Francja. Radość życia - Cathy Yandell - ebook

Francja. Radość życia ebook

Yandell Cathy

3,8
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Z czego śmieją się Francuzi?
Na czym polega fenomen paryskich quartier?
Dlaczego francuski kodeks pracy zakazuje jedzenia przy biurku?

Bagietki i croissanty, berety i parasolki, szyk i swoboda – to tylko część wyobrażeń, które pojawiają się, gdy mowa o Francji. Z kolei Paryż jest postrzegany jako miasto zakochanych czy stolica mody. Mieszkańcy kraju nad Sekwaną słyną ze swojej kuchni, wytrawnych win i aromatycznych serów, ale złośliwie są nazywani żabojadami. Otaczają się piękną sztuką, ale nie stronią od przyjemności cielesnych. Uwielbiają spędzać czas w towarzystwie, ale często okazują się wyjątkowymi indywidualistami. Są mistrzami kompromisu, ale też przekonani o wyższości francuskiego nad innymi językami.
Ta książka to opowieść o Paryżu i francuskiej prowincji, o słynnych perfumeriach i lokalnej piekarni, o Francuzkach znanych na całym świecie i anonimowych mieszkańcach spotkanych przez autorkę, kiedy mieszkała nad Sekwaną. Cathy Yandell zabiera nas w fascynującą podróż po współczesnej Francji; przybliża historię i kulturę, dzieli się swoimi doświadczeniami oraz zdradza (sekretny) przepis na joie de vivre – francuską radość życia.

Cathy Yandell uchyla drzwi do francuskiej kultury, tłumacząc jej zawiłości i tajemnicze zakamarki. Pozwala się w niej rozkochać, zachęcając jednocześnie do dalszych, samodzielnych poszukiwań.
Kara Becker
dziennikarka kultury i mody

Na okładce tej książki powinno być napisane: „Uwaga! Lektura grozi chęcią rzucenia wszystkiego i wyjazdem do Paryża”. To wyznanie miłości do Francji i zaproszenie do świata - pełnego smaków, aromatów, kultury, inspiracji i radości życia. Skorzystajcie, nie pożałujecie!
Diana Chmiel
Bardziej lubię książki niż ludzi

Francuska radość życia wybornie smakuje, pachnie perfumami z Grasse, brzmi jak Édith Piaf, a kształtem przypomina krągłą flaszkę dobrego wytrawnego wina. Warto poznać ją bliżej!
Julia Wollner
magazyn śródziemnomorski „Lente”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 240

Rok wydania: 2024

Oceny
3,8 (11 ocen)
4
3
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
haniap87

Z braku laku…

cieszyłam się na tę ksiażkę bardziej niż na boże narodzenie. ogromny zawód. mnostwo wątków pobocznych autorka chce sie popisać znajomością filozofii i marnuje miejsce na historie montaigna itd.liczyłam na ksiązke o życiu we francji pełną historii bieżacych, ludzi, anegdot z zycia autorki a nie podręcznik historii. nudy.
00
emiliaszu

Całkiem niezła

Jeżeli kogoś interesuje, co Amerykankę dziwi, rozczula i zastanawia we Francji, to jak najbardziej. I tyle. Nasze spojrzenie jest zupełnie inne!
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: The French Art of Li­ving Well
© 2023 by Ca­thy Yan­dell Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with St. Mar­tin’s Pu­bli­shing Group. All ri­ghts re­se­rved. Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2024 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Do­rota Ma­lina, 2024
Re­dak­torka pro­wa­dząca: We­ro­nika Ja­cak
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Agata Gać
Re­dak­cja: Ma­ria Wir­cha­now­ska
Ko­rekta: Ka­ta­rzyna Dra­gan, Agata Ton­dera
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny i ła­ma­nie: Grze­gorz Ka­li­siak | Pra­cow­nia Li­ter­nic­twa i Gra­fiki
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: Ula Pą­gow­ska
Fo­to­gra­fie na okładce: © Ale­xKo­zlov | iStock, © ed­pics | Alamy Stock Photo
Fo­to­gra­fie we wnę­trzu, je­śli nie za­zna­czono ina­czej, po­cho­dzą z Alamy Stock Photo.
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-68045-10-9
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Wiemy, że wiele po­dróży za­czyna się w domu, w za­ci­szu wy­god­nego fo­tela z książką w dłoni. Dla­tego stwo­rzy­li­śmy se­rię po­dróż­ni­czą, w któ­rej dzie­limy się oso­bi­stymi opo­wie­ściami o miej­scach bli­skich i da­le­kich. Wy­da­jemy książki pełne lo­kal­nych sma­ków i nie­za­po­mnia­nych za­pa­chów. Przy­bli­żamy kul­turę, ję­zyk i hi­sto­rię da­nego kraju. Po­ru­szamy te­maty za­an­ga­żo­wane spo­łecz­nie i po­li­tycz­nie, a jed­no­cze­śnie po­ka­zu­jemy co­dzienne ży­cie miesz­kań­ców oraz nie­zwy­kłe miej­sca, któ­rych nie znaj­dzie­cie w prze­wod­ni­kach.

Dzięki na­szym książ­kom każdy dzień jest po­dróżą.

W SE­RII PO­DRÓŻ­NI­CZEJ WY­DAW­NIC­TWA PO­ZNAŃ­SKIEGO DO­TYCH­CZAS UKA­ZAŁY SIĘ:

Na­ta­lia Ko­ła­czek I cóż, że o Szwe­cji

Anna Ku­rek Szczę­śliwy jak ło­soś. O Nor­we­gii i Nor­we­gach

Ma­ciej Brencz Fa­rer­skie ka­dry. Wy­spy, gdzie owce mó­wią do­bra­noc

Mag­da­lena Ge­now Buł­ga­ria. Złoto i ra­kija

Alek­san­dra Michta-Jun­tu­nen Fin­lan­dia. Sisu, sauna i sal­miakki

Mi­ko­łaj Bu­czak So­bre­mesa. Spo­tkajmy się w Hisz­pa­nii

Agnieszka Ka­miń­ska Szwaj­ca­ria. Po­dróż przez raj wy­my­ślony

Agnieszka Kraw­czyk Ru­mu­nia. Al­ba­stru, ciorba i wino

Da­mian Ha­daś Ala­ska. Przy­sta­nek na krańcu świata

Ka­ta­rzyna Łoza, Ukra­ina. So­roczka i ki­szone ar­buzy

Iza­bela No­wek, Al­ba­nia. W szpo­nach czar­nego orła

Syl­wia Iza­bela Schab, Da­nia. Tu mieszka spo­kój

Zu­zanna Ci­chocka, Sło­we­nia. Mały kraj wiel­kich od­le­gło­ści

Łu­kasz Grze­si­czak, Sło­wa­cja. Apa­cze, ko­smos i ha­luszki

.

Dla Marca, Lise i Laury

.

OD TŁU­MACZKI

Ca­thy Yan­dell to spe­cja­listka od li­te­ra­tury fran­cu­skiej i dłu­go­let­nia miesz­kanka Pa­ryża, która Fran­cję zna bar­dzo do­brze. W swo­jej książce em­pa­tycz­nie przyj­muje jed­nak punkt wi­dze­nia czy­tel­nika ame­ry­kań­skiego, dla któ­rego Fran­cja jest fa­scy­nu­jącą, ale od­le­głą kra­iną tra­dy­cji i hi­sto­rii, gdzie kręte uliczki no­szą na­zwy po­staci hi­sto­rycz­nych, wszę­dzie jest nie­da­leko i wszystko jest małe. Tłu­ma­czy więc ro­da­kom, kim był Aste­riks, co to jest Wer­sal i czym zaj­mo­wał się Eu­gène Io­ne­sco. Ze względu na bli­skość geo­gra­ficzną i długą hi­sto­rię kon­tak­tów pol­sko-fran­cu­skich pol­skiemu czy­tel­ni­kowi pewne wy­ja­śnie­nia mogą się wy­dać zbędne. Jak każde dzieło li­te­rac­kie, i ta książka jest jed­nak za­pi­sem pew­nego punktu wi­dze­nia, który, jako tłu­maczka, sta­ra­łam się od­two­rzyć. Zwłasz­cza że wła­śnie dzięki temu od­da­le­niu jest fa­scy­nu­jąco świeży i ory­gi­nalny.

UN PRE­MIER MOT (PIERW­SZE SŁOWO)

– Wina, ma­de­mo­iselle? – za­py­tał kel­ner, zbli­ża­jąc bu­telkę do pu­stego kie­liszka przy moim ta­le­rzu.

Pod­szedł do dłu­giego stołu w ja­dalni trze­ciej klasy z wi­nem w ręce i prze­wie­szoną przez ra­mię śnież­no­białą ście­reczką, którą wy­cie­rał ro­nione na roz­ko­ły­sa­nym statku kro­ple. Jesz­cze ni­gdy nie pi­łam wina. Wy­cho­wali mnie pro­te­stanccy abs­ty­nenci, więc mocno się te­raz wa­ha­łam.

Wszystko działo się kil­ka­dzie­siąt lat temu – przy­je­cha­łam z No­wego Mek­syku do No­wego Jorku, skąd ra­zem z grupą roz­czo­chra­nych ame­ry­kań­skich stu­den­tów wy­pły­nę­łam do Eu­ropy. Po­dró­żo­wa­li­śmy w naj­niż­szej kla­sie trans­atlan­tyku SS France, który od­by­wał jedną ze swo­ich ostat­nich po­dróży. Sta­teczny i ele­gancki kie­row­nik pro­gramu stu­diów za­gra­nicz­nych, nie­jaki pan Hol­mes, był Ame­ry­ka­ni­nem, ale od kilku lat miesz­kał w Pa­ryżu. Miał po­nad metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu i prze­wyż­szał nas wszyst­kich, do­słow­nie i w prze­no­śni. Wy­da­wało mi się, że w kwe­stiach do­ty­czą­cych Fran­cji jest alfą i omegą, więc pró­bo­wa­łam so­bie wy­obra­zić, że mam jego ciało i umysł – za­zdro­ści­łam mu oby­cia w ję­zyku i w kul­tu­rze. Poza tym wi­dok z góry mu­siał być fan­ta­styczny! Po­wie­dział nam, że wino oczy­wi­ście nie jest obo­wiąz­kowe, ale wy­ja­śnił, że Fran­cuzi szczycą się swoim wi­niar­stwem i od­ma­wia­jąc trunku, od­rzu­camy ważny ele­ment fran­cu­skiej kul­tury. Do­dał, że to samo ty­czy się se­rów – Fran­cja ma ich trzy­sta sześć­dzie­siąt pięć, po jed­nym na każdy dzień roku. Ser lu­bi­łam, ale co z wi­nem? Nie­zła za­gwozdka.

Czemu wy­bra­łam się w po­dróż z po­nad ty­sią­cem nie­zna­jo­mych mi lu­dzi? Za­częły na­cho­dzić mnie wąt­pli­wo­ści. Do­ra­sta­jąc w No­wym Mek­syku, sły­sza­łam wo­kół sie­bie hisz­pań­ski, na­waho, hopi i zuni. Uwiel­bia­łam uczyć się od zna­jo­mych wy­ra­żeń w ob­cych ję­zy­kach. A jed­nak ni­gdy nie ze­tknę­łam się z fran­cu­skim. Gdy mia­łam pięć lat, mama na­uczyła mnie za­me­ry­ka­ni­zo­wa­nej wer­sji pio­senki Frère Ja­cques – re­fren „Son­nez les ma­ti­nes” (Dzwoń­cie na go­dzinki, czyli po­ranną mo­dli­twę) w na­szym wy­ko­na­niu za­mie­nił się w „Summa lumma tina”. Kie­dyś za­trzy­mała się u nas bel­gij­ska śpie­waczka z mię­dzy­na­ro­do­wego chóru i upew­niw­szy się, że znam Frère Ja­cques, za­pro­po­no­wała wspólny wy­stęp. En­tu­zja­stycz­nie się zgo­dzi­łam, ale jak tylko za­częła śpie­wać, szczęka mi opa­dła. Roz­po­zna­łam wy­łącz­nie me­lo­dię, bo jej słowa były zu­peł­nie inne – i w do­datku prze­piękne. By­łam urze­czona. Wiele lat póź­niej na ogrom­nym trans­atlan­tyku przy­po­mnia­łam so­bie, że tak, całe przed­się­wzię­cie jest prze­ra­ża­jące, ale to je­dyny spo­sób, żeby za­nu­rzyć się we fran­cu­skim.

Kiedy sie­dzia­łam przy stole, a kel­ner trzy­mał bu­telkę nad moim kie­lisz­kiem, przed oczami po­ja­wiła mi się wcze­śniej wi­dziana scena: po wyj­ściu z na­szych spar­tań­skich ka­jut na po­kład zo­ba­czy­łam grupki ele­gancko odzia­nych lu­dzi; roz­ma­wiali po fran­cu­sku, po­pi­jali espresso i śmiali się, po­grą­żeni w dys­ku­sji, jakby czas się za­trzy­mał. Ow­szem, mie­li­śmy go mnó­stwo, ale jak można ga­wę­dzić aż tak długo? Za­sta­na­wia­łam się nad tym pod­czas ape­ri­tifu (drin­ków i prze­ką­sek przed ko­la­cją). Dla fran­cu­skich pa­sa­że­rów statku istotą rejsu wy­da­wało się czer­pa­nie przy­jem­no­ści ze wspól­nej po­dróży, pod­czas gdy Ame­ry­ka­nie w więk­szo­ści od­li­czali dni dzie­lące ich od za­wi­nię­cia do portu. In­try­go­wały mnie fran­cu­ska swo­boda i bez­tro­ska. Po­my­śla­łam, że może coś tra­cimy.

Szybko roz­strzy­gnę­łam winny dy­le­mat i pod­no­sząc wzrok na kel­nera, po­wie­dzia­łam:

– Oui, s’il vous plaît.

Nie mia­łam po­ję­cia, że tą pierw­szą lampką wina na statku roz­po­czy­nam nie­koń­czącą się po­dróż – po kra­inie wina, ale też sze­rzej, po ca­łej kul­tu­rze fran­cu­skiej. Tego dnia otwar­łam się na nowy świat.

*

Fran­cuzi mają na to słowo: déba­rquer. Ozna­cza ono za­ra­zem „zejść z po­kładu”, „wy­siąść” i „urwać się z cho­inki” czy „spaść z ko­smosu”. Kiedy pierw­szy raz do­tar­łam do Pa­ryża, te dwa zna­cze­nia zlały się dla mnie w jedno.

Po przy­by­ciu do Hawru, po­dróży roz­kle­ko­ta­nym au­to­bu­sem i ko­lej­nym „zej­ściu z po­kładu” w za­tło­czo­nej sto­licy zda­łam so­bie sprawę, że nie­za­leż­nie od tego, co przy­nie­sie ten rok, cze­kają mnie wiel­kie zmiany. Szy­kowne pa­nie i ele­ganccy pa­no­wie, któ­rzy mi­jali mnie na chod­ni­kach, spra­wiali wra­że­nie chłod­nych i zdy­stan­so­wa­nych. Roz­glą­da­łam się oszo­ło­miona. Ile lat mo­gły mieć te im­po­nu­jące gma­chy?

Jak czło­wiek, który pa­trząc w roz­gwież­dżone niebo, na­gle uświa­da­mia so­bie, że jest le­d­wie pył­kiem we wszech­świe­cie, na pa­ry­skim tro­tu­arze do­tkli­wie po­czu­łam wła­sną mi­zer­ność. Z per­spek­tywy czasu wcale mnie to nie dziwi: by­łam chudą, prysz­czatą na­sto­latką. Na do­miar złego moja mi­niówka, która w Sta­nach była wtedy ostat­nim krzy­kiem mody, przy dłuż­szych, fa­lu­ją­cych su­kien­kach ele­ganc­kich pa­ry­ża­nek wy­glą­dała jak skra­wek źle do­pa­so­wa­nego ma­te­riału. Krótka spód­nica przy­cią­gała tylko uwagę do mo­ich pa­ty­ko­wa­tych nóg i cięż­kich ame­ry­kań­skich bu­tów. Moje dłu­gie, pro­ste włosy były zu­peł­nie po­zba­wione fran­cu­skiego sznytu, a ile­kroć za­kła­da­łam sza­lik, ten albo nie­ustan­nie mi spa­dał, albo wy­glą­dał tak, jak­bym chciała się nim udu­sić. In­nymi słowy, w ni­czym nie przy­po­mi­na­łam pa­ry­ża­nek. Ewi­dent­nie cze­kało mnie mnó­stwo pracy.

Nie chcia­łam się upo­dab­niać do Fran­cu­zek, chcia­łam stać się jedną z nich, a to było nie lada wy­zwa­nie.

W ra­mach pro­gramu wy­miany za­kwa­te­ro­wano mnie u pań­stwa Ha­me­lów, star­szego mał­żeń­stwa – okna ich miesz­ka­nia wy­cho­dziły na Pole Mar­sowe i wieżę Eif­fla. Dla dziew­czyny z ma­łego mia­steczka to było jak ma­gia: co rano otwie­rać okien­nice (też sta­no­wiły dla mnie no­wość) i pa­trzeć, jak słońce oświe­tla kul­tową wieżę i szpa­lery drzew. Wkrótce mia­łam się jed­nak do­wie­dzieć, że wy­jąw­szy hordy tu­ry­stów, które się tam­tędy prze­ta­czały, w oko­licy prak­tycz­nie nic się nie działo – było spo­koj­nie i nudno. Na szczę­ście na­sze za­ję­cia od­by­wały się w Dziel­nicy Ła­ciń­skiej, która ki­piała ży­ciem.

Ha­me­lo­wie byli pełni re­zerwy i ma­ło­mówni. Z moją współ­lo­ka­torką Diane i ze mną roz­ma­wiali tylko przy ko­la­cji. W ciągu dnia by­ły­śmy na uczelni, ale wcze­snym ran­kiem ma­dame Ha­mel przy­no­siła nam do po­koju śnia­da­nie na ta­cach: su­charki, dżem mo­re­lowy (za­wsze mo­re­lowy) i her­batę. W tym sa­mym cza­sie reszta Pa­ryża ra­czyła się świe­żymi ba­giet­kami i po­pi­jała café au lait – ale wtedy jesz­cze o tym nie wie­dzia­łam. Ani o tym, że w in­nych pa­ry­skich do­mach na ko­la­cję nie ser­wo­wano szorst­kich, gąb­cza­stych ozo­rów cie­lę­cych. Mimo wszystko cie­szy­łam się, że miesz­kam u mi­łej fran­cu­skiej ro­dziny, z roz­ko­szą za­nu­rza­łam się we fran­cusz­czyź­nie i eks­cy­to­wa­łam po­by­tem w Pa­ryżu. Moi ro­dzice ni­gdy nie wy­je­chali poza Ame­rykę Pół­nocną, więc tym bar­dziej zda­wa­łam so­bie sprawę ze swo­jego szczę­ścia.

Oj­ciec Diane był dy­rek­to­rem słyn­nego (nie­ist­nie­ją­cego już) im­pe­rium za­ba­wek. Kiedy ra­zem z żoną przy­le­cieli od­wie­dzić córkę, wy­ka­zali się szczo­dro­ścią i mnie też za­pro­sili na ko­la­cję do Ma­xim’sa, w tym cza­sie naj­słyn­niej­szej i naj­bar­dziej eks­klu­zyw­nej pa­ry­skiej re­stau­ra­cji. Diane i jej mama miały na so­bie fu­tra. Kiedy od­da­wa­ły­śmy okry­cia szat­nia­rzowi, za­uwa­ży­łam, że w ca­łej szatni tylko mój płaszcz – nudna be­żowa je­sionka z pla­sti­ko­wymi gu­zi­kami – nie jest fu­trzany (po­wsta­jący w Ame­ryce ruch PETA do Fran­cji jesz­cze nie do­tarł).

Po ko­la­cji zło­żo­nej z escar­gots (śli­ma­ków!), bo­euf bo­ur­gu­ignon (wo­ło­winy po bur­gundzku) i île flot­tante („pły­wa­ją­cej wy­spy”, czyli bezy za­nu­rzo­nej w so­sie wa­ni­lio­wym) po­szli­śmy do słyn­nego ka­ba­retu Lido obej­rzeć tan­cerki kan­kana, które pa­ra­do­wały po sce­nie to­pless i z pa­wimi pió­rami. Wy­cho­wana w cno­cie skrom­no­ści – fi­nan­so­wej i mo­ral­nej – na­gle zna­la­złam się w in­nym świe­cie, nie­zro­zu­mia­łym, ale in­try­gu­ją­cym. Mimo za­sko­cze­nia coś w tej kul­tu­rze bar­dzo mnie po­cią­gało. Ale nie był to blask, bro­kat ani blichtr, ra­czej ce­le­bro­wa­nie ży­cia co­dzien­nego.

Mo­ulin Ro­uge to je­den z naj­bar­dziej roz­po­zna­wal­nych pa­ry­skich ka­ba­re­tów

Je­dyny te­le­fon (sta­cjo­narny), z któ­rego mo­głam ko­rzy­stać, znaj­do­wał się u Ha­me­lów, ale to sta­wiało przede mną ko­lejne wy­zwa­nie. Choć w Sta­nach in­sty­tu­cja te­le­fo­nistki ode­szła już do la­musa, we Fran­cji na­dal trzy­mała się mocno i w ra­zie ja­kich­kol­wiek pro­ble­mów z po­łą­cze­niem po­mocna pani (bo nie­odmien­nie były to pa­nie) włą­czała się, py­ta­jąc, w czym może po­móc. Przed każ­dym te­le­fo­nem długo wpa­try­wa­łam się w apa­rat, zbie­ra­jąc się na od­wagę i re­cy­tu­jąc nu­mer na głos, na wy­pa­dek gdyby ktoś mnie o niego za­py­tał. We fran­cu­skim wszyst­kie liczby po­wy­żej osiem­dzie­się­ciu są udręką. Przy­kła­dowo dzie­więć­dzie­siąt sie­dem to qu­atre-vingt-dix-sept (cztery dwu­dziestki, dzie­sięć, sie­dem), więc ktoś kiep­ski z aryt­me­tyki na­prawdę ma pe­cha. Poza tym mar­twił mnie mój ak­cent: co je­śli te­le­fo­nistka się zo­rien­tuje, że je­stem Ame­ry­kanką? (Oczy­wi­ście, że się zo­rien­tuje, kogo ja chcę oszu­kać?) Na szczę­ście mimo pa­niki pod­czas spo­ra­dycz­nych in­ter­wen­cji te­le­fo­nistki zdo­ła­łam wy­du­kać nu­mer w miarę szybko i uda­wało się na­wią­zać po­łą­cze­nie. Stop­niowo przy­zwy­cza­iłam się do tego her­me­tycz­nego sys­temu, a te­le­fon oka­zał się klu­czem do no­wych przy­jaźni.

Do­ro­słe dzieci i wnuki Ha­me­lów cza­sem przy­cho­dziły z wi­zytą do sło­necz­nego miesz­ka­nia przy ave­nue de la Bo­ur­don­nais, co znacz­nie oży­wiało at­mos­ferę. Dzięki czte­ro­let­niemu Hen­riemu, kę­dzie­rza­wemu wnucz­kowi go­spo­da­rzy, zro­zu­mia­łam, czemu po fran­cu­sku krę­cony to bo­uclé (za­wi­nięty, spięty) – jego główkę po­kry­wały małe, okrą­głe pę­telki trzę­sące się przy pod­ska­ki­wa­niu, a pod­ska­ki­wał czę­sto.

Kiedy za­czę­łam z nim roz­ma­wiać, ogar­nęła mnie za­zdrość. Czte­ro­letni brzdąc bez naj­mniej­szego wy­siłku po­słu­gi­wał się piękną fran­cusz­czy­zną, pod­czas gdy moja – po czte­rech la­tach su­mien­nej na­uki – była godna po­ża­ło­wa­nia. Gdzie tu spra­wie­dli­wość? Henri zwi­jał „r” w ide­alne ru­lo­niki, a jego in­to­na­cja była mo­de­lowa. Z cza­sem wchło­nę­łam ję­zyk na tyle, żeby móc pod­jąć roz­mowę z każ­dym i na do­wolny te­mat. Mimo to na­dal, po wielu la­tach prób i ćwi­czeń, ani moja wy­mowa, ani in­to­na­cja nie do­rów­nują ma­estrii czte­ro­latka.

Jak mogę wto­pić się w tłum?

Uzna­łam, że po­winny mi w tym po­móc botki z la­kie­ro­wa­nej skóry, bo w ta­kim obu­wiu pa­ra­do­wało po bo­ule­vard Sa­int Mi­chel dzie­więć na dzie­sięć stu­den­tek. Po kilku mie­sią­cach dra­stycz­nego ogra­ni­cza­nia wy­dat­ków z uciu­ła­nymi mo­ne­tami i du­szą na ra­mie­niu we­szłam do sklepu obuw­ni­czego Sa­la­man­der w Dziel­nicy Ła­ciń­skiej. Dzięki niemu za­mie­rza­łam wzbić się na szczyt swo­jej fran­cu­sko­ści; moja nowa pa­ry­ska ko­le­żanka Eve nie­ustan­nie roz­pły­wała się nad tymi bot­kami. Zde­cy­do­wa­łam się na mo­del w naj­mod­niej­szym ko­lo­rze se­zonu – in­ten­sywny bur­gund pra­wie do ni­czego mi nie pa­so­wał, no ale co z tego? Będę wy­glą­dać jak Fran­cuzka.

Naj­więk­szy pro­blem po­le­gał na tym, że nie po­tra­fi­łam po­dać swo­jego roz­miaru w nu­me­ra­cji eu­ro­pej­skiej. Gdy­bym na­prawdę była Fran­cuzką, w wieku dzie­więt­na­stu lat na pewno bym go znała! Na szczę­ście ktoś mi po­wie­dział, że w przy­padku ubrań 36 to od­po­wied­nik S, a w sys­te­mie me­trycz­nym roz­miar buta czę­sto od­po­wiada roz­mia­rowi odzieży. Z dumą wma­sze­ro­wa­łam więc do sklepu. Za­py­tana o po­in­ture pew­nie od­par­łam: „Trente-six”. Za­dzia­łało – wła­śnie mia­łam do­ko­nać swo­jego pierw­szego fran­cu­skiego za­kupu! Przy­mie­rzy­łam botki i prze­szłam się po dy­wa­nie.

– El­les sont jo­lies, non? (Ładne, prawda?) – stwier­dziła eks­pe­dientka.

– Tak, bar­dzo ładne – od­par­łam nieco mniej pew­nie.

Pal­cami u nóg do­ty­ka­łam czubka bu­tów, ale to nie po­winno być pro­ble­mem. Prze­cież skóra się chyba roz­ciąga? Bły­ska­wicz­nie wy­su­pła­łam uskła­dane franki, a po­tem wy­bie­głam ze sklepu i dumna z sie­bie za­czę­łam pa­ra­do­wać po Sa­int Ger­main z torbą Sa­la­man­der w dłoni, tak żeby wszy­scy ją wi­dzieli. Wresz­cie wy­glą­da­łam jak Fran­cuzka.

Na­stęp­nego ranka wło­ży­łam ubra­nia, które naj­mniej kon­tra­sto­wały z bur­gun­dem – wy­bie­ra­jąc naj­mniej­sze zło (le mo­ins pire, naj­mniej naj­gor­sze, jak żar­to­bli­wie ma­wiają Fran­cuzi) – a na ko­niec wzu­łam botki. Po kilku pię­trach scho­dów, krót­kim spa­ce­rze do me­tra i ko­lej­nych scho­dach mu­sia­łam spoj­rzeć praw­dzie w oczy: moje palce nie „do­ty­kały” czubka bu­tów, one na­pie­rały na nie jak ata­ku­jący rug­bi­ści po gwizdku. Nie mo­głam jed­nak wró­cić do miesz­ka­nia, bo spóź­ni­ła­bym się na za­ję­cia.

Z przy­kro­ścią wy­znaję, że Fran­cuzką by­łam tylko przez je­den bo­le­sny dzień. A tak na mar­gi­ne­sie, póź­niej do­wie­dzia­łam się, że Sa­la­man­der jest firmą nie­miecką.

Pod­ję­łam jed­nak jesz­cze jedną próbę upodob­nie­nia się do Fran­cuzki – na­prawdę chcia­łam być cool. Pew­nego dnia na ulicz­nym stra­ga­nie za­uwa­ży­łam brą­zowy fil­cowy ka­pe­lusz z ron­dem i uzna­łam, że świet­nie się nada. Nie był na tyle ele­gancki, żeby kwa­li­fi­ko­wać się jako fe­dora, ale de­spe­racko sta­rał się do niej upodob­nić – co w grun­cie rze­czy przy­po­mi­nało mnie samą: coś nie do końca, ale pra­wie. W ka­pe­lu­szu dum­nie ma­sze­ro­wa­łam po Pa­ryżu – w oko­li­cach Sor­bony, po Ogro­dzie Luk­sem­bur­skim i nad Se­kwaną. Szłam pew­nym kro­kiem i sta­wa­łam się in­nym czło­wie­kiem. Za­czyna się nowe ży­cie, my­śla­łam.

Każdy Ame­ry­ka­nin, który po­sta­wił stopę we Fran­cji – prze­sia­dał się tu, przy­je­chał z ob­jaz­dową wy­cieczką czy miesz­kał wiele lat – ma swoją hi­sto­rię. Miał ją He­min­gway, miały też Ger­trude Stein i Emily, bo­ha­terka se­rialu Emily w Pa­ryżu z lat 20. XXI wieku. Ow­szem, wszyst­kie opo­wie­ści w mniej­szym lub więk­szym stop­niu kar­mią się ste­reo­ty­pami, ale w każ­dym ko­mu­nale jest ziarno prawdy. Choć nar­ra­cje te są ewi­dent­nie ob­cią­żone ame­ry­kań­skim ba­ga­żem kul­tu­ro­wym, mo­żemy się z nich cze­goś na­uczyć, śmie­jemy się z gaf ro­da­ków, na nowo prze­ży­wamy wła­sne i po­rów­nu­jemy swoje in­ter­pre­ta­cje kul­tury fran­cu­skiej z tym, jak po­strze­gają ją inni.

Książka, którą wła­śnie czy­tasz, ra­do­śnie wpi­suje się w tę tra­dy­cję. Moja opo­wieść nie bę­dzie jed­nak hi­sto­rią roku spę­dzo­nego we Fran­cji uwień­czoną szczę­śli­wym mał­żeń­stwem z Fran­cu­zem czy Fran­cuzką. Za­mie­rzam zdać re­la­cję z od­kry­wa­nia – pier­wot­nego i po­now­nego, bo przez ko­lejne de­kady wiele razy wra­ca­łam do Fran­cji – joie de vi­vre, czyli ra­do­ści ży­cia. Miesz­ka­łam we Fran­cji jako stu­dentka, a po­tem jako matka i na­uczy­cielka fran­cu­skiej li­te­ra­tury i kul­tury, okre­sowo kie­ro­wa­łam też pro­gra­mem ame­ry­kań­skich stu­diów za gra­nicą. Ry­zy­ku­jąc, że ujaw­nię – jak pi­sze fran­cu­ski kry­tyk li­te­racki – swoją nul­lité, nu­dité (głu­potę, na­gość), po­sta­ram się wy­ty­czyć kilka ście­żek przez kul­turę, pa­mięć, hi­sto­rię i li­te­ra­turę, żeby choć tro­chę ukon­kret­nić abs­trak­cyjne po­ję­cie fran­cu­skiej sztuki do­brego ży­cia.

Joie de vi­vre. Wy­ra­że­nie przy­wo­łuje na myśl ba­gietki, be­rety, bi­cy­kle i bordo, per­fumy i pa­ra­solki, sery i kra­cia­ste ser­wety, szyk i swo­bodę – in­nymi słowy, ste­reo­ty­pową kwin­te­sen­cję Fran­cji. Choć mi­gawki te nie­wąt­pli­wie sta­no­wią część więk­szego ob­razu, są to tylko po­wierz­chowne prze­jawy głęb­szych zja­wisk kul­tu­ro­wych. Po­ję­cie joie de vi­vre musi być fun­da­men­tal­nie fran­cu­skie, skoro inne ję­zyki je so­bie po­ży­czają – w an­giel­skim brak do­słow­nego tłu­ma­cze­nia i w słow­niku Mer­riam-We­bster fi­gu­ruje zwrot po fran­cu­sku.

Jaka jest jego ety­mo­lo­gia? W pierw­szym fran­cu­sko-an­giel­skim słow­niku z 1611 roku po­ja­wia się kilka wy­ra­żeń zwią­za­nych z ra­do­ścią: joye de pa­pil­lon (mo­tyla ra­dość) de­fi­nio­wana jako „chwi­lowe szczę­ście” i fille de joye (córa ra­do­ści), czyli „ko­bieta do­star­cza­jąca przy­jem­no­ści”. Brak jed­nak od­po­wied­nika joie de vi­vre. Pierw­sze od­no­to­wane wy­stą­pie­nie tego wy­ra­że­nia po­cho­dzi z po­łowy XVII wieku. Po­tem zo­staje użyte w Szkole uczuć Flau­berta z XIX wieku, ale upo­wszech­nia się do­piero dzięki Zoli, który wła­śnie tak iro­nicz­nie za­ty­tu­ło­wał je­den z to­mów mo­nu­men­tal­nego cy­klu po­wie­ści[1] z lat 80. XIX wieku (je­śli szu­kasz lek­kiej lek­tury, się­gnij ra­czej po coś in­nego). Dziś joie de vi­vre ko­ja­rzy się przede wszyst­kim z wy­bor­nym wi­nem, wy­kwintną kuch­nią i luk­su­sową modą, czyli przy­wi­le­jami wyż­szej klasy śred­niej. Tyle że we Fran­cji przy­jem­ność jest de­mo­kra­tyczna – chwile ra­do­ści w ży­ciu co­dzien­nym po­tra­fią znaj­do­wać lu­dzie na wszyst­kich szcze­blach dra­biny spo­łecz­nej.

Skąd to się bie­rze? I jak my (nie-Fran­cuzi) mo­żemy zro­zu­mieć to nie­uchwytne po­ję­cie?

UCIE­CHY ZMY­SŁOWE

Kiedy pierw­szy raz zo­sta­łam za­pro­szona na fran­cu­ski ślub, nie mia­łam po­ję­cia, co mnie czeka. Ce­re­mo­nia od­by­wała się w ko­ściele, a przy­ję­cie we­selne – w wiel­kim dwo­rze wśród pól i ogro­dów. „Więc to twój pierw­szy fran­cu­ski ślub?” – py­tało mnie ze zdu­mie­niem kil­koro go­ści.

Za­częło się od lampki szam­pana pod go­łym nie­bem. Czy jest coś wspa­nial­szego niż szam­pan, miłe to­wa­rzy­stwo i sze­ro­kie po­ła­cie pięk­nej fran­cu­skiej ziemi?

Po­tem usa­dzono nas w prze­stron­nej sali z drew­nia­nym stro­pem, gdzie po­dano nam amuse-bo­uche (cze­ka­dełko), na­stęp­nie en­trée (przy­stawkę), a po niej qu­enel­les (klop­siki rybne w so­sie nan­tu­ań­skim, spe­cjal­ność Lyonu, ro­dzin­nego mia­sta panny mło­dej), które uzna­łam za da­nie główne.

Przy moim stole roz­rzut te­ma­tów był ogromny – od miejsc po­cho­dze­nia bie­siad­ni­ków przez plany na wa­ka­cje po ak­tu­alną po­li­tykę. Kiedy od­sap­nę­li­śmy po je­dze­niu, a mnie wy­da­wało się, że cze­kamy je­dy­nie na tort, na stół wje­chała wielka bryt­fanna z pie­czoną kaczką, ziem­nia­kami à la sar­la­da­ise (sma­żo­nymi w ka­czym smalcu) i świeże wa­rzywa. Na tym eta­pie dzio­ba­łam już tylko z peł­nego fry­ka­sów ta­le­rza i zwal­nia­łam tempo pi­cia pysz­nego bur­gunda z po­bli­skiej win­nicy. (Czy kto­kol­wiek za­uwa­żył, że pra­wie nic nie jem? Ile jesz­cze czeka nas dań?)

Po­tem po­dano chru­piącą sa­łatkę z lo­kal­nej zie­le­niny, a na­stęp­nie sery z kilku re­gio­nów – nie­bie­ski z Ower­nii, owczy z Pi­re­ne­jów i cu­dow­nie kre­mowy Sa­int Féli­cien z Do­liny Ro­danu. Uczcie to­wa­rzy­szyły roz­mowy i śmie­chy. W końcu za­ser­wo­wano pi­èce mon­tée en choux (ślubną wieżę z ma­lut­kich pty­siów i kremu) i jesz­cze wię­cej szam­pana, a na­stęp­nie kawę, a po niej di­ge­stif, czyli po­usse-café (tru­nek po­da­wany po po­siłku, który „po­py­cha” kawę). Ist­nieje na­wet coś ta­kiego jak po­usse-po­usse café (tru­nek, który „po­py­cha” tru­nek „po­py­cha­jący” kawę), ale tam­tego wie­czoru chyba go nie do­sta­li­śmy. Dla osób, które jesz­cze były w sta­nie się ru­szać, prze­wi­dziano tańce do rana. Choć by­naj­mniej nie czu­łam się lekko, też tań­czy­łam. Na­uczy­łam się, że na przy­szłość do we­sel­nych ko­la­cji we Fran­cji na­leży pod­cho­dzić ostroż­nie.

Duma Fran­cu­zów z ro­dzi­mej ga­stro­no­mii wy­raża się w róż­no­rod­no­ści i ob­fi­to­ści dań, ale tak na­prawdę cho­dzi o to, żeby spę­dzać dłu­gie go­dziny na roz­mo­wach ze zna­jo­mymi i z nie­zna­jo­mymi, roz­ko­szu­jąc się przy­jem­no­ściami stołu. To we­sele było dla mnie do­piero pierw­szą lek­cją fran­cu­skiej sztuki bie­sia­do­wa­nia. Od­kry­łam, że Fran­cuzi po­tra­fią ba­lo­wać całą noc, a naj­krót­sze we­sele, w ja­kim uczest­ni­czy­łam, skoń­czyło się o czwar­tej rano. I nikt po­wy­żej dzie­sią­tego roku ży­cia nie wy­glą­dał na zmę­czo­nego: czas pod­po­rząd­ko­wał się lo­gice przy­jem­no­ści.

Przy­ję­cia we­selne to tylko je­den z nie­zli­czo­nych przy­kła­dów ce­le­bra­cji skon­cen­tro­wa­nych wo­kół je­dze­nia. Ile­kroć w Pa­ryżu wra­ca­łam wie­czo­rem ze spo­tka­nia z przy­ja­ciółmi, fran­cu­scy go­spo­da­rze py­tali mnie, co ja­dłam. Ku mo­jemu za­sko­cze­niu to py­ta­nie za­wsze pa­dało jako pierw­sze. Nie gdzie by­li­śmy, co wi­dzie­li­śmy ani o czym roz­ma­wia­li­śmy – nie, naj­bar­dziej in­te­re­so­wało ich menu. A kiedy od­po­wia­da­łam coś w stylu: „Qu­iche i zupę” i pró­bo­wa­łam zmie­nić te­mat, oni do­py­ty­wali, jaki qu­iche i jaką zupę. W końcu do­zna­łam olśnie­nia: we Fran­cji świę­to­wa­nie i ga­stro­no­mia są nie­roz­łączne. Pod­czas gdy w Sta­nach czę­sto idziemy na ko­la­cję, a po­tem na spek­takl, we Fran­cji sama ko­la­cja jest spek­ta­klem. Mar­shall McLu­han za­sły­nął stwier­dze­niem, że me­dium jest prze­ka­zem. Do­tarło do mnie, że we Fran­cji to je­dze­nie jest prze­ka­zem, a przy­naj­mniej jego lwią czę­ścią. A prze­kaz brzmi: ciesz się ży­ciem!

Kilka lat póź­niej, już z mę­żem i có­recz­kami, zo­sta­łam za­pro­szona na świą­teczny obiad do Jo­sette. Lise i Laura były wtedy w pod­sta­wówce. Mieli do­łą­czyć do nas jesz­cze są­sie­dzi z trójką dzieci, które były w po­dob­nym wieku. Ob­ła­do­wani pre­zen­tami dla go­spo­dyni i jej bli­skich sta­wi­li­śmy się o wy­zna­czo­nej go­dzi­nie, czyli około pierw­szej. Na miej­scu za­sta­li­śmy do­mow­ni­ków i są­sia­dów stło­czo­nych w nie­wiel­kim miesz­ka­niu – było nas łącz­nie sie­dem­na­ścioro, w tym bab­cie. Stół ku­chenny, stół z ja­dalni i roz­kła­dany sto­lik zo­stały zsu­nięte ra­zem i przy­kryte od­święt­nymi ob­ru­sami, a Fran­cine, mama Jo­sette, wła­śnie sta­wiała przed go­śćmi swoje słynne oeufs mi­mosa (fa­sze­ro­wane jaja po­sy­pane po­kru­szo­nym żółt­kiem, przy­po­mi­na­jące kwiaty mi­mozy).

Fran­cine po­cho­dzi z Per­pi­gnan, mówi z moc­nym po­łu­dnio­wym ak­cen­tem i ma naj­więk­sze serce na świe­cie. Za­pa­trzeni w sie­bie miesz­kańcy tego re­gionu twier­dzą, że wszy­scy per­pi­gnan­czycy są otwarci i go­ścinni. Nie po­zna­łam ich jesz­cze tylu, żeby móc po­twier­dzić ten ste­reo­typ, ale w przy­padku Fran­cine na pewno się spraw­dza. Prze­miły, jo­wialny brat Jo­sette, Jean-Fra­nçois – kor­pu­lentny męż­czy­zna o ru­mia­nych po­licz­kach i we­so­łych oczach – otwo­rzył szam­pana pra­wie bez­dź­więcz­nie, jak pro­fe­sjo­na­li­sta. Jean-Fra­nçois na­leży do klubu wi­niar­skiego i wy­jąw­szy za­wo­do­wych eno­lo­gów, wie o wi­nie wię­cej niż któ­ry­kol­wiek z mo­ich zna­jo­mych. Za­wsze też umie wy­niu­chać do­brą oka­zję i zna­ko­mi­tego do­stawcę. Chęt­nie wy­ja­śnia, jaki ter­roir czy ja­kość gleby są nie­zbędne dla da­nego trunku, ile pro­cent al­ko­holu dają po­szcze­gólne szczepy i w któ­rych la­tach wa­runki po­go­dowe były dla wi­no­gron ide­alne. I choć nie po­słu­guje się okre­śle­niami w stylu: „nuta skóry z je­ży­no­wym fi­ni­szem”, ja­kie czę­sto wid­nieją na ety­kie­tach win w Ka­li­for­nii, ma na­prawdę wy­ro­bione pod­nie­bie­nie. Tego dnia przy­niósł nie tylko szam­pana, lecz także na­gra­dza­nego bur­gunda Côte de Nu­its do da­nia głów­nego. Nie pa­mię­tam już wszyst­kich po­traw, ale gwiazdą wie­czoru była pie­czona che­vreuil.

Co to jest che­vreuil? – za­sta­na­wia­łam się, choć tak na­prawdę wo­la­łam nie wie­dzieć.

Stwo­rze­nie, które mie­li­śmy zjeść, le­żało na tacy pod­parte na przed­nich no­gach, w po­zy­cji ko­bry. Kiedy wy­nie­siono je z kuchni, wszy­scy za­częli kla­skać.

Hmm, głów­ko­wa­łam. Wy­da­wało się, że w na­zwie po­brzmie­wał che­val (koń), ale stwo­rze­nie było na to za małe. Jak wy­brnąć z tego z klasą? Nie chcia­łam wyjść na wy­bredną Ame­ry­kankę.

Oka­zało się, że che­vreuil to sarna albo ogól­nie dzi­czy­zna. Przy­po­mnia­łam so­bie, jak dawno temu zna­jomy my­śliwy przy­niósł nam tro­chę mięsa, które było zu­peł­nie w po­rządku. We Fran­cji dzi­czy­zna ucho­dzi za wielki ra­ry­tas i naj­wy­raź­niej tylko Ame­ry­ka­nie mają pro­blem z ra­cicz­kami.

Jean-Fra­nçois kroił mięso, a każdy, kto po­da­wał mu ta­lerz, miał swoje pre­fe­ren­cje: ja po­pro­si­łam o nie­wielką por­cję („Un tout pe­tit peu, s’il te plaît”).

Za­po­mnia­łam do­dać, że przez cały czas po po­koju fru­wała ja­sno­zie­lona ku­ro­pa­twa, do­mowa ma­skotka są­sia­dów – ku ucie­sze dzieci, które pró­bo­wały ją za­chę­cać, by przy­sia­dała im na ra­mio­nach albo na stole przy ich na­kry­ciach. Jak nie­trudno so­bie wy­obra­zić, na bla­cie nie było ani skrawka wol­nego miej­sca. Ku­ro­pa­twa szybko się zo­rien­to­wała, że bie­siad­nicy kładą na ob­ru­sie ka­wałki ba­gietki, więc pod­la­ty­wała, żeby je dzio­bać.

Tym­cza­sem na­sze córki usi­ło­wały przy­po­mnieć so­bie wszyst­kie wersy A Par­tridge in a Pear Tree[2] – po­zo­stałe dzieci na­tych­miast im za­wtó­ro­wały i cała sió­demka śpie­wała pio­senkę po an­giel­sku i fran­cu­sku. Oka­zało się jed­nak, że fran­cu­skie tłu­ma­cze­nie znacz­nie od­biega od ory­gi­nału – w wer­sji fran­cu­skiej nie ma ku­ro­pa­twy, bo ostatni wers każ­dej zwrotki brzmi „Un mo­ineau tout en haut du pom­mier” (Ja­skółka na sa­mym czubku ja­błoni), a w na­szym ulu­bio­nym frag­men­cie pięć zło­tych pier­ścieni zo­stało za­stą­pione pię­cioma tłu­stymi kur­cza­kami („cinq gros po­us­sins”), co cał­kiem zmie­nia wy­mowę pa­sto­rałki!

Dzieci do­stały po lampce wina roz­cień­czo­nego wodą – i po­le­ce­nie, żeby trzy­mać kie­li­szek „jak miś panda”, z dłońmi pła­sko na nóżce, by go nie upu­ścić. Póź­niej po­bie­gły ba­wić się w sy­pialni, a do­ro­śli wy­szli roz­cią­gnąć się na bal­kon – i uczta to­czyła się da­lej, po­woli, przez całe po­po­łu­dnie aż do wie­czora.

O dwu­dzie­stej po­dano wy­cze­ki­wane bûche de Noël (świą­teczne po­lano) z lo­kal­nej cu­kierni. To wspa­niała ro­lada w kształt­cie pnia do gra­nic moż­li­wo­ści wy­pchana cze­ko­ladą i kre­mem. W naj­bar­dziej fi­ne­zyj­nych wer­sjach „po­lano” ob­sy­pane jest imi­tu­ją­cymi korę wiór­kami cze­ko­lady i przy­brane grzyb­kami z bezy. To praw­dziwe cu­kier­ni­cze ar­cy­dzieło.

Po de­se­rze za­ser­wo­wano kawę i di­ge­stif.

Kiedy mi­nęła je­de­na­sta, za­mie­rza­li­śmy zwo­łać dzieci, po­dzię­ko­wać go­spo­da­rzom i wró­cić do domu – ale nic z tego. Frédéric (po­sia­da­jący wiet­nam­skie ko­rze­nie), oj­ciec trójki ma­łych są­sia­dów i za­wo­dowy szef kuchni, na­gle oznaj­mił: „La so­upe à l’oignon!”.

Tak, nie wie­dzie­li­śmy, że w tej ro­dzi­nie zwień­cze­niem każ­dej świą­tecz­nej uczty jest po­da­wana o pół­nocy zupa ce­bu­lowa. Je­dli­śmy więc da­lej, wy­mie­nia­jąc aneg­doty i ob­ser­wa­cje, po­tem po­mo­gli­śmy Fran­cine w sprzą­ta­niu – na tyle, na ile nam po­zwo­liła – i po­woli ru­szy­li­śmy do miesz­ka­nia przy ave­nue des Go­be­lins.

Nie pa­mię­tam, do któ­rej na­stęp­nego dnia spa­łam, ale na szczę­ście nie mie­li­śmy żad­nych pla­nów. Pierw­sze wspa­niałe święta w Pa­ryżu upły­nęły nam pod zna­kiem ce­le­bra­cji, go­to­wa­nia, przy­jaźni, śmie­chu i mię­dzy­po­ko­le­nio­wej so­li­dar­no­ści.

Ta­kie świę­to­wa­nie nie wy­da­rza się we Fran­cji raz do roku. Boże Na­ro­dze­nie to tylko ma­kro­przy­kład mi­kro­ce­le­bra­cji, które są tu na po­rządku dzien­nym: ko­la­cja z przy­ja­ciółmi, obiad z ko­le­gami z pracy, kawa w ogródku ka­wiar­nia­nym czy pik­nik w parku.

Wstrzą­snęło mną, kiedy od­kry­łam, że ar­ty­kuł R4228–19 fran­cu­skiego Code du tra­vail (Ko­deksu pracy) za­ka­zuje je­dze­nia przy biurku i „w ja­kim­kol­wiek miej­scu prze­zna­czo­nym do pracy”. Po pu­blicz­nych pro­te­stach w cza­sie pan­de­mii Zgro­ma­dze­nie Na­ro­dowe tym­cza­sowo uchy­liło ten za­kaz – z na­ci­skiem na „tym­cza­sowo”. Rzecz ja­sna, we Fran­cji po­siłki w biu­rze ni­gdy nie staną się normą.

Skąd te dra­koń­skie środki? Je­dze­nie w pracy stwa­rza cza­sem pro­blemy, o czym wie każdy, kto sie­dział obok ko­legi ra­czą­cego się gu­la­szem z so­sem ryb­nym. Co waż­niej­sze, obiad ma być mo­men­tem z dala od pa­pie­rów, spo­tkań biz­ne­so­wych, ro­bót na bu­do­wie czy wy­wózki śmieci. Ma być prze­rwą, chwilą przy­jem­no­ści dla każ­dego – czymś na kształt krót­kich wa­ka­cji (co Ame­ry­ka­nom trudno po­jąć). Wyj­ście do ka­fe­te­rii, re­stau­ra­cji, baru czy bi­stra spra­wia, że zo­sta­wiasz miej­sce pracy. Jak ma­wiają Fran­cuzi: „Ça vous change les idées” (To po­zwala prze­wie­trzyć głowę). Zda­rza się, że w biu­rze czy fa­bryce jest sto­łówka – wtedy też pra­cow­nicy nie je­dzą przy biur­kach ani na sta­no­wi­skach pracy, tylko gdzie in­dziej. I na­wet kiedy spieszno im wró­cić do za­dań, za­wsze znajdą chwilę na un pe­tit café, czarne jak smoła espresso, które sy­gna­li­zuje ko­niec prze­rwy i daje nową ener­gię.

Po­pu­larna za­równo wśród zna­nych osób, jak i tu­ry­stów Café de Flore.

Czy jest coś bar­dziej fran­cu­skiego niż kawa i cro­is­sant?

Bu­che de Noël to po­pu­larny świą­teczny de­ser, który wy­glą­dem przy­po­mina po­lano

Jakby ga­stro­no­miczna duma Fran­cu­zów nie była dość wi­doczna na Ziemi, te­raz pod­biła też ko­smos. Pod­czas gdy ame­ry­kań­scy astro­nauci za­zwy­czaj ży­wią się ma­słem orze­cho­wym, ma­ka­ro­nem z se­rem i mu­sem jabł­ko­wym, Fran­cuz Tho­mas Pe­squet w 2021 roku do ra­kiety Spa­ceX po­sta­no­wił za­brać lep­szą strawę. Je­den z naj­słyn­niej­szych fran­cu­skich sze­fów kuchni, Alain Du­casse, zo­stał po­pro­szony o przy­go­to­wa­nie ko­smicz­nego ja­dło­spisu dla wszyst­kich człon­ków za­łogi, na co chęt­nie przy­stał. W cza­sie mi­sji astro­nauci ra­czyli się wo­ło­winą po bur­gundzku, pla­cusz­kami ziem­nia­cza­nymi z bo­ro­wi­kami oraz tar­ta­let­kami z mig­da­łami i kar­me­li­zo­waną gruszką. Menu wy­ma­gało jed­nak do­sto­so­wa­nia do okre­ślo­nych norm. W ra­kie­cie obo­wią­zuje ści­sły za­kaz spo­ży­wa­nia al­ko­holu, więc wo­ło­winy nie można było, czego wy­maga zwy­czaj, pod­lać czer­wo­nym wi­nem. Du­casse zna­lazł roz­wią­za­nie: mięso i wa­rzywa długo du­sił z bur­gun­dem, a po­tem za po­mocą spe­cjal­nej wy­parki ob­ro­to­wej usu­nął al­ko­hol, za­cho­wu­jąc przy tym wy­ra­fi­no­wany smak wina. Ze­rową za­war­tość al­ko­holu po­twier­dzono apa­ra­tem do re­zo­nansu ma­gne­tycz­nego. Sos mu­siał być też gęst­szy niż zwy­kle, żeby dro­binki w sta­nie nie­waż­ko­ści nie od­fru­nęły.

Choć Du­casse’owi i jego eki­pie udało się stwo­rzyć wy­borne po­siłki dla astro­nau­tów, eks­pe­ry­menty z cro­is­san­tami, które wy­trzy­mają w ko­smo­sie, za­koń­czyły się fia­skiem. Na or­bi­cie można roz­ko­szo­wać się po­sił­kiem, ale po nie­które fran­cu­skie ra­ry­tasy trzeba zejść na Zie­mię.

Ra­dość go­to­wa­nia

Oczy­wi­ście je­dze­nie fran­cu­skich po­traw i ich przy­rzą­dza­nie to dwie różne sprawy, a mój pierw­szy ofi­cjalny eks­pe­ry­ment ku­chenny skoń­czył się cał­ko­witą klę­ską. Kiedy jako dok­to­rantka wró­ci­łam do Pa­ryża, pierw­szy raz w ży­ciu miesz­ka­łam sama w wiel­kim mie­ście. Po­trze­bo­wa­łam nie­du­żego lo­kum, gdzie mo­gła­bym przy­cup­nąć, żeby przez rok pro­wa­dzić kwe­rendy w Bi­blio­tece Na­ro­do­wej i skoń­czyć pi­sa­nie pracy. Przy rue de Cau­mar­tin, gdzie znaj­do­wała się po­pu­larna wtedy dziel­nica czer­wo­nych la­tarni, zna­la­złam ma­ciupką ka­wa­lerkę z cienką ścianką, która umow­nie od­dzie­lała kuch­nię od sy­pialni. W pro­wi­zo­rycz­nym anek­sie ku­chen­nym znaj­do­wały się: ku­chenka jed­no­pal­ni­kowa, mi­ni­lo­dówka, roz­chwiany sto­li­czek i dwa me­ta­lowe krze­sła. „Sy­pial­nia” skła­dała się z dwóch po­dwój­nych łó­żek do­ci­śnię­tych do prze­ciw­le­głych ścian i prze­dzie­lo­nych prze­smy­kiem tak wą­skim, że tylko chu­dzie­lec mógł się nim prze­ci­snąć. Ka­wa­lerka była mroczna, bo świa­tło wpa­dało wy­łącz­nie przez mi­kro­sko­pijne kwa­dra­towe okienko. No ale miesz­ka­łam w Pa­ryżu!

Jedną z mo­ich wcze­snych wy­praw była wy­cieczka na targ po skład­niki na pierw­szy w pełni fran­cu­ski po­si­łek, który pla­no­wa­łam przy­rzą­dzić. Do­tych­czas w re­per­tu­arze mia­łam tylko no­wo­mek­sy­kań­skie to­sta­das com­pu­estas i zie­lone chili z pa­prycz­kami ja­la­pe­ños, ale te­raz za­mie­rza­łam stać się praw­dziwą fran­cu­ską ku­charką! Jako dziecko pu­styni szcze­gól­nie cie­szy­łam się na myśl o przy­rzą­dza­niu ryb, które sta­no­wiły oszczędną, ale na­dal bar­dzo fran­cu­ską opcję.

Na targu na gó­rach lodu le­żały całe ryby. Wy­bra­łam lśnią­cego sza­rego lesz­cza, któ­rego sprze­dawca sta­ran­nie za­wi­nął w biały pa­pier rzeź­ni­czy. Po­tem wło­ży­łam pa­ku­nek do torby, prze­ci­snę­łam się przez grupkę mi­łych pro­sty­tu­tek, które za­częły roz­po­zna­wać mnie jako są­siadkę, i po wą­skich, krę­tych scho­dach wspię­łam się do ma­ciup­kiej kwa­terki na trze­cim pię­trze. Kiedy od­pa­ko­wa­łam rybę, jej oczy zda­wały się py­tać, czemu ode­bra­łam jej ży­cie. Wy­buch­nę­łam pła­czem.

W ten spo­sób roz­po­częła się moja pierw­sza próba przy­rzą­dze­nia praw­dzi­wej fran­cu­skiej uczty. Wiele lat i kilka kur­sów go­to­wa­nia póź­niej moim po­pi­so­wym nu­me­rem jest kla­syczny sau­mon à l’ose­ille (ło­soś w so­sie szcza­wio­wym), bez oczu. To pierw­sze spo­tka­nie uświa­do­miło mi jed­nak zwią­zek mię­dzy ludźmi a ry­bami i po­pchnęło mnie w kie­runku we­ge­ta­ria­ni­zmu.

Dla wielu Fran­cu­zów we­ge­ta­ria­nin to czło­wiek, który nie jada wo­ło­winy. Źró­dłem nie­po­ro­zu­mie­nia jest praw­do­po­dob­nie słowo viande, które ozna­cza „mięso”, ale czę­sto uży­wane jest jako sy­no­nim wo­ło­winy, na przy­kład w na­zwie viande ha­chée (wo­ło­wina mie­lona). Kil­koro z mo­ich ame­ry­kań­skich stu­den­tów we­ge­ta­rian usły­szało coś w stylu: „Nie jesz mięsa? Ża­den pro­blem, zro­bimy ci kur­czaka!”. Choć w ostat­nich la­tach zna­le­zie­nie stan­cji dla ja­ro­szy stało się ła­twiej­sze, skon­fron­to­wany z we­ga­ni­nem fran­cu­ski go­spo­darz na­dal od­po­wiada ze zdu­mie­niem: „Nie jesz na­wet ja­jek ani sera?” – (Oba skład­niki sta­no­wią pod­stawę kuchni fran­cu­skiej). – „No to czym ty się w ogóle ży­wisz?”.