opuszkami palców policzek i zaraz wyszedłem, czując się jak największe gówno na świecie.

Rozdział 2

Poza świadomością

Ponad dwieście czterdzieści kilometrów na godzinę.

Dla jednych jest to mirażowa bariera, dla niektórych astralna prędkość. Dla mnie zwykłe liczby, które przestały mieć znaczenie lata temu. Zaczynając od gokartów, które ze swoim silnikiem osiągały maksymalnie sześćdziesiąt kilometrów na godzinę, zachodziłem w głowę, co musi się dziać z kierowcą, który przez godzinę lub więcej prowadzi ośmiusetkonną bestię, rozpędzającą się do ponad trzystu kilometrów. Jak poradzić sobie z opanowaniem samochodu, jego prędkością, mechaniką, a przy okazji wyprzedzać rywali i wygrywać?

Początkowo było zajebiście ciężko wytrzymać tak długotrwałe przeciążenie. Najgorzej to się do niego przyzwyczaić, bo jest całkiem inne podczas przyśpieszenia, ma inną wartość w czasie hamowania, a jeszcze inną na zakrętach. Przy tych ostatnich czułem się prawie sześciokrotnie cięższy, a każdy ruch wymagał coraz to większej siły. Jedno okrążenie składa się z kilkunastu zakrętów, podobna jest też liczba przyśpieszeń i hamowań. Było ich zazwyczaj pięćdziesiąt, a już po pierwszym chciało mi się rzygać.

Musiałem nauczyć się jak najrzadziej mrugać. Wyścigi wymagały tej umiejętności, bo każde mrugnięcie to strata około dwudziestu metrów. To było popieprzone, uczono mnie przez długi czas, że zanim uświadomię sobie, co zobaczę, samochód przemieści się o kolejne jebane piętnaście metrów. Ale mój wzrok nie wystarczył. Od tego miałem pilota, dzięki któremu widziałem uszami – podpowiadał mi, gdzie jest przeszkoda, kiedy ja jeszcze nie zdążyłem jej zobaczyć. Potrzebowałem kogoś zajebiście dobrego, kto w odpowiednim momencie opisze mi zakręt tak, żebym mógł go pokonać bez zastanowienia, nawet z zamkniętymi oczami. Nie było też tak przejebane, jak mogłoby się wydawać, bo podczas zapoznawania się z trasą dokładnie opisywałem pilotowi tor, a ten wszystko sumiennie notował. Zazwyczaj później oglądało się nagranie z trasy i analizowało je godzinami. Nie mogłem polegać tylko na sobie, bo nie dałbym rady.

Od dzieciaka byłem przekonany, że żyję po to, by jeździć i coś czuć. Lubiłem kontrolować prędkość, ale nie zawsze mi się to udawało. Nigdy nie byłem głupim szczeniakiem, który przeceniał swoje możliwości. Od zawsze czułem, że mam predyspozycje psychofizyczne i umiejętności, które mogłem wykorzystać. Zrobiłem to, pakując się w najgorsze uzależnienie dla mężczyzny, jakie mogłem sobie wyobrazić. Zajebiście lubiłem szybko przyśpieszać, żeby zaraz równie szybko hamować. Bo to właśnie przyśpieszenie i hamowanie wyzwalało u mnie największą dawkę adrenaliny. Odrywam się wtedy od otaczającej mnie rzeczywistości. Jestem poza świadomością.

Z Tomem nie mogłem sobie na to pozwolić, bo on był czynnikiem blokującym mnie i samochód. Zresztą, nie tylko on – tego wieczoru autostrada była tak ruchliwa, że miałem ochotę ukraść Walkerowi gnata i strzelić każdemu w łeb. Największą prędkość, jaką mogłem rozwinąć na Interstate 95 w Toma Dodge Chargerze, to trzysta osiem kilometrów na godzinę. Ale tego wieczora było to fizycznie niemożliwe, bo co chwilę musiałem hamować. Nienawidziłem innym niczego udowadniać, ale jemu musiałem. Chciałem mu zdjąć z pyska ten głupi uśmiech, który mnie tylko wkurzał. Nawet nie zapiął pasów! Robił wszystko, żeby mnie sprowokować i wkurwić, ale nie zamierzałem ulec. Chciałem sobie udowodnić, że potrafię się skupić i nie potrzebowałem do tego pierdolonego Adisona. I zrobiłem to, wciskając maksymalnie pedał gazu. Samochód zawarczał z wdzięcznością, która z radością rozrywała mi bębenki. Zacząłem jeździć slalomem po dwóch różnych pasach, co chwilę je zmieniając. Płynąłem, całkowicie zapominając o obecności Toma obok i Anfrew w głowie. Nie miałem w niej nic, oprócz tej pierdolonej adrenaliny, której tak potrzebowałem. Uśmiechnąłem się do siebie, bo kątem oka dostrzegłem Tommiego, który w pośpiechu zaczął zapinać pasy. Zrobił to dopiero wtedy, kiedy zaczęło nim rzucać na wszystkie strony.

