Fortuna sprzyja umarłym - Spotswood Stephen - ebook + książka

Fortuna sprzyja umarłym ebook

Spotswood Stephen

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nowy Jork, rok 1942. Will Parker, zadziorna uciekinierka z cyrku, właśnie uratowała życie Lillian Pentecost – najbardziej niekonwencjonalnej prywatnej detektyw.

Tak zaczyna się ich współpraca.

Trzy lata później Lillian i Will zajmują się nietypową sprawą: Abigail Collins została zamordowana kryształową kulą podczas hucznego przyjęcia we własnym domu. Po seansie spirytystycznym

jej ciało znaleziono na tym samym krześle, na którym rok wcześniej zastrzelił się jej mąż. Gdy zaczynają krążyć plotki, że śmierć Abigail spowodował mściwy duch jej męża (kto jeszcze mógł

się dostać do zamkniętego pokoju?), rodzina zleca detektywkom znalezienie odpowiedzi na pytania, które policję przerosły.

Ale w tej sprawie nic nie jest łatwe. Trzeba uwzględnić zeznania żyjących, wiadomości od zmarłych, opowieść ekscentrycznej spirytystki i wreszcie informacje od Rebekki Collins – pięknej córki denatki, w której Will zaczyna się zakochiwać…

Pentecost i Parker przełamują społeczne uprzedzenia, prowadząc śledztwo z detektywistycznym sprytem i wręcz cyrkową zręcznością.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 400

Oceny
4,2 (33 oceny)
14
14
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] „Fortuna sprzyja umarłym” Stephena Spotswooda to kryminał, którego akcja toczy się w Nowym Jorku w latach 40tych XX wieku, a równocześnie przemyca w swojej treści tematy cały czas dla nas aktualne. W mojej ocenie to jedna z najciekawszych książek, jakie w roku 2023 zagościły na polskim rynku! Otwiera cykl kryminalny z Lillian Pentecost i Willowjean Parker, dwoma dosyć kontrastowymi w stosunku do siebie postaciami kobiecymi. Ta pierwsza prowadzi agencję detektywistyczną, ta druga, z cyrkową przeszłością, została zatrudniona jako jej asystentka. Kreacje postaci to jeden z tych elementów, który bezsprzecznie mnie zachwycił – niosą w sobie wiele poważnych tematów takich jak prawa kobiet, przemoc domowa, poczucie wolności i umiejętności wyrażania siebie. Pentecost to postać, która wiele nas nauczy – jak czerpać z życia garściami mimo ograniczonego czasu, jak być po prostu dobrym człowiekiem. Historia pisana jest przez Will, która spisuje z perspektywy czasu jedno z ich...
20
annym20

Z braku laku…

Sięgnęłam po tę książkę z myślą, że będzie to historia w stylu kryminałów Agathy Christie. No wiecie, genialny detektyw, mniej błyskotliwy pomocnik, trup, intryga, niemożliwa zagadka. Wszystko to obiecywał opis i początek nawet spełniał te oczekiwania. Ale potem... coś się posypało. Pomimo tego, że śledztwo było głównym wątkiem powieści, to mam wrażenie, że poświęcano mu za mało czasu, w sensie akcja niby wokół tego się kręciła, ale jakoś brakowało mi większego zaangażowania w nie — dopiero pod sam koniec do niego się wraca. Ale wygląda to tak, że bohaterki coś sobie pokazują, przytakują sobie, tak, tak, tego brakowało i koniec, przedstawiają rozwiązanie. Szkoda, że nie było ani zaskakujące, ani odkrywcze. Dawno sama się go domyśliłam. Pani Pentecost nie powaliła mnie swoim geniuszem. Swoją sławę już wyrobiła wcześniej, ale ciężko samemu doświadczyć, skąd się wzięła jej popularność. Nie miała też raczej okazji się popisać. Główną rolę odgrywa to Will i bardziej można obserwować jej pr...
00
tucha_wa

Nie oderwiesz się od lektury

Nowy Jork w 1942 roku. Młoda pracownica cyrku Willwjean Parker dorabia do pensji ochraniając budowę. Pewnej nocy ratuje życie Lillian Pentecost, prywatnej detektywce. Tak zaczyna się wspólna przygoda obu bohaterek. Trzy lata później Will i pani Pentecost wspólnie pracują i przyjmują nietypowe zlecenie. Pochodząca z nowojorskiej, magnackiej rodziny Abigail Collins została zamrodowana w tajemniczych okolicznościach w halloweenową noc, w trakcie przyjęcia. W zamkniętym na klucz gabinecie, w którym odnaleziono jej zwłoki znajdowała się tylko ona i kryształowa kula najętej na ten wieczór wróżbitki. Wśród obecnych wóczas zaproszonych gości natychmiast zaczęła krązyć plotka, według której Abigail została zamordowana przez... ducha. Czy jej śmierć ma związek ze zjawą zza światów? A może przyczynił się do tego któryś z gości lub rodzina? Książka przenosi nas do świata klasycznego kryminału. Nie ma tam drastycznych scen, rozlewu krwi i trupów padających jak muchy. Autor skupia się na wątku det...
00
ffrieda

Nie oderwiesz się od lektury

warta przeczytania.podobała mi się
00
zaczytana_panna

Dobrze spędzony czas

Lektura od samego praktycznie początku dała mi klimat kryminałów, które swego czasu tworzyła Agatha Christie. Autor ma bardzo lekki i przyjemny styl pisania i chwała mu za to, że w ogóle za te pisanie się wziął. Historia jest bardzo wciągająca i zajmująca od pierwszych stron. Na każdej stronie odczuwałam ogromne zniwcierpliwie, bo aż do tego stopnia byłam ciekawa, co też wydarzy się za chwilę dosłownie. Na plus przemawia także to, że autorowi wręcz świetnie udało się oddać klimat tamtych czasów. Jednak gdzieś w połowie lektury to wszystko rozsypało się niczym maleńkie puzzle, których nie potrafiłam na powrót poskładać. Straciłam nagle zainteresowanie cała historią, już aż tak mocno nie kibicowałam głównej bohaterce i nawet już tak mocno nie byłam ciekawa zakończenia. Gdy sięgałam po lekturę ponownie to niekiedy rozmyślałam nad tym ile jeszcze stron mi pozostało do czytania. I nagle znów to wszystko obróciło się o 180 stopni, gdy dotarłam do końcowych scen. Zakończenie traktuję jako otw...
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuFor­tune Fa­vors the Dead
Pro­jekt okładki NA­TA­LIA TWARDY
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuNA­TA­LIA STECKA-KU­BA­NEK
Re­dak­cjaIWONA GAW­RYŚ
Ko­rektaUR­SZULA WŁO­DAR­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Co­py­ri­ght © 2020 by Ste­phen Spo­tswood Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXIII (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6275-5
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

Mo­jemu ojcu, Bo­bowi Spo­tswo­odowi,

który na­uczył mnie ce­nić do­bry kry­mi­nał

Tylko nie­liczni z nas są tym, na kogo wy­glą­dają.

AGA­THA CHRI­STIE, Czło­wiek we mgle,[w:] Śledz­two na cztery ręce,tłum. Ali­cja Po­ża­rowsz­czyk

Wy­stę­pują:

LIL­LIAN PEN­TE­COST – wy­bitna de­tek­tyw z No­wego Jorku. Już nie stąpa tak pew­nym kro­kiem, jak nie­gdyś, ale ma prze­ni­kliwy umysł, z któ­rym le­piej nie za­dzie­rać.

WIL­LOW­JEAN PAR­KER – asy­stentka i prawa ręka Lil­lian Pen­te­cost, na­by­tek z cyrku. Po­znaje bla­ski i cie­nie za­wodu de­tek­tywa.

ALI­STAIR COL­LINS – ma­gnat prze­my­słu sta­lo­wego i bez­duszny pa­triar­cha. Nieco po­nad rok temu się­gnął po broń i po­sta­wił ostat­nią kropkę w swoim ży­ciu.

ABI­GAIL COL­LINS – ma­trona rodu Col­lin­sów. Ktoś ze­psuł jej przy­ję­cie z oka­zji Hal­lo­ween, gdy za­tłukł ją na śmierć krysz­ta­łową kulą.

REBECCA COL­LINS – córka Ali­sta­ira i Abi­gail. Śmiała i uro­dziwa, jest kimś wię­cej niż prze­ciętną ce­le­brytką lan­su­jącą się na for­tu­nie ro­dzi­ców.

RAN­DOLPH COL­LINS – brat bliź­niak Re­bekki. Ma na­dzieję prze­jąć schedę po ojcu, co w jego prze­ko­na­niu ozna­cza, że musi pod­po­rząd­ko­wać so­bie sio­strę.

HAR­RI­SON WAL­LACE – oj­ciec chrzestny Re­bekki i Ran­dol­pha oraz pre­zes kon­cernu Col­lins Ste­el­works & Ma­nu­fac­tu­ring. Twier­dzi, że chce tylko spra­wie­dli­wo­ści dla Abi­gail, ale mogą to być go­ło­słowne de­kla­ra­cje.

ARIEL BELE­STRADE – spi­ry­tystka i do­rad­czyni du­chowa bo­ga­czy z Man­hat­tanu. Utrzy­muje, że po­trafi ko­mu­ni­ko­wać się ze zmar­łymi, ale czy aby sama nie wy­syła in­nych na tam­ten świat?

NEAL WAT­KINS – nie­gdyś wy­bitny stu­dent, obec­nie asy­stent Ariel Be­le­strade. Jak bar­dzo po­dą­żył w ślady swo­jej pra­co­daw­czyni?

OLI­VIA WATER­HO­USE – no­bliwa pro­fe­sor, któ­rej pa­sją jest okul­tyzm. Jej ob­se­sja na punk­cie Ariel Be­le­strade może wy­kra­czać poza sprawy czy­sto aka­de­mic­kie.

JOHN MERE­DITH – wie­lo­letni kie­row­nik pro­duk­cji w fa­bryce. Draż­liwy i kon­flik­towy awan­tur­nik, chowa w sercu urazę do klanu Col­lin­sów.

DORA SAN­FORD – wie­lo­let­nia ku­charka Col­lin­sów. Nie po­trafi utrzy­mać ję­zyka za zę­bami.

JEREMY SAN­FORD – ka­mer­dy­ner Col­lin­sów. Czło­wiek o po­ke­ro­wej twa­rzy, stoi na straży se­kre­tów ro­dziny.

ELE­ANOR CAMP­BELL – ku­charka i go­spo­dyni Lil­lian Pen­te­cost. Lo­jalna i od­dana, ale zna swoją war­tość.

PORUCZ­NIK NATHAN LAZENBY – je­den z asów Wy­działu Po­li­cji No­wego Jorku. Lek­ce­wa­żysz go na wła­sne ry­zyko. Po­zwala dzia­łać Pen­te­cost i Par­ker, żeby do­pro­wa­dzić za­bójcę na stry­czek, choć jest dla nich ty­leż so­jusz­ni­kiem, co ry­wa­lem.

Roz­dział 1

Kiedy po raz pierw­szy spo­tka­łam na swej dro­dze Lil­lian Pen­te­cost, omal nie zmiaż­dży­łam jej czaszki oło­wianą rurką.

Mia­łam już za sobą kilka dy­żu­rów jako cieć na bu­do­wie przy Czter­dzie­stej Dru­giej. Za­wsze kiedy nasz ob­jaz­dowy cyrk Hart & Hal­lo­way’s Tra­ve­ling Cir­cus and Si­de­show przy­jeż­dżał do du­żego mia­sta, bra­li­śmy ta­kie fu­chy. W ten spo­sób można było do­ro­bić po go­dzi­nach albo w dni wolne i do­stać kasę od ręki.

W tam­tych cza­sach było dużo ta­kiej ro­boty do wzię­cia. Wielu fa­ce­tów, któ­rzy zwy­kle ją wy­ko­ny­wali, po­je­chało na wojnę z Hi­tle­rem. Kiedy bra­kuje rąk do pracy, na­wet dwu­dzie­sto­latka z cyrku może się nadać.

Tym bar­dziej że nie była to ro­bota, która wy­ma­gała spe­cjal­nych kwa­li­fi­ka­cji. Po­wiedzmy szcze­rze: fu­cha dla tę­pa­ków. Trzeba było krą­żyć wo­kół ogro­dze­nia od je­de­na­stej wie­czo­rem do świtu i pil­no­wać, żeby nikt nie wszedł na te­ren bu­dowy. Gdyby ktoś wlazł, mia­łam ha­ła­so­wać dzwon­kiem, krzy­czeć i ge­ne­ral­nie na­ro­bić ra­banu, żeby go spło­szyć. Je­śliby to nie po­mo­gło, trzeba le­cieć po gli­nia­rza.

W każ­dym ra­zie tak mia­łam się za­cho­wać w teo­rii. McC­lo­skey – kie­row­nik bu­dowy, który mi pła­cił – uwa­żał jed­nak ina­czej.

– Jak zła­piesz ta­kiego de­li­kwenta, przy­wal mu tym – oświad­czył, sku­biąc pal­cami swój za­tłusz­czony wąs.

Tym czymś była po­nad­pół­me­trowa oło­wiana rurka.

– Zrób tak, a do­sta­niesz do­lara pre­mii. Trzeba dać przy­kład.

Komu mia­łam dać ten przy­kład, nie wie­dzia­łam. Nie wie­dzia­łam też, co ta­kiego można było ukraść z tego placu. Bu­dowa do­piero się za­częła i w za­sa­dzie była tu tylko ol­brzy­mia dziura w ziemi, wielka na pół kwar­tału. Tro­chę drewna i rur, nieco na­rzę­dzi, ale tak na­prawdę nic cen­nego. Je­śli wziąć pod uwagę są­siedz­two Ti­mes Squ­are, na­le­żało ra­czej spo­dzie­wać się pi­ja­ków szu­ka­ją­cych miej­sca, żeby się prze­spać.

My­śla­łam więc, że mam przed sobą kilka spo­koj­nych nocy, zgarnę parę do­lców i zdążę wró­cić na Bro­oklyn, by po­móc przy po­po­łu­dnio­wym show na­szego cyrku. Mia­łam też na­dzieję, że w prze­rwie po­chłonę kry­mi­nał, który ku­pi­łam w po­bli­skim kio­sku, a może na­wet ode­śpię parę go­dzin w ja­kimś za­cisz­nym za­kątku placu. Kiedy by­li­śmy w tra­sie, spo­kojny sen – bez ło­skotu cię­ża­ró­wek na wy­bo­jach i po­ry­ki­wa­nia ty­gry­sów w klatce – na­le­żał do rzad­ko­ści.

Pierw­sze dwie noce mi­nęły do­kład­nie tak, jak to so­bie wy­obra­ża­łam. W isto­cie czu­łam się dość sa­mot­nie. Nowy Jork może i jest mia­stem, które ni­gdy nie za­sy­pia, ale na­wet tych kilka kwar­ta­łów w ści­słym cen­trum mię­dzy drugą w nocy a piątą rano ucina so­bie drzemkę. Nie ma wtedy pra­wie żad­nego ru­chu pie­szego – w każ­dym ra­zie ni­czego ta­kiego nie sły­sza­łam zza wy­so­kiego na dwa me­try drew­nia­nego par­kanu ota­cza­ją­cego plac bu­dowy. A w tym gi­gan­tycz­nym wy­ko­pie było upior­nie ci­cho.

Kiedy więc trze­ciej nocy za­skrzy­piała de­ska, którą ktoś wła­śnie wy­ła­my­wał z ogro­dze­nia, zmro­ziło mnie do szpiku ko­ści.

Z ło­mo­czą­cym ser­cem zła­pa­łam oło­wianą rurkę i po­spie­szy­łam do­okoła kra­wę­dzi wy­kopu. By­łam ubrana w ciu­chy z mięk­kich ma­te­ria­łów – dre­li­chy i dżin­sową ko­szulę – dla­tego po­ru­sza­łam się bez­sze­lest­nie. Moje buty miały wy­tarte po­de­szwy, co nie słu­żyło sto­pom, ale te­raz przy­naj­mniej mo­głam su­nąć w nich ni­czym cień. Pod­kra­dłam się do po­staci, która przy­kuc­nęła na skraju wy­kopu.

Kim­kol­wiek był ten ktoś, wziął do ręki garść ziemi i prze­sy­pał ją przez palce. Po­my­śla­łam, że po­win­nam krzyk­nąć, żeby go prze­pło­szyć, ale był ro­ślej­szy ode mnie. W dru­giej ręce trzy­mał coś, co wy­glą­dało jak kij albo pałka – w każ­dym ra­zie coś po­kaź­niej­szego niż moja rurka. Gdy­bym wrza­snęła i obe­rwała tym przed­mio­tem, ra­czej nie usta­ła­bym na no­gach na tyle długo, by się od­wza­jem­nić.

Po­de­szłam jesz­cze bli­żej, ostroż­nie sta­wia­jąc krok za kro­kiem. Gdy by­łam już na wy­cią­gnię­cie ręki, unio­słam rurkę wy­soko. Za­sta­na­wia­łam się, jak to bę­dzie, kiedy nią walnę. Czy po­tra­fię ude­rzyć z ta­kim wy­czu­ciem, żeby tylko zno­kau­to­wać tamtą osobę? De­tek­tywi z bru­ko­wych po­wie­ści za­wsze ro­bili to bez trudu. Oba­wia­łam się jed­nak, że czaszka, w którą ce­lo­wa­łam, roz­łu­pie się ni­czym sko­rupka jajka. Mój żo­łą­dek zro­bił coś w ro­dzaju po­wol­nego salta, zu­peł­nie jak wtedy, gdy oglą­da­łam po­pisy akro­ba­tów na tra­pe­zie.

Wciąż trzy­ma­łam rurkę unie­sioną nad głową, gdy po­stać od­wró­ciła się i spoj­rzała na mnie.

– Wo­la­ła­bym nie za­koń­czyć dzi­siej­szego dnia ze wstrzą­sem mó­zgu – oświad­czyła z opa­no­wa­niem god­nym li­no­skoczka.

Osi­łek, któ­rego tak się oba­wia­łam, oka­zał się ko­bietą. Była mniej wię­cej w wieku, w ja­kim by­łaby moja matka. Włosy miała upięte w mi­sterny kok.

– Nie wolno pani tu prze­by­wać – po­wie­dzia­łam, sta­ra­jąc się ze wszyst­kich sił, żeby w moim gło­sie nie było sły­chać pal­pi­ta­cji serca.

– To się jesz­cze okaże – od­parła. – Od dawna tu pra­cu­jesz?

– Od kilku nocy.

– Hmmm... – mruk­nęła, a w jej to­nie dało się sły­szeć pewne roz­cza­ro­wa­nie.

Mia­łam pełne prawo na­ka­zać jej, żeby się wy­no­siła. Jed­nak z ja­kie­goś po­wodu – może to było prze­zna­cze­nie, a może nuda albo mój wro­dzony zgubny na­wyk – za­czę­łam ga­dać jak na­jęta:

– My­ślę, że McC­lo­skey, to zna­czy kie­row­nik bu­dowy, do­piero co za­czął za­trud­niać noc­nych stró­żów. Wy­daje mi się, że wcze­śniej prze­sy­piał noce w swo­jej szo­pie, żeby do­ro­bić na boku. W każ­dym ra­zie tak mi po­wie­dzieli fa­ceci z po­ran­nej zmiany.

– Już le­piej – skwi­to­wała.

Po­woli wstała, pod­pie­ra­jąc się la­ską, którą trzy­mała w le­wej ręce. Była wy­soka i so­lid­nie zbu­do­wana. No­siła szyty na miarę i wy­glą­da­jący na drogi ko­stium w pe­pitkę oraz płaszcz do ko­stek, po­dobny do tego, który wkła­dał Blac­khe­art Bart, kiedy ro­bił swój show „so­ko­lego oka”.

– Czy to jest ta jego szopa? – za­py­tała, spo­glą­da­jąc w stronę ma­łej drew­nia­nej kon­struk­cji sto­ją­cej ka­wa­łek da­lej.

Ski­nę­łam głową.

– Po­każ mi ją, pro­szę.

Do tego czasu stało się ja­sne dla nas obu, że nikt ni­kogo nie bę­dzie bił, po­my­śla­łam więc so­bie, że czemu by nie. Być może dla­tego, że w in­nym wy­padku mu­sia­ła­bym za­dzwo­nić na po­li­cję, a zdą­ży­łam roz­wi­nąć w so­bie nie­chęć do lu­dzi z od­zna­kami.

Ru­szy­łam w kie­runku szopy w rogu placu. Ko­bieta po­dą­żyła za mną, trzy­ma­jąc się nieco z tyłu i po­ma­ga­jąc so­bie la­ską. Nie tyle ku­lała, co tro­chę się chwiała. Nie by­łam pewna, co jej do­lega, la­ska jed­nak z pew­no­ścią nie była tylko na po­kaz.

McC­lo­skey na­zy­wał tę budę swoim biu­rem, ale wi­dzia­łam w ży­ciu kur­niki o so­lid­niej­szej kon­struk­cji. Nie wolno nam było wcho­dzić do środka. Poza tym drzwi były za­mknięte na kłódkę. Ta­jem­ni­cza ko­bieta wy­jęła coś z we­wnętrz­nej kie­szeni płasz­cza – wą­ski, za­krzy­wiony ka­wa­łek drutu, któ­rym za­częła dłu­bać przy kłódce.

– Trzeba to zro­bić od spodu – wtrą­ci­łam, gdy po mi­nu­cie gme­ra­nia nic się nie wy­da­rzyło.

– To zna­czy?

Wzię­łam od niej ten za­krzy­wiony drut i za­ła­twi­łam sprawę w dzie­sięć se­kund. Otwie­ra­łam już bar­dziej skom­pli­ko­wane za­mknię­cia, i to z za­wią­za­nymi oczami. Do­słow­nie.

– Po­winna pani spra­wić so­bie praw­dziwy wy­trych, je­śli robi pani re­gu­lar­nie ta­kie rze­czy – stwier­dzi­łam.

Przez wszyst­kie póź­niej­sze lata wi­dzia­łam jej uśmiech naj­wy­żej kil­ka­dzie­siąt razy. Wtedy ob­da­rzyła mnie jed­nym z nich.

– Za­pa­mię­tam to so­bie – od­po­wie­działa.

Wnę­trze szopy od­po­wia­dało wy­glą­dowi ze­wnętrz­nemu: brudne i tan­detne. Stało tam coś w ro­dzaju biurka, zmon­to­wa­nego z kilku de­sek opar­tych na ko­złach do pi­ło­wa­nia drewna. Na bla­cie wa­lały się ja­kieś pa­piery. Poza tym były tam lampa i woj­skowy te­le­fon po­lowy, który McC­lo­skey do­stał od ko­goś, żeby nie mu­siał szu­kać budki z apa­ra­tem na mo­nety. Resztę po­miesz­cze­nia wy­peł­niały wą­ska pry­cza i sterta brud­nych szmat, które po bliż­szym przyj­rze­niu się mo­gły ucho­dzić za ubra­nia.

Moja to­wa­rzyszka za­pa­liła lampę. Do­da­nie świa­tła nie po­pra­wiło w żad­nej mie­rze wy­stroju. Wi­dzia­łam klatki dla małp, gdzie pa­no­wał więk­szy po­rzą­dek.

– Opisz mi pana McC­lo­skeya – po­le­ciła, mie­rząc mnie spoj­rze­niem nie­bie­sko­sza­rych oczu o ko­lo­rze zi­mo­wego nieba.

– Sama nie wiem... Około czter­dziestki. Taki prze­ciętny.

Po­pa­trzyła na mnie w spo­sób, który z cza­sem za­czę­łam na­zy­wać „wzro­kiem za­wie­dzio­nej bel­ferki”.

– Prze­cięt­ność nie ist­nieje. W każ­dym ra­zie nie w od­nie­sie­niu do lu­dzi. I nie zga­duj, do­póki nie zmu­szą cię do tego oko­licz­no­ści.

Za­czy­na­łam ża­ło­wać, że nie uży­łam oło­wia­nej rurki.

– Okej – rzu­ci­łam, pry­cha­jąc nieco po­gar­dli­wie. – Ja­kieś trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów wyż­szy ode mnie, więc pew­nie ma mniej wię­cej metr osiem­dzie­siąt wzro­stu. Około dzie­więć­dzie­się­ciu ki­lo­gra­mów masy, w tym dużo sa­dła, ale jest pod tym tro­chę mię­śni. Jak u ro­bola, który za­czął za­glą­dać do bu­telki. Je­śli są­dzić po ła­tach na jego spodniach, ma dwa ze­stawy ubrań, które w su­mie są warte nie wię­cej niż trzy do­lary. Jest skąpy, ale chciałby, żeby o nim my­śleć, że ma gest.

– Z czego to wnio­sku­jesz? – za­py­tała rze­czowo.

– Z tego, ile mi płaci. Poza tym to fa­cet, który nie wy­dałby ćwierć do­lara na go­le­nie, ale ku­pił so­bie lipny ze­ga­rek za co naj­mniej pią­taka.

– Lipny?

– Pod­róbkę.

– Skąd wiesz, że to pod­róbka?

– To nie jest czło­wiek, który ku­piłby so­bie ory­gi­nalny złoty ze­ga­rek.

Wtedy zo­ba­czy­łam ten błysk w jej oku. To samo spoj­rze­nie co u My­ste­ria tuż przed tym, jak prze­pi­ło­wał swoją śliczną asy­stentkę na pół.

– Masz do niego nu­mer, na wy­pa­dek gdyby coś się działo? – za­py­tała.

– No pew­nie. Ale po­wie­dział, żeby dzwo­nić do niego tylko wów­czas, je­śli na­prawdę zrobi się ja­kiś baj­zel.

– Cóż, baj­zel na­prawdę się zro­bił, panno...

– Żadna tam ze mnie panna. Po pro­stu Par­ker – od­par­łam. – Wil­low­jean Par­ker. Wszy­scy mó­wią na mnie Will.

– Za­dzwoń do pana McC­lo­skeya, Will. Prze­każ mu, że na plac wtar­gnęła ko­bieta, która nie chce wyjść. I do­daj, że wy­py­tuje cię o złoty ze­ga­rek.

Po­szło ła­two, po­nie­waż na­prawdę było tak, jak mó­wi­łam. Gdy odło­ży­łam słu­chawkę, ko­bieta – która wciąż się nie przed­sta­wiła, i nie my­śl­cie so­bie, że nie by­łam lekko po­iry­to­wana tym ewi­dent­nym nie­tak­tem z jej strony – za­py­tała mnie, jaki głos miał McC­lo­skey.

Od­po­wie­dzia­łam, że na po­czątku brzmiał nor­mal­nie – jak za­spany i po­iry­to­wany fa­cet. Kiedy jed­nak wspo­mnia­łam o ze­garku, w jego gło­sie za­brzmiała nutka pa­niki. Po­wie­dział, że za­raz się zjawi i że­bym do tego czasu nie po­zwo­liła tej ko­bie­cie ni­g­dzie cho­dzić.

Sły­sząc to, moja to­wa­rzyszka z sa­tys­fak­cją ski­nęła głową, po czym usia­dła na pry­czy – wy­pro­sto­wane plecy, ob­le­czone w rę­ka­wiczki dło­nie, w któ­rych trzy­mała la­skę, wsparte na ko­la­nach. Za­mknęła oczy, spo­kojna ni­czym moja cio­teczna bab­cia Ida mo­dląca się w ko­ściele. Przy­po­mi­nała mi ko­biety z Okla­homy, któ­rych zdję­cia wi­dzia­łam w ma­ga­zy­nie „Life”, o wy­sma­ga­nych wia­trem twa­rzach, cier­pli­wie ocze­ku­jące ko­lej­nej nad­cho­dzą­cej bu­rzy.

Po­my­śla­łam, żeby ją za­py­tać, o co w tym w ogóle cho­dzi. Albo przy­naj­mniej o to, jak się na­zywa. Osta­tecz­nie ja się przed­sta­wi­łam. Po­sta­no­wi­łam jed­nak, że nie dam jej tej sa­tys­fak­cji. Sta­nę­łam więc obok i cze­ka­łam.

Po dzie­się­ciu mi­nu­tach na­gle otwo­rzyła oczy i prze­mó­wiła:

– Will, bę­dzie le­piej, je­śli te­raz so­bie pój­dziesz. Idź Ósmą Aleją. Około dwu­na­stu prze­cznic na po­łu­dnie stąd jest ko­mi­sa­riat.

– Mam we­zwać gliny?

– Po­wiedz im, żeby za­dzwo­nili do po­rucz­nika Na­thana La­zenby’ego. Prze­każ, że do­szło do mor­der­stwa i że Lil­lian Pen­te­cost prosi, by się tu na­tych­miast po­fa­ty­go­wali. Chyba że wolą o tym prze­czy­tać na pierw­szej stro­nie „Ti­mesa”.

Otwo­rzy­łam usta, ale rzu­ciła mi spoj­rze­nie, które mó­wiło, że dal­sza dys­ku­sja nie ma sensu. Po­spie­szy­łam więc w kie­runku Ósmej Alei, lecz za­nim do­szłam do bramy, przy­sta­nę­łam.

Jak już wspo­mnia­łam, nie da­rzę stró­żów prawa wielką sym­pa­tią, szcze­gól­nie tych, któ­rzy no­szą spluwy i pałki nie od pa­rady. Poza tym co ta ko­bieta so­bie wy­obra­żała? Że rzucę jej na­zwi­skiem i cały od­dział przy­bie­gnie tu na od­siecz?

Lil­lian Pen­te­cost. Za kogo ona się ma?

Ukrad­kiem wró­ci­łam do­okoła wy­kopu w po­bliże szopy. Za­nim tam do­tar­łam, na Czter­dzie­stej Dru­giej roz­legł się pisk sta­rych ha­mul­ców, oznaj­mia­jący, że zja­wił się McC­lo­skey. Szybko scho­wa­łam się za tylną ścianą szopy i przy­kuc­nę­łam – ściana była li­cha i mo­głam wszystko przez nią usły­szeć. Po­my­śla­łam, że to działa w obie strony, więc za­mar­łam w bez­ru­chu. Na od­głos szyb­kich, ner­wo­wych kro­ków, stą­pa­ją­cych ciężko po ubi­tej ziemi, sku­li­łam się jesz­cze bar­dziej. Po­tem skrzyp­nęły otwie­rane drzwi.

– Ej, ty! Coś ty za jedna? Gdzie jest ta mała ku­glarka?

– Ode­sła­łam Will, pa­nie McC­lo­skey. Uzna­łam, że bę­dzie le­piej, je­śli od­bę­dziemy tę roz­mowę w cztery oczy.

– Jaką roz­mowę? O co się roz­cho­dzi? Kim pani jest?

– Lil­lian Pen­te­cost – od­parła.

McC­lo­skey stęk­nął. Naj­wy­raź­niej sko­ja­rzył to na­zwi­sko i nie był z tego po­wodu zbyt szczę­śliwy.

– A roz­cho­dzi się o to – do­dała – że ma pan na ręce ze­ga­rek, który na­le­żał do za­mor­do­wa­nego męż­czy­zny.

– O czym pani mówi? To kłam­stwo. Ku­pi­łem ten ze­ga­rek. Od go­ścia w ba­rze. Za dwa­dzie­ścia do­lców.

Po­krę­ci­łam głową. Naj­wy­raź­niej nikt go nie na­uczył, że upięk­sza­nie swo­jego alibi zbyt wie­loma szcze­gó­łami bar­dziej szko­dzi, niż po­maga.

– Po­li­cja oczy­wi­ście za­pyta, który to był bar, jak na­zy­wał się męż­czy­zna, który rze­komo sprze­dał ze­ga­rek, i tak da­lej – po­wie­działa pani Pen­te­cost – ale my­ślę, że mo­żemy to so­bie da­ro­wać. Choćby dla­tego, że ze­ga­rek Pa­tek Phi­lippe to nie jest coś, co sprze­daje się za dwa­dzie­ścia do­la­rów.

– Nic nie wiem o żad­nym Pat­tym Phil­li­pie. Fa­cet po­wie­dział, że po­trze­buje szybko kasy. – Ję­kliwy ton, który wkradł się do jego głosu, anon­so­wał winę le­piej, niżby to zro­bił afisz na Broad­wayu.

– Jo­na­than Mar­kel rze­czy­wi­ście po­trze­bo­wał pie­nię­dzy, pa­nie McC­lo­skey. Ale nie aż tak bar­dzo, żeby go prze­han­dlo­wać za bez­cen.

– Jaki Jo­na­than Mar­kel? Kto to jest?

– Męż­czy­zna, któ­rego za­tłukł pan na śmierć. Po­tem z jego nad­garstka ścią­gnął pan ten ze­ga­rek.

– Pani jest sza­lona.

– Po­le­mi­zo­wa­ła­bym z tą opi­nią. Oskar­żano mnie już o nie­po­ha­mo­wany nar­cyzm, ner­wicę hi­ste­ryczną, de­wia­cje i roz­ma­ite psy­chozy uro­je­niowe. Ale zie­mia z tyłu ma­ry­narki pana Mar­kela nie była uro­je­niem. Z pew­no­ścią nie po­cho­dziła z alejki, w któ­rej zna­le­ziono jego ciało. Bruzdy w jego czaszce też były praw­dziwe. Je­stem prze­ko­nana, że owe ślady pa­sują do oło­wia­nej rurki, którą Will do­stała od pana, żeby prze­ga­niać stąd in­tru­zów.

Na­wet przez ścianę szopy sły­sza­łam od­dech McC­lo­skeya. Ciężki i spa­ni­ko­wany.

Pani Pen­te­cost mó­wiła da­lej, ale już nie tak swo­bod­nie. Jakby słowa grzę­zły jej w gar­dle. Za­czę­łam się za­sta­na­wiać, na ile au­ten­tyczny jest ten jej nie­wzru­szony spo­kój.

– Przy­szła­bym tu wcze­śniej, ale... Do­piero wczo­raj mia­łam oka­zję obej­rzeć ubra­nie, które pan Mar­kel... miał na so­bie tam­tej nocy. Ta bu­dowa jest jed­nym z nie­wielu... miejsc mię­dzy jego klu­bem a aleją, gdzie go zna­le­ziono. Może po­cząt­kowo nie było w tym złych in­ten­cji. Może... pan Mar­kel sporo wy­pił tam­tego wie­czoru, szu­kał ustron­nego miej­sca, żeby ulżyć pę­che­rzowi, i wszedł przez dziurę w ogro­dze­niu. A pan wziął go za zło­dzieja i... ude­rzył. Być może... odro­binę za mocno? Wy­pa­dek?

– No... tak... wy­pa­dek – wy­du­sił z sie­bie McC­lo­skey chra­pli­wym szep­tem.

Ale wy­du­szaczka prawdy jesz­cze z nim nie skoń­czyła.

– Jed­nak drugi i... trzeci cios z pew­no­ścią już nie były wy­pad­kiem. Ani to, że ukradł pan port­fel i... ze­ga­rek ofiary. Po­dob­nie jak to, że za­cie­rał pan ślady swo­jej zbrodni. To już nie był wy­pa­dek, prawda?

Aku­rat w tym mo­men­cie zła­pał mnie skurcz w no­dze. Za­czę­łam się wier­cić, uwa­ża­jąc przy tym, żeby nie za­szu­rać żwi­rem pod sto­pami. Kiedy już się uło­ży­łam, we­wnątrz szopy pa­no­wała gro­bowa ci­sza. Na­gle usły­sza­łam me­ta­liczne klik­nię­cie od­bez­pie­cza­nej broni.

– Nie ru­szaj się, pa­niu­siu. – Ton pa­niki w gło­sie McC­lo­skeya przy­brał na sile. Pra­wie sły­sza­łam, jak dy­go­cze pi­sto­let w jego ręce.

– Pa­nie McC­lo­skey, pro­szę się nie... po­grą­żać jesz­cze bar­dziej. Nie tędy droga. Po­li­cja już zo­stała po­wia­do­miona... i wła­śnie tu zmie­rza.

Po­wie­działa to nieco oschłym to­nem, jakby upo­mi­nała kel­nerkę, że za­mó­wiła zupę po­mi­do­rową, a nie ja­rzy­nową. Tyle że nie do końca miała ra­cję. Ka­wa­le­ria nie zo­stała we­zwana na od­siecz.

Nie wiem, co zo­stało po­wie­dziane w na­stęp­nej chwili, po­nie­waż by­łam za­jęta skra­da­niem się wo­kół szopy do drzwi wej­ścio­wych, bez­wied­nie na­pi­na­jąc mię­śnie w ocze­ki­wa­niu na huk wy­strzału. Drzwi były otwarte. Zer­k­nę­łam do środka.

McC­lo­skey stał ty­łem do mnie. Trzy­mał broń – wred­nie wy­glą­da­ją­cego gnata z krótką lufą – wy­ce­lo­waną pro­sto w jej głowę. Uchwy­ci­łam, co mówi, w pół zda­nia:

– ...po­winna tu być. Wcho­dzę, za­staję dziwną ko­bietę grze­biącą w mo­ich rze­czach. Może sko­czyła na mnie z rurką w ręce. Tą samą, którą po­dobno za­bito ja­kie­goś fa­ceta.

Pani Pen­te­cost na­dal sie­działa w iden­tycz­nej po­zie, z dłońmi, w któ­rych trzy­mała la­skę, zło­żo­nymi skrom­nie na udach. Ja na jej miej­scu by­ła­bym cała zlana po­tem, ale po niej nie było wi­dać ani odro­biny stra­chu. W isto­cie jej oczy błysz­czały czymś, co mo­głoby ucho­dzić za ra­dość. Sta­now­czo po­krę­ciła głową.

– Oba­wiam się, że po­li­cja nie uwie­rzy w tę hi­sto­ryjkę, pa­nie McC­lo­skey. Mun­du­rowi by­wają... mało ela­styczni, ale rzadko kiedy są... głupi.

La­ska, którą dzier­żyła w dło­niach, wy­glą­dała na so­lidną – gład­kie czarne drewno za­koń­czone ciężką mo­siężną rączką. Po­my­śla­łam, że może spró­buje go za­sko­czyć i zdzie­lić tą la­ską przez łeb. Wtedy jed­nak przy­po­mniała mi się moja ku­zynka, która też się ją­kała i ku­lała po­dob­nie jak ta ko­bieta, cho­ciaż znacz­nie bar­dziej. Przy­pusz­cza­łam więc, że ty­grysi skok i cios la­ską nie na­leżą do re­per­tu­aru Lil­lian Pen­te­cost.

– No to bę­dzie słowo prze­ciwko słowu, pa­niu­siu – par­sk­nął po­gar­dli­wie McC­lo­skey. – A ty już nic wię­cej nie po­wiesz.

Kiedy póź­niej mnie prze­słu­chi­wano – a ma­glo­wali mnie jak cho­lera – ze­zna­łam, że nie my­śla­łam, co ro­bię. Po pro­stu za­re­ago­wa­łam.

Tak na­prawdę po­my­śla­łam. Za­trud­niali mnie w cyrku, po­nie­waż by­łam szybka w rę­kach i jesz­cze szyb­sza w gło­wie. W ułamku se­kundy od­by­łam więc bły­ska­wiczną we­wnętrzną de­batę.

Głos w mo­jej gło­wie ar­gu­men­tu­jący za tym, żeby uciec i zo­sta­wić sprawy ich wła­snemu bie­gowi, brzmiał zu­peł­nie jak Darla De­li­ght. Dee-Dee, jak ją na­zy­wano, kie­dyś sama wy­stę­po­wała w cyrku, a te­raz pra­co­wała w nim jako księ­gowa. Bar­dzo prak­tyczna ko­bieta. Kiedy Duży Bob Hal­lo­way, wła­ści­ciel, co parę dni wpa­dał na ge­nialny po­mysł i wy­my­ślał nowy nu­mer do pro­gramu, to wła­śnie Darla kal­ku­lo­wała koszty i w dzie­wię­ciu przy­pad­kach na dzie­sięć wy­bi­jała mu to z głowy. „Mu­sisz my­śleć o kosz­tach”, po­wie­dzia­łaby. „Zwłasz­cza o tych ukry­tych. O wszyst­kich rze­czach, któ­rych te­raz nie ma na ra­chunku, ale za które i tak trzeba bę­dzie za­pła­cić prę­dzej czy póź­niej. Wrócą do cie­bie i ugryzą cię w ty­łek”.

Głos po dru­giej stro­nie we­wnętrz­nej de­baty brzmiał cał­kiem jak mój oj­ciec. On ni­gdy nie li­czył się z kosz­tami. Po pro­stu ro­bił, co chciał, i nie przej­mo­wał się, kto przy tym ucierpi. To po­kusa, któ­rej czę­ściej ule­gam, niż którą od­rzu­cam, cho­ciaż nie­ła­two mi się z tym po­go­dzić.

McC­lo­skey mruk­nął coś, czego nie do­sły­sza­łam. Co­kol­wiek to było, spra­wiło, że pani Pen­te­cost, sie­dząc na pry­czy, po­chy­liła się do przodu ni­czym pies na­prę­ża­jący smycz.

– Kto? – za­py­tała. – Kto ci o tym mó­wił?

– No cóż – wy­mam­ro­tał bar­dziej do sie­bie niż do niej. – Jak się po­wie­działo A i tak da­lej... – Wy­pro­sto­wał rękę ze spluwą, za­ci­ska­jąc pa­lec na cyn­glu.

Ko­niec de­baty. Do­ko­na­łam wy­boru. By­łam już w przy­klęku, pod­cią­ga­jąc no­gawkę spodni i ła­piąc rę­ko­jeść noża, który no­si­łam w skó­rza­nej po­chewce przy­wią­za­nej do łydki.

Dłu­gie go­dziny spę­dzone z Ka­li­szenką w dzie­siąt­kach miast i mia­ste­czek na tra­sie mię­dzy Bo­ise a Bro­okly­nem spra­wiły, że to, co wy­da­rzyło się w na­stęp­nej chwili, przy­szło mi ba­nal­nie ła­two. Wy­pro­sto­wa­łam się, uno­sząc za­ma­szy­stym łu­kiem nóż po­nad głową.

Pa­mię­ta­łam, co mó­wił Ka­li­szenko swoim cięż­kim ro­syj­skim ak­cen­tem: „Nie rzu­casz no­żem. Nie rzu­casz ra­mie­niem. Rzu­casz ca­łym cia­łem. Sztuka po­lega na tym, żeby wie­dzieć, kiedy pu­ścić”.

Sko­czy­łam na­przód i wy­pu­ści­łam nóż z dłoni we wła­ści­wym mo­men­cie. Do­cią­żone ostrze ude­rzyło z głu­chym, przy­pra­wia­ją­cym o mdło­ści od­gło­sem – lecz nie w drew­nianą, po­dziu­ra­wioną tar­czę, tylko w plecy McC­lo­skeya. We­szło w głąb na nie­całe osiem cen­ty­me­trów. Do­wie­dzia­łam się póź­niej, że tylko sam ko­niec ostrza prze­bił jego serce. Nie­wiele, ale wy­star­czyło.

Broń wy­pa­dła mu z ręki. Pani Pen­te­cost od­trą­ciła ją la­ską w kąt. McC­lo­skey za­chwiał się, pró­bu­jąc się­gnąć do ster­czą­cej z jego ple­ców rę­ko­je­ści. Po­tem ru­nął jak długi na twarz, ude­rza­jąc głową o kra­wędź pry­czy. Wy­dał z sie­bie ostatni, char­czący dźwięk i znie­ru­cho­miał.

Pani Pen­te­cost przy­klę­kła obok jego ciała. Spo­dzie­wa­łam się, że spraw­dzi puls. Tym­cza­sem ona się­gnęła do ze­garka. Po­krę­ciła kilka razy jego tar­czą, aż ta otwo­rzyła się jak wieczko puz­derka, od­sła­nia­jąc małą skrytkę – co­kol­wiek było w środku, znik­nęło w dłoni, a na­stęp­nie w we­wnętrz­nej kie­szeni płasz­cza pani Pen­te­cost. Po­tem do­ci­snęła tar­czę ze­garka na miej­sce.

– Jak się czu­jesz? – za­py­tała, wsta­jąc.

– Nie wiem... – od­par­łam.

Trzę­sły mi się ręce, a mój od­dech był szybki i płytki. Mia­łam spore szanse, by za­raz ze­mdleć.

– Mo­żesz iść?

Ski­nę­łam głową.

– To do­brze. Oba­wiam się, że te­raz obie... mu­simy się udać na po­ste­ru­nek.

– Mu­simy? – spy­ta­łam. – Nie prze­pa­dam za gli­nia­rzami.

Nie­malże uśmiech­nęła się znowu.

– By­wają przy­datni. I de­ner­wują się, kiedy znaj­dują trupa, do któ­rego nikt się nie przy­znaje. Ale nic się nie martw, będę przy to­bie.

Ru­szy­ły­śmy więc we dwie, ma­sze­ru­jąc w środku nocy uli­cami No­wego Jorku, do od­le­głego o tu­zin prze­cznic po­ste­runku. Szłam po­woli, by moja to­wa­rzyszka mo­gła na­dą­żyć, ale też dla­tego, że mia­łam tro­chę mięk­kie ko­lana. Mi­jane bu­dynki wy­da­wały mi się wyż­sze, a ulice węż­sze. Wszystko wo­kół na­gle stało się jakby bar­dziej mroczne i zło­wro­gie.

Pani Pen­te­cost po­ło­żyła mi dłoń na ra­mie­niu. Trzy­mała ją tam przez więk­szość drogi do ko­mi­sa­riatu. Z ja­kie­goś nie­zro­zu­mia­łego dla mnie po­wodu czu­łam się przez to le­piej i bez­piecz­niej. Jakby prze­ka­zy­wała mi w ten spo­sób odro­binę tego, co spra­wiło, że wcze­śniej z ta­kim opa­no­wa­niem pa­trzyła pro­sto w lufę wy­mie­rzo­nego w nią pi­sto­letu.

Nie po­dzię­ko­wała mi za oca­le­nie jej ży­cia. W isto­cie, kiedy te­raz o tym my­ślę, ni­gdy tego nie zro­biła. Cho­ciaż można po­wie­dzieć, że od­wdzię­czyła mi się po sto­kroć. Do­piero lata póź­niej, kiedy ktoś za­su­ge­ro­wał, bym wszystko to spi­sała, przy­po­mniała mi się kwe­stia ukry­tych kosz­tów. Oka­zały się wyż­sze, niż kie­dy­kol­wiek bym przy­pusz­czała, cho­ciaż ni­gdy ich nie zsu­mo­wa­łam. Po­dej­rze­wam, że te­raz, pi­sząc to, będę mu­siała zro­bić taki ra­chu­nek. Jesz­cze nie wiem, jak wy­pad­nie ten bi­lans. Na mi­nu­sie? Czy może jed­nak na plu­sie?

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki