Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Zbrodnia w zapomnianym, odludnym zakątku Szwecji
W Åre nastała jesień. Mimo że bogaci turyści wciąż przesiadują w luksusowych restauracjach, miejscowi już zaczynają przygotowania do polowań i nadchodzącej ciemności. Na piętrze nieczynnej stacji kolejowej mieszka wypalona zawodowo Vera Bergström, niegdyś dziennikarka. Sypia ze strzelbą myśliwską pod łóżkiem, zmagając się z życiem, które nie spełniło jej oczekiwań.
Kiedy w lasach w pobliżu szczytu Åreskutan zostaje znalezione ciało, Vera z pewnymi obawami podejmuje się napisania reportażu o strachu, który ogarnął lokalną społeczność, i z czasem coraz bardziej obsesyjnie próbuje ustalić, kim była ofiara, kto ją zabił – i dlaczego. Wkrótce sama Vera znajduje się w niebezpieczeństwie...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 413
Andersowi
Kobieta prowadząca auto ma woskowatą twarz i oznajmia, że jadą do domu dla dziewczyn takich jak Maria.
– Było jedno wolne, awaryjne miejsce. Prześpij się – mówi.
Ze swojego miejsca z tyłu Maria obserwuje, jak znika jej dzieciństwo.
Lasy świerkowe, bagna i linie energetyczne stają się coraz mniej wyraźne.
Wszystko, co ma, mieści się teraz w walizce w bagażniku. Sweter podjechał jej do góry, przypięty pasem bezpieczeństwa nad brzuchem, ale Maria nie ma siły, by go poprawić. Tłuszcz wylewa się nad nierozciągliwym paskiem spodni jak różowy balon z gumy Hubba Bubba.
Maria nie odzywa się ani słowem, bo wszystkie słowa i tak mają okopcone krawędzie, a niewinność została utracona na zawsze. Komar wyssał ostatnie resztki krwi, a ona czuje się jak drzewo wyrwane z korzeniami. Gdzieś pośród rozrzuconej ziemi wciąż migoczą wspomnienia: podskakująca uszanka ojca, przesiąknięte smutkiem, zasikane prześcieradło matki i krtań Jörgena, wszystkie doświadczenia tego lata.
Tak, wspomnienia wciąż migoczą, ale marzenia w koronach drzew już zgasły, a tajemnice Elisabeth wypływają z dziur po sękach. Razem z żywicą wypływa przyjaźń i wszystko jest winą Marii. Nigdy nie wierzyła w to, że nosi w sobie zło, a jednak tak właśnie jest. Kiedy zapada noc, polega tylko na sobie.
Dziewczyny takie jak ona mogą liczyć tylko na siebie.
Samiec łosia leżał na boku. Język, jasnobeżowy z ciemnoniebieskimi żyłkami, bezwładnie opadał na jedną stronę, dotykając przekwitłego siódmaczka. Thomas klęczał przy rozprutym brzuchu zwierzęcia i wyciągał z niego wnętrzności gołymi rękami. Nie zadbał o podwinięcie rękawów swojej kurtki Helly Hansen. Krew i lepka substancja wsiąkały w miękką tkaninę, a woń żelaza unosiła się nad bagnem. Zsiadłam z quada i zaczęłam rozładowywać przyczepę. Baniak z wodą, ręczniki i skrzynki z piwem niemal zniknęły w mlecznej porannej mgle, która zawisła wśród świerków. Czułam zimny pot między piersiami. Ostatni odcinek drogi z Ånn do Harsjön jest stromy, w wielu miejscach musiałam zejść z quada i go prowadzić albo mocno pochylać się nad kierownicą, żeby się nie wywrócić.
– Potrzebujemy jeszcze czegoś na sobotę? – spytałam, biorąc się pod boki.
– Nie, chyba mamy wszystko. Jest tyle alkoholu i kiełbasy z renifera, że moglibyśmy tu siedzieć i kłapać dziobami przez cały tydzień. Jutro poranna zbiórka u mnie. Zamykam firmę na cały weekend.
Pewne rzeczy były niezmienne. Większość członków koła łowieckiego znała się od dzieciństwa. Chodziliśmy po tych samych kamieniach co nasi rodzice, piliśmy wodę z tych samych strumieni co nasi dziadkowie. To było nasze miejsce i naprawdę cieszyłam się na ten doroczny weekend, kiedy wszyscy spędzaliśmy noc w chacie myśliwskiej. Poranne zbiórki, wieczory przy ognisku, nocne rozmowy. Potrzebowałam tej serdecznej atmosfery, tych dźwięków bardziej niż kiedykolwiek. Nie miało znaczenia, że zazwyczaj kiepsko spałam na twardej pryczy, z chrapaniem Thomasa dudniącym przy uchu.
Dygotałam z zimna, musiało być kilka stopni poniżej zera. Początek września przywitał nas temperaturą niższą niż zwykle. Zakrakała wrona. Czułam zimny, jednostajny oddech jesieni.
– Jaki jest przydział w tym roku? – spytałam.
Thomas nie odrywał wzroku od martwego zwierzęcia.
– Siedem dorosłych osobników i siedmioro cieląt. Pierwszego dnia zastrzeliliśmy klępę i cielaka, a ten tu napatoczył się dziś rano, zobaczyłem go z okna w kuchni chaty myśliwskiej. Takie rzeczy nie zdarzają się zbyt często.
Uśmiechnęłam się.
– Potrzebujesz pomocy przy załadunku?
– Nie, chłopaki zaraz wrócą z ambony.
W dalszym ciągu grzebał ręką we wnętrznościach. Flaków obok niego cały czas przybywało. Wiedziałam, że zwierzę wciąż jest ciepłe. Jeszcze przed chwilą biło w nim serce.
– Okej.
W drodze do wychodka rozgrzewałam się przez pocieranie ramion. Zostawiłam lekko uchylone drzwi, żeby wpuścić do środka trochę światła i wypuścić smród. Haczyk dyndał na wietrze. Siedząc na styropianowej desce sedesowej, miałam widok na poroża wiszące na szczytowej ścianie chaty myśliwskiej. Kilka z tych osobników ustrzeliłam sama. Policzyłam. Największe poroże miało siedemnaście odrostków. Nieźle. Podtarłam się i okazało się, że jest tak, jak myślałam. Krwawiłam. Przeklęte plamienie, pewnie menopauza. Kilka zwiniętych listków papieru toaletowego musiało mi wystarczyć zamiast podpaski. Coś uderzyło w dach. To szyszka z impetem spadła na blachę.
Wyszłam z wychodka i ruszyłam przed siebie, lawirując między powalonymi drzewami i krzewinkami jagód. Mgła zaczęła się podnosić i w oddali wyłoniły się z niej masyw Sylarna oraz szczyt Storsnasen. Wkrótce moim oczom miał się ukazać piękny widok na niebieskawe góry, rozciągający się aż do Norwegii.
Thomas wstał i zdjął kurtkę. Odkręcił kranik baniaka z wodą i zanurzył w niej ręce. Usłyszałam plusk.
– Podobno było to morderstwo – oznajmił.
– Morderstwo?
Zapięłam rozporek dżinsów i pasek. Poczułam w ustach metaliczny posmak.
– Mam na myśli zwłoki tej kobiety znalezione przy ambonie w lesie pod Kall tydzień temu. Wygląda na to, że została zamordowana.
Thomas otrzepał ręce i wytarł je w postrzępiony ręcznik.
– Coś takiego!
Przez chwilę przyglądał się łosiowi. Nogi i racice były ułożone w chaotyczny sposób, przypominały rozsypane bierki.
Przy Thomasie czułam się swobodnie i nie obawiałam się momentów ciszy ani wolniejszego tempa rozmowy. W towarzystwie takich ludzi nigdy nie robi się niezręcznie. Kiedyś, gdy trzymaliśmy się całą paczką znajomych, spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu. Tęskniłam za tym.
– Tak, przedwczoraj zadzwonił prokurator i powiedział, że potrzebują naszej pomocy, to znaczy myśliwych wyspecjalizowanych w tropieniu i odnajdowaniu rannych lub zaginionych zwierząt, żeby odszukać telefon komórkowy tej kobiety, zanim poinformują prasę, że podejrzewają morderstwo. Artykuł pewnie już jest w sieci.
– Nie miałam dzisiaj czasu na czytanie wiadomości.
Skłamałam. Nie spałam od trzeciej nad ranem, lecz zamiast przeglądać internet, po prostu leżałam. Wsłuchiwałam się w przejeżdżające tiry. Patrzyłam, jak czerń spowijająca sypialnię powoli przechodzi w szarość.
– I jak wam poszło? – spytałam.
Thomas ziewnął.
– Pojechaliśmy tam z dwoma chłopakami, ale niczego nie znaleźliśmy.
– Dlaczego gliniarze sami nie pojechali szukać tej komórki?
– Z tego, co zrozumiałem, mieli coś do załatwienia dwieście kilometrów dalej.
Thomas przesunął czapkę z daszkiem na tył głowy. Potaknęłam, myśląc o graffiti na ścianie skalnej kilkadziesiąt kilometrów za Åre. „Tutaj kończy się prawo”, tak było na niej napisane. Znajdowaliśmy się w miejscu, gdzie przestało obowiązywać prawo. W niedostępnym miejscu. Wokół był tylko las, żadnych większych zabudowań, jedynie kilka drewnianych szarych domków, trudnych do odnalezienia bez znajomości lokalnych ścieżek.
Thomas mi się przyglądał. Promienie słońca zaczęły przebijać się przez mgłę, a jeden z nich padł na jego ciemną brodę. Zrozumiałam, że czeka na dalsze pytania. Kim była, czy kogoś złapali, czy są jacyś świadkowie? Ale ja odpowiedziałam na jego spojrzenie milczeniem.
– No dalej, Vero, znam cię od dziecka. Nie obudziła się w tobie dziennikarska żyłka?
Pokręciłam głową. Na samą myśl o tym, że zostałam zmuszona do odejścia z gazety, której poświęciłam całe swoje życie, poczułam ból.
– Ani trochę.
Thomas uniósł brwi.
– Nie chcesz nawet wiedzieć, jak zginęła?
Westchnęłam.
– No dobra, mów.
– Podobno została brutalnie pobita. Tyle wiem od policjantów. Może powinnaś to sprawdzić.
Ku swojemu zaskoczeniu poczułam mrowienie, jakby lekki prąd przeszedł przez moje ciało. Już prawie zapomniałam, co to jest ciekawość. To, co kiedyś było dla mnie chlebem powszednim, teraz przypominało stary, brzydki strup, który w końcu przestałam rozdrapywać. Wzdrygnęłam się, a mrowienie ustąpiło.
– Thomas, jestem teraz pomocą nauczyciela w Järpen – powiedziałam, zerkając na zegarek. Pierwszą lekcję zaczynałam za półtorej godziny. Siedzenie quada było mokre i wilgoć przeniknęła przez spodnie, gdy usiadłam. – À propos, muszę się zbierać, żeby zdążyć do szkoły.
Mój samochód stał zatankowany do pełna na dole, we wsi i pomyślałam, że zdążę, jeśli docisnę gaz do dechy. Odległości są tu liczone w godzinach, zawsze w godzinach.
– Wiedzieliście, że piecuszek ma swoje stałe miejsca, w których śpiewa i do których zawsze wraca? – zapytał Kurt, patrząc na klasę.
Siedząc przy ścianie na samym końcu klasy, nie mogłam dostrzec, czy jego wzrok zatrzymał się na kimś konkretnym. Uczniowie już dawno stali się dla mnie jednolitą masą. W przypadku nauczycieli z długim stażem to chyba norma. Całe to gadanie, że zawód nauczyciela opiera się na relacjach, tylko wszystkich od siebie oddala. Relacja wymaga czegoś więcej. A co, jeśli nie jest się wystarczająco dobrym? Lepiej się zdystansować.
Kurt opuścił ekran projekcyjny i zgasił światło. Tylko nauczyciel przedmiotów przyrodniczych może na poważnie wierzyć, że ktoś chciałby myśleć o ptakach w miejscu, do którego zawitała śmierć.
Cały dzień próbowałam się od tego odciąć, lecz krążące plotki nie dawały mi spokoju. Nauczyciele i uczniowie to znudzony gatunek, a znudzeni ludzie są żądni sensacji. Głosy narastały, a potem cichły, i tak w kółko. Mówili, że morderca musiał zaczaić się w ciemności i czekać na swoją ofiarę – kobietę o drobnej budowie ciała. W końcu przyszła, naiwna i samotna jak tamten łoś. Ale czy można ją winić? Do tej pory w naszych lasach nie grasowali mordercy.
Thomas miał rację. Kiedyś rzuciłabym się na ten temat, uczepiła go i nie puściła, dopóki nie dowiedziałabym się, co tak naprawdę się stało.
Ale wszystko się zmieniło. Pod wieloma względami byłam teraz inną osobą.
Kurt z niemałym trudem przetoczył w półmroku swoje cielsko do komputera. Z kieszonki na piersi flanelowej koszuli wyjął okulary, założył je i zaczął klikać myszką. Czas mijał i nic się nie działo. Kursor myszki wędrował po pulpicie. Powstrzymywałam się od przewrócenia oczami. Kolejny technologiczny ignorant. Ekstra. Uczniowie nawet nie próbowali ukryć satysfakcji. Śmiali się w głos, szukali wzroku innych. Nigdy nie odważyłabym się na coś takiego, będąc w pierwszej klasie liceum sto lat temu.
Odsunęłam się od ściany i podeszłam do niego. Kurt drgnął, jakby zapomniał o moim istnieniu, ale chętnie przekazał mi stery.
– To ten PowerPoint…
Na jego szyi pojawiły się czerwone plamy.
W zaledwie kilka sekund udało mi się uruchomić prezentację i wyświetlić ją na ekranie projekcyjnym, na którym pojawiła się mapa Jämtlandu. Uczniowie gwizdali i klaskali. Kurt powiedział bezgłośnie: „dziękuję, Vero”, po czym wrócił do prowadzenia lekcji.
– Jak już wspomniałem, piecuszek ma swoje stałe miejsca, w których śpiewa i do których zawsze wraca. Jedno z tych miejsc znajduje się tutaj, nad jeziorem Ånnsjön.
Długi wskaźnik przesunął się wzdłuż rzeki wpływającej do jeziora oraz brzeźniaka, o którym wiedziałam, że rośnie przy brzegu. Ptak zamieszkujący obszary niskich gór.
Rozejrzałam się. Za chwilę dzieciaki rozproszą się we wszystkich kierunkach. Węzeł Järpen miał się rozwiązać, standardowy piątkowy rytuał. Kilka dziewczyn już wbijało się w lekkie puchówki, co było konieczne, biorąc pod uwagę, że miały na sobie jedynie cienkie rajstopy i tenisówki marki Vans. Usłyszałam w głowie głos Håkana Jönssona, mojego dawnego kolegi z redakcji:
– Ale o co tu, u diabła, chodzi? Dolna połowa ciała wybiera się na Bahamy, a górna na Antarktydę?
Szuranie krzesłami i drapanie po ławkach kluczami od szafek. Już dawno nauczyłam się rozpoznawać te dźwięki. I nie chodziło tylko o morderstwo, uczniowie już dużo wcześniej się zdekoncentrowali. Kurt mówił do głuchych uszu. Jego usta były bardziej zaciśnięte, ale nawijał niezmordowanie.
– Lecą daleko, kiedy nadchodzi zima, aż do Afryki, na południe od Sahary. Lecą nocą, orientując się według gwiazd oraz wschodów i zachodów słońca. Następnie, z początkiem wiosny, wracają tu, aby wić gniazda, rozmnażać się i składać jaja. No i śpiewać, oczywiście.
Zamknęłam oczy. Usłyszałam miękki, nieco melancholijny śpiew piecuszka. Wiedziałam, jak to jest najpierw trzymać w skulonych dłoniach to serduszko, które bije jak oszalałe, a potem wypuszczać zielonożółte ciałko na wolność. I chociaż bardzo chciałam zatrzymać tego ptaszka, on musiał podążać za swoim instynktem i podróżować między kontynentami. Dziesięć gramów w rozgwieżdżonej ciemności.
– A co z ptakami, które zostają?
Ktoś był jednak zainteresowany. Nie widziałam, kto zadał to pytanie. Kurt zwrócił się w stronę głosu.
– Jest ich mniej, znacznie mniej niż ptaków wędrownych. Ale przystosowują się do zimna, ciemności oraz braku pożywienia. Niektóre gatunki krążą po różnych miejscach w poszukiwaniu jedzenia. Ptaki osiadłe to prawdziwi mistrzowie przetrwania.
* * *
Rozległ się dzwonek. Kurt uciekł jak polityk przed zgrają dziennikarzy. Przeklinając pod nosem, wyrównałam ławki, starłam bazgroły z tablicy i ustawiłam krzesła na ławkach, żeby łatwiej było sprzątać. Potem poszłam w swoich birkenstockach do pokoju nauczycielskiego. Korytarze opustoszały w kilka minut, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wentylacja przestała buczeć. Nie słyszałam nawet własnych kroków. W szkole stałam się kimś, kto chodzi na palcach.
Ulla stała przy zlewie, zaabsorbowana zmywaniem. Inni popędzili do domu na wieczór z Let’s Dance, zostawiając na biurkach bałagan. W poniedziałek rano natkną się tutaj na kubki z zaschniętą kawą na dnie. Mnie też się spieszyło, mimo że nie byłam nigdzie umówiona na konkretną godzinę i po głębszym zastanowieniu doszłam do wniosku, że w sumie nie mam nic do załatwienia.
Jak tu trafiłam? Ja, która od zawsze nienawidziłam szkoły, od ponad roku pracowałam w liceum, a nastolatka we mnie protestowała każdego dnia. Z przerażeniem wspominałam przechodzenie korytarzem, na którym ci, co byli „cool”, oceniali tyłki mijających ich osób. Kwadrat, koło lub klepsydra. Ja byłam krzywym kwadratem. Rombem. Moje kanciaste kości biodrowe sprawiały, że całe ciało było nieforemne. Usta z jednej strony unosiły się, a z drugiej opadały. Jak lina rzucona w powietrze. To powodowało, że moja twarz wyglądała na krzywą. Levan nazywał mnie Jackiem Nicholsonem. Uwielbiał mój wilczy uśmiech. Kiedyś.
Dotąd traktowałam pracę pomocy nauczyciela jako coś tymczasowego, lecz może powinnam ją zaakceptować, przyzwyczaić się do wszechobecnego zapachu zupy minestrone i schować ambicje do kieszeni. Przestało mnie już dziwić, że nauczyciele są zmęczeni i przytłoczeni swoją pracą.
Moje martensy stały pod wieszakiem, na którym wisiała kurtka przeciwdeszczowa. Po powrocie do domu nie znalazłam żadnego innego jesiennego okrycia. Zielony płaszcz pewnie leżał w jednym z pudeł razem z resztą mojego życia.
Krzyknęłam w kierunku zlewu:
– Pa, miłego weekendu!
Ulla odwróciła się, rozpromieniona. Jej mokre ręce zaczęły gestykulować.
– Co za dzień, prawda? Dużo niepokoju i rozmów.
Potaknęłam. Ulla pokręciła głową i ściszyła głos.
– Cieszmy się, że to nie była żadna z naszych uczennic. Wiele z nich mieszka przecież w pobliżu Åreskutan. – Zmieniła ton. – A gdyby to była turystka? Wtedy dopiero by się działo.
Taa, turystki. Przedsiębiorczynie, a może nawet celebrytki.
Wyniosłe miny i kurtki marki Colmar. Złote karty kredytowe i obcasy wymagające twardej nawierzchni. To by się odbiło na turystyce. Ale ryzyko było znikome. Takie kobiety spokojnie mogły dalej sączyć szampana swoimi napompowanymi ustami, siedząc na jakimś tarasie après-ski czynnym jesienią, przekonane, że to wszystko im się należy.
Ulla myła swoje pudełko na lunch. Twardy pojemnik szybko zrobił się czerwonożółty od tłuszczu, który osadził się w rysach plastiku.
– Wiesz co? Pomyślałam, że druga klasa mogłaby napisać jakieś wypracowanie. Może o wspomnieniu, które wiele dla nich znaczy. Strona A4 chyba wystarczy? Myślę, że to będzie dobre ćwiczenie.
– Brzmi świetnie.
Uśmiech nie przyszedł mi łatwo, ale wysiliłam się, po czym włożyłam swój brudny pojemnik na lunch z kanapką z żółtym serem bez masła, bo mi się skończyło, do starej reklamówki z Systembolaget1.
– Oczywiście byłoby dobrze, gdybyś wcześniej zdążyła sobie poczytać o środkach stylistycznych, żeby im potem pomóc. Dla wielu uczniów to trudne.
Ulla szybko wytarła swój pojemnik, po czym włożyła go do torby na lunch marki Clas Ohlson. Z jakiegoś powodu miała już założony komin Buff. Z daleka potrafiłam poznać nauczyciela. Komin Buff, plecak i kask rowerowy. Praktyczna wiatrówka zrzucana po szybkiej porannej przejażdżce do pracy.
– Okej, zrobię to w weekend.
– Świetnie! Ale, na miłość boską, postaraj się trochę odpocząć. Ta praca drenuje z energii. Ja już wiem, jak spędzę niedzielę.
Ulla westchnęła i teatralnym gestem wskazała ręką na swoje biurko, na którym piętrzyła się sterta niesprawdzonych testów ze szwedzkiego. Obok leżał stos poradników wymiętolonych od częstego wertowania. Bądź asertywny, Pewność siebie od zaraz! i Zapanuj nad swoim życiem.
– Taa, branża edukacyjna – powiedziałam wymownie, wcale nie mając tego na myśli.
To najluźniejsza branża, z jaką się kiedykolwiek zetknęłam. Ale i najbardziej przygnębiająca, bo wszyscy tak naprawdę pragną ze szkoły uciec. Uczniowie chcą wrócić do domu, by móc w spokoju spędzać czas w swoich telefonach. Nauczyciele chcą wrócić do, no właśnie, do czego? Nie wiedziałam, jak spędzają wolny czas jesienią. Może chodzą z kijkami albo zbierają grzyby. Pewnie wszystko robią sami, od gotowania bulionu rybnego po wylewanie betonowych kadzi. Miałam dość tej przesadnej poprawności. Nauczyciele byli dla mnie frajerami, których unikałam w młodości, i mafią moralizatorów, od których do tej pory stroniłam w dorosłym życiu.
* * *
Drzwi ciężko się za mną zatrzasnęły. Zamek zgrzytnął, wracając na swoje pierwotne miejsce; nikt nieuprawniony nie miał tutaj wstępu. W sali relaksu siedziała tylko jedna uczennica, z nosem w Snapchacie. Poduszki na kanapie wciąż nosiły odciski ludzkich ciał i wyglądały na dziwnie opuszczone.
– Wilmo, przegapiłaś jedyny autobus do domu?
Dziewczyna podniosła wzrok.
– Nie, czekam na podwózkę. Mama nie chce, żebym z przystanku szła do domu sama. – Wilma wysunęła dolną wargę.
– Okej, w dzisiejszych czasach wszyscy są ostrożni – powiedziałam z uśmiechem.
– Poza tym lampy uliczne nie działają. – Oczy dziewczynki się rozszerzyły. – Mama słyszała, że ta kobieta została powieszona na ambonie myśliwskiej. Coś okropnego!
– Tak, też to do mnie dotarło, ale to jeszcze niepotwierdzona informacja.
Rany, ktoś naprawdę powinien wyjaśnić tę sprawę.
– No tak.
Wilma przygryzła dolną wargę i wróciła do Snapchata. Kciuki dziewczyny scrollowały treści na smartfonie, a światło emitowane przez ekran telefonu padało na jej twarz.
Na zewnątrz wszystko wyglądało jak w folderze turystycznym. Bezchmurne, niebieskie niebo, plamy żółci w koronach brzóz, piękny widok rozciągający się aż po horyzont. Nienawidziłam tego. Piękno późnego lata było dla mnie trudne do zniesienia w obliczu nadchodzącej jesieni. Tęskniłam za listopadowym mrokiem, który znienacka pojawiał się już po lunchu, niczym czarny kot przecinający drogę.
Idąc na parking dla pracowników szkoły, mocno uderzałam piętami o ziemię, na razie jeszcze nie chodziłam na palcach przez cały czas. Facebook pękał w szwach od zdjęć z prozdrowotnych górskich wędrówek, ale ja marzyłam tylko o powrocie na kanapę w Ånn. O wyciągnięciu się na niej i obserwowaniu wpadających przez żaluzje smug światła, w których unoszą się drobinki kurzu. Ale najbardziej chciałam, żeby się rozpadało, żeby niebo zasnuło się przygnębiającymi chmurami, idealny klimat do obejrzenia całego serialu za jednym zamachem. Ani Åsa, ani Linda nie polubiły ostatniej aktualizacji mojego statusu, w której poinformowałam o powrocie do pracy po urlopie. Prawdopodobnie w ogóle tego nie zrobią.
Wsiadłam do samochodu i wyjechałam na drogę. Oślepiało mnie słońce odbijające się od asfaltu, więc opuściłam osłonę. Nawet ten mały ruch ręką wydał mi się męczący. Pięćdziesiąt sześć lat. Z tego, co kiedyś uważałam za całą wieczność, została tylko chwila. Coś mnie uwierało. Cienki, szary film pokrył moją twarz, zasłonił mi oczy. Ciągle próbowałam go zetrzeć, jakbym starała się dotrzeć do zgliszczy po wielkim pożarze. Żadne role społeczne nie były już moje. Niektóre nigdy nie były. Nikt mnie już nie nazywał młodą i obiecującą. Dawniej młodość sama w sobie sprawiała, że czułam się pożądana, zarówno w życiu zawodowym, jak i przez płeć przeciwną. Pewnego dnia po prostu odkryłam, że to wszystko się skończyło. Stałam się przezroczysta, często pragnęłam, by ktoś mnie dostrzegł.
Nigdy nie zostałam matką, nigdy nie będę babcią. Nie dane mi było być niczyją siostrą, więc nigdy nie zostanę ciocią. Córką wciąż byłam, jeszcze przez chwilę. Powinnam była stać się kimś lepszym.
Co mi zostało?
Zatrzymałam się w Åre, żeby zatankować. Kolarze górscy wciąż zjeżdżali ze szczytu Åreskutan. Odwróciłam głowę. Nie chciałam na nich patrzeć. Wkrótce będą tam śmigać zdyszani narciarze z uszami schowanymi pod grubymi czapkami. Ich też nie chciałam oglądać. Z tymi ich podskakującymi tyłkami, które niszczyły góry, nocą wydeptujących własne ścieżki między ekskluzywnymi restauracjami.
Dwadzieścia pięć lat temu przynajmniej mieliśmy lato i jesień dla siebie. Gdy wszyscy turyści i pracownicy sezonowi wracali do swoich domów pod koniec kwietnia, miało się wrażenie, jakby ucichł sztorm. Zaskoczeni tym nagłym spokojem, zwykle jeździliśmy ze Storlien do Åre, siadaliśmy w ciemności w Torvtaket – jedynej restauracji, która wówczas była jeszcze czynna – i zamawialiśmy pizzę. Już nigdy nie smakowała tak dobrze jak wtedy. Teraz szaleństwo trwa przez cały rok, całą dobę, i nie ma już czasu na regenerację. Ale to oczywiście sprzyja gospodarce. Tak sobie przynajmniej wszyscy wmawiają, gdy pojawiają się chwile zwątpienia albo Zlatan2.
Ale ziemia już tego nie wytrzymuje i za każdym razem, gdy pada deszcz, rzeki wylewają. Bagna i górskie lasy, które wcześniej absorbowały wilgoć, poświęcono na rzecz nowych pozwoleń na budowę. Ryby niemogące wrócić do swoich naturalnych strumieni symbolizują stratę, którą odczuwamy również my, mieszkańcy tych terenów.
Weszłam na stację benzynową i kupiłam colę oraz snickersa, chociaż wiedziałam, że nie powinnam. Kiedy znowu usiadłam za kierownicą, zadzwonił mój telefon, leżący na siedzeniu pasażera.
– Hej, Bergström, jak tam dziennikarskie śledztwo w szwedzkiej szkole?
Nils „Strömmen” Strömqvist, znany również jako „Szatan”, ryczał po drugiej stronie słuchawki.
– A dziękuję. Teraz piszę tylko dla tych, którzy nie chcą czytać, i czytam teksty tych, którzy nie chcą pisać.
– Cholera, Vero, naprawdę jest aż tak źle?
Westchnął, pewnie jeszcze głębiej zapadając się w swoim szerokim fotelu biurowym. Wyobraziłam go sobie obracającego długopis w prawej dłoni. Nogi oparte na biurku, a na nich czarne drewniaki. W tych samych drewniakach uciekał kiedyś przed niedźwiedziem. Zwykł się tym przechwalać w pokoju socjalnym. Redaktorzy naczelni tacy jak on byli wymierającym gatunkiem w lokalnej prasie. Kierowała nim chęć rewanżu, z której można było zrobić pożytek w wypadku większości spraw społecznych. Najbardziej nie lubił ludzi wykorzystujących swoje stanowiska do manipulowania prawdą i twierdził, że takie zachowania należy piętnować. Jego spojrzenie zawodowca zawsze analizowało rzeczy z innej, bardziej nieoczywistej perspektywy, było jednocześnie wnikliwe i sceptyczne, niezależnie od tego, jak bardzo był zmęczony jako człowiek.
– Owszem, jest aż tak źle.
– Kurde, nie możesz tam zostać.
– To ty zamknąłeś lokalny oddział redakcji w Järpen.
– Gdyby to ode mnie zależało, cofnąłbym swoją decyzję już następnego dnia. Dobrze o tym wiesz.
– Tak, wiem.
Strömmen wziął mnie pod swoje skrzydła, gdy został młodym, głodnym sukcesów redaktorem naczelnym. Oboje byliśmy stałym elementem wyposażenia gazety „Jämtlandsposten”, dopóki nie wylądowałam na bruku. Dzieliło nas dziewięć lat. W przyszłym roku Strömmen miał przejść na emeryturę, choć kto wie, czy do tego dojdzie. Ale wiek mu służył. Nadal był kowbojem strzelającym z biodra, choć jego lufa już tak nie dymiła.
Włożyłam kluczyk do stacyjki i go przekręciłam.
– Zresztą, cieszmy się, że gazeta w ogóle jeszcze istnieje. W zeszłym tygodniu dostaliśmy od wierchuszki nowe wytyczne dotyczące cięć budżetowych.
– Jak się ma zespół?
– Cóż, wstrzymują oddech i liczą na wsparcie finansowe dla prasy skierowane na obszary określane mianem „białych plam” oraz na to, że Ministerstwo Kultury zbawi świat. Związki zawodowe zaczynają się poddawać. Ja też. Prędzej czy później zostanę wymieniony na kogoś z działu marketingu. Szkoda, że nie mogę się wypłakać prasie, jak to robi policja.
Strömmen zaśmiał się sucho, głośno siorbnął i coś przełknął. Pewnie pił podłą kawę z automatu w korytarzu. Czarną, bez cukru. Mleko z takich urządzeń w żadnym wypadku nie nadaje się do picia. Według Strömmena wygląda jak woda, w której pierze swoje gacie. Musiał to gdzieś przeczytać.
– Okej, wyduś to z siebie wreszcie.
– Co takiego?
– Dlaczego dzwonisz. Jaką masz sprawę, co ci leży na wątrobie i takie tam. Nie mam całego weekendu.
Ostatnie zdanie wypowiedziałam, wypychając językiem dolną wargę, dokładnie jak ten facet, który w reklamie wygrał w lotto. Otworzyłam puszkę coli, wypuszczając z niej dwutlenek węgla.
– No jasne, że nie masz.
Usłyszałam, jak wykrzywia usta. Prawdopodobnie chciał się uśmiechnąć, ale duża porcja snusu3 pod górną wargą skutecznie mu to uniemożliwiała.
– Chcę, żebyś przeprowadziła dziennikarskie śledztwo w sprawie tej martwej kobiety z Kall. Od początku podejrzewaliśmy, że chodzi o morderstwo, ale policja hołduje teraz temu modnemu podejściu, jak to się nazywa… coś związanego z jedzeniem.
– Slow movement?
– Dokładnie. Albo raczej slow work. – Strömmen zaśmiał się ironicznie, po czym zawiesił głos, jakby coś przeżuwał. – Oczywiście nie rozpisuj się za bardzo o ofierze, chodzi raczej o uchwycenie nastroju panującego w tej miejscowości, tego, co mówią i myślą zwykli ludzie. Ci w sklepie i w lokalnym domu kultury. Podobno wiele kobiet boi się wychodzić z domu.
– Nie śledzę tego w mediach, cały dzień miałam lekcje.
Nie chciałam przyznać, że teraz z taką samą gorliwością unikam wiadomości, z jaką kiedyś je pisałam.
– Nic nie szkodzi. Jak na razie sporządzono tylko dwie krótkie notatki, więc łatwo się w tym połapać. Teraz czas na coś dłuższego. Policją my się zajmiemy. Ty skup się na tym, o czym ci mówiłem.
Przełknęłam ślinę.
– Nie wiem, Strömmen. Pracuję teraz w szkole…
– Tak, ale tylko w dni robocze. Weekendy masz całe dla siebie. – Strömmen też wypchnął językiem dolną wargę. – Poza tym wydaje mi się, że potrzebujesz znów zaangażować się w prawdziwy projekt z prawdziwymi ludźmi. Uczniowie to nie ludzie, dopóki nie ukończą szkoły, każdy to wie, poza nauczycielami oczywiście.
– Poza tym wybieram się na polowanie.
– Ech, pijesz jägermeistera i biegasz po lesie, odkąd skończyłaś osiemnaście lat.
– Góra to klepnęła?
– Tak, na sto procent. Per nie ma ludzi, a z poziomu redakcyjnego biurka nie da się niczego dowiedzieć. Policja jest cholernie powściągliwa. Musimy pogadać z miejscowymi.
– Dla mnie Kall to sto sześćdziesiąt kilometrów w obie strony.
– Czy to cię kiedykolwiek powstrzymało?
– Nie.
Ale prawdą jest, że pierwszym uczuciem, gdy straciłam posadę w lokalnej gazecie, była ulga. Koniec z samotnymi nocami na śliskich drogach podczas śnieżycy, żeby jako pierwsza dotrzeć na miejsce wypadku, czasami nawet przed policją i karetką. Koniec z nocnymi koszmarami, którym akompaniowały piski i trzaski policyjnego radia na nocnym stoliku. Koniec z ciężkim sprzętem fotograficznym, łopatą do śniegu i kombinezonem do jazdy na skuterze śnieżnym. Nie miałam już siły. Nie chciałam tego robić. Ale potem, gdy bezskutecznie próbowałam się utrzymać jako freelancerka, pojawiło się zagubienie. Moja stopa na próżno szukała skały, choćby małej.
I nagle, ni z gruszki, ni z pietruszki, zadzwonił do mnie Strömmen i grzebał w moim życiu jak w kontenerze na odpady. Nie byłam pewna, czy znajdzie w nim tylko stare śmieci, czy może coś jeszcze, coś, z czego będzie można zrobić pożytek. Nie miałam ochoty się tego dowiadywać. Wiedziałam, że moje serce nie zniesie kolejnej porażki.
– No dobra, jak najszybciej daj mi znać, czy bierzesz to zlecenie. Wyślę ci linki do tego, co wcześniej napisaliśmy.
– Okej, odezwę się.
W myślach już odmówiłam Strömmenowi, ale byłam mu winna chociaż odrobinę zainteresowania.
Zostało mi do pokonania prawie trzydzieści kilometrów. Jedną ręką rozpakowałam czekoladę, drugą cały czas trzymając na kierownicy. Orzeszki ziemne drapały mnie w gardło, więc popiłam je słodkim napojem. Program trzeci Szwedzkiego Radia informował o rosnących kosztach przebudowy węzła komunikacyjnego Slussen w stolicy oraz dużym projekcie budowy obwodnicy wokół Sztokholmu. Przełączyłam na program czwarty, regionalną stację nadającą w Jämtland. Apteka w Föllinge miała zostać zamknięta.
Po minięciu miejscowości Duved odległości między domami zaczęły się zwiększać, a za Gevsjön nikt nie zadbał o to, by na czas odśnieżania usunąć z pobocza słupki do wyznaczania granicy drogi. Jechałam przez las. Milczące, cienkie, ostre gałęzie i sękate konary wyciągały się w moją stronę. Mijałam jeziora lśniące czernią i brunatne mokradła. Podążałam ich brzegiem, badając granice utkane z puchu wełnianki, sterczących kęp trawy i przekwitłych kwiatów maliny moroszki.
Słońce jeszcze nie zaszło, ale dni stopniowo zaczęły się skracać. Jesienne ciemności pożerały wszystko na swojej drodze. Podróżowałam przez krajobraz stanowiący moje DNA. Tu bawiłam się i dorastałam, wdychając zapach mokradeł oraz mchu. Moje ciało to pamiętało. Świadczyły o tym blizny po zadrapaniach od krzaków i zarośli. Zawsze tęskniło za ciepłem, lecz gdy robiło się za gorąco, chciało wrócić do domu, złapać oddech. Tutaj odpoczywałam od strzałów, eksplozji i przestępczości gangów dużego miasta. Okolice te zmagały się z zupełnie innymi problemami, które wpływały jednak do tej samej rzeki co te na przedmieściach. Jedne i drugie miały swoje ujście w Rosenbad.
Wjechałam do Ånn skąpanego w ostrym popołudniowym świetle. Eskil Eriksson szedł poboczem w kamizelce odblaskowej. Podniósł rękę w geście powitania, więc zrobiłam to samo. Góry się skrzyły, spadł już pierwszy śnieg. Ci, którzy nie rozumieją miejscowych realiów, rzadko dostrzegają piękno tego miejsca. Woleliby, żeby przysypał je śnieg, zakrywając prawdziwe problemy. Chcieliby zniwelować jego niedoskonałości, poprawić je tak, jak korektorem Tipp-Ex poprawia się błąd w tekście. Chaotyczna i nieuporządkowana struktura wsi, niepasujące do siebie i oddalone od siebie domy, dostosowane do panujących tu warunków atmosferycznych, tylko wzmacniają ich poczucie zagubienia.
Ale ci, którzy rozumieją miejscowe realia, wiedzą, że tutaj można zajrzeć pod powierzchnię. Surowa natura jest naga, całkowicie autentyczna. Nie znam piękniejszego miejsca.
Targały mną sprzeczne emocje, ekscytacja przeplatała się z obojętnością. Nigdy nie doceniałam tej weekendowej atmosfery w Ånn. Drzwi do zajazdu, który przez mieszkańców prawdopodobnie już zawsze będzie nazywany Domem, były szeroko otwarte. Być może Björn chciał wpuścić trochę świeżego powietrza przed wieczornym ruchem w pubie. W oknie wietrzyła się pościel. Może dla gości hotelowych? Na piętrze wciąż znajdowało się kilka pokoi do wynajęcia. Wysiadając z auta, usłyszałam w oddali szczekanie psa Ågrena.
* * *
Wiedziałam, że zapach dotrze do moich nozdrzy już na klatce schodowej, lecz coraz trudniej było mi go poczuć. Woń przeszłości unosiła się w całym budynku, atakowała mnie od samego progu osobliwym połączeniem zapachu zawilgoconego linoleum i zimna zamkniętego w domku letniskowym.
Przeskakiwałam po dwa stopnie naraz, jak zwykle starając się unikać widoku poczekalni z nieczynną kasą biletową i pustymi ławkami. Cały budynek pachniał smutkiem, jakby opłakiwał czasy, gdy znajdował się w centrum wydarzeń i siedzieli w nim podróżni ze swoimi bagażami.
Moje dwupokojowe mieszkanie było szczurzą norą, ale za to dość tanią, i mieściło się na piętrze stacji kolejowej. Minęło wiele lat, odkąd państwowa firma Jernhusen odpowiedzialna za zarządzanie nieruchomościami związanymi z transportem kolejowym sprzedała cały budynek prywatnej firmie deweloperskiej, od której wynajmowałam to lokum. Dawno temu mieszkali tu zawiadowca i inni pracownicy stacji, nadal dostrzegałam ślady ich ciężkiej pracy. Wciąż czekałam, aż ktoś zechce wprowadzić się do kawalerki obok mnie. Tory kolejowe na zewnątrz budynku w dalszym ciągu stanowiły integralną część otoczenia, niczym korzenie łączące drzewo z ziemią. Czasami zatrzymywały się tu pociągi. Czasami. Choć głównie mknęły dalej, i to nie z taką częstotliwością jak dawniej, może kilka razy dziennie.
Po śmierci mamy, kiedy ojciec dostał miejsce w domu opieki w Åre, za jego namową sprzedałam dom rodzinny Norwegowi jeżdżącemu na skuterze śnieżnym. Nie potrzebowałam tak dużego lokum, co uratowało moje finanse, gdy straciłam pracę. Wprowadziłam się do budynku stacji kolejowej w tym samym tygodniu, w którym opróżniłam szufladę redakcyjnego biurka, i tego samego dnia, w którym Levan przeprowadził się do innej kobiety. Można powiedzieć, że trzy lata temu całe moje życie legło w gruzach.
W przedpokoju wciąż stała nierozpakowana walizka, mimo że od powrotu z Majorki minęły już ponad dwa miesiące. Ignorowałam ją, i tak nie potrzebowałam letnich ubrań. Po prostu wyjęłam z niej brudną bieliznę i zamknęłam ją z powrotem.
W toalecie migało światło, a podłoga w łazience była lodowata. Na szczęście suszarka bębnowa mogła też pełnić funkcję kominka. Namoczyłam czysty ręcznik i włożyłam go do bębna, po czym włączyłam urządzenie. Ręcznik wirował wewnątrz, a ciepłe powietrze dmuchało nad umywalką, wanną oraz toaletą. W końcu mogłam się rozebrać, nie ryzykując zamarznięcia. Namydliłam się od stóp do głów i wzięłam długi, gorący prysznic. Zauważyłam, że włosów pod pachami zrobiło się jakoś więcej. Przejechałam dłonią po grudkowatych udach. Były pełne nierówności, zarośnięte i samotne jak rzadko odwiedzane leśne drogi. Przesunęłam dłoń wyżej i zaczęłam się masturbować palcem wskazującym prawej ręki. Po kilku sekundach było po wszystkim.
Później znalazłam wygodne spodnie dresowe. Dżinsy nosiłam tylko w pracy. Za to T-shirt i cienki polar były stałymi i nieodzownymi elementami mojej garderoby. Włożyłam nos pod pachę podkoszulka, delikatna woń starego potu wniknęła w materiał, ale nie jakoś bardzo. Levan nazywał mój strój „uniformem dziennikarskim”.
– W branży dziennikarskiej nie ma „luźnych piątków”, są „polarowe piątki” – mawiał ze śmiechem.
Tęskniłam za jego dowcipem, który nazywaliśmy „ojcowskim humorem”, do momentu, aż słowo „ojciec” nabrało smutnego wydźwięku.
Zebrałam włosy. Były na tyle długie, że mogłam je związać w kucyk, ale stały się bardziej szorstkie i cieńsze. W przyszłym tygodniu zadzwonię do Katty i spytam o wolny termin – pomyślałam. Piknął telefon. SMS od Strömmena: „Daj spokój, Bergström. Nie mam całego weekendu”.
Zaczęłam się pocić. To nie były uderzenia gorąca, tylko reperkusje wcześniejszych wydarzeń. Niczym ciemne plamy na stole w kuchni.
* * *
Całe ciało stawiało opór, gdy w końcu włączyłam komputer. Niebieskawe światło zmierzchu dawno już otuliło tory kolejowe i psy. Minęło prawie piętnaście minut, zanim połączyłam się z internetem i wreszcie mogłam otworzyć maila od Strömmena. Załączył w nim dwa linki, oba odsyłające do strony internetowej „Jämtlandsposten”. Pierwszy tekst był jedynie notatką skupiającą się na samej wiadomości o tym, że tydzień temu przy ambonie myśliwskiej natrafiono na zwłoki kobiety, a znalazł je jakiś mężczyzna na swoim polu. Podejrzewałam, że to nocny zespół redakcyjny z Sundsvall natknął się na informację o tym zdarzeniu na stronie internetowej policji i poinformował o tym czytelników.
Minęło sześć dni, zanim opublikowano kolejny tekst. Dziś rano czytelnicy dowiedzieli się, że policja podejrzewa morderstwo. Prowadzący postępowanie przygotowawcze prokurator poinformował, że chodzi o szczególnie brutalne przestępstwo z użyciem przemocy, lecz ze względu na dobro sprawy nie chciał tego komentować, dodał tylko, że zdarzenie miało miejsce szóstego września późnym wieczorem. W artykule wspomniano również o tym, że policji nie udało się jeszcze powiadomić krewnych kobiety. Dlaczego? Tak czy inaczej policja czekała na informacje.