Zjechałem po chwili z autostrady, wyjeżdżając na niezbyt szeroką jednopasmową drogę. Ale to nie przeszkadzało mi płynąć lewym pasem. Nawet wtedy, kiedy z naprzeciwka zauważyłem subaru. Nie miałem zamiaru zjeżdżać na swój pas. Za bardzo bawiła mnie mina Toma i to, jak spogląda na prędkościomierz, stukając się palcem w czoło. Kolejny raz na moich ustach zagościł uśmiech. Przyśpieszyłem jeszcze bardziej, kurczowo trzymając kierownicę. Kierowca subaru zaczął mrugać światłami, że mam zjechać, bo on nie ma takiej możliwości. Prawym pasem jechało auto, które mu ten zjazd blokuje. Mrugał coraz szybciej, zaczął nawet trąbić, wywołując u mnie ekscytację! Zjechałem dopiero w ostatnim momencie, sprawnie wciskając się przed jadący samochód przede mną. Obróciłem głowę w stronę przyjaciela. Wyglądał, jakby miał się zaraz zrzygać. Szturchnąłem go łokciem w ramię, zwalniając, a następnie włączyłem się do ruchu, skręcając w jedną z ulic Bostonu.

– Mówiłem ci, że mam refleks lepszy niż w Tokio – skomentowałem, wsuwając dłonie do kieszeni, gdy wysiedliśmy pod moim domem.

Oparłem się plecami o drzwi samochodu, wodząc za Tomem wzrokiem. Obszedł auto i stanął naprzeciwko mnie. Patrzył na mnie chwilę i skrzyżował ręce na piersi.

– Jak? – spytał podejrzliwie. – Jak to możliwe? Minęły trzy lata, a ty jeździsz, jakbyś nigdy nie miał przerwy. Jak, Nick?

– Normalnie – odparłem, odbijając się plecami od samochodu.

Rzuciłem kluczyki w stronę przyjaciela. Otworzyłem dom, zapraszając Toma do środka. W korytarzu spotkałem leżącego na płytkach Itachiego. Nawet nie otworzył oczu, kiedy mnie wyczuł. Ominąłem go, stając na pierwszym stopniu schodów prowadzących na piętro i patrząc przez ramię na przyjaciela.

– Tom, chcesz się zjarać i zasnąć na kanapie?

– A coś się stało? – spytał skonfundowany, zdejmując z siebie kurtkę.

– Chcę przestać myśleć o niej chociażby na chwilę – wyznałem. – Pękam ze złości. To co, chcesz?

– I tak nie mam dziś nic do roboty.

Poszedłem do sypialni na piętrze. Wyciągnąłem z jednej z szuflad metalowe pudełko, omal nie dusząc się zapachem zawartości, który buchnął mi w twarz. Ominąłem wzrokiem i palcami amfę i LSD, chwytając cztery ładnie zwinięte jointy. Odstawiłem pudełko na miejsce i zbiegłem na dół. Rozejrzałem się po korytarzu, ale nie było już w nim kota. Itachi siedział u Toma na kolanach, mrucząc głośno. Wywróciłem oczami, bo zawsze tak robił, kiedy chciał żreć. Spojrzałem jeszcze w stronę jego miski, ale ta stała pełna.

Usiadłem obok chłopaka, kładąc na stoliku przed nami zioło. Chwycił między palce jednego skręta i opadł plecami na oparcie kanapy. Odpalił go i zaciągnął się. Paliliśmy i patrzyliśmy w telewizor. Po kilkunastu minutach całkiem odpłynąłem. Leniwie wodziłem wzrokiem między telewizorem a stolikiem, z którego coraz szybciej znikały blanty.

– Boję się – odezwał się nagle sennym głosem.

– Czego?

– O ciebie się boję. Nie widzę cię na tym wyścigu w październiku. Ty nigdy nie chciałeś jechać w Lyon. Wiesz, co oznacza Francja. Tak zwaną czarną flagę.

– Poradziłem sobie w Tokio, to poradzę sobie w Lyon.

– Tak, ale Francję uznają za najtrudniejszą. Nie jeździliśmy tam jeszcze. Japonia jest na średnim poziomie.

– To by wyjaśniało stawkę. Dwa miliony to całkiem fajna suma.

Tommie zaśmiał się pod nosem, patrząc przed siebie.

– Gdzie za to polecimy?

Po raz setny tego wieczoru moje płuca wypełniło zioło. Uniosłem ledwo widocznie kąciki ust, wypuszczając dym przed siebie.

– Do mnie, na Fuerteventurę.

– Chcesz polecieć do Hiszpanii? Możemy lecieć wszędzie, a ty wybierasz tanią Hiszpanię?

– Nie będzie tania – odparłem, przymykając oczy. – Nie będzie, bo zabiorę ze sobą Anfrew.

–Wiesz, że jej sprawa trafi do prokuratury? – zapytał. – Co zrobimy?

– Od tego mam najlepszego prawnika w Bostonie, który jest moim szefem. Bianchi Agatone mi pomoże.

– Myślisz?

– Tak – odpowiedziałem pewny siebie. – Porozmawiam z nim. Bianchi zawsze mi pomagał. Tym razem też mnie nie zostawi. Ale najpierw najważniejsze jest dla mnie to, żeby Francy się obudziła. I żeby było wszystko z nią w porządku. Tommie – zwróciłem się do niego tak, jak robiłem to jako dzieciak.

– Tak, Nick?

– Obiecaj mi, że wszystko się ułoży.

Przyjaciel uśmiechnął się do mnie pocieszająco i powiedział z niesamowitą powagą w głosie:

– Ułoży się, a ty będziesz najszczęśliwszym mężczyzną na świecie.

