Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Z czego śmieją się Francuzi?
Na czym polega fenomen paryskich quartier?
Dlaczego francuski kodeks pracy zakazuje jedzenia przy biurku?
Bagietki i croissanty, berety i parasolki, szyk i swoboda – to tylko część wyobrażeń, które pojawiają się, gdy mowa o Francji. Z kolei Paryż jest postrzegany jako miasto zakochanych czy stolica mody. Mieszkańcy kraju nad Sekwaną słyną ze swojej kuchni, wytrawnych win i aromatycznych serów, ale złośliwie są nazywani żabojadami. Otaczają się piękną sztuką, ale nie stronią od przyjemności cielesnych. Uwielbiają spędzać czas w towarzystwie, ale często okazują się wyjątkowymi indywidualistami. Są mistrzami kompromisu, ale też przekonani o wyższości francuskiego nad innymi językami.
Ta książka to opowieść o Paryżu i francuskiej prowincji, o słynnych perfumeriach i lokalnej piekarni, o Francuzkach znanych na całym świecie i anonimowych mieszkańcach spotkanych przez autorkę, kiedy mieszkała nad Sekwaną. Cathy Yandell zabiera nas w fascynującą podróż po współczesnej Francji; przybliża historię i kulturę, dzieli się swoimi doświadczeniami oraz zdradza (sekretny) przepis na joie de vivre – francuską radość życia.
Cathy Yandell uchyla drzwi do francuskiej kultury, tłumacząc jej zawiłości i tajemnicze zakamarki. Pozwala się w niej rozkochać, zachęcając jednocześnie do dalszych, samodzielnych poszukiwań.
Kara Becker
dziennikarka kultury i mody
Na okładce tej książki powinno być napisane: „Uwaga! Lektura grozi chęcią rzucenia wszystkiego i wyjazdem do Paryża”. To wyznanie miłości do Francji i zaproszenie do świata - pełnego smaków, aromatów, kultury, inspiracji i radości życia. Skorzystajcie, nie pożałujecie!
Diana Chmiel
Bardziej lubię książki niż ludzi
Francuska radość życia wybornie smakuje, pachnie perfumami z Grasse, brzmi jak Édith Piaf, a kształtem przypomina krągłą flaszkę dobrego wytrawnego wina. Warto poznać ją bliżej!
Julia Wollner
magazyn śródziemnomorski „Lente”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 240
Rok wydania: 2024
Wiemy, że wiele podróży zaczyna się w domu, w zaciszu wygodnego fotela z książką w dłoni. Dlatego stworzyliśmy serię podróżniczą, w której dzielimy się osobistymi opowieściami o miejscach bliskich i dalekich. Wydajemy książki pełne lokalnych smaków i niezapomnianych zapachów. Przybliżamy kulturę, język i historię danego kraju. Poruszamy tematy zaangażowane społecznie i politycznie, a jednocześnie pokazujemy codzienne życie mieszkańców oraz niezwykłe miejsca, których nie znajdziecie w przewodnikach.
Dzięki naszym książkom każdy dzień jest podróżą.
W SERII PODRÓŻNICZEJ WYDAWNICTWA POZNAŃSKIEGO DOTYCHCZAS UKAZAŁY SIĘ:
Natalia Kołaczek I cóż, że o Szwecji
Anna Kurek Szczęśliwy jak łosoś. O Norwegii i Norwegach
Maciej Brencz Farerskie kadry. Wyspy, gdzie owce mówią dobranoc
Magdalena Genow Bułgaria. Złoto i rakija
Aleksandra Michta-Juntunen Finlandia. Sisu, sauna i salmiakki
Mikołaj Buczak Sobremesa. Spotkajmy się w Hiszpanii
Agnieszka Kamińska Szwajcaria. Podróż przez raj wymyślony
Agnieszka Krawczyk Rumunia. Albastru, ciorba i wino
Damian Hadaś Alaska. Przystanek na krańcu świata
Katarzyna Łoza, Ukraina. Soroczka i kiszone arbuzy
Izabela Nowek, Albania. W szponach czarnego orła
Sylwia Izabela Schab, Dania. Tu mieszka spokój
Zuzanna Cichocka, Słowenia. Mały kraj wielkich odległości
Łukasz Grzesiczak, Słowacja. Apacze, kosmos i haluszki
Dla Marca, Lise i Laury
OD TŁUMACZKI
Cathy Yandell to specjalistka od literatury francuskiej i długoletnia mieszkanka Paryża, która Francję zna bardzo dobrze. W swojej książce empatycznie przyjmuje jednak punkt widzenia czytelnika amerykańskiego, dla którego Francja jest fascynującą, ale odległą krainą tradycji i historii, gdzie kręte uliczki noszą nazwy postaci historycznych, wszędzie jest niedaleko i wszystko jest małe. Tłumaczy więc rodakom, kim był Asteriks, co to jest Wersal i czym zajmował się Eugène Ionesco. Ze względu na bliskość geograficzną i długą historię kontaktów polsko-francuskich polskiemu czytelnikowi pewne wyjaśnienia mogą się wydać zbędne. Jak każde dzieło literackie, i ta książka jest jednak zapisem pewnego punktu widzenia, który, jako tłumaczka, starałam się odtworzyć. Zwłaszcza że właśnie dzięki temu oddaleniu jest fascynująco świeży i oryginalny.
UN PREMIER MOT (PIERWSZE SŁOWO)
– Wina, mademoiselle? – zapytał kelner, zbliżając butelkę do pustego kieliszka przy moim talerzu.
Podszedł do długiego stołu w jadalni trzeciej klasy z winem w ręce i przewieszoną przez ramię śnieżnobiałą ściereczką, którą wycierał ronione na rozkołysanym statku krople. Jeszcze nigdy nie piłam wina. Wychowali mnie protestanccy abstynenci, więc mocno się teraz wahałam.
Wszystko działo się kilkadziesiąt lat temu – przyjechałam z Nowego Meksyku do Nowego Jorku, skąd razem z grupą rozczochranych amerykańskich studentów wypłynęłam do Europy. Podróżowaliśmy w najniższej klasie transatlantyku SS France, który odbywał jedną ze swoich ostatnich podróży. Stateczny i elegancki kierownik programu studiów zagranicznych, niejaki pan Holmes, był Amerykaninem, ale od kilku lat mieszkał w Paryżu. Miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu i przewyższał nas wszystkich, dosłownie i w przenośni. Wydawało mi się, że w kwestiach dotyczących Francji jest alfą i omegą, więc próbowałam sobie wyobrazić, że mam jego ciało i umysł – zazdrościłam mu obycia w języku i w kulturze. Poza tym widok z góry musiał być fantastyczny! Powiedział nam, że wino oczywiście nie jest obowiązkowe, ale wyjaśnił, że Francuzi szczycą się swoim winiarstwem i odmawiając trunku, odrzucamy ważny element francuskiej kultury. Dodał, że to samo tyczy się serów – Francja ma ich trzysta sześćdziesiąt pięć, po jednym na każdy dzień roku. Ser lubiłam, ale co z winem? Niezła zagwozdka.
Czemu wybrałam się w podróż z ponad tysiącem nieznajomych mi ludzi? Zaczęły nachodzić mnie wątpliwości. Dorastając w Nowym Meksyku, słyszałam wokół siebie hiszpański, nawaho, hopi i zuni. Uwielbiałam uczyć się od znajomych wyrażeń w obcych językach. A jednak nigdy nie zetknęłam się z francuskim. Gdy miałam pięć lat, mama nauczyła mnie zamerykanizowanej wersji piosenki Frère Jacques – refren „Sonnez les matines” (Dzwońcie na godzinki, czyli poranną modlitwę) w naszym wykonaniu zamienił się w „Summa lumma tina”. Kiedyś zatrzymała się u nas belgijska śpiewaczka z międzynarodowego chóru i upewniwszy się, że znam Frère Jacques, zaproponowała wspólny występ. Entuzjastycznie się zgodziłam, ale jak tylko zaczęła śpiewać, szczęka mi opadła. Rozpoznałam wyłącznie melodię, bo jej słowa były zupełnie inne – i w dodatku przepiękne. Byłam urzeczona. Wiele lat później na ogromnym transatlantyku przypomniałam sobie, że tak, całe przedsięwzięcie jest przerażające, ale to jedyny sposób, żeby zanurzyć się we francuskim.
Kiedy siedziałam przy stole, a kelner trzymał butelkę nad moim kieliszkiem, przed oczami pojawiła mi się wcześniej widziana scena: po wyjściu z naszych spartańskich kajut na pokład zobaczyłam grupki elegancko odzianych ludzi; rozmawiali po francusku, popijali espresso i śmiali się, pogrążeni w dyskusji, jakby czas się zatrzymał. Owszem, mieliśmy go mnóstwo, ale jak można gawędzić aż tak długo? Zastanawiałam się nad tym podczas aperitifu (drinków i przekąsek przed kolacją). Dla francuskich pasażerów statku istotą rejsu wydawało się czerpanie przyjemności ze wspólnej podróży, podczas gdy Amerykanie w większości odliczali dni dzielące ich od zawinięcia do portu. Intrygowały mnie francuska swoboda i beztroska. Pomyślałam, że może coś tracimy.
Szybko rozstrzygnęłam winny dylemat i podnosząc wzrok na kelnera, powiedziałam:
– Oui, s’il vous plaît.
Nie miałam pojęcia, że tą pierwszą lampką wina na statku rozpoczynam niekończącą się podróż – po krainie wina, ale też szerzej, po całej kulturze francuskiej. Tego dnia otwarłam się na nowy świat.
Francuzi mają na to słowo: débarquer. Oznacza ono zarazem „zejść z pokładu”, „wysiąść” i „urwać się z choinki” czy „spaść z kosmosu”. Kiedy pierwszy raz dotarłam do Paryża, te dwa znaczenia zlały się dla mnie w jedno.
Po przybyciu do Hawru, podróży rozklekotanym autobusem i kolejnym „zejściu z pokładu” w zatłoczonej stolicy zdałam sobie sprawę, że niezależnie od tego, co przyniesie ten rok, czekają mnie wielkie zmiany. Szykowne panie i eleganccy panowie, którzy mijali mnie na chodnikach, sprawiali wrażenie chłodnych i zdystansowanych. Rozglądałam się oszołomiona. Ile lat mogły mieć te imponujące gmachy?
Jak człowiek, który patrząc w rozgwieżdżone niebo, nagle uświadamia sobie, że jest ledwie pyłkiem we wszechświecie, na paryskim trotuarze dotkliwie poczułam własną mizerność. Z perspektywy czasu wcale mnie to nie dziwi: byłam chudą, pryszczatą nastolatką. Na domiar złego moja miniówka, która w Stanach była wtedy ostatnim krzykiem mody, przy dłuższych, falujących sukienkach eleganckich paryżanek wyglądała jak skrawek źle dopasowanego materiału. Krótka spódnica przyciągała tylko uwagę do moich patykowatych nóg i ciężkich amerykańskich butów. Moje długie, proste włosy były zupełnie pozbawione francuskiego sznytu, a ilekroć zakładałam szalik, ten albo nieustannie mi spadał, albo wyglądał tak, jakbym chciała się nim udusić. Innymi słowy, w niczym nie przypominałam paryżanek. Ewidentnie czekało mnie mnóstwo pracy.
Nie chciałam się upodabniać do Francuzek, chciałam stać się jedną z nich, a to było nie lada wyzwanie.
W ramach programu wymiany zakwaterowano mnie u państwa Hamelów, starszego małżeństwa – okna ich mieszkania wychodziły na Pole Marsowe i wieżę Eiffla. Dla dziewczyny z małego miasteczka to było jak magia: co rano otwierać okiennice (też stanowiły dla mnie nowość) i patrzeć, jak słońce oświetla kultową wieżę i szpalery drzew. Wkrótce miałam się jednak dowiedzieć, że wyjąwszy hordy turystów, które się tamtędy przetaczały, w okolicy praktycznie nic się nie działo – było spokojnie i nudno. Na szczęście nasze zajęcia odbywały się w Dzielnicy Łacińskiej, która kipiała życiem.
Hamelowie byli pełni rezerwy i małomówni. Z moją współlokatorką Diane i ze mną rozmawiali tylko przy kolacji. W ciągu dnia byłyśmy na uczelni, ale wczesnym rankiem madame Hamel przynosiła nam do pokoju śniadanie na tacach: sucharki, dżem morelowy (zawsze morelowy) i herbatę. W tym samym czasie reszta Paryża raczyła się świeżymi bagietkami i popijała café au lait – ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam. Ani o tym, że w innych paryskich domach na kolację nie serwowano szorstkich, gąbczastych ozorów cielęcych. Mimo wszystko cieszyłam się, że mieszkam u miłej francuskiej rodziny, z rozkoszą zanurzałam się we francuszczyźnie i ekscytowałam pobytem w Paryżu. Moi rodzice nigdy nie wyjechali poza Amerykę Północną, więc tym bardziej zdawałam sobie sprawę ze swojego szczęścia.
Ojciec Diane był dyrektorem słynnego (nieistniejącego już) imperium zabawek. Kiedy razem z żoną przylecieli odwiedzić córkę, wykazali się szczodrością i mnie też zaprosili na kolację do Maxim’sa, w tym czasie najsłynniejszej i najbardziej ekskluzywnej paryskiej restauracji. Diane i jej mama miały na sobie futra. Kiedy oddawałyśmy okrycia szatniarzowi, zauważyłam, że w całej szatni tylko mój płaszcz – nudna beżowa jesionka z plastikowymi guzikami – nie jest futrzany (powstający w Ameryce ruch PETA do Francji jeszcze nie dotarł).
Po kolacji złożonej z escargots (ślimaków!), boeuf bourguignon (wołowiny po burgundzku) i île flottante („pływającej wyspy”, czyli bezy zanurzonej w sosie waniliowym) poszliśmy do słynnego kabaretu Lido obejrzeć tancerki kankana, które paradowały po scenie topless i z pawimi piórami. Wychowana w cnocie skromności – finansowej i moralnej – nagle znalazłam się w innym świecie, niezrozumiałym, ale intrygującym. Mimo zaskoczenia coś w tej kulturze bardzo mnie pociągało. Ale nie był to blask, brokat ani blichtr, raczej celebrowanie życia codziennego.
Moulin Rouge to jeden z najbardziej rozpoznawalnych paryskich kabaretów
Jedyny telefon (stacjonarny), z którego mogłam korzystać, znajdował się u Hamelów, ale to stawiało przede mną kolejne wyzwanie. Choć w Stanach instytucja telefonistki odeszła już do lamusa, we Francji nadal trzymała się mocno i w razie jakichkolwiek problemów z połączeniem pomocna pani (bo nieodmiennie były to panie) włączała się, pytając, w czym może pomóc. Przed każdym telefonem długo wpatrywałam się w aparat, zbierając się na odwagę i recytując numer na głos, na wypadek gdyby ktoś mnie o niego zapytał. We francuskim wszystkie liczby powyżej osiemdziesięciu są udręką. Przykładowo dziewięćdziesiąt siedem to quatre-vingt-dix-sept (cztery dwudziestki, dziesięć, siedem), więc ktoś kiepski z arytmetyki naprawdę ma pecha. Poza tym martwił mnie mój akcent: co jeśli telefonistka się zorientuje, że jestem Amerykanką? (Oczywiście, że się zorientuje, kogo ja chcę oszukać?) Na szczęście mimo paniki podczas sporadycznych interwencji telefonistki zdołałam wydukać numer w miarę szybko i udawało się nawiązać połączenie. Stopniowo przyzwyczaiłam się do tego hermetycznego systemu, a telefon okazał się kluczem do nowych przyjaźni.
Dorosłe dzieci i wnuki Hamelów czasem przychodziły z wizytą do słonecznego mieszkania przy avenue de la Bourdonnais, co znacznie ożywiało atmosferę. Dzięki czteroletniemu Henriemu, kędzierzawemu wnuczkowi gospodarzy, zrozumiałam, czemu po francusku kręcony to bouclé (zawinięty, spięty) – jego główkę pokrywały małe, okrągłe pętelki trzęsące się przy podskakiwaniu, a podskakiwał często.
Kiedy zaczęłam z nim rozmawiać, ogarnęła mnie zazdrość. Czteroletni brzdąc bez najmniejszego wysiłku posługiwał się piękną francuszczyzną, podczas gdy moja – po czterech latach sumiennej nauki – była godna pożałowania. Gdzie tu sprawiedliwość? Henri zwijał „r” w idealne ruloniki, a jego intonacja była modelowa. Z czasem wchłonęłam język na tyle, żeby móc podjąć rozmowę z każdym i na dowolny temat. Mimo to nadal, po wielu latach prób i ćwiczeń, ani moja wymowa, ani intonacja nie dorównują maestrii czterolatka.
Jak mogę wtopić się w tłum?
Uznałam, że powinny mi w tym pomóc botki z lakierowanej skóry, bo w takim obuwiu paradowało po boulevard Saint Michel dziewięć na dziesięć studentek. Po kilku miesiącach drastycznego ograniczania wydatków z uciułanymi monetami i duszą na ramieniu weszłam do sklepu obuwniczego Salamander w Dzielnicy Łacińskiej. Dzięki niemu zamierzałam wzbić się na szczyt swojej francuskości; moja nowa paryska koleżanka Eve nieustannie rozpływała się nad tymi botkami. Zdecydowałam się na model w najmodniejszym kolorze sezonu – intensywny burgund prawie do niczego mi nie pasował, no ale co z tego? Będę wyglądać jak Francuzka.
Największy problem polegał na tym, że nie potrafiłam podać swojego rozmiaru w numeracji europejskiej. Gdybym naprawdę była Francuzką, w wieku dziewiętnastu lat na pewno bym go znała! Na szczęście ktoś mi powiedział, że w przypadku ubrań 36 to odpowiednik S, a w systemie metrycznym rozmiar buta często odpowiada rozmiarowi odzieży. Z dumą wmaszerowałam więc do sklepu. Zapytana o pointure pewnie odparłam: „Trente-six”. Zadziałało – właśnie miałam dokonać swojego pierwszego francuskiego zakupu! Przymierzyłam botki i przeszłam się po dywanie.
– Elles sont jolies, non? (Ładne, prawda?) – stwierdziła ekspedientka.
– Tak, bardzo ładne – odparłam nieco mniej pewnie.
Palcami u nóg dotykałam czubka butów, ale to nie powinno być problemem. Przecież skóra się chyba rozciąga? Błyskawicznie wysupłałam uskładane franki, a potem wybiegłam ze sklepu i dumna z siebie zaczęłam paradować po Saint Germain z torbą Salamander w dłoni, tak żeby wszyscy ją widzieli. Wreszcie wyglądałam jak Francuzka.
Następnego ranka włożyłam ubrania, które najmniej kontrastowały z burgundem – wybierając najmniejsze zło (le moins pire, najmniej najgorsze, jak żartobliwie mawiają Francuzi) – a na koniec wzułam botki. Po kilku piętrach schodów, krótkim spacerze do metra i kolejnych schodach musiałam spojrzeć prawdzie w oczy: moje palce nie „dotykały” czubka butów, one napierały na nie jak atakujący rugbiści po gwizdku. Nie mogłam jednak wrócić do mieszkania, bo spóźniłabym się na zajęcia.
Z przykrością wyznaję, że Francuzką byłam tylko przez jeden bolesny dzień. A tak na marginesie, później dowiedziałam się, że Salamander jest firmą niemiecką.
Podjęłam jednak jeszcze jedną próbę upodobnienia się do Francuzki – naprawdę chciałam być cool. Pewnego dnia na ulicznym straganie zauważyłam brązowy filcowy kapelusz z rondem i uznałam, że świetnie się nada. Nie był na tyle elegancki, żeby kwalifikować się jako fedora, ale desperacko starał się do niej upodobnić – co w gruncie rzeczy przypominało mnie samą: coś nie do końca, ale prawie. W kapeluszu dumnie maszerowałam po Paryżu – w okolicach Sorbony, po Ogrodzie Luksemburskim i nad Sekwaną. Szłam pewnym krokiem i stawałam się innym człowiekiem. Zaczyna się nowe życie, myślałam.
Każdy Amerykanin, który postawił stopę we Francji – przesiadał się tu, przyjechał z objazdową wycieczką czy mieszkał wiele lat – ma swoją historię. Miał ją Hemingway, miały też Gertrude Stein i Emily, bohaterka serialu Emily w Paryżu z lat 20. XXI wieku. Owszem, wszystkie opowieści w mniejszym lub większym stopniu karmią się stereotypami, ale w każdym komunale jest ziarno prawdy. Choć narracje te są ewidentnie obciążone amerykańskim bagażem kulturowym, możemy się z nich czegoś nauczyć, śmiejemy się z gaf rodaków, na nowo przeżywamy własne i porównujemy swoje interpretacje kultury francuskiej z tym, jak postrzegają ją inni.
Książka, którą właśnie czytasz, radośnie wpisuje się w tę tradycję. Moja opowieść nie będzie jednak historią roku spędzonego we Francji uwieńczoną szczęśliwym małżeństwem z Francuzem czy Francuzką. Zamierzam zdać relację z odkrywania – pierwotnego i ponownego, bo przez kolejne dekady wiele razy wracałam do Francji – joie de vivre, czyli radości życia. Mieszkałam we Francji jako studentka, a potem jako matka i nauczycielka francuskiej literatury i kultury, okresowo kierowałam też programem amerykańskich studiów za granicą. Ryzykując, że ujawnię – jak pisze francuski krytyk literacki – swoją nullité, nudité (głupotę, nagość), postaram się wytyczyć kilka ścieżek przez kulturę, pamięć, historię i literaturę, żeby choć trochę ukonkretnić abstrakcyjne pojęcie francuskiej sztuki dobrego życia.
Joie de vivre. Wyrażenie przywołuje na myśl bagietki, berety, bicykle i bordo, perfumy i parasolki, sery i kraciaste serwety, szyk i swobodę – innymi słowy, stereotypową kwintesencję Francji. Choć migawki te niewątpliwie stanowią część większego obrazu, są to tylko powierzchowne przejawy głębszych zjawisk kulturowych. Pojęcie joie de vivre musi być fundamentalnie francuskie, skoro inne języki je sobie pożyczają – w angielskim brak dosłownego tłumaczenia i w słowniku Merriam-Webster figuruje zwrot po francusku.
Jaka jest jego etymologia? W pierwszym francusko-angielskim słowniku z 1611 roku pojawia się kilka wyrażeń związanych z radością: joye de papillon (motyla radość) definiowana jako „chwilowe szczęście” i fille de joye (córa radości), czyli „kobieta dostarczająca przyjemności”. Brak jednak odpowiednika joie de vivre. Pierwsze odnotowane wystąpienie tego wyrażenia pochodzi z połowy XVII wieku. Potem zostaje użyte w Szkole uczuć Flauberta z XIX wieku, ale upowszechnia się dopiero dzięki Zoli, który właśnie tak ironicznie zatytułował jeden z tomów monumentalnego cyklu powieści[1] z lat 80. XIX wieku (jeśli szukasz lekkiej lektury, sięgnij raczej po coś innego). Dziś joie de vivre kojarzy się przede wszystkim z wybornym winem, wykwintną kuchnią i luksusową modą, czyli przywilejami wyższej klasy średniej. Tyle że we Francji przyjemność jest demokratyczna – chwile radości w życiu codziennym potrafią znajdować ludzie na wszystkich szczeblach drabiny społecznej.
Skąd to się bierze? I jak my (nie-Francuzi) możemy zrozumieć to nieuchwytne pojęcie?
UCIECHY ZMYSŁOWE
Kiedy pierwszy raz zostałam zaproszona na francuski ślub, nie miałam pojęcia, co mnie czeka. Ceremonia odbywała się w kościele, a przyjęcie weselne – w wielkim dworze wśród pól i ogrodów. „Więc to twój pierwszy francuski ślub?” – pytało mnie ze zdumieniem kilkoro gości.
Zaczęło się od lampki szampana pod gołym niebem. Czy jest coś wspanialszego niż szampan, miłe towarzystwo i szerokie połacie pięknej francuskiej ziemi?
Potem usadzono nas w przestronnej sali z drewnianym stropem, gdzie podano nam amuse-bouche (czekadełko), następnie entrée (przystawkę), a po niej quenelles (klopsiki rybne w sosie nantuańskim, specjalność Lyonu, rodzinnego miasta panny młodej), które uznałam za danie główne.
Przy moim stole rozrzut tematów był ogromny – od miejsc pochodzenia biesiadników przez plany na wakacje po aktualną politykę. Kiedy odsapnęliśmy po jedzeniu, a mnie wydawało się, że czekamy jedynie na tort, na stół wjechała wielka brytfanna z pieczoną kaczką, ziemniakami à la sarladaise (smażonymi w kaczym smalcu) i świeże warzywa. Na tym etapie dziobałam już tylko z pełnego frykasów talerza i zwalniałam tempo picia pysznego burgunda z pobliskiej winnicy. (Czy ktokolwiek zauważył, że prawie nic nie jem? Ile jeszcze czeka nas dań?)
Potem podano chrupiącą sałatkę z lokalnej zieleniny, a następnie sery z kilku regionów – niebieski z Owernii, owczy z Pirenejów i cudownie kremowy Saint Félicien z Doliny Rodanu. Uczcie towarzyszyły rozmowy i śmiechy. W końcu zaserwowano pièce montée en choux (ślubną wieżę z malutkich ptysiów i kremu) i jeszcze więcej szampana, a następnie kawę, a po niej digestif, czyli pousse-café (trunek podawany po posiłku, który „popycha” kawę). Istnieje nawet coś takiego jak pousse-pousse café (trunek, który „popycha” trunek „popychający” kawę), ale tamtego wieczoru chyba go nie dostaliśmy. Dla osób, które jeszcze były w stanie się ruszać, przewidziano tańce do rana. Choć bynajmniej nie czułam się lekko, też tańczyłam. Nauczyłam się, że na przyszłość do weselnych kolacji we Francji należy podchodzić ostrożnie.
Duma Francuzów z rodzimej gastronomii wyraża się w różnorodności i obfitości dań, ale tak naprawdę chodzi o to, żeby spędzać długie godziny na rozmowach ze znajomymi i z nieznajomymi, rozkoszując się przyjemnościami stołu. To wesele było dla mnie dopiero pierwszą lekcją francuskiej sztuki biesiadowania. Odkryłam, że Francuzi potrafią balować całą noc, a najkrótsze wesele, w jakim uczestniczyłam, skończyło się o czwartej rano. I nikt powyżej dziesiątego roku życia nie wyglądał na zmęczonego: czas podporządkował się logice przyjemności.
Przyjęcia weselne to tylko jeden z niezliczonych przykładów celebracji skoncentrowanych wokół jedzenia. Ilekroć w Paryżu wracałam wieczorem ze spotkania z przyjaciółmi, francuscy gospodarze pytali mnie, co jadłam. Ku mojemu zaskoczeniu to pytanie zawsze padało jako pierwsze. Nie gdzie byliśmy, co widzieliśmy ani o czym rozmawialiśmy – nie, najbardziej interesowało ich menu. A kiedy odpowiadałam coś w stylu: „Quiche i zupę” i próbowałam zmienić temat, oni dopytywali, jaki quiche i jaką zupę. W końcu doznałam olśnienia: we Francji świętowanie i gastronomia są nierozłączne. Podczas gdy w Stanach często idziemy na kolację, a potem na spektakl, we Francji sama kolacja jest spektaklem. Marshall McLuhan zasłynął stwierdzeniem, że medium jest przekazem. Dotarło do mnie, że we Francji to jedzenie jest przekazem, a przynajmniej jego lwią częścią. A przekaz brzmi: ciesz się życiem!
Kilka lat później, już z mężem i córeczkami, zostałam zaproszona na świąteczny obiad do Josette. Lise i Laura były wtedy w podstawówce. Mieli dołączyć do nas jeszcze sąsiedzi z trójką dzieci, które były w podobnym wieku. Obładowani prezentami dla gospodyni i jej bliskich stawiliśmy się o wyznaczonej godzinie, czyli około pierwszej. Na miejscu zastaliśmy domowników i sąsiadów stłoczonych w niewielkim mieszkaniu – było nas łącznie siedemnaścioro, w tym babcie. Stół kuchenny, stół z jadalni i rozkładany stolik zostały zsunięte razem i przykryte odświętnymi obrusami, a Francine, mama Josette, właśnie stawiała przed gośćmi swoje słynne oeufs mimosa (faszerowane jaja posypane pokruszonym żółtkiem, przypominające kwiaty mimozy).
Francine pochodzi z Perpignan, mówi z mocnym południowym akcentem i ma największe serce na świecie. Zapatrzeni w siebie mieszkańcy tego regionu twierdzą, że wszyscy perpignanczycy są otwarci i gościnni. Nie poznałam ich jeszcze tylu, żeby móc potwierdzić ten stereotyp, ale w przypadku Francine na pewno się sprawdza. Przemiły, jowialny brat Josette, Jean-François – korpulentny mężczyzna o rumianych policzkach i wesołych oczach – otworzył szampana prawie bezdźwięcznie, jak profesjonalista. Jean-François należy do klubu winiarskiego i wyjąwszy zawodowych enologów, wie o winie więcej niż którykolwiek z moich znajomych. Zawsze też umie wyniuchać dobrą okazję i znakomitego dostawcę. Chętnie wyjaśnia, jaki terroir czy jakość gleby są niezbędne dla danego trunku, ile procent alkoholu dają poszczególne szczepy i w których latach warunki pogodowe były dla winogron idealne. I choć nie posługuje się określeniami w stylu: „nuta skóry z jeżynowym finiszem”, jakie często widnieją na etykietach win w Kalifornii, ma naprawdę wyrobione podniebienie. Tego dnia przyniósł nie tylko szampana, lecz także nagradzanego burgunda Côte de Nuits do dania głównego. Nie pamiętam już wszystkich potraw, ale gwiazdą wieczoru była pieczona chevreuil.
Co to jest chevreuil? – zastanawiałam się, choć tak naprawdę wolałam nie wiedzieć.
Stworzenie, które mieliśmy zjeść, leżało na tacy podparte na przednich nogach, w pozycji kobry. Kiedy wyniesiono je z kuchni, wszyscy zaczęli klaskać.
Hmm, główkowałam. Wydawało się, że w nazwie pobrzmiewał cheval (koń), ale stworzenie było na to za małe. Jak wybrnąć z tego z klasą? Nie chciałam wyjść na wybredną Amerykankę.
Okazało się, że chevreuil to sarna albo ogólnie dziczyzna. Przypomniałam sobie, jak dawno temu znajomy myśliwy przyniósł nam trochę mięsa, które było zupełnie w porządku. We Francji dziczyzna uchodzi za wielki rarytas i najwyraźniej tylko Amerykanie mają problem z raciczkami.
Jean-François kroił mięso, a każdy, kto podawał mu talerz, miał swoje preferencje: ja poprosiłam o niewielką porcję („Un tout petit peu, s’il te plaît”).
Zapomniałam dodać, że przez cały czas po pokoju fruwała jasnozielona kuropatwa, domowa maskotka sąsiadów – ku uciesze dzieci, które próbowały ją zachęcać, by przysiadała im na ramionach albo na stole przy ich nakryciach. Jak nietrudno sobie wyobrazić, na blacie nie było ani skrawka wolnego miejsca. Kuropatwa szybko się zorientowała, że biesiadnicy kładą na obrusie kawałki bagietki, więc podlatywała, żeby je dziobać.
Tymczasem nasze córki usiłowały przypomnieć sobie wszystkie wersy A Partridge in a Pear Tree[2] – pozostałe dzieci natychmiast im zawtórowały i cała siódemka śpiewała piosenkę po angielsku i francusku. Okazało się jednak, że francuskie tłumaczenie znacznie odbiega od oryginału – w wersji francuskiej nie ma kuropatwy, bo ostatni wers każdej zwrotki brzmi „Un moineau tout en haut du pommier” (Jaskółka na samym czubku jabłoni), a w naszym ulubionym fragmencie pięć złotych pierścieni zostało zastąpione pięcioma tłustymi kurczakami („cinq gros poussins”), co całkiem zmienia wymowę pastorałki!
Dzieci dostały po lampce wina rozcieńczonego wodą – i polecenie, żeby trzymać kieliszek „jak miś panda”, z dłońmi płasko na nóżce, by go nie upuścić. Później pobiegły bawić się w sypialni, a dorośli wyszli rozciągnąć się na balkon – i uczta toczyła się dalej, powoli, przez całe popołudnie aż do wieczora.
O dwudziestej podano wyczekiwane bûche de Noël (świąteczne polano) z lokalnej cukierni. To wspaniała rolada w kształtcie pnia do granic możliwości wypchana czekoladą i kremem. W najbardziej finezyjnych wersjach „polano” obsypane jest imitującymi korę wiórkami czekolady i przybrane grzybkami z bezy. To prawdziwe cukiernicze arcydzieło.
Po deserze zaserwowano kawę i digestif.
Kiedy minęła jedenasta, zamierzaliśmy zwołać dzieci, podziękować gospodarzom i wrócić do domu – ale nic z tego. Frédéric (posiadający wietnamskie korzenie), ojciec trójki małych sąsiadów i zawodowy szef kuchni, nagle oznajmił: „La soupe à l’oignon!”.
Tak, nie wiedzieliśmy, że w tej rodzinie zwieńczeniem każdej świątecznej uczty jest podawana o północy zupa cebulowa. Jedliśmy więc dalej, wymieniając anegdoty i obserwacje, potem pomogliśmy Francine w sprzątaniu – na tyle, na ile nam pozwoliła – i powoli ruszyliśmy do mieszkania przy avenue des Gobelins.
Nie pamiętam, do której następnego dnia spałam, ale na szczęście nie mieliśmy żadnych planów. Pierwsze wspaniałe święta w Paryżu upłynęły nam pod znakiem celebracji, gotowania, przyjaźni, śmiechu i międzypokoleniowej solidarności.
Takie świętowanie nie wydarza się we Francji raz do roku. Boże Narodzenie to tylko makroprzykład mikrocelebracji, które są tu na porządku dziennym: kolacja z przyjaciółmi, obiad z kolegami z pracy, kawa w ogródku kawiarnianym czy piknik w parku.
Wstrząsnęło mną, kiedy odkryłam, że artykuł R4228–19 francuskiego Code du travail (Kodeksu pracy) zakazuje jedzenia przy biurku i „w jakimkolwiek miejscu przeznaczonym do pracy”. Po publicznych protestach w czasie pandemii Zgromadzenie Narodowe tymczasowo uchyliło ten zakaz – z naciskiem na „tymczasowo”. Rzecz jasna, we Francji posiłki w biurze nigdy nie staną się normą.
Skąd te drakońskie środki? Jedzenie w pracy stwarza czasem problemy, o czym wie każdy, kto siedział obok kolegi raczącego się gulaszem z sosem rybnym. Co ważniejsze, obiad ma być momentem z dala od papierów, spotkań biznesowych, robót na budowie czy wywózki śmieci. Ma być przerwą, chwilą przyjemności dla każdego – czymś na kształt krótkich wakacji (co Amerykanom trudno pojąć). Wyjście do kafeterii, restauracji, baru czy bistra sprawia, że zostawiasz miejsce pracy. Jak mawiają Francuzi: „Ça vous change les idées” (To pozwala przewietrzyć głowę). Zdarza się, że w biurze czy fabryce jest stołówka – wtedy też pracownicy nie jedzą przy biurkach ani na stanowiskach pracy, tylko gdzie indziej. I nawet kiedy spieszno im wrócić do zadań, zawsze znajdą chwilę na un petit café, czarne jak smoła espresso, które sygnalizuje koniec przerwy i daje nową energię.
Popularna zarówno wśród znanych osób, jak i turystów Café de Flore.
Czy jest coś bardziej francuskiego niż kawa i croissant?
Buche de Noël to popularny świąteczny deser, który wyglądem przypomina polano
Jakby gastronomiczna duma Francuzów nie była dość widoczna na Ziemi, teraz podbiła też kosmos. Podczas gdy amerykańscy astronauci zazwyczaj żywią się masłem orzechowym, makaronem z serem i musem jabłkowym, Francuz Thomas Pesquet w 2021 roku do rakiety SpaceX postanowił zabrać lepszą strawę. Jeden z najsłynniejszych francuskich szefów kuchni, Alain Ducasse, został poproszony o przygotowanie kosmicznego jadłospisu dla wszystkich członków załogi, na co chętnie przystał. W czasie misji astronauci raczyli się wołowiną po burgundzku, placuszkami ziemniaczanymi z borowikami oraz tartaletkami z migdałami i karmelizowaną gruszką. Menu wymagało jednak dostosowania do określonych norm. W rakiecie obowiązuje ścisły zakaz spożywania alkoholu, więc wołowiny nie można było, czego wymaga zwyczaj, podlać czerwonym winem. Ducasse znalazł rozwiązanie: mięso i warzywa długo dusił z burgundem, a potem za pomocą specjalnej wyparki obrotowej usunął alkohol, zachowując przy tym wyrafinowany smak wina. Zerową zawartość alkoholu potwierdzono aparatem do rezonansu magnetycznego. Sos musiał być też gęstszy niż zwykle, żeby drobinki w stanie nieważkości nie odfrunęły.
Choć Ducasse’owi i jego ekipie udało się stworzyć wyborne posiłki dla astronautów, eksperymenty z croissantami, które wytrzymają w kosmosie, zakończyły się fiaskiem. Na orbicie można rozkoszować się posiłkiem, ale po niektóre francuskie rarytasy trzeba zejść na Ziemię.
Radość gotowania
Oczywiście jedzenie francuskich potraw i ich przyrządzanie to dwie różne sprawy, a mój pierwszy oficjalny eksperyment kuchenny skończył się całkowitą klęską. Kiedy jako doktorantka wróciłam do Paryża, pierwszy raz w życiu mieszkałam sama w wielkim mieście. Potrzebowałam niedużego lokum, gdzie mogłabym przycupnąć, żeby przez rok prowadzić kwerendy w Bibliotece Narodowej i skończyć pisanie pracy. Przy rue de Caumartin, gdzie znajdowała się popularna wtedy dzielnica czerwonych latarni, znalazłam maciupką kawalerkę z cienką ścianką, która umownie oddzielała kuchnię od sypialni. W prowizorycznym aneksie kuchennym znajdowały się: kuchenka jednopalnikowa, minilodówka, rozchwiany stoliczek i dwa metalowe krzesła. „Sypialnia” składała się z dwóch podwójnych łóżek dociśniętych do przeciwległych ścian i przedzielonych przesmykiem tak wąskim, że tylko chudzielec mógł się nim przecisnąć. Kawalerka była mroczna, bo światło wpadało wyłącznie przez mikroskopijne kwadratowe okienko. No ale mieszkałam w Paryżu!
Jedną z moich wczesnych wypraw była wycieczka na targ po składniki na pierwszy w pełni francuski posiłek, który planowałam przyrządzić. Dotychczas w repertuarze miałam tylko nowomeksykańskie tostadas compuestas i zielone chili z papryczkami jalapeños, ale teraz zamierzałam stać się prawdziwą francuską kucharką! Jako dziecko pustyni szczególnie cieszyłam się na myśl o przyrządzaniu ryb, które stanowiły oszczędną, ale nadal bardzo francuską opcję.
Na targu na górach lodu leżały całe ryby. Wybrałam lśniącego szarego leszcza, którego sprzedawca starannie zawinął w biały papier rzeźniczy. Potem włożyłam pakunek do torby, przecisnęłam się przez grupkę miłych prostytutek, które zaczęły rozpoznawać mnie jako sąsiadkę, i po wąskich, krętych schodach wspięłam się do maciupkiej kwaterki na trzecim piętrze. Kiedy odpakowałam rybę, jej oczy zdawały się pytać, czemu odebrałam jej życie. Wybuchnęłam płaczem.
W ten sposób rozpoczęła się moja pierwsza próba przyrządzenia prawdziwej francuskiej uczty. Wiele lat i kilka kursów gotowania później moim popisowym numerem jest klasyczny saumon à l’oseille (łosoś w sosie szczawiowym), bez oczu. To pierwsze spotkanie uświadomiło mi jednak związek między ludźmi a rybami i popchnęło mnie w kierunku wegetarianizmu.
Dla wielu Francuzów wegetarianin to człowiek, który nie jada wołowiny. Źródłem nieporozumienia jest prawdopodobnie słowo viande, które oznacza „mięso”, ale często używane jest jako synonim wołowiny, na przykład w nazwie viande hachée (wołowina mielona). Kilkoro z moich amerykańskich studentów wegetarian usłyszało coś w stylu: „Nie jesz mięsa? Żaden problem, zrobimy ci kurczaka!”. Choć w ostatnich latach znalezienie stancji dla jaroszy stało się łatwiejsze, skonfrontowany z weganinem francuski gospodarz nadal odpowiada ze zdumieniem: „Nie jesz nawet jajek ani sera?” – (Oba składniki stanowią podstawę kuchni francuskiej). – „No to czym ty się w ogóle żywisz?”.