Czy to naprawdę wszystko? Szybko wpisałam w Google słowa „morderstwo” i „Kall”. W tytułach należących do koncernu pojawiła się tylko ta sama notatka, którą już czytałam. Inne wiadomości dotyczące Kall poruszały temat kiepskich dróg albo ryzyka, że dom opieki zostanie przekształcony w schronisko dla uchodźców. Większość tych artykułów napisałam sama, co wydawało mi się kompletną abstrakcją. Kiedy zmieniłam słowa na „morderstwo” i „gmina Åre”, znalazłam artykuł na stronie „Dagens Nyheter”, ale gdy zaczęłam go czytać, okazało się, że chodzi o kryminał autorstwa Hansa Rosenfeldta.
Zniechęcona weszłam na forum internetowe Flashback. Tam, jak zwykle, działo się znacznie więcej. Ktoś o pseudonimie Vinter75 założył wątek o ofierze w tej samej chwili, gdy „Jämtlandsposten” opublikowała artykuł o morderstwie na swojej stronie.
„Co wiecie o morderstwie w Kallskogen? Dawajcie!”
Szybko przescrollowałam wątek i rzeczywiście, mniej więcej w połowie znalazłam link do strony na Facebooku. „Ofiara morderstwa” – napisano. Kliknąwszy na link, trafiłam na stronę niejakiej Isabelli Sandgren. Zdjęcie profilowe przedstawiało wychudzoną kobietę w dżinsach i brązowym swetrze. Wokół szyi miała owiniętą cienką fioletową chustę z frędzlami. Krzykliwy kolor nie pasował do jej pokrytej bliznami po trądziku twarzy i rozjaśnionych włosów. Stała oparta o drewniany płot, a w tle znajdował się wodospad, może Tännforsen. Fotografowi nie udało się wywołać nawet małego uśmiechu na jej twarzy. Z facebookowego profilu kobiety dowiedziałam się, że urodziła się w lipcu siedemdziesiątego dziewiątego roku, ale niczego więcej. Żadnych informacji o krewnych. Ani jednego znajomego. Nie znalazłam też żadnych innych zdjęć ani postów. Isabella Sandgren najwyraźniej nie była zbyt aktywna w mediach społecznościowych.
Wygooglowałam jej imię i nazwisko. Natychmiast pojawiły się wyniki dotyczące koordynatorki badań, pszczelarki i chirurżki o tych personaliach. Wszystkie były aktywne w sieci, za to zamordowana Isabella się nie ujawniała. Była jak patyki niesione przez nurt rzeki bez wyraźnego celu czy kierunku, pozbawiona wyraźnego związku z otoczeniem. Czy naprawdę nie zostawiła po sobie żadnego cyfrowego śladu oprócz profilu na Facebooku? Czy jest możliwe, aby ukrywać się przed światem?
Kim tak naprawdę była? Wróciłam na Flashback i przejrzałam komentarze. Te same informacje, które już miałam. Isabella Sandgren kupiła starą, opuszczoną chatę w lesie pod Kall, niedaleko miejsca, gdzie została zamordowana, i wprowadziła się tam kilka lat temu, sama. Na tym kończyły się informacje. Nikt nie potrafił nic powiedzieć na temat jej przeszłości, choć pytań przybywało.
Ale na temat morderstwa pojawiło się wiele kreatywnych hipotez. Jedna z plotek dotyczyła seksturystów w Åre, narciarzy szukających na urlopie dodatkowych atrakcji. Rzadko mówiło się o tym aspekcie turystyki, ale doskonale wiedziałam, że istnieje i staje się coraz powszechniejszy, odkąd nowobogaccy Rosjanie odkryli ten region. Plotkowano nawet, że Isabella przyjechała do Mörsil ze striptizerkami z krajów bałtyckich. Gdy striptiz stracił na popularności, została w regionie i zaczęła się prostytuować. Według osoby piszącej pod pseudonimem Genusgenius „wszyscy mężczyźni kupujący seks mają OGROMNĄ skłonność do stosowania przemocy, czyli mordercą mógł być w zasadzie ktokolwiek, z każdej klasy społecznej. Zarówno bankowiec, jak i hydraulik”.
Westchnęłam. Nalałam sobie kieliszek czerwonego wina. Pierwszy łyk zawsze był najlepszy. Poczułam pustkę, fizyczną i emocjonalną. Czytałam dalej.
Użytkownik o nicku Vattenbjoernen napisał: „Biorąc pod uwagę ułożenie ciała – podobno leżała jak aktorka na scenie oświetlona reflektorem – nie zdziwiłbym się, gdyby to był jakiś niezrównoważony kierowca ciężarówki, który już wcześniej uciekał przed wymiarem sprawiedliwości. Pewnie zatrzymał się tam tylko na jedną noc. Policja będzie miała problem, żeby namierzyć sprawcę, ale życzę powodzenia”.
Vattenbjoernen dołączył kilka linków dotyczących seryjnego mordercy z USA.
Uczniowie mówili o tym, że kobieta została powieszona na ambonie myśliwskiej, a tutaj ktoś twierdził, że morderstwo przypominało pewnego rodzaju spektakl. Nie było pewności, czy którakolwiek z tych teorii jest prawdziwa, mogły powstać w wyniku plotek, ale obie sugerowały, że miejsce zbrodni zostało jakoś zaaranżowane. Zakręciłam pasmo włosów na palcu i wzięłam duży łyk wina, nie należałam do osób, które sączą alkohol. Ze świecącej pustkami lodówki wyciągnęłam resztkę żółtego sera i ukroiłam sobie plasterek.
Przedostatni wpis kogoś o nicku Thetruthwillsetyoufree był jeszcze bardziej zagadkowy: „Tak zwana ofiara zawsze była kłamczuchą, pewnie znowu narobiła sobie problemów”.
Vinter75, który założył ten wątek, odpowiedział: „Co masz na myśli, pisząc »tak zwana ofiara« i »zawsze była kłamczuchą«? Jak to »znowu narobiła sobie problemów«?! Co chciałeś przez to powiedzieć, Thetruthwillsetyoufree? Wytłumacz!”.
Lepiej bym tego nie ujęła.
Niestety Thetruthwillsetyoufree był nieuchwytny. Tak jak prawda.
Na razie wydawało się, że jedynym świadkiem jest mężczyzna, który znalazł zwłoki tej kobiety. Strömmen napomknął, że po pierwszych dwóch artykułach próbowali wyciągnąć od policji jakieś informacje, ale bezskutecznie. Jednak ktoś musi coś wiedzieć. Zawsze tak jest. Oparłam się na krześle. Nikt na Flashbacku nie wspominał, że po okolicy grasuje jakaś bestia. Zawsze, że to ktoś z zewnątrz, nikt z miejscowych. Pomyślałam o swoich uczniach. Chociaż większość z nich nie chciała dać tego po sobie poznać, to jednak byli przestraszeni. Widziałam to w ich oczach.
Zrodziła się we mnie chęć dowiedzenia się czegoś więcej. Ucieszyło mnie to i przeraziło zarazem. Przez wiele lat musiałam wiedzieć wszystko, stale podłączona do sieci, poinformowana, zorientowana w tym, co działo się na świecie. Jednak ciekawość stopniowo mnie opuszczała. Pewnego dnia skończyła mi się darmowa prenumerata „Jämtlandsposten” i nigdy jej nie odnowiłam. Moje pory oglądania wiadomości w telewizji, stałe punkty odniesienia, jak „Aktuellt” i „Rapport”, kompletnie straciły na znaczeniu.
Mimo to pomyślałam, że jednorazowy powrót do gazety raczej mnie nie zabije. Spojrzałam na szafę na broń stojącą w przedpokoju. Wcześniej nasmarowałam lufę sztucera na łosie. Zaimpregnowałam buty. To właśnie tym zajmowałam się przez ostatni tydzień. Ale polowanie i nocleg w chacie myśliwskiej mogły poczekać. Wróciłam do komputera. Strömmen miał rację, potrzebowałam trochę kontaktu z rzeczywistością.
Sięgnęłam po telefon, który wpadł między poduszki kanapy, i napisałam: „Hej, jutro jadę do Kall”. Krótka odpowiedź Strömmena, której towarzyszyło głośne piknięcie, nadeszła natychmiast: „Świetnie!”. Chwilę później przyszła kolejna wiadomość, w której dodał: „I nie zapomnij podlać kwiatków”.
Po kondycji kwiatów można się domyślić, jak ktoś troszczy się o przyjaciół – mawiał Strömmen, wsadzając pulchny palec w doniczkę u odwiedzanych przez siebie osób jak termometr w tyłek odwodnionego staruszka.
Dorzucił jeszcze uśmiechniętą emotkę. Uśmiechnęłam się mimowolnie, bo była to emotka z porcją snusu pod wargą, lecz po chwili posmutniałam. Moje kwiatki potrzebowały wody. Wszystkie.
Ścisnęło mi gardło, a do oczu napłynęły łzy. Odchyliłam głowę, próbując zatrzymać je pod powiekami. Przeklęte łzy, myślałam, że nad nimi panuję, ale jednak nie.
– Niech to przeklęte lato wreszcie się skończy – powtarza matka.
