Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowy Jork, rok 1942. Will Parker, zadziorna uciekinierka z cyrku, właśnie uratowała życie Lillian Pentecost – najbardziej niekonwencjonalnej prywatnej detektyw.
Tak zaczyna się ich współpraca.
Trzy lata później Lillian i Will zajmują się nietypową sprawą: Abigail Collins została zamordowana kryształową kulą podczas hucznego przyjęcia we własnym domu. Po seansie spirytystycznym
jej ciało znaleziono na tym samym krześle, na którym rok wcześniej zastrzelił się jej mąż. Gdy zaczynają krążyć plotki, że śmierć Abigail spowodował mściwy duch jej męża (kto jeszcze mógł
się dostać do zamkniętego pokoju?), rodzina zleca detektywkom znalezienie odpowiedzi na pytania, które policję przerosły.
Ale w tej sprawie nic nie jest łatwe. Trzeba uwzględnić zeznania żyjących, wiadomości od zmarłych, opowieść ekscentrycznej spirytystki i wreszcie informacje od Rebekki Collins – pięknej córki denatki, w której Will zaczyna się zakochiwać…
Pentecost i Parker przełamują społeczne uprzedzenia, prowadząc śledztwo z detektywistycznym sprytem i wręcz cyrkową zręcznością.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 400
Mojemu ojcu, Bobowi Spotswoodowi,
który nauczył mnie cenić dobry kryminał
Tylko nieliczni z nas są tym, na kogo wyglądają.
AGATHA CHRISTIE, Człowiek we mgle,[w:] Śledztwo na cztery ręce,tłum. Alicja Pożarowszczyk
Występują:
LILLIAN PENTECOST – wybitna detektyw z Nowego Jorku. Już nie stąpa tak pewnym krokiem, jak niegdyś, ale ma przenikliwy umysł, z którym lepiej nie zadzierać.
WILLOWJEAN PARKER – asystentka i prawa ręka Lillian Pentecost, nabytek z cyrku. Poznaje blaski i cienie zawodu detektywa.
ALISTAIR COLLINS – magnat przemysłu stalowego i bezduszny patriarcha. Nieco ponad rok temu sięgnął po broń i postawił ostatnią kropkę w swoim życiu.
ABIGAIL COLLINS – matrona rodu Collinsów. Ktoś zepsuł jej przyjęcie z okazji Halloween, gdy zatłukł ją na śmierć kryształową kulą.
REBECCA COLLINS – córka Alistaira i Abigail. Śmiała i urodziwa, jest kimś więcej niż przeciętną celebrytką lansującą się na fortunie rodziców.
RANDOLPH COLLINS – brat bliźniak Rebekki. Ma nadzieję przejąć schedę po ojcu, co w jego przekonaniu oznacza, że musi podporządkować sobie siostrę.
HARRISON WALLACE – ojciec chrzestny Rebekki i Randolpha oraz prezes koncernu Collins Steelworks & Manufacturing. Twierdzi, że chce tylko sprawiedliwości dla Abigail, ale mogą to być gołosłowne deklaracje.
ARIEL BELESTRADE – spirytystka i doradczyni duchowa bogaczy z Manhattanu. Utrzymuje, że potrafi komunikować się ze zmarłymi, ale czy aby sama nie wysyła innych na tamten świat?
NEAL WATKINS – niegdyś wybitny student, obecnie asystent Ariel Belestrade. Jak bardzo podążył w ślady swojej pracodawczyni?
OLIVIA WATERHOUSE – nobliwa profesor, której pasją jest okultyzm. Jej obsesja na punkcie Ariel Belestrade może wykraczać poza sprawy czysto akademickie.
JOHN MEREDITH – wieloletni kierownik produkcji w fabryce. Drażliwy i konfliktowy awanturnik, chowa w sercu urazę do klanu Collinsów.
DORA SANFORD – wieloletnia kucharka Collinsów. Nie potrafi utrzymać języka za zębami.
JEREMY SANFORD – kamerdyner Collinsów. Człowiek o pokerowej twarzy, stoi na straży sekretów rodziny.
ELEANOR CAMPBELL – kucharka i gospodyni Lillian Pentecost. Lojalna i oddana, ale zna swoją wartość.
PORUCZNIK NATHAN LAZENBY – jeden z asów Wydziału Policji Nowego Jorku. Lekceważysz go na własne ryzyko. Pozwala działać Pentecost i Parker, żeby doprowadzić zabójcę na stryczek, choć jest dla nich tyleż sojusznikiem, co rywalem.
Rozdział 1
Kiedy po raz pierwszy spotkałam na swej drodze Lillian Pentecost, omal nie zmiażdżyłam jej czaszki ołowianą rurką.
Miałam już za sobą kilka dyżurów jako cieć na budowie przy Czterdziestej Drugiej. Zawsze kiedy nasz objazdowy cyrk Hart & Halloway’s Traveling Circus and Sideshow przyjeżdżał do dużego miasta, braliśmy takie fuchy. W ten sposób można było dorobić po godzinach albo w dni wolne i dostać kasę od ręki.
W tamtych czasach było dużo takiej roboty do wzięcia. Wielu facetów, którzy zwykle ją wykonywali, pojechało na wojnę z Hitlerem. Kiedy brakuje rąk do pracy, nawet dwudziestolatka z cyrku może się nadać.
Tym bardziej że nie była to robota, która wymagała specjalnych kwalifikacji. Powiedzmy szczerze: fucha dla tępaków. Trzeba było krążyć wokół ogrodzenia od jedenastej wieczorem do świtu i pilnować, żeby nikt nie wszedł na teren budowy. Gdyby ktoś wlazł, miałam hałasować dzwonkiem, krzyczeć i generalnie narobić rabanu, żeby go spłoszyć. Jeśliby to nie pomogło, trzeba lecieć po gliniarza.
W każdym razie tak miałam się zachować w teorii. McCloskey – kierownik budowy, który mi płacił – uważał jednak inaczej.
– Jak złapiesz takiego delikwenta, przywal mu tym – oświadczył, skubiąc palcami swój zatłuszczony wąs.
Tym czymś była ponadpółmetrowa ołowiana rurka.
– Zrób tak, a dostaniesz dolara premii. Trzeba dać przykład.
Komu miałam dać ten przykład, nie wiedziałam. Nie wiedziałam też, co takiego można było ukraść z tego placu. Budowa dopiero się zaczęła i w zasadzie była tu tylko olbrzymia dziura w ziemi, wielka na pół kwartału. Trochę drewna i rur, nieco narzędzi, ale tak naprawdę nic cennego. Jeśli wziąć pod uwagę sąsiedztwo Times Square, należało raczej spodziewać się pijaków szukających miejsca, żeby się przespać.
Myślałam więc, że mam przed sobą kilka spokojnych nocy, zgarnę parę dolców i zdążę wrócić na Brooklyn, by pomóc przy popołudniowym show naszego cyrku. Miałam też nadzieję, że w przerwie pochłonę kryminał, który kupiłam w pobliskim kiosku, a może nawet odeśpię parę godzin w jakimś zacisznym zakątku placu. Kiedy byliśmy w trasie, spokojny sen – bez łoskotu ciężarówek na wybojach i porykiwania tygrysów w klatce – należał do rzadkości.
Pierwsze dwie noce minęły dokładnie tak, jak to sobie wyobrażałam. W istocie czułam się dość samotnie. Nowy Jork może i jest miastem, które nigdy nie zasypia, ale nawet tych kilka kwartałów w ścisłym centrum między drugą w nocy a piątą rano ucina sobie drzemkę. Nie ma wtedy prawie żadnego ruchu pieszego – w każdym razie niczego takiego nie słyszałam zza wysokiego na dwa metry drewnianego parkanu otaczającego plac budowy. A w tym gigantycznym wykopie było upiornie cicho.
Kiedy więc trzeciej nocy zaskrzypiała deska, którą ktoś właśnie wyłamywał z ogrodzenia, zmroziło mnie do szpiku kości.