Uwierzyłem mu. To był Tom Adison.

***

Piątego dnia też odwiedziłem Francy, ale ona wciąż spała. Nie ruszyła się nawet o milimetr. Przez pięć dni przynosiłem jej po jednej róży z mojego ogrodu. Trzymałem ją za dłoń i opowiadałem o tym, jak śmigałem z Tomem po Bostonie, co robiłem w pracy i jak bardzo działa mi na nerwy Walker. Mówiłem o tym, jak często boli mnie głowa i że przez te pięć dni jarałem więcej niż kiedykolwiek. I to mi wystarczyło, bym poczuł się trochę lepiej. Ona mi wystarczyła. Miałem też w tym trochę szczęścia, bo przez te dni nie spotkałem w szpitalu ani razu jej ojca i brata. Byłem tym zaskoczony, ale najbardziej zdziwił mnie fakt, że nie próbowali się ze mną skontaktować.

– Szkoda, że cię tam ze mną nie było – powiedziałem. – Krzyczałabyś, że mam zwolnić, a i tak bym tego nie zrobił.

Oparłem się czołem o rękę dziewczyny, gnieciony przez wyrzuty sumienia.

– Przepraszam, Francy – wyszeptałem. – Chociaż bym cię przepraszał do końca życia, to nie cofnę tego, co się stało. Nie sprawi to też, że ty bądź ja poczujemy się lepiej. Nawet sobie nie zdajesz sprawy, jak zły jestem. Chciałbym, żebyś się już obudziła. Nie mam nawet pewności, czy będziesz mnie pamiętać.

Uśmiechnąłem się blado, patrząc na śpiącą brunetkę.

– Mnie nie musisz pamiętać. Pamiętaj najbliższych i samą siebie, a ja resztę ci przypomnę. Boże – jęknąłem żałośnie do siebie. – Jestem takim pierdolonym egoistą… Gdyby to widziała moja mama, to by się mną załamała. Ale Francy, ja nie umiem cię… – przerwałem, bo poczułem pod moją dłonią poruszające się palce.

Odsunąłem rękę, patrząc zdezorientowany na Anfrew, ale ta wyglądała, jakby dalej spała. Jeden z monitorów zaczął wydawać z siebie przeraźliwie głośne dźwięki, co spotęgowało moją panikę. Cofnąłem się, chcąc sprowadzić pomoc, ale nie zdążyłem. Do środka wszedł lekarz, który zdążył mnie już poznać przez codzienne odwiedziny, a za nim pielęgniarka, z którą miałem przyjemność zamienić ostatnio parę słów. Kiedy ją zobaczyłem, pojawiła się mała nadzieja, że Francy się zaraz obudzi. Kobieta wskazała palcem miejsce obok parapetu, które pośpiesznie zająłem, zaciskając palce w pięści tak mocno, że omal ich nie złamałem. Serce biło mi tak szybko, jakby miało zaraz stanąć. Musiałem oprzeć się plecami o parapet, bo obawiałem się, że zaraz stracę przytomność. I już jej nie widziałem, bo lekarz zasłonił moją dziewczynę.

Wbiłem otępiały wzrok w pielęgniarkę, która obeszła łóżko i majstrowała coś przy ręce Francy. Cokolwiek zrobiła, podziałało, bo ucichł ten wysoki dźwięk.

– Dzień dobry, Francessa. Słyszysz mnie? – zapytał lekarz.

To był moment, w którym zatrzymało mi się serce. Powinno mnie wtedy już nic nie boleć, a bolało wszystko.

– Świetnie. Będę teraz wymieniał liczby. Ściśnij moją dłoń, jeśli usłyszysz „dwa”, dobrze?

Błagam, Francy. Nie pomyl sobie dwójki z piątką, bo jesteś w stanie to zrobić.

– Pięć, osiem, dwa, jeden, pięć, dwa, cztery, dwa.

Ze stresu zrobiło mi się niewiarygodnie zimno i ciepło jednocześnie.

– Bardzo dobrze. Jestem doktor Noah Vettel, a to twoja pielęgniarka, Sofia. Wiesz, gdzie jesteś?

I po raz pierwszy od tylu dni usłyszałem jej głos, który był cichy i wycieńczony.

– Nie.

Odpowiedź dziewczyny wywołała we mnie wiele skrajnych emocji. Od niebywałego szczęścia do okropnego strachu.

– Nic się nie dzieje, spokojnie, dobrze? Nie bój się i oddychaj. Widzimy, kiedy się denerwujesz, ale już nie musisz. Znajdujesz się w Massachusetts General Hospital. Pamiętasz, co się stało? Nie musisz odpowiadać. Wystarczy, że ściśniesz moją rękę, jeśli odpowiedź brzmi „nie”.

Musiała zaprzeczyć, bo lekarz wymienił się z pielęgniarką wzrokiem, który mnie zmartwił jeszcze mocniej.

– Jak się nazywasz? Dasz radę powiedzieć? Pamiętaj, że nic się nie dzieje i jesteś bezpieczna, dobrze?

Splotłem dłonie. Chyba nie potrafiłem oddychać.

– Francessa.

Mój Boże, jej głos był zupełnie obcy. Bała się mówić, czemu się absolutnie nie dziwiłem. Musiała być przerażona, zdezorientowana i niesamowicie obolała mimo środków odrzucających, które dostawała w kroplówce.