Wiosenne roztopy nigdy nie wysychają, a potem robi się tylko bardziej mokro. Wielkie pole w Järpen zalewa woda. Ich piwnica jest bezpieczna, ale Björklundów już nie. Buczenie osuszaczy słychać aż na drodze. Deszcz i zimno doprowadzają wszystkich do szału. Kiedy wreszcie przychodzi ciepło, nie trwa dłużej niż dzień. Komary wylatują z bagna za domem jak obornik z rozrzutnika. Maria wiesza paskowe moskitiery we wszystkich drzwiach. To walka z wiatrakami. Larwy komarów wiszą do góry nogami w beczce z wodą na podwórzu i w wodzie stojącej w rowach.
– Oddychają dupą – powtarza Magnus.
Miesza cynamon, czosnek i płyn do mycia naczyń w butelce ze spryskiwaczem. Maria widzi, jak chodzi dookoła i spryskuje larwy. Psik, psik.
– To je zabija, zanim zamienią się w komary.
Brat uśmiecha się szyderczo. Można by pomyśleć, że wygrał z komarami, lecz nikt nie zauważa żadnej różnicy. Szyję Marii cały czas pokrywają rozdrapane bąble, a Magnus wyjeżdża na zachód i zostawia ją samą.
Cała ta wilgoć sprawia, że piętnastoletnie ciało Marii puchnie. Nigdy nie była szczupła, ale teraz rozrasta się we wszystkich kierunkach. Jej piersi pęcznieją jak cebulki bylin narażone na nadmiar wody. Pewnego dnia brzuch wylewa się nad paskiem dżinsów, a chodząc, Maria obciera sobie skórę między udami.
Za to matkę wypełnia chłód. Rozsiada się w niej jak nieproszony gość. Jej bladą skórę pokrywają duże srebrzyste wykwity łuszczycowe. Artretyzm sprawia, że otyłe ciało jest zmęczone i nieporadne. Cienkie bawełniane sukienki bez rękawów, jedyne ubrania, które nosi, wchłaniają część smutku, ale nie mogą zniwelować nieprzyjemnego zapachu wypełniającego dom. W suterenie, gdzie śpi Maria, jest trochę lepiej. Ten pokój to właściwie miał być salon, dlatego nie ma tu drzwi, ale Maria zawiesiła w dużym otworze aksamitną, czerwoną draperię. Głównie po to, aby nie widzieć czarnych szczelin między stopniami schodów.
Jednak ma trudności z zasypianiem. Schody wydają jęczące dźwięki. Często leży z otwartymi oczami grubo po północy, przyglądając się sosnowej boazerii. Policzyła wszystkie sęki, dotknęła ich, zna każdy.
* * *
Maria jednym ruchem ożywia kuchnię. Światło wlewa się do środka, gdy odsłania okna. Matka czasami w nocy zaciąga zasłony. Maria słyszy przez sufit szuranie jej ocieplanych kapci. Wyobraża sobie dom z zewnątrz, jak po kolei we wszystkich oknach gaśnie światło i widać tylko deski w kolorze czerwieni faluńskiej, o tej porze dnia przypominającym zastygłą krew.
Naprzeciwko nikt nie mieszka, ich dom jest ostatni przed strefą przemysłową. Rzadko ktoś tędy przechodzi, lecz matkę przeraża sama myśl, że mogłaby zobaczyć parę świecących oczu, gdy ma wstać, by iść do łazienki. Każdy może z łatwością zajrzeć do środka, zwłaszcza gdy na zewnątrz leży śnieg, więc matka się zasłania, chowa, wycofuje.
Chmury wiszą nisko nad ciemnymi wierzchołkami drzew naprzeciwko. Ganek znajduje się w cieniu. W tym nieoświetlonym miejscu dobrze czuje się tylko mech. Promienie słońca docierają tu jedynie w czasie letniego przesilenia.
Kiedyś ojciec uprawiał na tyłach domu ziemniaki i nagietki. Zwykł pielić w szerokim rozkroku, pochylony nad redlinami na jedynym kawałku ziemi nieocienionym przez sosny. Lubiła mu się przyglądać, gdy tak pracował w swoim zielonym kapeluszu z siatką chroniącą twarz, upstrzoną komarami wielkości główki od szpilki.
Maria włącza radio, nieznajome, choć dobrze znane głosy wypełniają pokój. Smaży falukorv4, robi tosty i gotuje wodę na herbatę. Lodówka zaczyna świecić pustkami. Kalendarz pokazuje, że do kolejnej wypłaty zostało jeszcze dużo czasu.
Matka robi to, co zawsze, czyli zaspokaja swój głód nikotynowy i ogląda telewizję, gdy Maria przynosi jej śniadanie. Czasami Maria myśli, że podsuwa matce jedzenie jak psu. Matka posyła jej leniwe spojrzenie, siada i sięga po tacę. Spod kołdry wydobywa się woń niemytej skóry i starego moczu. Maria widziała, że matka ma na cipce tylko pojedyncze proste włosy. Spowija ją dym papierosowy, jakby była aktorką na scenie. Maria widzi, że matka chce strzepnąć popiół prosto na zaschnięty ketchup na talerzu z wczorajszej kolacji.
– Nie, nie, nie.
Matka zamiera. Zdezorientowana rozgląda się po swoim barłogu.
– Przyniosę popielniczkę. Jak się dzisiaj czujesz? Jak głowa?
Matka przełyka ślinę i marszczy czoło, jakby nagle coś sobie przypomniała.
– Tak jak wczoraj. Dokładnie tak samo. To na pewno guz.
– Nie masz żadnego guza.
Maria podnosi z podłogi pasek od szlafroka. Czerwony wąż z weluru wijący się wśród zaschniętych na dywanie wymiocin.
– A skąd ty to możesz wiedzieć?
– Gdyby to był guz, zmarłabyś już dawno temu, biorąc pod uwagę, jak bardzo przez ostatnie lata bolała cię głowa.
– Nie mów tak.
Matka jęczy, poprawia obwisły brzuch.
– NIE MASZ guza. Przysięgam. A teraz jedz. Potem powinnaś spróbować wyjść z domu, przecież po to masz balkonik.
Maria ostrożnie stawia tacę. Matka odkłada papierosa. Popiół cały czas się wydłuża i kształtem przypomina szczurzy ogon. Powinien odpaść, ale się trzyma.
– Nie dam rady.
– Dlaczego?
– Wasz ojciec tego nie chce.
– Nasz ojciec już niczego nie chce.
Matka najpierw wygląda na zaskoczoną, a potem przestraszoną. Duże kwiaty z tapety wpełzają do pokoju. Kiedyś Maria leżała w szczelinie między materacami rodziców i obserwowała małe ludziki wspinające się po zielonych łodygach. Gdy spadła jej gorączka, matka siedziała na krawędzi łóżka z dłonią na jej mokrym od potu czole. Wtedy malowała się szminką i niebieskim cieniem do powiek. Jej kolczyki pięknie migotały pod wpływem ruchu pomalowanych ust. Teraz wykwity łuszczycy chcą udusić więdnącą w łóżku aktorkę.
Słońce wciąż starało się wznieść nad horyzont, a termometr za oknem wskazywał ujemną temperaturę. Wszystko wyglądało na skostniałe i zamarznięte, lecz temperatura miała wzrosnąć, nim znowu spadnie. Zamierzałam napić się kawy przy stole w kuchni jak normalny człowiek. Mucha, która przetrwała zimę, żerowała na cukrze w zlewie. Wczoraj wpadła do niego kostka, gdy szukałam czegoś do jedzenia. Kawa rozpuszczalna próbowała połączyć się z wodą, więc zamieszałam łyżeczką w kubku, przyglądając się tłustym plamom sosu bearneńskiego na ścianie. Żółty wzór, z którym nauczyłam się żyć.
Później przetrząsnęłam szafę w poszukiwaniu aparatu fotograficznego. Zdmuchnęłam kurz z futerału, po czym go otworzyłam i włożyłam do środka notes oraz ołówek. Tusz nie sprawdzał się na zimnie. Zarzuciłam pasek na ramię i poczułam znajomy ciężar.
Powinnam też wziąć kalosze. Stały na ręczniku w łazience, a sporą część cholewki pokrywała zaschnięta glina, jakbym wcześniej się w nią zapadła. Nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy i gdzie miałam je ostatnio na sobie. Próbowałam wykruszyć glinę nad umywalką, ale nie udało mi się usunąć całej. Kiedy wrzucałam wszystko na tylne siedzenie w samochodzie, na gumie wciąż osadzony był jasnobrązowy brud.
* * *
Właściwie to Kall było beznadziejnym przypadkiem. Za daleko od modnych restauracji Åre, za blisko codziennego życia w Järpen, któremu przypadła w udziale rola obskurnej siostry Åre. Zanieczyszczenia emitowane przez starą fabrykę celulozy były jak uśpiona choroba, dziedziczny gen wpływający na wszystko i wszystkich wokół.
Spożywczak był jeszcze zamknięty. Usiadłam na ganku, otuliłam się ciaśniej rozpinanym swetrem i oparłam głowę o chłodną ścianę budynku.