Z łomoczącym sercem złapałam ołowianą rurkę i pospieszyłam dookoła krawędzi wykopu. Byłam ubrana w ciuchy z miękkich materiałów – drelichy i dżinsową koszulę – dlatego poruszałam się bezszelestnie. Moje buty miały wytarte podeszwy, co nie służyło stopom, ale teraz przynajmniej mogłam sunąć w nich niczym cień. Podkradłam się do postaci, która przykucnęła na skraju wykopu.
Kimkolwiek był ten ktoś, wziął do ręki garść ziemi i przesypał ją przez palce. Pomyślałam, że powinnam krzyknąć, żeby go przepłoszyć, ale był roślejszy ode mnie. W drugiej ręce trzymał coś, co wyglądało jak kij albo pałka – w każdym razie coś pokaźniejszego niż moja rurka. Gdybym wrzasnęła i oberwała tym przedmiotem, raczej nie ustałabym na nogach na tyle długo, by się odwzajemnić.
Podeszłam jeszcze bliżej, ostrożnie stawiając krok za krokiem. Gdy byłam już na wyciągnięcie ręki, uniosłam rurkę wysoko. Zastanawiałam się, jak to będzie, kiedy nią walnę. Czy potrafię uderzyć z takim wyczuciem, żeby tylko znokautować tamtą osobę? Detektywi z brukowych powieści zawsze robili to bez trudu. Obawiałam się jednak, że czaszka, w którą celowałam, rozłupie się niczym skorupka jajka. Mój żołądek zrobił coś w rodzaju powolnego salta, zupełnie jak wtedy, gdy oglądałam popisy akrobatów na trapezie.
Wciąż trzymałam rurkę uniesioną nad głową, gdy postać odwróciła się i spojrzała na mnie.
– Wolałabym nie zakończyć dzisiejszego dnia ze wstrząsem mózgu – oświadczyła z opanowaniem godnym linoskoczka.
Osiłek, którego tak się obawiałam, okazał się kobietą. Była mniej więcej w wieku, w jakim byłaby moja matka. Włosy miała upięte w misterny kok.
– Nie wolno pani tu przebywać – powiedziałam, starając się ze wszystkich sił, żeby w moim głosie nie było słychać palpitacji serca.
– To się jeszcze okaże – odparła. – Od dawna tu pracujesz?
– Od kilku nocy.
– Hmmm... – mruknęła, a w jej tonie dało się słyszeć pewne rozczarowanie.
Miałam pełne prawo nakazać jej, żeby się wynosiła. Jednak z jakiegoś powodu – może to było przeznaczenie, a może nuda albo mój wrodzony zgubny nawyk – zaczęłam gadać jak najęta:
– Myślę, że McCloskey, to znaczy kierownik budowy, dopiero co zaczął zatrudniać nocnych stróżów. Wydaje mi się, że wcześniej przesypiał noce w swojej szopie, żeby dorobić na boku. W każdym razie tak mi powiedzieli faceci z porannej zmiany.
– Już lepiej – skwitowała.
Powoli wstała, podpierając się laską, którą trzymała w lewej ręce. Była wysoka i solidnie zbudowana. Nosiła szyty na miarę i wyglądający na drogi kostium w pepitkę oraz płaszcz do kostek, podobny do tego, który wkładał Blackheart Bart, kiedy robił swój show „sokolego oka”.
– Czy to jest ta jego szopa? – zapytała, spoglądając w stronę małej drewnianej konstrukcji stojącej kawałek dalej.
Skinęłam głową.
– Pokaż mi ją, proszę.
Do tego czasu stało się jasne dla nas obu, że nikt nikogo nie będzie bił, pomyślałam więc sobie, że czemu by nie. Być może dlatego, że w innym wypadku musiałabym zadzwonić na policję, a zdążyłam rozwinąć w sobie niechęć do ludzi z odznakami.
Ruszyłam w kierunku szopy w rogu placu. Kobieta podążyła za mną, trzymając się nieco z tyłu i pomagając sobie laską. Nie tyle kulała, co trochę się chwiała. Nie byłam pewna, co jej dolega, laska jednak z pewnością nie była tylko na pokaz.
McCloskey nazywał tę budę swoim biurem, ale widziałam w życiu kurniki o solidniejszej konstrukcji. Nie wolno nam było wchodzić do środka. Poza tym drzwi były zamknięte na kłódkę. Tajemnicza kobieta wyjęła coś z wewnętrznej kieszeni płaszcza – wąski, zakrzywiony kawałek drutu, którym zaczęła dłubać przy kłódce.
– Trzeba to zrobić od spodu – wtrąciłam, gdy po minucie gmerania nic się nie wydarzyło.
– To znaczy?
Wzięłam od niej ten zakrzywiony drut i załatwiłam sprawę w dziesięć sekund. Otwierałam już bardziej skomplikowane zamknięcia, i to z zawiązanymi oczami. Dosłownie.
– Powinna pani sprawić sobie prawdziwy wytrych, jeśli robi pani regularnie takie rzeczy – stwierdziłam.
Przez wszystkie późniejsze lata widziałam jej uśmiech najwyżej kilkadziesiąt razy. Wtedy obdarzyła mnie jednym z nich.
– Zapamiętam to sobie – odpowiedziała.
Wnętrze szopy odpowiadało wyglądowi zewnętrznemu: brudne i tandetne. Stało tam coś w rodzaju biurka, zmontowanego z kilku desek opartych na kozłach do piłowania drewna. Na blacie walały się jakieś papiery. Poza tym były tam lampa i wojskowy telefon polowy, który McCloskey dostał od kogoś, żeby nie musiał szukać budki z aparatem na monety. Resztę pomieszczenia wypełniały wąska prycza i sterta brudnych szmat, które po bliższym przyjrzeniu się mogły uchodzić za ubrania.
Moja towarzyszka zapaliła lampę. Dodanie światła nie poprawiło w żadnej mierze wystroju. Widziałam klatki dla małp, gdzie panował większy porządek.
– Opisz mi pana McCloskeya – poleciła, mierząc mnie spojrzeniem niebieskoszarych oczu o kolorze zimowego nieba.
– Sama nie wiem... Około czterdziestki. Taki przeciętny.
Popatrzyła na mnie w sposób, który z czasem zaczęłam nazywać „wzrokiem zawiedzionej belferki”.
– Przeciętność nie istnieje. W każdym razie nie w odniesieniu do ludzi. I nie zgaduj, dopóki nie zmuszą cię do tego okoliczności.
Zaczynałam żałować, że nie użyłam ołowianej rurki.
– Okej – rzuciłam, prychając nieco pogardliwie. – Jakieś trzydzieści centymetrów wyższy ode mnie, więc pewnie ma mniej więcej metr osiemdziesiąt wzrostu. Około dziewięćdziesięciu kilogramów masy, w tym dużo sadła, ale jest pod tym trochę mięśni. Jak u robola, który zaczął zaglądać do butelki. Jeśli sądzić po łatach na jego spodniach, ma dwa zestawy ubrań, które w sumie są warte nie więcej niż trzy dolary. Jest skąpy, ale chciałby, żeby o nim myśleć, że ma gest.
– Z czego to wnioskujesz? – zapytała rzeczowo.
– Z tego, ile mi płaci. Poza tym to facet, który nie wydałby ćwierć dolara na golenie, ale kupił sobie lipny zegarek za co najmniej piątaka.
– Lipny?
– Podróbkę.
– Skąd wiesz, że to podróbka?
– To nie jest człowiek, który kupiłby sobie oryginalny złoty zegarek.
Wtedy zobaczyłam ten błysk w jej oku. To samo spojrzenie co u Mysteria tuż przed tym, jak przepiłował swoją śliczną asystentkę na pół.
– Masz do niego numer, na wypadek gdyby coś się działo? – zapytała.
– No pewnie. Ale powiedział, żeby dzwonić do niego tylko wówczas, jeśli naprawdę zrobi się jakiś bajzel.
– Cóż, bajzel naprawdę się zrobił, panno...
– Żadna tam ze mnie panna. Po prostu Parker – odparłam. – Willowjean Parker. Wszyscy mówią na mnie Will.
– Zadzwoń do pana McCloskeya, Will. Przekaż mu, że na plac wtargnęła kobieta, która nie chce wyjść. I dodaj, że wypytuje cię o złoty zegarek.
Poszło łatwo, ponieważ naprawdę było tak, jak mówiłam. Gdy odłożyłam słuchawkę, kobieta – która wciąż się nie przedstawiła, i nie myślcie sobie, że nie byłam lekko poirytowana tym ewidentnym nietaktem z jej strony – zapytała mnie, jaki głos miał McCloskey.
Odpowiedziałam, że na początku brzmiał normalnie – jak zaspany i poirytowany facet. Kiedy jednak wspomniałam o zegarku, w jego głosie zabrzmiała nutka paniki. Powiedział, że zaraz się zjawi i żebym do tego czasu nie pozwoliła tej kobiecie nigdzie chodzić.
Słysząc to, moja towarzyszka z satysfakcją skinęła głową, po czym usiadła na pryczy – wyprostowane plecy, obleczone w rękawiczki dłonie, w których trzymała laskę, wsparte na kolanach. Zamknęła oczy, spokojna niczym moja cioteczna babcia Ida modląca się w kościele. Przypominała mi kobiety z Oklahomy, których zdjęcia widziałam w magazynie „Life”, o wysmaganych wiatrem twarzach, cierpliwie oczekujące kolejnej nadchodzącej burzy.
Pomyślałam, żeby ją zapytać, o co w tym w ogóle chodzi. Albo przynajmniej o to, jak się nazywa. Ostatecznie ja się przedstawiłam. Postanowiłam jednak, że nie dam jej tej satysfakcji. Stanęłam więc obok i czekałam.
Po dziesięciu minutach nagle otworzyła oczy i przemówiła:
– Will, będzie lepiej, jeśli teraz sobie pójdziesz. Idź Ósmą Aleją. Około dwunastu przecznic na południe stąd jest komisariat.
– Mam wezwać gliny?
– Powiedz im, żeby zadzwonili do porucznika Nathana Lazenby’ego. Przekaż, że doszło do morderstwa i że Lillian Pentecost prosi, by się tu natychmiast pofatygowali. Chyba że wolą o tym przeczytać na pierwszej stronie „Timesa”.
Otworzyłam usta, ale rzuciła mi spojrzenie, które mówiło, że dalsza dyskusja nie ma sensu. Pospieszyłam więc w kierunku Ósmej Alei, lecz zanim doszłam do bramy, przystanęłam.
Jak już wspomniałam, nie darzę stróżów prawa wielką sympatią, szczególnie tych, którzy noszą spluwy i pałki nie od parady. Poza tym co ta kobieta sobie wyobrażała? Że rzucę jej nazwiskiem i cały oddział przybiegnie tu na odsiecz?
Lillian Pentecost. Za kogo ona się ma?
Ukradkiem wróciłam dookoła wykopu w pobliże szopy. Zanim tam dotarłam, na Czterdziestej Drugiej rozległ się pisk starych hamulców, oznajmiający, że zjawił się McCloskey. Szybko schowałam się za tylną ścianą szopy i przykucnęłam – ściana była licha i mogłam wszystko przez nią usłyszeć. Pomyślałam, że to działa w obie strony, więc zamarłam w bezruchu. Na odgłos szybkich, nerwowych kroków, stąpających ciężko po ubitej ziemi, skuliłam się jeszcze bardziej. Potem skrzypnęły otwierane drzwi.
– Ej, ty! Coś ty za jedna? Gdzie jest ta mała kuglarka?
– Odesłałam Will, panie McCloskey. Uznałam, że będzie lepiej, jeśli odbędziemy tę rozmowę w cztery oczy.
– Jaką rozmowę? O co się rozchodzi? Kim pani jest?
– Lillian Pentecost – odparła.
McCloskey stęknął. Najwyraźniej skojarzył to nazwisko i nie był z tego powodu zbyt szczęśliwy.
– A rozchodzi się o to – dodała – że ma pan na ręce zegarek, który należał do zamordowanego mężczyzny.
– O czym pani mówi? To kłamstwo. Kupiłem ten zegarek. Od gościa w barze. Za dwadzieścia dolców.
Pokręciłam głową. Najwyraźniej nikt go nie nauczył, że upiększanie swojego alibi zbyt wieloma szczegółami bardziej szkodzi, niż pomaga.
– Policja oczywiście zapyta, który to był bar, jak nazywał się mężczyzna, który rzekomo sprzedał zegarek, i tak dalej – powiedziała pani Pentecost – ale myślę, że możemy to sobie darować. Choćby dlatego, że zegarek Patek Philippe to nie jest coś, co sprzedaje się za dwadzieścia dolarów.
– Nic nie wiem o żadnym Pattym Phillipie. Facet powiedział, że potrzebuje szybko kasy. – Jękliwy ton, który wkradł się do jego głosu, anonsował winę lepiej, niżby to zrobił afisz na Broadwayu.
– Jonathan Markel rzeczywiście potrzebował pieniędzy, panie McCloskey. Ale nie aż tak bardzo, żeby go przehandlować za bezcen.
– Jaki Jonathan Markel? Kto to jest?
– Mężczyzna, którego zatłukł pan na śmierć. Potem z jego nadgarstka ściągnął pan ten zegarek.
– Pani jest szalona.
– Polemizowałabym z tą opinią. Oskarżano mnie już o niepohamowany narcyzm, nerwicę histeryczną, dewiacje i rozmaite psychozy urojeniowe. Ale ziemia z tyłu marynarki pana Markela nie była urojeniem. Z pewnością nie pochodziła z alejki, w której znaleziono jego ciało. Bruzdy w jego czaszce też były prawdziwe. Jestem przekonana, że owe ślady pasują do ołowianej rurki, którą Will dostała od pana, żeby przeganiać stąd intruzów.
Nawet przez ścianę szopy słyszałam oddech McCloskeya. Ciężki i spanikowany.
Pani Pentecost mówiła dalej, ale już nie tak swobodnie. Jakby słowa grzęzły jej w gardle. Zaczęłam się zastanawiać, na ile autentyczny jest ten jej niewzruszony spokój.
– Przyszłabym tu wcześniej, ale... Dopiero wczoraj miałam okazję obejrzeć ubranie, które pan Markel... miał na sobie tamtej nocy. Ta budowa jest jednym z niewielu... miejsc między jego klubem a aleją, gdzie go znaleziono. Może początkowo nie było w tym złych intencji. Może... pan Markel sporo wypił tamtego wieczoru, szukał ustronnego miejsca, żeby ulżyć pęcherzowi, i wszedł przez dziurę w ogrodzeniu. A pan wziął go za złodzieja i... uderzył. Być może... odrobinę za mocno? Wypadek?
– No... tak... wypadek – wydusił z siebie McCloskey chrapliwym szeptem.
Ale wyduszaczka prawdy jeszcze z nim nie skończyła.
– Jednak drugi i... trzeci cios z pewnością już nie były wypadkiem. Ani to, że ukradł pan portfel i... zegarek ofiary. Podobnie jak to, że zacierał pan ślady swojej zbrodni. To już nie był wypadek, prawda?
Akurat w tym momencie złapał mnie skurcz w nodze. Zaczęłam się wiercić, uważając przy tym, żeby nie zaszurać żwirem pod stopami. Kiedy już się ułożyłam, wewnątrz szopy panowała grobowa cisza. Nagle usłyszałam metaliczne kliknięcie odbezpieczanej broni.
– Nie ruszaj się, paniusiu. – Ton paniki w głosie McCloskeya przybrał na sile. Prawie słyszałam, jak dygocze pistolet w jego ręce.
– Panie McCloskey, proszę się nie... pogrążać jeszcze bardziej. Nie tędy droga. Policja już została powiadomiona... i właśnie tu zmierza.
Powiedziała to nieco oschłym tonem, jakby upominała kelnerkę, że zamówiła zupę pomidorową, a nie jarzynową. Tyle że nie do końca miała rację. Kawaleria nie została wezwana na odsiecz.
Nie wiem, co zostało powiedziane w następnej chwili, ponieważ byłam zajęta skradaniem się wokół szopy do drzwi wejściowych, bezwiednie napinając mięśnie w oczekiwaniu na huk wystrzału. Drzwi były otwarte. Zerknęłam do środka.
McCloskey stał tyłem do mnie. Trzymał broń – wrednie wyglądającego gnata z krótką lufą – wycelowaną prosto w jej głowę. Uchwyciłam, co mówi, w pół zdania:
– ...powinna tu być. Wchodzę, zastaję dziwną kobietę grzebiącą w moich rzeczach. Może skoczyła na mnie z rurką w ręce. Tą samą, którą podobno zabito jakiegoś faceta.
Pani Pentecost nadal siedziała w identycznej pozie, z dłońmi, w których trzymała laskę, złożonymi skromnie na udach. Ja na jej miejscu byłabym cała zlana potem, ale po niej nie było widać ani odrobiny strachu. W istocie jej oczy błyszczały czymś, co mogłoby uchodzić za radość. Stanowczo pokręciła głową.
– Obawiam się, że policja nie uwierzy w tę historyjkę, panie McCloskey. Mundurowi bywają... mało elastyczni, ale rzadko kiedy są... głupi.
Laska, którą dzierżyła w dłoniach, wyglądała na solidną – gładkie czarne drewno zakończone ciężką mosiężną rączką. Pomyślałam, że może spróbuje go zaskoczyć i zdzielić tą laską przez łeb. Wtedy jednak przypomniała mi się moja kuzynka, która też się jąkała i kulała podobnie jak ta kobieta, chociaż znacznie bardziej. Przypuszczałam więc, że tygrysi skok i cios laską nie należą do repertuaru Lillian Pentecost.
– No to będzie słowo przeciwko słowu, paniusiu – parsknął pogardliwie McCloskey. – A ty już nic więcej nie powiesz.
Kiedy później mnie przesłuchiwano – a maglowali mnie jak cholera – zeznałam, że nie myślałam, co robię. Po prostu zareagowałam.
Tak naprawdę pomyślałam. Zatrudniali mnie w cyrku, ponieważ byłam szybka w rękach i jeszcze szybsza w głowie. W ułamku sekundy odbyłam więc błyskawiczną wewnętrzną debatę.
Głos w mojej głowie argumentujący za tym, żeby uciec i zostawić sprawy ich własnemu biegowi, brzmiał zupełnie jak Darla Delight. Dee-Dee, jak ją nazywano, kiedyś sama występowała w cyrku, a teraz pracowała w nim jako księgowa. Bardzo praktyczna kobieta. Kiedy Duży Bob Halloway, właściciel, co parę dni wpadał na genialny pomysł i wymyślał nowy numer do programu, to właśnie Darla kalkulowała koszty i w dziewięciu przypadkach na dziesięć wybijała mu to z głowy. „Musisz myśleć o kosztach”, powiedziałaby. „Zwłaszcza o tych ukrytych. O wszystkich rzeczach, których teraz nie ma na rachunku, ale za które i tak trzeba będzie zapłacić prędzej czy później. Wrócą do ciebie i ugryzą cię w tyłek”.
Głos po drugiej stronie wewnętrznej debaty brzmiał całkiem jak mój ojciec. On nigdy nie liczył się z kosztami. Po prostu robił, co chciał, i nie przejmował się, kto przy tym ucierpi. To pokusa, której częściej ulegam, niż którą odrzucam, chociaż niełatwo mi się z tym pogodzić.
McCloskey mruknął coś, czego nie dosłyszałam. Cokolwiek to było, sprawiło, że pani Pentecost, siedząc na pryczy, pochyliła się do przodu niczym pies naprężający smycz.
– Kto? – zapytała. – Kto ci o tym mówił?
– No cóż – wymamrotał bardziej do siebie niż do niej. – Jak się powiedziało A i tak dalej... – Wyprostował rękę ze spluwą, zaciskając palec na cynglu.
Koniec debaty. Dokonałam wyboru. Byłam już w przyklęku, podciągając nogawkę spodni i łapiąc rękojeść noża, który nosiłam w skórzanej pochewce przywiązanej do łydki.
Długie godziny spędzone z Kaliszenką w dziesiątkach miast i miasteczek na trasie między Boise a Brooklynem sprawiły, że to, co wydarzyło się w następnej chwili, przyszło mi banalnie łatwo. Wyprostowałam się, unosząc zamaszystym łukiem nóż ponad głową.
Pamiętałam, co mówił Kaliszenko swoim ciężkim rosyjskim akcentem: „Nie rzucasz nożem. Nie rzucasz ramieniem. Rzucasz całym ciałem. Sztuka polega na tym, żeby wiedzieć, kiedy puścić”.
Skoczyłam naprzód i wypuściłam nóż z dłoni we właściwym momencie. Dociążone ostrze uderzyło z głuchym, przyprawiającym o mdłości odgłosem – lecz nie w drewnianą, podziurawioną tarczę, tylko w plecy McCloskeya. Weszło w głąb na niecałe osiem centymetrów. Dowiedziałam się później, że tylko sam koniec ostrza przebił jego serce. Niewiele, ale wystarczyło.
Broń wypadła mu z ręki. Pani Pentecost odtrąciła ją laską w kąt. McCloskey zachwiał się, próbując sięgnąć do sterczącej z jego pleców rękojeści. Potem runął jak długi na twarz, uderzając głową o krawędź pryczy. Wydał z siebie ostatni, charczący dźwięk i znieruchomiał.
Pani Pentecost przyklękła obok jego ciała. Spodziewałam się, że sprawdzi puls. Tymczasem ona sięgnęła do zegarka. Pokręciła kilka razy jego tarczą, aż ta otworzyła się jak wieczko puzderka, odsłaniając małą skrytkę – cokolwiek było w środku, zniknęło w dłoni, a następnie w wewnętrznej kieszeni płaszcza pani Pentecost. Potem docisnęła tarczę zegarka na miejsce.
– Jak się czujesz? – zapytała, wstając.
– Nie wiem... – odparłam.
Trzęsły mi się ręce, a mój oddech był szybki i płytki. Miałam spore szanse, by zaraz zemdleć.
– Możesz iść?
Skinęłam głową.
– To dobrze. Obawiam się, że teraz obie... musimy się udać na posterunek.
– Musimy? – spytałam. – Nie przepadam za gliniarzami.
Niemalże uśmiechnęła się znowu.
– Bywają przydatni. I denerwują się, kiedy znajdują trupa, do którego nikt się nie przyznaje. Ale nic się nie martw, będę przy tobie.
Ruszyłyśmy więc we dwie, maszerując w środku nocy ulicami Nowego Jorku, do odległego o tuzin przecznic posterunku. Szłam powoli, by moja towarzyszka mogła nadążyć, ale też dlatego, że miałam trochę miękkie kolana. Mijane budynki wydawały mi się wyższe, a ulice węższe. Wszystko wokół nagle stało się jakby bardziej mroczne i złowrogie.
Pani Pentecost położyła mi dłoń na ramieniu. Trzymała ją tam przez większość drogi do komisariatu. Z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu czułam się przez to lepiej i bezpieczniej. Jakby przekazywała mi w ten sposób odrobinę tego, co sprawiło, że wcześniej z takim opanowaniem patrzyła prosto w lufę wymierzonego w nią pistoletu.
Nie podziękowała mi za ocalenie jej życia. W istocie, kiedy teraz o tym myślę, nigdy tego nie zrobiła. Chociaż można powiedzieć, że odwdzięczyła mi się po stokroć. Dopiero lata później, kiedy ktoś zasugerował, bym wszystko to spisała, przypomniała mi się kwestia ukrytych kosztów. Okazały się wyższe, niż kiedykolwiek bym przypuszczała, chociaż nigdy ich nie zsumowałam. Podejrzewam, że teraz, pisząc to, będę musiała zrobić taki rachunek. Jeszcze nie wiem, jak wypadnie ten bilans. Na minusie? Czy może jednak na plusie?