– Jak masz na nazwisko, Francessa?

Słyszałem, że to wiele ją kosztuje, ale dzielnie odpowiadała.

– Schrödinger – wymówiła tym swoim akcentem.

– To twoje drugie nazwisko – powiedział lekarz. – Pamiętasz pierwsze?

– Nie.

Sofia odsunęła się od Francy, patrząc jeszcze raz na lekarza, i zaraz wyszła szybkim krokiem, zamykając za sobą drzwi.

– Nie szkodzi. Nazywasz się Francessa Anfrew. Ile masz lat?

– Osiemnaście.

– Gdzie mieszkasz?

– W Bostonie – odpowiedziała cicho.

Lekarz zadawał jej te wszystkie pytania, przyprawiające mnie o mdłości.

– A pamiętasz, jaki mamy miesiąc i rok?

– Luty – wydukała. – Luty, dwa tysiące osiemnasty. Jest zima i bardzo mi zimno.

Byłem w takim stresie, że sam straciłem poczucie czasu. Wyciągnąłem telefon z kieszeni, żeby się upewnić, jaki mamy rok i miesiąc, i rozbolało mnie gardło, ujrzawszy litery i cyfry na ekranie.

Dwunasty sierpnia, dwa tysiące dziewiętnasty. Pierwsza trzydzieści osiem w południe.

Nie, nie, nie… Błagam, tylko nie to. Francy, tylko nie to.

– Masz rodzeństwo, Francessa? – padło kolejne pytanie.

Nie stał już tak bezczynnie, ciągle mi ją zasłaniając przy okazji i wkurwiając mnie tym. Chciałem się ruszyć, żeby ją zobaczyć, ale zamarłem. Mężczyzna zapisywał coś na karcie w bardzo szybkim tempie.

– Brata… – wyszeptała. – Nie wiem. Brata? Mam brata? Nie wiem. Gdzie jest moja mama? I mój tata?

– Twój ojciec został już poinformowany, niedługo tu będzie. Niczym się nie martw, dobrze? Jesteś w dobrych rękach. Twój brat też przyjedzie. Wiem, że czujesz się bardzo słabo i jesteś skołowana. Zaraz dostaniesz coś silniejszego i nie będzie cię tak bolało. Chciałbym, żebyś jeszcze skupiła się chwilę, dobrze? Damy radę jeszcze na kilka sekund się skupić?

Musiała potwierdzić, bo mężczyzna spojrzał przez ramię, napotykając mój przestraszony wzrok. Przełknąłem z trudem ślinę, czując, że osuwam się po tym parapecie.

I nagle lekarz zadał pytanie, na które odpowiedzi bałem się najbardziej:

– Francessa, poznajesz go?

Odsunął się. Zrobił ten pieprzony krok w bok, umożliwiając mi ujrzenie swojej dziewczyny. Zrobiłem to. Opuściłem ręce wzdłuż ciała, a właściwie same mi opadły, i postawiłem pierwszy krok w jej stronę. I pierwszy raz od pięciu dni patrzyłem w czekoladowe tęczówki Francy. Byłem spragniony ich koloru, intensywności, charakteru. W sekundę opuścił mnie strach, niepokój i złość. Nie czułem już bólu. Nie czułem nic oprócz szczęścia, jakie dawały mi w tamtym momencie jej oczy. Ale one były puste. Przestraszone, zlęknione i nieufne.

Francy z trudem przełknęła ślinę i zmrużyła oczy, przypatrując mi się. Patrzyła na mnie i patrzyła, sprawiając tym wrażenie, jakby mnie nie pamiętała. W przeciągu sekundy się z tym pogodziłem. Przez tę jedną pierdoloną sekundę wiedziałem, że już ją straciłem, zanim tak naprawdę ją zdobyłem.

Musiała mnie zaskoczyć, jak zawsze, bo pomrugała szybciej, wypowiadając słowo, które z jej ust brzmiało fenomenalnie pięknie:

– Tak.

– Świetnie. Jak ma na imię?

Przymknęła oczy na dłuższą chwilę, co mnie zmartwiło. Popatrzyłem na lekarza, ale on wyglądał nadzwyczaj spokojnie, co doprowadzało mnie do szału.

– Dominic. – Usłyszeliśmy obaj cichy głos dziewczyny.

Mężczyzna obdarował mnie pytającym wzrokiem, na co ja skinąłem głową. Zupełnie niepotrzebnie, bo dobrze wiedział, kim jestem. Odwiedzałem ją tu codziennie.

– Dlaczego nie pamięta, jaką mamy porę roku, a pamięta mnie? – zapytałem niemal szeptem.

Lekarz pokręcił głową, zwracając się do pacjentki:

– Francessa, wiem, że oddychanie może sprawiać ci teraz trochę kłopotu, ale to normalne. Za jakiś czas dostaniesz coś mocniejszego, ale teraz chwilę cię muszę poobserwować. Czy chcesz, żeby Dominic z tobą został?

Potwierdziła.

– Mogę pana na chwilę poprosić? – zwrócił się do mnie.

– Tak.

Podążyłem za nim w stronę drzwi, gdzie Francy nie mogła nas już słyszeć. Bez przerwy na nią patrzyłem, ale miała zamknięte oczy. Doktor schował do kieszeni kitla kartę i spojrzał mi w oczy.

– Może pan zostać, ale chwilę. Proszę nie mówić nic na temat wypadku. Ominąć go. Dla niej najważniejsze jest, żeby doszła do siebie, co trochę potrwa. W pierwszej kolejności musi z nią porozmawiać jej psychiatra, potem policja. Ale pan to wszystko wie. Mam rację?

Noah uniósł kąciki ust, kładąc dłoń na moim ramieniu. Chciałem ją zrzucić, ale był szybszy. Odwrócił się i wyszedł, zostawiając mnie sam na sam z moją dziewczyną.

To było głupie, ale bardzo stresowałem się rozmową z nią. Zastanawiałem się, na ile mnie pamięta i czy nie pomyliła sobie mnie z byłym chłopakiem czy kolegą ze szkoły. Przepełniony wyrzutami sumienia, ale również szczęściem, wziąłem głęboki oddech, wolnym krokiem podchodząc do łóżka. Francy, gdy tylko usłyszała kroki, otworzyła oczy, z głębokim strachem patrząc przed siebie. Poderwała się na łóżku, nerwowo rozglądając się dookoła, aż w końcu popatrzyła na mnie. I znów jej serce przyspieszyło.

– Hej, Francy – powiedziałem szybko, nachylając się nad dziewczyną. – Nie bój się. Nie musisz się już bać, OK? Hej, monkey…

– Dlaczego masz takie krótkie włosy? – przerwała mi.

Zdziwiony tym pytaniem, ściągnąłem brwi. I po raz pierwszy od kilku dni ujrzałem jej uśmiech. Był delikatny, blady i z pewnością kosztował ją sporo wysiłku. Cofnąłem się, usiadłem na taborecie i ująłem drobną dłoń dziewczyny, upewniając się, czy nie sprawiam jej tym bólu.

– Poważnie? – zapytałem, cicho się śmiejąc pod nosem. – Leżysz w szpitalu i pierwsze, o co pytasz, to dlaczego ściąłem włosy? Ty nigdy nie zadajesz odpowiednich pytań.

– Dominic – powiedziała, walcząc z przełykaniem śliny. – Czy ja narobiłam ci kłopotów?

– Boże, nie…

Wstałem chyba zbyt gwałtownie i ją przestraszyłem, bo cofnęła głowę, zamykając oczy. Ścisnąłem delikatniej jej dłoń, by przypomnieć, że przy niej jestem. Zacząłem się nad nią ostrożnie nachylać, przenosząc jedną z dłoni na jej policzek. Była ciepła i delikatna. Pocałowałem ją w czoło, chwilę zastygając wargami na skórze.

– Jesteś bardzo dzielna.

– Chce mi się spać – wyszeptała.

– Śpij, Francy. – Pogładziłem włosy dziewczyny, zaraz w nie wyszeptując: – Zabiorę cię stąd.

– Nie odchodź.

– Nie mam zamiaru. Nie bój się, śpij.

Ucałowałem ją ostatni raz we włosy, przedłużając pocałunek.

Stałem tak jeszcze chwilę, obserwując, jak śpi. Rzuciłem jej przy drzwiach ostatnie spojrzenie i wyszedłem z sali. Założyłem kaptur na głowę, zdecydowanym krokiem ruszając w stronę wyjścia. Odpaliłem papierosa, zaciągając się mocno dymem, który łagodził moje płuca. Nie uspokoił jednak mojego serca.

***

– Dominic? A co ty tu robisz?

Stella była mocno skonfundowana moją obecnością pod jej domem, czemu się absolutnie nie dziwiłem, bo przyjechałem bez zapowiedzi. Niska szatynka zdmuchnęła sobie kilka kosmyków z buzi, podrzucając na rękach marudną ciemnowłosą dziewczynkę, która śliniła jej bluzkę. Ten widok też nie był dla mnie już zaskoczeniem. Odkąd Stella urodziła Michelle, plamy wina na ubraniach zastępowała ślina lub jedzenie córki.

Stella Reechards. Przepraszam. Stella McLean, bo kilka lat temu poślubiła Logana McLeana, który teraz pomagał mi w kradzieży pieniędzy Nordwooda. Poznałem ją na pierwszym roku studiów, kiedy ukradła mi z marynarki długopis, tłumacząc, że bardzo go potrzebuje. Nie studiowała prawa, a administrację na osobnym piętrze. Nie przeszkadzało jej to jednak w tym, żeby mnie każdego dnia męczyć swoją dobrocią i sympatią. Moja bardzo dobra znajoma, z którą często z Tomem wychodziliśmy na imprezy. Dziewczyna, która nade mną czuwała i odprowadzała do akademika, gdy się upiłem. Wspierała mnie w nauce i w życiu, dając rady lepsze niż niejedna matka. Dzielnie znosiła moje nastroje, nie oceniała ani nie rozliczała. Stała obok, gdy robiłem głupstwa, a na końcu zawsze się przy tym głupio uśmiechała. Najbardziej rodzinna i życzliwa osoba, jaką znam. Ważne jeszcze było to, że nie potrafiłem się przestawić na nowe nazwisko dziewczyny, bo dla mnie zawsze była Stellą Reechards, co Logana bardzo denerwowało.

– Mogę wejść? – spytałem.

Stella spojrzała na swoją półroczną córkę, zaraz nerwowo rozglądając się po podwórku.