Już po kilku minutach rozległ się szelest za otwieranymi automatycznie drzwiami. Kobieta o fioletowych włosach ustawiała wózki sklepowe w równych rzędach. Uderzył mnie zapach świeżego chleba i starego piwa. Wzięłam koszyk. Skoro już tam byłam, mogłam zrobić małe zakupy. Krążyłam bez celu między regałami, wrzuciłam do koszyka kiełbasę, paczkę makaronu i kilka mrożonych pizz. Powinnam była sporządzić listę zakupów, ludzie tak robią. W koszyku leżała cudza lista. Ktoś mający nieczytelne pismo planował chyba przyrządzić gulasz. Łopatka wołowa, marchewka, pieczarki, koncentrat pomidorowy i cebula – to mogły być składniki na wołowinę po burgundzku. Zgniotłam kartkę w dłoni, takie czasochłonne dania nie były dla mnie.
Nie zauważyłam innych pracowników poza kobietą o fioletowych włosach. Pomyślałam, że jeśli jest sama, będę musiała załatwić swoją sprawę przy kasie.
Kobieta podniosła wzrok i przywitała się ze mną, po czym ponownie wbiła go w taśmę. Kasowała produkty, jeden po drugim.
– Nie mam dziś weny do gotowania. Czasami chciałoby się po prostu wziąć tabletkę, zamiast jeść – powiedziałam.
Kasjerka się zaśmiała, ale pokręciła głową. Jej wzrok nadal był skupiony na taśmie.
– O nie! To by było straszne, gotowanie jest takie przyjemne.
Uśmiechnęłam się.
– Zazdroszczę pani.
Stojący przy wejściu automat do skupu butelek i puszek zaczął wydawać dźwięki.
– A tak w ogóle… – zawahałam się. – Nazywam się Vera Bergström i pracuję dla „Jämtlandsposten”.
Wyciągnęłam rękę, żeby się przywitać. Kobieta spojrzała w górę, jej oczy się zwęziły, ale uścisnęła moją dłoń.
– Chciałabym się dowiedzieć, jak wam się tutaj żyje po tym strasznym morderstwie. Ma pani chwilę, żeby porozmawiać?
– Chce pani rozmawiać ze mną? – Kasjerka cofnęła rękę i zacisnęła usta.
– Tak. Czemu nie?
– Zamierza pani robić zdjęcia? – Wskazała na aparat.
Typowe dla kobiet w jej wieku. Krytykują brak reprezentacji kobiet w mediach, lecz jednocześnie nie robią nic, żeby to zmienić. Spośród stu pielęgniarek do rozmowy z prasą najczęściej zostaje oddelegowana tylko jedna osoba, pielęgniarz.
– Tak, ale to nie musi być zbliżenie.
– Nie, to ja nie chcę.
Powstrzymałam irytację i przeszłam do pochwał. Czasami działało.
– Jest pani taka ładna. No ale jeśli nie chce pani pokazać twarzy, to może udzieli pani chociaż wywiadu?
Kobieta potrząsnęła głową i chwilę się zastanawiała, po czym teatralnie westchnęła.
– Dobrze, ale niestety siedzę przy kasie.
Odetchnęłam. Teraz już nie mogła się wymigać. Lepsza trudna rozmowa niż żadna. Poczułam przypływ adrenaliny, dla takich chwil warto było wykonywać tę robotę. Czerpałam przyjemność z wchodzenia w życie nieznanej osoby i odkrywania sekretów. Emocje nie do podrobienia. Czułam się jak odkrywczyni.
– Jak się pani nazywa?
– Anneli.
– Anneli i co dalej? – Miałam wrażenie, jakbym rozmawiała z dzieckiem.
– Holmqvist.
– Co pani myśli o tym, co się stało?
Kobieta dotknęła złotej spinki z jednej strony podtrzymującej farbowane loki. Mysie odrosty sięgały jej prawie do uszu.
– Co ja myślę… pewnie jestem tak samo wstrząśnięta jak wszyscy. Kiedy coś takiego wydarza się w twojej okolicy, czujesz się nieswojo. Zwłaszcza że nikt jeszcze nie został aresztowany. Ludzie się boją. Wracając z pracy do domu, ciągle oglądam się za siebie. Dzieci pod żadnym pozorem nie mogą wychodzić same. Wszyscy się wspieramy, mamy się na oku, towarzyszymy sobie w drodze na treningi, wszędzie podrzucamy się nawzajem. A kiedyś nawet nie zamykaliśmy drzwi. Niedługo dzień będzie coraz krótszy…
Zatrzepotała rzęsami i przez przeszklone drzwi sklepu wyjrzała na zewnątrz, gdzie jesień przyspieszyła w zaledwie kilka godzin. Ogrodowa suszarka na pranie, wciąż z klamerkami na sznurkach, kręciła się na wietrze. Obok stał stary skuter śnieżny z powybijanymi reflektorami.
– A ofiara? Była pani przyjaciółką?
– Nie, raczej nie. Nikt nie znał Isabelli, trzymała się z dala od innych. Ale piekła smaczny tunnbröd5 i nam go sprzedawała. Była w tym naprawdę niezła.
Anneli czekała na moją płatność. Włożyłam kartę Visa do terminala i wstukałam PIN. Kwota nie była duża. Pomyślałam, że mogłam przynajmniej zapełnić koszyk. Zapomniałam o szamponie, a jedzenia wystarczy góra na kilka dni. Z drugiej strony miało minąć trochę czasu, zanim włożę zakupy do lodówki.
– Chciałabym zobaczyć miejsce, gdzie znaleziono Isabellę. Kto pani zdaniem może mi w tym pomóc?
– Proszę porozmawiać z Mattim Myllämäkim, to on ją znalazł.
Anneli ulżyło, że może zrzucić sprawę na kogoś innego.
– Gdzie go znajdę? – Zaczęłam pakować zakupy do reklamówki. Najpierw włożyłam pomidory, ale od razu je wyjęłam z powrotem. Na dnie powinny być najcięższe rzeczy. To, co może unieść wszystko inne.
– Na wyrębie, zaraz za Kallrör. Wciąż porządkuje obozowisko. Niech pani jedzie wzdłuż jeziora, przez miejscowości Backen i Grötom, a potem skręci w szutrówkę…
– Dzięki. Wiem, gdzie to jest.
* * *
Przyspieszyłam, mijając wiejski dom kultury. Kilka lat temu zaproszono mnie tam na spotkanie. Mieszkańcy byli oburzeni, że poczta chce przestać dostarczać przesyłki do małych wiosek wokół Kall. Niektórzy mieliby do skrzynki pocztowej kilkadziesiąt kilometrów. Nigdy nie dotarłam na spotkanie, zadzwoniłam tylko następnego dnia, żeby się dowiedzieć, co ustalili. Zamieściliśmy w gazecie krótką notatkę, a poczta zniknęła. Potem nikt stamtąd już się ze mną nie kontaktował. Teraz na szyldzie przed budynkiem przekreślono słowo „kawiarnia letnia”. Zaczęły opadać liście.
Pojedyncze gospodarstwa i ulice znikały w lusterku wstecznym. Po drugiej stronie jeziora zostały tylko ruiny kopalni miedzi, pamiątka z czasów świetności tej okolicy. Skręciłam w szutrówkę. Miałam wrażenie, jakbym całe wieki jechała przez ten monotonny krajobraz, mijając kolejne ambony myśliwskie, większość w kiepskim stanie. Wiedziałam, że wiele kół łowieckich doświadczyło w ostatnich latach aktów sabotażu. Nam jak do tej pory udawało się przed nimi uchronić.
Po pewnym czasie las się przerzedził, a moim oczom ukazała się duża otwarta przestrzeń po wycince drzew. Znak drogowy pokazywał, że jestem w Silva. Z daleka zobaczyłam dwa zielone namioty. Żeby nie wyjść na zbyt natarczywą, nie podjechałam bezpośrednio pod nie, tylko zatrzymałam się na poboczu kawałek dalej. Krzaki malin próbowały wcisnąć się do samochodu, gdy otworzyłam drzwi. Chciałam je odsunąć, lecz rośliny były ze sobą mocno splecione. Użyłam szczotki do odśnieżania, żeby je odepchnąć, móc wyjść i zmienić buty na kalosze.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Systembolaget – szwedzka państwowa sieć sklepów monopolowych. Jest to jedyne miejsce w Szwecji, gdzie można legalnie kupić napoje o zawartości alkoholu powyżej 3,5% (z wyjątkiem restauracji i barów, które mają specjalne licencje). Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki. [wróć]
2. Chodzi o Zlatana Ibrahimovicia i jego posiadłość w opisywanej okolicy. [wróć]
3. Snus (szw.) – popularna w Szwecji używka. Drobno mielony wilgotny tytoń z dodatkiem soli, konserwantów i ekstraktów smakowych. Umieszcza się go pod dolną lub górną wargą. [wróć]
4. Popularna w Szwecji kiełbasa. Można ją porównać do polskiej kiełbasy parówkowej, tyle tylko, że jest większa i zawiera też wołowinę. Szwedzi podają ją najczęściej na obiad w formie podsmażonych plastrów. [wróć]
5. Tunnbröd (szw.) – rodzaj tradycyjnego szwedzkiego chleba, który jest cienki i miękki i przypomina tortillę. [wróć]