– Jak tu wszedłeś?

– Logan podał mi kod do bramy – wyjaśniłem ponuro. – Nikogo nie ma, to tylko i aż ja. Możemy porozmawiać?

– Jasne. Wejdź, proszę.

Uśmiechnęła się, ale nie miałem ochoty tego odwzajemniać. Nawet wtedy, kiedy mała dziewczynka śmiała się do siebie, wkładając sobie oślinione palce do ust. Wszedłem do środka, krótko rozglądając się po przestrzennym salonie i zauważając rozciągające się długie okna wzdłuż ściany w salonie. Były zasłonięte. Zobaczyłem, jak Stella zamyka za sobą drzwi na kilka zamków, spoglądając na obraz kamery monitorującej podwórko. Na nim stał tylko mój mercedes.

– Nie słyszałaś, że ktoś ci wjeżdża na posesję?

– Karmiłam Chelle.

– Stella – upomniałem ją. – Masz być uważna. Mąż ci tego nie powiedział?

– Mówi mi to kilka razy dziennie – odpysknęła. – Jesteś bardzo blady. Coś się stało? Nie ma Logana, jest w pracy. Coś mu przekazać czy…

– Przyjechałem do ciebie – dokończyłem za nią. – Reechards, muszę się wyżalić kobiecie.

– Czyli teraz zamieniamy się rolami? Teraz to ja mam wspierać ciebie? – spytała, obdarowując mnie uśmiechem.

Odwzajemniłem go.

– Tak. Jesteś mi coś winna przez te ostatnie lata, kiedy to ja wyciągałem z kłopotów ciebie.

Stella zaprosiła mnie do salonu. Reechards położyła dzieciaka na jednej z kolorowych mat, z czego mała się bardzo ucieszyła, bo natychmiast niezdarnie zaczęła chwytać zabawki. Stella usiadła obok mnie, wskazując kciukiem na kuchnię za nami.

– Chciałbyś herbaty? A może coś zjesz? Kiepsko wyglądasz.

– Nie, dziękuję. Nie mam apetytu i nastroju. Nie umiem się skupić nawet na jedzeniu.

Westchnąłem, opierając głowę o obicie kanapy. Kiwnąłem głową w kierunku zasłoniętych okien.

– To jedno z zabezpieczeń McLeana? Na to nie wpadłem. Wszystko OK u ciebie i małej? Mam wrażenie, że ona rośnie z każdą minutą.

– Wszystko w porządku, biorąc pod uwagę to, że nasz jedyny spacer jest od sypialni do jadalni.

– Przepraszam, Stella – powiedziałem, patrząc w zielone oczy szatynki. – Masz fajną pracę, męża, córkę, która potrzebuje najwięcej uwagi, a musisz przejmować się tym wszystkim, co się wydarzyło.

– To nie jest twoja wina. Przestań się obwiniać. Czemu ty ciągle się obwiniasz? Nie powinieneś mieć pretensji do siebie o to, że…

– Nie kończ – wtrąciłem. – Wiem, co chcesz powiedzieć. Ale twoje gadanie nie zmieni, że poczuję się lepiej albo że nagle ty i Michelle będziecie bezpieczniejsze bądź Francy wyzdrowieje. To dobijające. To wszystko jest popierdolone, Stel.

Moje gardło opuścił cichy pomruk. Założyłem ręce za głowę, wbijając zmęczone oczy w gaworzącą do siebie niezrozumiale Michelle. Stella chwilę nic nie mówiła. Jej córka leżała na brzuchu, bawiąc się jedną z zabawek, nie zwracając w ogóle na nas uwagi. Śliniła się, coś tam do siebie gadała, ale nikt nie miał prawa tego zrozumieć. I im dłużej na nią patrzyłem, tym gorzej się czułem.

– Jak się ma Francessa? Kiedy lekarze będą ją wybudzać? – Stella przerwała ciszę.

Słysząc jej imię, poczułem znajome mi ukłucie w sercu.

– Obudziła się.

Reechards wyprostowała plecy, patrząc na mnie podenerwowana. Położyła dłoń na moim ramieniu.

– Naprawdę? I co, jak ona się czuje? Rozmawiałeś z nią albo z lekarzem? Skąd wiesz, byłeś u niej?

– Bardzo dużo gadasz. Mam nadzieję, że Michelle tego po tobie nie odziedziczy.

– Przestań! – Uderzyła mnie delikatnie w rękę. – No powiedz! Przecież ja tu się też zamartwiam!

– Rozmawiałem z nią, ale tylko chwilę. Była zagubiona, obolała i nie wiedziała, co się dzieje. Nie ma się czemu dziwić. W końcu obudziła się w szpitalu przypięta kablami do maszyn. Anfrew mnie pamięta, ale ma problem z kilkoma rzeczami. Być może dlatego, że była w szoku i to jest chwilowe, a być może… – Celowo nie dokończyłem.

– A być może straciła pamięć?

– Na pewno nie w całości, bo by mnie nie rozpoznała. Nie znamy się długo, a jednak mnie pamiętała. Popatrzyła mi w oczy i wymówiła moje imię.

– Nie brzmisz przekonująco, Dominic – stwierdziła Stella.

Nie zaprzeczyłem, bo faktycznie tak było. Leniwie uniosłem ramiona, blado się uśmiechając.

– To spowodowane jest dalej tym, co mi ostatnio powiedziałeś?

Spojrzałem na Michelle. Śmiała się, wlepiając we mnie szmaragdowe tęczówki. Pomachałem do dziewczynki, pierwszy raz szczerze się uśmiechając tego dnia.

– Dalej nie rozumiem, co ona we mnie widzi – zacząłem cicho. – Nie kumam, co takiego się wydarzyło w jej głowie, że postanowiła przy mnie zostać. Ostrzegałem ją, Nordwood ją ostrzegał, a ona sobie z tego nic nie robiła. Nie rozumiem tego, Stel. To mądra, miła i fajna dziewczyna, która mogłaby spotykać się z kimś normalnym, a nie z typem, który ma na koncie pobicia, kradzieże i popieprzone rzeczy. Dopiero co zaczęła studia. Powinna na nie iść, uczyć się, poznawać nowe osoby i umawiać się z chłopakiem, który będzie potrafił zapewnić jej bezpieczeństwo.

– Dlaczego uważasz, że nie jesteś normalnym chłopakiem?

– Słucham? – spytałem, parskając na końcu krótkim śmiechem. – Ukradłem z twoim mężem czterysta tysięcy dolarów, włamując się komuś do domu. Ten jeden powód powinien ci wystarczyć. Twoim zdaniem Anfrew dobrze postępuje, spotykając się ze mną?

– Dominic, kiedy skończysz obwiniać się za poprzedni związek i zaczniesz wierzyć w to, że zasługujesz na ten szczęśliwy?

Stella wpatrywała się we mnie. Moje oczy były przepełnione bólem, złością, której chciałem dać upust, i zmartwieniem. Jej z kolei dawały mi nadzieję, czułem dobro, którym emanowała. Zatroskany szukałem w szmaragdowych tęczówkach Reechards czegoś, co pozwoliłoby mi uwierzyć chociaż na chwilę.

– Nigdy.

– Może czas przestać budować wokół siebie ten mur?

– Nie umiem – szepnąłem.

– Umiesz – odparła. – Ja wiem, że umiesz. Nie mówię, że tak się stanie od razu, ale przez ten czas zauważyłam u ciebie dużą zmianę. Otwierasz się. Nie jesteś już tak zamknięty. Boisz się?

– Tak – wyznałem szczerze. – Boję się, ale nie tego, że kogoś pokocham, a ten ktoś mnie oszuka. Boję się, że to właśnie ona nigdy mnie nie pokocha. To duże słowo, wiem, ale tego się boję, a chyba pierwszy raz mi na czymś tak bardzo zależy. Zresztą najpierw musiałaby pamiętać wszystko, co razem robiliśmy i mnie całego. Dopiero wtedy mogę się tym martwić.

– Powiedziała ci, że jest w tobie zakochana?

– Nie. Ja też jej nie powiedziałem, że coś poczułem. Wydaje mi się, że żadne z nas nie musiało tego mówić. Nie wiem, co robić, Stella – cicho jęknąłem. – Z jednej strony bardzo chciałbym, aby mnie pamiętała i żebyśmy mogli zacząć wszystko od nowa, ale to wiąże się z tym, że musiałbym Francy opowiedzieć o wszystkim, a nie wiem, czy ona będzie na to gotowa. Z drugiej strony łatwiej dla niej by było, gdyby zapomniała o mnie i o tym, że coś nas łączyło.

– Ale ona cię pamięta.

– Tak i to właśnie dlatego ta sytuacja jest tak pokręcona. Naprawdę nie mam pojęcia, co robić, ale wiem też, że bez niej nie wytrzymam – wyszeptałem do siebie. – Oszaleję, jeśli nie będzie jej przy mnie. Widzisz? To dlatego jestem nienormalny. Chcę kogoś mieć i nie mieć w jednym. Nie uważasz, że Anfrew zasługuje na kogoś dużo lepszego?

– Nie – skwitowała stanowczo. – Znam cię, Dominic. Nie rozumiem, dlaczego tak surowo się oceniasz. Rozumiem, że boisz się, że wam nie wyjdzie i że martwisz się tą całą sytuacją, ale Dominic… Ona przez ten krótki czas udowodniła, że jej na tobie zależy. Pamiętasz, kiedy zgodziła się z tobą pojechać do Portland na kolację?

– Pamiętam.

– I to, jak bardzo się cieszyłeś z tego powodu? Tak bardzo, że opiłeś się w domu z chłopakami i Loganem, wypisując do mnie głupoty – odparła złośliwie.

Uśmiechnąłem się na samo wspomnienie.

– Wiesz, dlaczego ona cię pamięta? – spytała. – Bo coś do ciebie czuje. Takich silnych emocji się nie zapomina. Przestań myśleć, że nie jesteś już wart żadnej kobiety. Jesteś. Michelle to potwierdza, prawda, myszko? – zwróciła się do córki. – Uwielbia cię.

Osunąłem się niżej na kanapie, przez jakiś czas patrząc na śmiejącą się dziewczynkę. Michelle szczerzyła się, uderzając mokrymi dłońmi o zabawki, a czasem o swoje czoło. Sprawiało jej to dużo radości, bo nie przestawała się śmiać. Ładna i pulchna buzia dziewczynki powoli roztapiała moje zmarznięte serce.

– To chyba popieprzone, że mam dwadzieścia cztery lata i chciałbym mieć rodzinę – powiedziałem.

Stella zaśmiała się pod nosem, odrywając wzrok od malucha.

– Ja mam tyle samo i mam męża oraz półroczne dziecko.

– Zazdroszczę ci tego.

– Dominic, myślałeś kiedyś o tym, co by było, gdyby to było twoje dziecko?

Dziewczyna wyglądała, jakby pożałowała swojego pytania. Głupio zaczęła mnie przepraszać, ale ja jej nie słyszałem. Wzrok utkwiłem w Michelle. Zawsze mnie uspokajała. Nieważne, czy nosiłem ją na rękach, zabierałem ją do siebie do ogrodu, karmiłem, usypiałem, czy znosiłem jej krzyki, kiedy Stella mi ją zostawiała pod opieką. Niewinny i dziecięcy uśmiech dziewczynki sprawiał, że chęć posiadania dziecka mnie dobijała.

– Pewnie bym teraz z nią albo z nim siedział w domu lub w ogrodzie. – Uśmiechnąłem się do siebie. – Zapewne albo robilibyśmy razem kolację , albo oglądalibyśmy bajki. A potem poszlibyśmy oboje spać. Ale tak się nigdy nie stanie – dodałem, leniwie unosząc ramiona. – Dziecko nie było moje, bo ja nie mogę go dać. Normalka, Reechards. Najboleśniejsze było to, że mi wmawiała, że jestem ojcem. Nie wiedziała, że nie mogę mieć dzieci.

– Dominic, a co, jeśli ten lekarz się pomylił? – spytała nagle. – Byłeś u niego tylko raz. A właściwie nawet do niego nie poszedłeś, bo ten fakt wyszedł po twoim wypadku w Arizonie. Nie chcesz pójść raz jeszcze?

– Nie wiem – stwierdziłem. – Nie wiem, czy znów chcę słyszeć to samo.

– Najwyżej będziesz wyciągać z aresztu nastoletnią Chelle, a nie swoją córkę.

Zaśmiałem się na jej słowa.

– Wyciągać zza krat córkę McLeana to czysta przyjemność.

Rozdział 3

Titanic i Formuła 1

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Nakładem Wydawnictwa Amare ukazały się również:

TO BYŁO COŚ, CZEGO JUŻ NIE MOGLIŚMY ZATRZYMAĆ

Osiemnastoletnia Francessa od momentu śmierci ukochanej matki zmaga się ze stanami lękowymi. Ulgę w codziennym życiu przynosi jej gra na fortepianie i spotkania z grupą przyjaciół, którzy wspierają ją w trudnych momentach. Kiedy podczas stłuczki samochodowej dziewczyna poznaje dużo starszego od siebie Dominica, jej szara codzienność zaczyna nabierać rumieńców. Choć najbliżsi uparcie powtarzają, że to chłopak nie dla niej, Francessa nie zamierza słuchać ich przestróg. Pełna burzliwych emocji relacja każdego dnia wyzwala w niej nowe pragnienia, których wcześniej nie znała i którym nie potrafi się oprzeć. Wkrótce jednak okazuje się, że przyjaciele mieli rację: Dominic ma za sobą niebezpieczną przeszłość związaną z nielegalnymi wyścigami samochodowymi. Wśród wrogów chłopaka są tacy, którzy tylko czekają, by uderzyć w jego słaby punkt. A tym punktem staje się wrażliwa i krucha dziewczyna, bez której Dominic nie jest w stanie już wyobrazić sobie życia…

Droga Czytelniczko,

serdecznie zapraszamy Cię do polubienia naszego profilu na Facebooku. Dzięki temu jako pierwsza dowiesz się o naszych nowościach wydawniczych, przeczytasz i posłuchasz fragmenty powieści, a także będziesz miała okazję wziąć udział w konkursach i promocjach.

Przyłącz się i buduj z nami społeczność, która uwielbia literaturę pełną emocji!

Zespół

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Prolog
Rozdział 1. Klub
Rozdział 2. Poza świadomością
Rozdział 3. Titanic i Formuła 1
Rozdział 4. Bianchi Agatone
Rozdział 5. Szach-mat
Rozdział 6. Marshmallow
Rozdział 7. Z tobą
Rozdział 8. Poker
Rozdział 9. Obsydian
Rozdział 10. Jedwab
Rozdział 11. Niebanalne Boże Narodzenie
Rozdział 12. Ponowne spotkanie
Rozdział 13. Oko w oko
Rozdział 14. Akt zazdrości
Rozdział 15. Nie złam mi serca
Rozdział 16. Pierwszy pocałunek na FUERTEVENTURZE
Rozdział 17. Rosas Blancas
Rozdział 18. Bezpiecznie
Rozdział 19. Wszystkiego najlepszego
Rozdział 20. Smutna bajka o miłości
Rozdział 21. Jestem zmęczony
Rozdział 22. Red&Brown
Rozdział 23. Nowy Jork
Rozdział 24. Wybuchowa noc
Rozdział 25. Lyon
Rozdział 26. Zgniłe życie

Flame Moon

ISBN: 978-83-8313-839-8

© Jedersafe i Wydawnictwo Amare 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Marta Grochowska

KOREKTA: Anna Grabarczyk

OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek

Wydawnictwo Amare należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek