Gąszcz - Strömberg Sara - ebook + książka

Gąszcz ebook

Strömberg Sara

2,8
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zbrodnia w zapomnianym, odludnym zakątku Szwecji

W Åre nastała jesień. Mimo że bogaci turyści wciąż przesiadują w luksusowych restauracjach, miejscowi już zaczynają przygotowania do polowań i nadchodzącej ciemności. Na piętrze nieczynnej stacji kolejowej mieszka wypalona zawodowo Vera Bergström, niegdyś dziennikarka. Sypia ze strzelbą myśliwską pod łóżkiem, zmagając się z życiem, które nie spełniło jej oczekiwań.

Kiedy w lasach w pobliżu szczytu Åreskutan zostaje znalezione ciało, Vera z pewnymi obawami podejmuje się napisania reportażu o strachu, który ogarnął lokalną społeczność, i z czasem coraz bardziej obsesyjnie próbuje ustalić, kim była ofiara, kto ją zabił – i dlaczego. Wkrótce sama Vera znajduje się w niebezpieczeństwie...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 413

Oceny
2,8 (4 oceny)
0
2
0
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
umka1

Z braku laku…

Mega rozczarowanie. Zero akcji, wszystko tak się wlecze, drepcze w miejscu. Schemat z wielu podobnych kryminałów.
10
kasiamarkiewicz13

Dobrze spędzony czas

..."cały czas biegniemy ku przyszłości, lecz nasza przeszłość zawsze nas dogania i wpływa na to kim jesteśmy i dokąd zmierzamy"... Vera Bergström wypalona dziennikarka,pomoc szkolna z przymusu i piękny szwedzki krajobraz. Gdy w miasteczku dochodzi do morderstwa czujny nos Very wietrzy sensację. Razem ze swoim byłym już redaktorem naczelnym Strömmenem przeprowadzają dziennikarskie śledztwo. Nie ma tu szaleńczego tempa,był moment że dłużyła mi się ta historia ale im dalej w las tym było ciekawiej. Gdy razem z Verą odkrywamy mroczne tajemnice miasteczka i pewnego incydentu sprzed lat,wszystkie puzzle wskakują na swoje miejsce i zaczynają pasować. Od tego momentu już czyta się jednym tchem. Klimat tej historii jest też nie bez znaczenia. Wzmaga aurę tajemniczości i wprowadza nutkę grozy do powieści. Autorka ukazuje konsekwencje błędów popełnionych w młodości,jej skutki i rany,które pozostają na lata. Jest to pierwsza część trylogii o Verze Bergström,więc jeszcze nie raz będziemy towar...
00
Dzana40

Nie polecam

strata czasu. jak dla mnie nuda ii nic poza tym. Ani to thriller Ani kryminał. więcej tu opisu drzew roślin zwierząt niż jakiejkolwiek akcji związanej z morderstwem,które miało być głównym wątkiem tej powieści ,jak sądzę.
00

Popularność




Dedykacja

Ander­sowi

Gąszcz

Kobieta pro­wa­dząca auto ma wosko­watą twarz i oznaj­mia, że jadą do domu dla dziew­czyn takich jak Maria.

– Było jedno wolne, awa­ryjne miej­sce. Prze­śpij się – mówi.

Ze swo­jego miej­sca z tyłu Maria obser­wuje, jak znika jej dzie­ciń­stwo.

Lasy świer­kowe, bagna i linie ener­ge­tyczne stają się coraz mniej wyraźne.

Wszystko, co ma, mie­ści się teraz w walizce w bagaż­niku. Swe­ter pod­je­chał jej do góry, przy­pięty pasem bez­pie­czeń­stwa nad brzu­chem, ale Maria nie ma siły, by go popra­wić. Tłuszcz wylewa się nad nie­roz­cią­gli­wym paskiem spodni jak różowy balon z gumy Hubba Bubba.

Maria nie odzywa się ani sło­wem, bo wszyst­kie słowa i tak mają okop­cone kra­wę­dzie, a nie­win­ność została utra­cona na zawsze. Komar wyssał ostat­nie resztki krwi, a ona czuje się jak drzewo wyrwane z korze­niami. Gdzieś pośród roz­rzu­co­nej ziemi wciąż migo­czą wspo­mnie­nia: pod­ska­ku­jąca uszanka ojca, prze­siąk­nięte smut­kiem, zasi­kane prze­ście­ra­dło matki i krtań Jörgena, wszyst­kie doświad­cze­nia tego lata.

Tak, wspo­mnie­nia wciąż migo­czą, ale marze­nia w koro­nach drzew już zga­sły, a tajem­nice Eli­sa­beth wypły­wają z dziur po sękach. Razem z żywicą wypływa przy­jaźń i wszystko jest winą Marii. Ni­gdy nie wie­rzyła w to, że nosi w sobie zło, a jed­nak tak wła­śnie jest. Kiedy zapada noc, polega tylko na sobie.

Dziew­czyny takie jak ona mogą liczyć tylko na sie­bie.

Samiec łosia leżał na boku. Język, jasno­be­żowy z ciem­no­nie­bie­skimi żył­kami, bez­wład­nie opa­dał na jedną stronę, doty­ka­jąc prze­kwi­tłego siód­maczka. Tho­mas klę­czał przy roz­pru­tym brzu­chu zwie­rzę­cia i wycią­gał z niego wnętrz­no­ści gołymi rękami. Nie zadbał o pod­wi­nię­cie ręka­wów swo­jej kurtki Helly Han­sen. Krew i lepka sub­stan­cja wsią­kały w miękką tka­ninę, a woń żelaza uno­siła się nad bagnem. Zsia­dłam z quada i zaczę­łam roz­ła­do­wy­wać przy­czepę. Baniak z wodą, ręcz­niki i skrzynki z piwem nie­mal znik­nęły w mlecz­nej poran­nej mgle, która zawi­sła wśród świer­ków. Czu­łam zimny pot mię­dzy pier­siami. Ostatni odci­nek drogi z Ånn do Harsjön jest stromy, w wielu miej­scach musia­łam zejść z quada i go pro­wa­dzić albo mocno pochy­lać się nad kie­row­nicą, żeby się nie wywró­cić.

– Potrze­bu­jemy jesz­cze cze­goś na sobotę? – spy­ta­łam, bio­rąc się pod boki.

– Nie, chyba mamy wszystko. Jest tyle alko­holu i kieł­basy z reni­fera, że mogli­by­śmy tu sie­dzieć i kła­pać dzio­bami przez cały tydzień. Jutro poranna zbiórka u mnie. Zamy­kam firmę na cały week­end.

Pewne rze­czy były nie­zmienne. Więk­szość człon­ków koła łowiec­kiego znała się od dzie­ciń­stwa. Cho­dzi­li­śmy po tych samych kamie­niach co nasi rodzice, pili­śmy wodę z tych samych stru­mieni co nasi dziad­ko­wie. To było nasze miej­sce i naprawdę cie­szy­łam się na ten doroczny week­end, kiedy wszy­scy spę­dza­li­śmy noc w cha­cie myśliw­skiej. Poranne zbiórki, wie­czory przy ogni­sku, nocne roz­mowy. Potrze­bo­wa­łam tej ser­decz­nej atmos­fery, tych dźwię­ków bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek. Nie miało zna­cze­nia, że zazwy­czaj kiep­sko spa­łam na twar­dej pry­czy, z chra­pa­niem Tho­masa dud­nią­cym przy uchu.

Dygo­ta­łam z zimna, musiało być kilka stopni poni­żej zera. Począ­tek wrze­śnia przy­wi­tał nas tem­pe­ra­turą niż­szą niż zwy­kle. Zakra­kała wrona. Czu­łam zimny, jed­no­stajny oddech jesieni.

– Jaki jest przy­dział w tym roku? – spy­ta­łam.

Tho­mas nie odry­wał wzroku od mar­twego zwie­rzę­cia.

– Sie­dem doro­słych osob­ni­ków i sied­mioro cie­ląt. Pierw­szego dnia zastrze­li­li­śmy klępę i cie­laka, a ten tu napa­to­czył się dziś rano, zoba­czy­łem go z okna w kuchni chaty myśliw­skiej. Takie rze­czy nie zda­rzają się zbyt czę­sto.

Uśmiech­nę­łam się.

– Potrze­bu­jesz pomocy przy zała­dunku?

– Nie, chło­paki zaraz wrócą z ambony.

W dal­szym ciągu grze­bał ręką we wnętrz­no­ściach. Fla­ków obok niego cały czas przy­by­wało. Wie­dzia­łam, że zwie­rzę wciąż jest cie­płe. Jesz­cze przed chwilą biło w nim serce.

– Okej.

W dro­dze do wychodka roz­grze­wa­łam się przez pocie­ra­nie ramion. Zosta­wi­łam lekko uchy­lone drzwi, żeby wpu­ścić do środka tro­chę świa­tła i wypu­ścić smród. Haczyk dyn­dał na wie­trze. Sie­dząc na sty­ro­pia­no­wej desce sede­so­wej, mia­łam widok na poroża wiszące na szczy­to­wej ścia­nie chaty myśliw­skiej. Kilka z tych osob­ni­ków ustrze­li­łam sama. Poli­czy­łam. Naj­więk­sze poroże miało sie­dem­na­ście odrost­ków. Nie­źle. Pod­tar­łam się i oka­zało się, że jest tak, jak myśla­łam. Krwa­wi­łam. Prze­klęte pla­mie­nie, pew­nie meno­pauza. Kilka zwi­nię­tych list­ków papieru toa­le­to­wego musiało mi wystar­czyć zamiast pod­pa­ski. Coś ude­rzyło w dach. To szyszka z impe­tem spa­dła na bla­chę.

Wyszłam z wychodka i ruszy­łam przed sie­bie, lawi­ru­jąc mię­dzy powa­lo­nymi drze­wami i krze­win­kami jagód. Mgła zaczęła się pod­no­sić i w oddali wyło­niły się z niej masyw Sylarna oraz szczyt Stor­sna­sen. Wkrótce moim oczom miał się uka­zać piękny widok na nie­bie­skawe góry, roz­cią­ga­jący się aż do Nor­we­gii.

Tho­mas wstał i zdjął kurtkę. Odkrę­cił kra­nik baniaka z wodą i zanu­rzył w niej ręce. Usły­sza­łam plusk.

– Podobno było to mor­der­stwo – oznaj­mił.

– Mor­der­stwo?

Zapię­łam roz­po­rek dżin­sów i pasek. Poczu­łam w ustach meta­liczny posmak.

– Mam na myśli zwłoki tej kobiety zna­le­zione przy ambo­nie w lesie pod Kall tydzień temu. Wygląda na to, że została zamor­do­wana.

Tho­mas otrze­pał ręce i wytarł je w postrzę­piony ręcz­nik.

– Coś takiego!

Przez chwilę przy­glą­dał się łosiowi. Nogi i racice były uło­żone w cha­otyczny spo­sób, przy­po­mi­nały roz­sy­pane bierki.

Przy Tho­ma­sie czu­łam się swo­bod­nie i nie oba­wia­łam się momen­tów ciszy ani wol­niej­szego tempa roz­mowy. W towa­rzy­stwie takich ludzi ni­gdy nie robi się nie­zręcz­nie. Kie­dyś, gdy trzy­ma­li­śmy się całą paczką zna­jo­mych, spę­dza­li­śmy ze sobą mnó­stwo czasu. Tęsk­ni­łam za tym.

– Tak, przed­wczo­raj zadzwo­nił pro­ku­ra­tor i powie­dział, że potrze­bują naszej pomocy, to zna­czy myśli­wych wyspe­cja­li­zo­wa­nych w tro­pie­niu i odnaj­do­wa­niu ran­nych lub zagi­nio­nych zwie­rząt, żeby odszu­kać tele­fon komór­kowy tej kobiety, zanim poin­for­mują prasę, że podej­rze­wają mor­der­stwo. Arty­kuł pew­nie już jest w sieci.

– Nie mia­łam dzi­siaj czasu na czy­ta­nie wia­do­mo­ści.

Skła­ma­łam. Nie spa­łam od trze­ciej nad ranem, lecz zamiast prze­glą­dać inter­net, po pro­stu leża­łam. Wsłu­chi­wa­łam się w prze­jeż­dża­jące tiry. Patrzy­łam, jak czerń spo­wi­ja­jąca sypial­nię powoli prze­cho­dzi w sza­rość.

– I jak wam poszło? – spy­ta­łam.

Tho­mas ziew­nął.

– Poje­cha­li­śmy tam z dwoma chło­pa­kami, ale niczego nie zna­leź­li­śmy.

– Dla­czego gli­nia­rze sami nie poje­chali szu­kać tej komórki?

– Z tego, co zro­zu­mia­łem, mieli coś do zała­twie­nia dwie­ście kilo­me­trów dalej.

Tho­mas prze­su­nął czapkę z dasz­kiem na tył głowy. Potak­nę­łam, myśląc o graf­fiti na ścia­nie skal­nej kil­ka­dzie­siąt kilo­me­trów za Åre. „Tutaj koń­czy się prawo”, tak było na niej napi­sane. Znaj­do­wa­li­śmy się w miej­scu, gdzie prze­stało obo­wią­zy­wać prawo. W nie­do­stęp­nym miej­scu. Wokół był tylko las, żad­nych więk­szych zabu­do­wań, jedy­nie kilka drew­nia­nych sza­rych dom­ków, trud­nych do odna­le­zie­nia bez zna­jo­mo­ści lokal­nych ście­żek.

Tho­mas mi się przy­glą­dał. Pro­mie­nie słońca zaczęły prze­bi­jać się przez mgłę, a jeden z nich padł na jego ciemną brodę. Zro­zu­mia­łam, że czeka na dal­sze pyta­nia. Kim była, czy kogoś zła­pali, czy są jacyś świad­ko­wie? Ale ja odpo­wie­dzia­łam na jego spoj­rze­nie mil­cze­niem.

– No dalej, Vero, znam cię od dziecka. Nie obu­dziła się w tobie dzien­ni­kar­ska żyłka?

Pokrę­ci­łam głową. Na samą myśl o tym, że zosta­łam zmu­szona do odej­ścia z gazety, któ­rej poświę­ci­łam całe swoje życie, poczu­łam ból.

– Ani tro­chę.

Tho­mas uniósł brwi.

– Nie chcesz nawet wie­dzieć, jak zgi­nęła?

Wes­tchnę­łam.

– No dobra, mów.

– Podobno została bru­tal­nie pobita. Tyle wiem od poli­cjan­tów. Może powin­naś to spraw­dzić.

Ku swo­jemu zasko­cze­niu poczu­łam mro­wie­nie, jakby lekki prąd prze­szedł przez moje ciało. Już pra­wie zapo­mnia­łam, co to jest cie­ka­wość. To, co kie­dyś było dla mnie chle­bem powsze­dnim, teraz przy­po­mi­nało stary, brzydki strup, który w końcu prze­sta­łam roz­dra­py­wać. Wzdry­gnę­łam się, a mro­wie­nie ustą­piło.

– Tho­mas, jestem teraz pomocą nauczy­ciela w Järpen – powie­dzia­łam, zer­ka­jąc na zega­rek. Pierw­szą lek­cję zaczy­na­łam za pół­to­rej godziny. Sie­dze­nie quada było mokre i wil­goć prze­nik­nęła przez spodnie, gdy usia­dłam. – À pro­pos, muszę się zbie­rać, żeby zdą­żyć do szkoły.

Mój samo­chód stał zatan­ko­wany do pełna na dole, we wsi i pomy­śla­łam, że zdążę, jeśli doci­snę gaz do dechy. Odle­gło­ści są tu liczone w godzi­nach, zawsze w godzi­nach.

– Wie­dzie­li­ście, że pie­cu­szek ma swoje stałe miej­sca, w któ­rych śpiewa i do któ­rych zawsze wraca? – zapy­tał Kurt, patrząc na klasę.

Sie­dząc przy ścia­nie na samym końcu klasy, nie mogłam dostrzec, czy jego wzrok zatrzy­mał się na kimś kon­kret­nym. Ucznio­wie już dawno stali się dla mnie jed­no­litą masą. W przy­padku nauczy­cieli z dłu­gim sta­żem to chyba norma. Całe to gada­nie, że zawód nauczy­ciela opiera się na rela­cjach, tylko wszyst­kich od sie­bie oddala. Rela­cja wymaga cze­goś wię­cej. A co, jeśli nie jest się wystar­cza­jąco dobrym? Lepiej się zdy­stan­so­wać.

Kurt opu­ścił ekran pro­jek­cyjny i zga­sił świa­tło. Tylko nauczy­ciel przed­mio­tów przy­rod­ni­czych może na poważ­nie wie­rzyć, że ktoś chciałby myśleć o pta­kach w miej­scu, do któ­rego zawi­tała śmierć.

Cały dzień pró­bo­wa­łam się od tego odciąć, lecz krą­żące plotki nie dawały mi spo­koju. Nauczy­ciele i ucznio­wie to znu­dzony gatu­nek, a znu­dzeni ludzie są żądni sen­sa­cji. Głosy nara­stały, a potem cichły, i tak w kółko. Mówili, że mor­derca musiał zaczaić się w ciem­no­ści i cze­kać na swoją ofiarę – kobietę o drob­nej budo­wie ciała. W końcu przy­szła, naiwna i samotna jak tam­ten łoś. Ale czy można ją winić? Do tej pory w naszych lasach nie gra­so­wali mor­dercy.

Tho­mas miał rację. Kie­dyś rzu­ci­ła­bym się na ten temat, ucze­piła go i nie puściła, dopóki nie dowie­dzia­ła­bym się, co tak naprawdę się stało.

Ale wszystko się zmie­niło. Pod wie­loma wzglę­dami byłam teraz inną osobą.

Kurt z nie­ma­łym tru­dem prze­to­czył w pół­mroku swoje ciel­sko do kom­pu­tera. Z kie­szonki na piersi fla­ne­lo­wej koszuli wyjął oku­lary, zało­żył je i zaczął kli­kać myszką. Czas mijał i nic się nie działo. Kur­sor myszki wędro­wał po pul­pi­cie. Powstrzy­my­wa­łam się od prze­wró­ce­nia oczami. Kolejny tech­no­lo­giczny igno­rant. Eks­tra. Ucznio­wie nawet nie pró­bo­wali ukryć satys­fak­cji. Śmiali się w głos, szu­kali wzroku innych. Ni­gdy nie odwa­ży­ła­bym się na coś takiego, będąc w pierw­szej kla­sie liceum sto lat temu.

Odsu­nę­łam się od ściany i pode­szłam do niego. Kurt drgnął, jakby zapo­mniał o moim ist­nie­niu, ale chęt­nie prze­ka­zał mi stery.

– To ten Power­Po­int…

Na jego szyi poja­wiły się czer­wone plamy.

W zale­d­wie kilka sekund udało mi się uru­cho­mić pre­zen­ta­cję i wyświe­tlić ją na ekra­nie pro­jek­cyj­nym, na któ­rym poja­wiła się mapa Jämtlandu. Ucznio­wie gwiz­dali i kla­skali. Kurt powie­dział bez­gło­śnie: „dzię­kuję, Vero”, po czym wró­cił do pro­wa­dze­nia lek­cji.

– Jak już wspo­mnia­łem, pie­cu­szek ma swoje stałe miej­sca, w któ­rych śpiewa i do któ­rych zawsze wraca. Jedno z tych miejsc znaj­duje się tutaj, nad jezio­rem Ånnsjön.

Długi wskaź­nik prze­su­nął się wzdłuż rzeki wpły­wa­ją­cej do jeziora oraz brzeź­niaka, o któ­rym wie­dzia­łam, że rośnie przy brzegu. Ptak zamiesz­ku­jący obszary niskich gór.

Rozej­rza­łam się. Za chwilę dzie­ciaki roz­pro­szą się we wszyst­kich kie­run­kach. Węzeł Järpen miał się roz­wią­zać, stan­dar­dowy piąt­kowy rytuał. Kilka dziew­czyn już wbi­jało się w lek­kie puchówki, co było konieczne, bio­rąc pod uwagę, że miały na sobie jedy­nie cien­kie raj­stopy i teni­sówki marki Vans. Usły­sza­łam w gło­wie głos Håkana Jönssona, mojego daw­nego kolegi z redak­cji:

– Ale o co tu, u dia­bła, cho­dzi? Dolna połowa ciała wybiera się na Bahamy, a górna na Antark­tydę?

Szu­ra­nie krze­słami i dra­pa­nie po ław­kach klu­czami od sza­fek. Już dawno nauczy­łam się roz­po­zna­wać te dźwięki. I nie cho­dziło tylko o mor­der­stwo, ucznio­wie już dużo wcze­śniej się zde­kon­cen­tro­wali. Kurt mówił do głu­chych uszu. Jego usta były bar­dziej zaci­śnięte, ale nawi­jał nie­zmor­do­wa­nie.

– Lecą daleko, kiedy nad­cho­dzi zima, aż do Afryki, na połu­dnie od Sahary. Lecą nocą, orien­tu­jąc się według gwiazd oraz wscho­dów i zacho­dów słońca. Następ­nie, z począt­kiem wio­sny, wra­cają tu, aby wić gniazda, roz­mna­żać się i skła­dać jaja. No i śpie­wać, oczy­wi­ście.

Zamknę­łam oczy. Usły­sza­łam miękki, nieco melan­cho­lijny śpiew pie­cuszka. Wie­dzia­łam, jak to jest naj­pierw trzy­mać w sku­lo­nych dło­niach to ser­duszko, które bije jak osza­lałe, a potem wypusz­czać zie­lo­no­żółte ciałko na wol­ność. I cho­ciaż bar­dzo chcia­łam zatrzy­mać tego ptaszka, on musiał podą­żać za swoim instynk­tem i podró­żo­wać mię­dzy kon­ty­nen­tami. Dzie­sięć gra­mów w roz­gwież­dżo­nej ciem­no­ści.

– A co z pta­kami, które zostają?

Ktoś był jed­nak zain­te­re­so­wany. Nie widzia­łam, kto zadał to pyta­nie. Kurt zwró­cił się w stronę głosu.

– Jest ich mniej, znacz­nie mniej niż pta­ków wędrow­nych. Ale przy­sto­so­wują się do zimna, ciem­no­ści oraz braku poży­wie­nia. Nie­które gatunki krążą po róż­nych miej­scach w poszu­ki­wa­niu jedze­nia. Ptaki osia­dłe to praw­dziwi mistrzo­wie prze­trwa­nia.

* * *

Roz­legł się dzwo­nek. Kurt uciekł jak poli­tyk przed zgrają dzien­ni­ka­rzy. Prze­kli­na­jąc pod nosem, wyrów­na­łam ławki, star­łam bazgroły z tablicy i usta­wi­łam krze­sła na ław­kach, żeby łatwiej było sprzą­tać. Potem poszłam w swo­ich bir­ken­stoc­kach do pokoju nauczy­ciel­skiego. Kory­ta­rze opu­sto­szały w kilka minut, jak za dotknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki. Wen­ty­la­cja prze­stała buczeć. Nie sły­sza­łam nawet wła­snych kro­ków. W szkole sta­łam się kimś, kto cho­dzi na pal­cach.

Ulla stała przy zle­wie, zaab­sor­bo­wana zmy­wa­niem. Inni popę­dzili do domu na wie­czór z Let’s Dance, zosta­wia­jąc na biur­kach bała­gan. W ponie­dzia­łek rano natkną się tutaj na kubki z zaschniętą kawą na dnie. Mnie też się spie­szyło, mimo że nie byłam ni­gdzie umó­wiona na kon­kretną godzinę i po głęb­szym zasta­no­wie­niu doszłam do wnio­sku, że w sumie nie mam nic do zała­twie­nia.

Jak tu tra­fi­łam? Ja, która od zawsze nie­na­wi­dzi­łam szkoły, od ponad roku pra­co­wa­łam w liceum, a nasto­latka we mnie pro­te­sto­wała każ­dego dnia. Z prze­ra­że­niem wspo­mi­na­łam prze­cho­dze­nie kory­ta­rzem, na któ­rym ci, co byli „cool”, oce­niali tyłki mija­ją­cych ich osób. Kwa­drat, koło lub klep­sy­dra. Ja byłam krzy­wym kwa­dra­tem. Rom­bem. Moje kan­cia­ste kości bio­drowe spra­wiały, że całe ciało było nie­fo­remne. Usta z jed­nej strony uno­siły się, a z dru­giej opa­dały. Jak lina rzu­cona w powie­trze. To powo­do­wało, że moja twarz wyglą­dała na krzywą. Levan nazy­wał mnie Jac­kiem Nichol­so­nem. Uwiel­biał mój wil­czy uśmiech. Kie­dyś.

Dotąd trak­to­wa­łam pracę pomocy nauczy­ciela jako coś tym­cza­so­wego, lecz może powin­nam ją zaak­cep­to­wać, przy­zwy­czaić się do wszech­obec­nego zapa­chu zupy mine­strone i scho­wać ambi­cje do kie­szeni. Prze­stało mnie już dzi­wić, że nauczy­ciele są zmę­czeni i przy­tło­czeni swoją pracą.

Moje mar­tensy stały pod wie­sza­kiem, na któ­rym wisiała kurtka prze­ciw­desz­czowa. Po powro­cie do domu nie zna­la­złam żad­nego innego jesien­nego okry­cia. Zie­lony płaszcz pew­nie leżał w jed­nym z pudeł razem z resztą mojego życia.

Krzyk­nę­łam w kie­runku zlewu:

– Pa, miłego week­endu!

Ulla odwró­ciła się, roz­pro­mie­niona. Jej mokre ręce zaczęły gesty­ku­lo­wać.

– Co za dzień, prawda? Dużo nie­po­koju i roz­mów.

Potak­nę­łam. Ulla pokrę­ciła głową i ści­szyła głos.

– Cieszmy się, że to nie była żadna z naszych uczen­nic. Wiele z nich mieszka prze­cież w pobliżu Åreskutan. – Zmie­niła ton. – A gdyby to była turystka? Wtedy dopiero by się działo.

Taa, turystki. Przed­się­bior­czy­nie, a może nawet cele­brytki.

Wynio­słe miny i kurtki marki Col­mar. Złote karty kre­dy­towe i obcasy wyma­ga­jące twar­dej nawierzchni. To by się odbiło na tury­styce. Ale ryzyko było zni­kome. Takie kobiety spo­koj­nie mogły dalej sączyć szam­pana swo­imi napom­po­wa­nymi ustami, sie­dząc na jakimś tara­sie après-ski czyn­nym jesie­nią, prze­ko­nane, że to wszystko im się należy.

Ulla myła swoje pudełko na lunch. Twardy pojem­nik szybko zro­bił się czer­wo­no­żółty od tłusz­czu, który osa­dził się w rysach pla­stiku.

– Wiesz co? Pomy­śla­łam, że druga klasa mogłaby napi­sać jakieś wypra­co­wa­nie. Może o wspo­mnie­niu, które wiele dla nich zna­czy. Strona A4 chyba wystar­czy? Myślę, że to będzie dobre ćwi­cze­nie.

– Brzmi świet­nie.

Uśmiech nie przy­szedł mi łatwo, ale wysi­li­łam się, po czym wło­ży­łam swój brudny pojem­nik na lunch z kanapką z żół­tym serem bez masła, bo mi się skoń­czyło, do sta­rej rekla­mówki z Sys­tem­bo­la­get1.

– Oczy­wi­ście byłoby dobrze, gdy­byś wcze­śniej zdą­żyła sobie poczy­tać o środ­kach sty­li­stycz­nych, żeby im potem pomóc. Dla wielu uczniów to trudne.

Ulla szybko wytarła swój pojem­nik, po czym wło­żyła go do torby na lunch marki Clas Ohl­son. Z jakie­goś powodu miała już zało­żony komin Buff. Z daleka potra­fi­łam poznać nauczy­ciela. Komin Buff, ple­cak i kask rowe­rowy. Prak­tyczna wia­trówka zrzu­cana po szyb­kiej poran­nej prze­jażdżce do pracy.

– Okej, zro­bię to w week­end.

– Świet­nie! Ale, na miłość boską, posta­raj się tro­chę odpo­cząć. Ta praca dre­nuje z ener­gii. Ja już wiem, jak spę­dzę nie­dzielę.

Ulla wes­tchnęła i teatral­nym gestem wska­zała ręką na swoje biurko, na któ­rym pię­trzyła się sterta nie­spraw­dzo­nych testów ze szwedz­kiego. Obok leżał stos porad­ni­ków wymię­to­lo­nych od czę­stego wer­to­wa­nia. Bądź aser­tywny, Pew­ność sie­bie od zaraz! i Zapa­nuj nad swoim życiem.

– Taa, branża edu­ka­cyjna – powie­dzia­łam wymow­nie, wcale nie mając tego na myśli.

To naj­luź­niej­sza branża, z jaką się kie­dy­kol­wiek zetknę­łam. Ale i naj­bar­dziej przy­gnę­bia­jąca, bo wszy­scy tak naprawdę pra­gną ze szkoły uciec. Ucznio­wie chcą wró­cić do domu, by móc w spo­koju spę­dzać czas w swo­ich tele­fo­nach. Nauczy­ciele chcą wró­cić do, no wła­śnie, do czego? Nie wie­dzia­łam, jak spę­dzają wolny czas jesie­nią. Może cho­dzą z kij­kami albo zbie­rają grzyby. Pew­nie wszystko robią sami, od goto­wa­nia bulionu ryb­nego po wyle­wa­nie beto­no­wych kadzi. Mia­łam dość tej prze­sad­nej popraw­no­ści. Nauczy­ciele byli dla mnie fra­je­rami, któ­rych uni­ka­łam w mło­do­ści, i mafią mora­li­za­to­rów, od któ­rych do tej pory stro­ni­łam w doro­słym życiu.

* * *

Drzwi ciężko się za mną zatrza­snęły. Zamek zgrzyt­nął, wra­ca­jąc na swoje pier­wotne miej­sce; nikt nie­upraw­niony nie miał tutaj wstępu. W sali relaksu sie­działa tylko jedna uczen­nica, z nosem w Snap­cha­cie. Poduszki na kana­pie wciąż nosiły odci­ski ludz­kich ciał i wyglą­dały na dziw­nie opusz­czone.

– Wilmo, prze­ga­pi­łaś jedyny auto­bus do domu?

Dziew­czyna pod­nio­sła wzrok.

– Nie, cze­kam na pod­wózkę. Mama nie chce, żebym z przy­stanku szła do domu sama. – Wilma wysu­nęła dolną wargę.

– Okej, w dzi­siej­szych cza­sach wszy­scy są ostrożni – powie­dzia­łam z uśmie­chem.

– Poza tym lampy uliczne nie dzia­łają. – Oczy dziew­czynki się roz­sze­rzyły. – Mama sły­szała, że ta kobieta została powie­szona na ambo­nie myśliw­skiej. Coś okrop­nego!

– Tak, też to do mnie dotarło, ale to jesz­cze nie­po­twier­dzona infor­ma­cja.

Rany, ktoś naprawdę powi­nien wyja­śnić tę sprawę.

– No tak.

Wilma przy­gry­zła dolną wargę i wró­ciła do Snap­chata. Kciuki dziew­czyny scrol­lo­wały tre­ści na smart­fo­nie, a świa­tło emi­to­wane przez ekran tele­fonu padało na jej twarz.

Na zewnątrz wszystko wyglą­dało jak w fol­de­rze tury­stycz­nym. Bez­chmurne, nie­bie­skie niebo, plamy żółci w koro­nach brzóz, piękny widok roz­cią­ga­jący się aż po hory­zont. Nie­na­wi­dzi­łam tego. Piękno póź­nego lata było dla mnie trudne do znie­sie­nia w obli­czu nad­cho­dzą­cej jesieni. Tęsk­ni­łam za listo­pa­do­wym mro­kiem, który znie­nacka poja­wiał się już po lun­chu, niczym czarny kot prze­ci­na­jący drogę.

Idąc na par­king dla pra­cow­ni­ków szkoły, mocno ude­rza­łam pię­tami o zie­mię, na razie jesz­cze nie cho­dzi­łam na pal­cach przez cały czas. Face­book pękał w szwach od zdjęć z proz­dro­wot­nych gór­skich wędró­wek, ale ja marzy­łam tylko o powro­cie na kanapę w Ånn. O wycią­gnię­ciu się na niej i obser­wo­wa­niu wpa­da­ją­cych przez żalu­zje smug świa­tła, w któ­rych uno­szą się dro­binki kurzu. Ale naj­bar­dziej chcia­łam, żeby się roz­pa­dało, żeby niebo zasnuło się przy­gnę­bia­ją­cymi chmu­rami, ide­alny kli­mat do obej­rze­nia całego serialu za jed­nym zama­chem. Ani Åsa, ani Linda nie polu­biły ostat­niej aktu­ali­za­cji mojego sta­tusu, w któ­rej poin­for­mo­wa­łam o powro­cie do pracy po urlo­pie. Praw­do­po­dob­nie w ogóle tego nie zro­bią.

Wsia­dłam do samo­chodu i wyje­cha­łam na drogę. Ośle­piało mnie słońce odbi­ja­jące się od asfaltu, więc opu­ści­łam osłonę. Nawet ten mały ruch ręką wydał mi się męczący. Pięć­dzie­siąt sześć lat. Z tego, co kie­dyś uwa­ża­łam za całą wiecz­ność, została tylko chwila. Coś mnie uwie­rało. Cienki, szary film pokrył moją twarz, zasło­nił mi oczy. Cią­gle pró­bo­wa­łam go zetrzeć, jak­bym sta­rała się dotrzeć do zglisz­czy po wiel­kim poża­rze. Żadne role spo­łeczne nie były już moje. Nie­które ni­gdy nie były. Nikt mnie już nie nazy­wał młodą i obie­cu­jącą. Daw­niej mło­dość sama w sobie spra­wiała, że czu­łam się pożą­dana, zarówno w życiu zawo­do­wym, jak i przez płeć prze­ciwną. Pew­nego dnia po pro­stu odkry­łam, że to wszystko się skoń­czyło. Sta­łam się prze­zro­czy­sta, czę­sto pra­gnę­łam, by ktoś mnie dostrzegł.

Ni­gdy nie zosta­łam matką, ni­gdy nie będę bab­cią. Nie dane mi było być niczyją sio­strą, więc ni­gdy nie zostanę cio­cią. Córką wciąż byłam, jesz­cze przez chwilę. Powin­nam była stać się kimś lep­szym.

Co mi zostało?

Zatrzy­ma­łam się w Åre, żeby zatan­ko­wać. Kola­rze gór­scy wciąż zjeż­dżali ze szczytu Åreskutan. Odwró­ci­łam głowę. Nie chcia­łam na nich patrzeć. Wkrótce będą tam śmi­gać zdy­szani nar­cia­rze z uszami scho­wa­nymi pod gru­bymi czap­kami. Ich też nie chcia­łam oglą­dać. Z tymi ich pod­ska­ku­ją­cymi tył­kami, które nisz­czyły góry, nocą wydep­tu­ją­cych wła­sne ścieżki mię­dzy eks­klu­zyw­nymi restau­ra­cjami.

Dwa­dzie­ścia pięć lat temu przy­naj­mniej mie­li­śmy lato i jesień dla sie­bie. Gdy wszy­scy tury­ści i pra­cow­nicy sezo­nowi wra­cali do swo­ich domów pod koniec kwiet­nia, miało się wra­że­nie, jakby ucichł sztorm. Zasko­czeni tym nagłym spo­ko­jem, zwy­kle jeź­dzi­li­śmy ze Stor­lien do Åre, sia­da­li­śmy w ciem­no­ści w Torvta­ket – jedy­nej restau­ra­cji, która wów­czas była jesz­cze czynna – i zama­wia­li­śmy pizzę. Już ni­gdy nie sma­ko­wała tak dobrze jak wtedy. Teraz sza­leń­stwo trwa przez cały rok, całą dobę, i nie ma już czasu na rege­ne­ra­cję. Ale to oczy­wi­ście sprzyja gospo­darce. Tak sobie przy­naj­mniej wszy­scy wma­wiają, gdy poja­wiają się chwile zwąt­pie­nia albo Zla­tan2.

Ale zie­mia już tego nie wytrzy­muje i za każ­dym razem, gdy pada deszcz, rzeki wyle­wają. Bagna i gór­skie lasy, które wcze­śniej absor­bo­wały wil­goć, poświę­cono na rzecz nowych pozwo­leń na budowę. Ryby nie­mo­gące wró­cić do swo­ich natu­ral­nych stru­mieni sym­bo­li­zują stratę, którą odczu­wamy rów­nież my, miesz­kańcy tych tere­nów.

Weszłam na sta­cję ben­zy­nową i kupi­łam colę oraz snic­kersa, cho­ciaż wie­dzia­łam, że nie powin­nam. Kiedy znowu usia­dłam za kie­row­nicą, zadzwo­nił mój tele­fon, leżący na sie­dze­niu pasa­żera.

– Hej, Bergström, jak tam dzien­ni­kar­skie śledz­two w szwedz­kiej szkole?

Nils „Strömmen” Strömqvist, znany rów­nież jako „Sza­tan”, ryczał po dru­giej stro­nie słu­chawki.

– A dzię­kuję. Teraz piszę tylko dla tych, któ­rzy nie chcą czy­tać, i czy­tam tek­sty tych, któ­rzy nie chcą pisać.

– Cho­lera, Vero, naprawdę jest aż tak źle?

Wes­tchnął, pew­nie jesz­cze głę­biej zapa­da­jąc się w swoim sze­ro­kim fotelu biu­ro­wym. Wyobra­zi­łam go sobie obra­ca­ją­cego dłu­go­pis w pra­wej dłoni. Nogi oparte na biurku, a na nich czarne drew­niaki. W tych samych drew­nia­kach ucie­kał kie­dyś przed niedź­wie­dziem. Zwykł się tym prze­chwa­lać w pokoju socjal­nym. Redak­to­rzy naczelni tacy jak on byli wymie­ra­ją­cym gatun­kiem w lokal­nej pra­sie. Kie­ro­wała nim chęć rewanżu, z któ­rej można było zro­bić poży­tek w wypadku więk­szo­ści spraw spo­łecz­nych. Naj­bar­dziej nie lubił ludzi wyko­rzy­stu­ją­cych swoje sta­no­wi­ska do mani­pu­lo­wa­nia prawdą i twier­dził, że takie zacho­wa­nia należy pięt­no­wać. Jego spoj­rze­nie zawo­dowca zawsze ana­li­zo­wało rze­czy z innej, bar­dziej nie­oczy­wi­stej per­spek­tywy, było jed­no­cze­śnie wni­kliwe i scep­tyczne, nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo był zmę­czony jako czło­wiek.

– Ow­szem, jest aż tak źle.

– Kurde, nie możesz tam zostać.

– To ty zamkną­łeś lokalny oddział redak­cji w Järpen.

– Gdyby to ode mnie zale­żało, cof­nął­bym swoją decy­zję już następ­nego dnia. Dobrze o tym wiesz.

– Tak, wiem.

Strömmen wziął mnie pod swoje skrzy­dła, gdy został mło­dym, głod­nym suk­ce­sów redak­to­rem naczel­nym. Oboje byli­śmy sta­łym ele­men­tem wypo­sa­że­nia gazety „Jämtlandsposten”, dopóki nie wylą­do­wa­łam na bruku. Dzie­liło nas dzie­więć lat. W przy­szłym roku Strömmen miał przejść na eme­ry­turę, choć kto wie, czy do tego doj­dzie. Ale wiek mu słu­żył. Na­dal był kow­bo­jem strze­la­ją­cym z bio­dra, choć jego lufa już tak nie dymiła.

Wło­ży­łam klu­czyk do sta­cyjki i go prze­krę­ci­łam.

– Zresztą, cieszmy się, że gazeta w ogóle jesz­cze ist­nieje. W zeszłym tygo­dniu dosta­li­śmy od wier­chuszki nowe wytyczne doty­czące cięć budże­to­wych.

– Jak się ma zespół?

– Cóż, wstrzy­mują oddech i liczą na wspar­cie finan­sowe dla prasy skie­ro­wane na obszary okre­ślane mia­nem „bia­łych plam” oraz na to, że Mini­ster­stwo Kul­tury zbawi świat. Związki zawo­dowe zaczy­nają się pod­da­wać. Ja też. Prę­dzej czy póź­niej zostanę wymie­niony na kogoś z działu mar­ke­tingu. Szkoda, że nie mogę się wypła­kać pra­sie, jak to robi poli­cja.

Strömmen zaśmiał się sucho, gło­śno siorb­nął i coś prze­łknął. Pew­nie pił podłą kawę z auto­matu w kory­ta­rzu. Czarną, bez cukru. Mleko z takich urzą­dzeń w żad­nym wypadku nie nadaje się do picia. Według Strömmena wygląda jak woda, w któ­rej pie­rze swoje gacie. Musiał to gdzieś prze­czy­tać.

– Okej, wyduś to z sie­bie wresz­cie.

– Co takiego?

– Dla­czego dzwo­nisz. Jaką masz sprawę, co ci leży na wątro­bie i takie tam. Nie mam całego week­endu.

Ostat­nie zda­nie wypo­wie­dzia­łam, wypy­cha­jąc języ­kiem dolną wargę, dokład­nie jak ten facet, który w rekla­mie wygrał w lotto. Otwo­rzy­łam puszkę coli, wypusz­cza­jąc z niej dwu­tle­nek węgla.

– No jasne, że nie masz.

Usły­sza­łam, jak wykrzy­wia usta. Praw­do­po­dob­nie chciał się uśmiech­nąć, ale duża por­cja snusu3 pod górną wargą sku­tecz­nie mu to unie­moż­li­wiała.

– Chcę, żebyś prze­pro­wa­dziła dzien­ni­kar­skie śledz­two w spra­wie tej mar­twej kobiety z Kall. Od początku podej­rze­wa­li­śmy, że cho­dzi o mor­der­stwo, ale poli­cja hoł­duje teraz temu mod­nemu podej­ściu, jak to się nazywa… coś zwią­za­nego z jedze­niem.

– Slow move­ment?

– Dokład­nie. Albo raczej slow work. – Strömmen zaśmiał się iro­nicz­nie, po czym zawie­sił głos, jakby coś prze­żu­wał. – Oczy­wi­ście nie roz­pi­suj się za bar­dzo o ofie­rze, cho­dzi raczej o uchwy­ce­nie nastroju panu­ją­cego w tej miej­sco­wo­ści, tego, co mówią i myślą zwy­kli ludzie. Ci w skle­pie i w lokal­nym domu kul­tury. Podobno wiele kobiet boi się wycho­dzić z domu.

– Nie śle­dzę tego w mediach, cały dzień mia­łam lek­cje.

Nie chcia­łam przy­znać, że teraz z taką samą gor­li­wo­ścią uni­kam wia­do­mo­ści, z jaką kie­dyś je pisa­łam.

– Nic nie szko­dzi. Jak na razie spo­rzą­dzono tylko dwie krót­kie notatki, więc łatwo się w tym poła­pać. Teraz czas na coś dłuż­szego. Poli­cją my się zaj­miemy. Ty skup się na tym, o czym ci mówi­łem.

Prze­łknę­łam ślinę.

– Nie wiem, Strömmen. Pra­cuję teraz w szkole…

– Tak, ale tylko w dni robo­cze. Week­endy masz całe dla sie­bie. – Strömmen też wypchnął języ­kiem dolną wargę. – Poza tym wydaje mi się, że potrze­bu­jesz znów zaan­ga­żo­wać się w praw­dziwy pro­jekt z praw­dziwymi ludźmi. Ucznio­wie to nie ludzie, dopóki nie ukoń­czą szkoły, każdy to wie, poza nauczy­cie­lami oczy­wi­ście.

– Poza tym wybie­ram się na polo­wa­nie.

– Ech, pijesz jägermeistera i bie­gasz po lesie, odkąd skoń­czy­łaś osiem­na­ście lat.

– Góra to klep­nęła?

– Tak, na sto pro­cent. Per nie ma ludzi, a z poziomu redak­cyj­nego biurka nie da się niczego dowie­dzieć. Poli­cja jest cho­ler­nie powścią­gliwa. Musimy poga­dać z miej­sco­wymi.

– Dla mnie Kall to sto sześć­dzie­siąt kilo­me­trów w obie strony.

– Czy to cię kie­dy­kol­wiek powstrzy­mało?

– Nie.

Ale prawdą jest, że pierw­szym uczu­ciem, gdy stra­ci­łam posadę w lokal­nej gaze­cie, była ulga. Koniec z samot­nymi nocami na śli­skich dro­gach pod­czas śnie­życy, żeby jako pierw­sza dotrzeć na miej­sce wypadku, cza­sami nawet przed poli­cją i karetką. Koniec z noc­nymi kosz­ma­rami, któ­rym akom­pa­nio­wały piski i trza­ski poli­cyj­nego radia na noc­nym sto­liku. Koniec z cięż­kim sprzę­tem foto­gra­ficz­nym, łopatą do śniegu i kom­bi­ne­zo­nem do jazdy na sku­te­rze śnież­nym. Nie mia­łam już siły. Nie chcia­łam tego robić. Ale potem, gdy bez­sku­tecz­nie pró­bo­wa­łam się utrzy­mać jako fre­elan­cerka, poja­wiło się zagu­bie­nie. Moja stopa na próżno szu­kała skały, choćby małej.

I nagle, ni z gruszki, ni z pie­truszki, zadzwo­nił do mnie Strömmen i grze­bał w moim życiu jak w kon­te­ne­rze na odpady. Nie byłam pewna, czy znaj­dzie w nim tylko stare śmieci, czy może coś jesz­cze, coś, z czego będzie można zro­bić poży­tek. Nie mia­łam ochoty się tego dowia­dy­wać. Wie­dzia­łam, że moje serce nie znie­sie kolej­nej porażki.

– No dobra, jak naj­szyb­ciej daj mi znać, czy bie­rzesz to zle­ce­nie. Wyślę ci linki do tego, co wcze­śniej napi­sa­li­śmy.

– Okej, ode­zwę się.

W myślach już odmó­wi­łam Strömmenowi, ale byłam mu winna cho­ciaż odro­binę zain­te­re­so­wa­nia.

Zostało mi do poko­na­nia pra­wie trzy­dzie­ści kilo­me­trów. Jedną ręką roz­pa­ko­wa­łam cze­ko­ladę, drugą cały czas trzy­ma­jąc na kie­row­nicy. Orzeszki ziemne dra­pały mnie w gar­dło, więc popi­łam je słod­kim napo­jem. Pro­gram trzeci Szwedz­kiego Radia infor­mo­wał o rosną­cych kosz­tach prze­bu­dowy węzła komu­ni­ka­cyj­nego Slus­sen w sto­licy oraz dużym pro­jek­cie budowy obwod­nicy wokół Sztok­holmu. Prze­łą­czy­łam na pro­gram czwarty, regio­nalną sta­cję nada­jącą w Jämtland. Apteka w Föllinge miała zostać zamknięta.

Po minię­ciu miej­sco­wo­ści Duved odle­gło­ści mię­dzy domami zaczęły się zwięk­szać, a za Gevsjön nikt nie zadbał o to, by na czas odśnie­ża­nia usu­nąć z pobo­cza słupki do wyzna­cza­nia gra­nicy drogi. Jecha­łam przez las. Mil­czące, cien­kie, ostre gałę­zie i sękate konary wycią­gały się w moją stronę. Mija­łam jeziora lśniące czer­nią i bru­natne mokra­dła. Podą­ża­łam ich brze­giem, bada­jąc gra­nice utkane z puchu weł­nianki, ster­czą­cych kęp trawy i prze­kwi­tłych kwia­tów maliny moroszki.

Słońce jesz­cze nie zaszło, ale dni stop­niowo zaczęły się skra­cać. Jesienne ciem­no­ści poże­rały wszystko na swo­jej dro­dze. Podró­żo­wa­łam przez kra­jo­braz sta­no­wiący moje DNA. Tu bawi­łam się i dora­sta­łam, wdy­cha­jąc zapach mokra­deł oraz mchu. Moje ciało to pamię­tało. Świad­czyły o tym bli­zny po zadra­pa­niach od krza­ków i zaro­śli. Zawsze tęsk­niło za cie­płem, lecz gdy robiło się za gorąco, chciało wró­cić do domu, zła­pać oddech. Tutaj odpo­czy­wa­łam od strza­łów, eks­plo­zji i prze­stęp­czo­ści gan­gów dużego mia­sta. Oko­lice te zma­gały się z zupeł­nie innymi pro­ble­mami, które wpły­wały jed­nak do tej samej rzeki co te na przed­mie­ściach. Jedne i dru­gie miały swoje ujście w Rosen­bad.

Wje­cha­łam do Ånn ską­pa­nego w ostrym popo­łu­dnio­wym świe­tle. Eskil Eriks­son szedł pobo­czem w kami­zelce odbla­sko­wej. Pod­niósł rękę w geście powi­ta­nia, więc zro­bi­łam to samo. Góry się skrzyły, spadł już pierw­szy śnieg. Ci, któ­rzy nie rozu­mieją miej­sco­wych realiów, rzadko dostrze­gają piękno tego miej­sca. Wole­liby, żeby przy­sy­pał je śnieg, zakry­wa­jąc praw­dziwe pro­blemy. Chcie­liby zni­we­lo­wać jego nie­do­sko­na­ło­ści, popra­wić je tak, jak korek­to­rem Tipp-Ex popra­wia się błąd w tek­ście. Cha­otyczna i nie­upo­rząd­ko­wana struk­tura wsi, nie­pa­su­jące do sie­bie i odda­lone od sie­bie domy, dosto­so­wane do panu­ją­cych tu warun­ków atmos­fe­rycz­nych, tylko wzmac­niają ich poczu­cie zagu­bie­nia.

Ale ci, któ­rzy rozu­mieją miej­scowe realia, wie­dzą, że tutaj można zaj­rzeć pod powierzch­nię. Surowa natura jest naga, cał­ko­wi­cie auten­tyczna. Nie znam pięk­niej­szego miej­sca.

Tar­gały mną sprzeczne emo­cje, eks­cy­ta­cja prze­pla­tała się z obo­jęt­no­ścią. Ni­gdy nie doce­nia­łam tej week­en­do­wej atmos­fery w Ånn. Drzwi do zajazdu, który przez miesz­kań­ców praw­do­po­dob­nie już zawsze będzie nazy­wany Domem, były sze­roko otwarte. Być może Björn chciał wpu­ścić tro­chę świe­żego powie­trza przed wie­czor­nym ruchem w pubie. W oknie wie­trzyła się pościel. Może dla gości hote­lo­wych? Na pię­trze wciąż znaj­do­wało się kilka pokoi do wyna­ję­cia. Wysia­da­jąc z auta, usły­sza­łam w oddali szcze­ka­nie psa Ågrena.

* * *

Wie­dzia­łam, że zapach dotrze do moich noz­drzy już na klatce scho­do­wej, lecz coraz trud­niej było mi go poczuć. Woń prze­szło­ści uno­siła się w całym budynku, ata­ko­wała mnie od samego progu oso­bli­wym połą­cze­niem zapa­chu zawil­go­co­nego lino­leum i zimna zamknię­tego w domku let­ni­sko­wym.

Prze­ska­ki­wa­łam po dwa stop­nie naraz, jak zwy­kle sta­ra­jąc się uni­kać widoku pocze­kalni z nie­czynną kasą bile­tową i pustymi ław­kami. Cały budy­nek pach­niał smut­kiem, jakby opła­ki­wał czasy, gdy znaj­do­wał się w cen­trum wyda­rzeń i sie­dzieli w nim podróżni ze swo­imi baga­żami.

Moje dwu­po­ko­jowe miesz­ka­nie było szczu­rzą norą, ale za to dość tanią, i mie­ściło się na pię­trze sta­cji kole­jo­wej. Minęło wiele lat, odkąd pań­stwowa firma Jern­hu­sen odpo­wie­dzialna za zarzą­dza­nie nie­ru­cho­mo­ściami zwią­za­nymi z trans­por­tem kole­jo­wym sprze­dała cały budy­nek pry­wat­nej fir­mie dewe­lo­per­skiej, od któ­rej wynaj­mo­wa­łam to lokum. Dawno temu miesz­kali tu zawia­dowca i inni pra­cow­nicy sta­cji, na­dal dostrze­ga­łam ślady ich cięż­kiej pracy. Wciąż cze­ka­łam, aż ktoś zechce wpro­wa­dzić się do kawa­lerki obok mnie. Tory kole­jowe na zewnątrz budynku w dal­szym ciągu sta­no­wiły inte­gralną część oto­cze­nia, niczym korze­nie łączące drzewo z zie­mią. Cza­sami zatrzy­my­wały się tu pociągi. Cza­sami. Choć głów­nie mknęły dalej, i to nie z taką czę­sto­tli­wo­ścią jak daw­niej, może kilka razy dzien­nie.

Po śmierci mamy, kiedy ojciec dostał miej­sce w domu opieki w Åre, za jego namową sprze­da­łam dom rodzinny Nor­we­gowi jeż­dżą­cemu na sku­te­rze śnież­nym. Nie potrze­bo­wa­łam tak dużego lokum, co ura­to­wało moje finanse, gdy stra­ci­łam pracę. Wpro­wa­dzi­łam się do budynku sta­cji kole­jo­wej w tym samym tygo­dniu, w któ­rym opróż­ni­łam szu­fladę redak­cyj­nego biurka, i tego samego dnia, w któ­rym Levan prze­pro­wa­dził się do innej kobiety. Można powie­dzieć, że trzy lata temu całe moje życie legło w gru­zach.

W przed­po­koju wciąż stała nie­roz­pa­ko­wana walizka, mimo że od powrotu z Majorki minęły już ponad dwa mie­siące. Igno­ro­wa­łam ją, i tak nie potrze­bo­wa­łam let­nich ubrań. Po pro­stu wyję­łam z niej brudną bie­li­znę i zamknę­łam ją z powro­tem.

W toa­le­cie migało świa­tło, a pod­łoga w łazience była lodo­wata. Na szczę­ście suszarka bęb­nowa mogła też peł­nić funk­cję kominka. Namo­czy­łam czy­sty ręcz­nik i wło­ży­łam go do bębna, po czym włą­czy­łam urzą­dze­nie. Ręcz­nik wiro­wał wewnątrz, a cie­płe powie­trze dmu­chało nad umy­walką, wanną oraz toa­letą. W końcu mogłam się roze­brać, nie ryzy­ku­jąc zamar­z­nię­cia. Namy­dli­łam się od stóp do głów i wzię­łam długi, gorący prysz­nic. Zauwa­ży­łam, że wło­sów pod pachami zro­biło się jakoś wię­cej. Prze­je­cha­łam dło­nią po grud­ko­wa­tych udach. Były pełne nie­rów­no­ści, zaro­śnięte i samotne jak rzadko odwie­dzane leśne drogi. Prze­su­nę­łam dłoń wyżej i zaczę­łam się mastur­bo­wać pal­cem wska­zu­ją­cym pra­wej ręki. Po kilku sekun­dach było po wszyst­kim.

Póź­niej zna­la­złam wygodne spodnie dre­sowe. Dżinsy nosi­łam tylko w pracy. Za to T-shirt i cienki polar były sta­łymi i nie­odzow­nymi ele­men­tami mojej gar­de­roby. Wło­ży­łam nos pod pachę pod­ko­szulka, deli­katna woń sta­rego potu wnik­nęła w mate­riał, ale nie jakoś bar­dzo. Levan nazy­wał mój strój „uni­for­mem dzien­ni­kar­skim”.

– W branży dzien­ni­kar­skiej nie ma „luź­nych piąt­ków”, są „pola­rowe piątki” – mawiał ze śmie­chem.

Tęsk­ni­łam za jego dow­ci­pem, który nazy­wa­li­śmy „ojcow­skim humo­rem”, do momentu, aż słowo „ojciec” nabrało smut­nego wydźwięku.

Zebra­łam włosy. Były na tyle dłu­gie, że mogłam je zwią­zać w kucyk, ale stały się bar­dziej szorst­kie i cień­sze. W przy­szłym tygo­dniu zadzwo­nię do Katty i spy­tam o wolny ter­min – pomy­śla­łam. Pik­nął tele­fon. SMS od Strömmena: „Daj spo­kój, Bergström. Nie mam całego week­endu”.

Zaczę­łam się pocić. To nie były ude­rze­nia gorąca, tylko reper­ku­sje wcze­śniej­szych wyda­rzeń. Niczym ciemne plamy na stole w kuchni.

* * *

Całe ciało sta­wiało opór, gdy w końcu włą­czy­łam kom­pu­ter. Nie­bie­skawe świa­tło zmierz­chu dawno już otu­liło tory kole­jowe i psy. Minęło pra­wie pięt­na­ście minut, zanim połą­czy­łam się z inter­ne­tem i wresz­cie mogłam otwo­rzyć maila od Strömmena. Załą­czył w nim dwa linki, oba odsy­ła­jące do strony inter­ne­to­wej „Jämtlandsposten”. Pierw­szy tekst był jedy­nie notatką sku­pia­jącą się na samej wia­do­mo­ści o tym, że tydzień temu przy ambo­nie myśliw­skiej natra­fiono na zwłoki kobiety, a zna­lazł je jakiś męż­czy­zna na swoim polu. Podej­rze­wa­łam, że to nocny zespół redak­cyjny z Sund­svall natknął się na infor­ma­cję o tym zda­rze­niu na stro­nie inter­ne­to­wej poli­cji i poin­for­mo­wał o tym czy­tel­ni­ków.

Minęło sześć dni, zanim opu­bli­ko­wano kolejny tekst. Dziś rano czy­tel­nicy dowie­dzieli się, że poli­cja podej­rzewa mor­der­stwo. Pro­wa­dzący postę­po­wa­nie przy­go­to­waw­cze pro­ku­ra­tor poin­for­mo­wał, że cho­dzi o szcze­gól­nie bru­talne prze­stęp­stwo z uży­ciem prze­mocy, lecz ze względu na dobro sprawy nie chciał tego komen­to­wać, dodał tylko, że zda­rze­nie miało miej­sce szó­stego wrze­śnia póź­nym wie­czo­rem. W arty­kule wspo­mniano rów­nież o tym, że poli­cji nie udało się jesz­cze powia­do­mić krew­nych kobiety. Dla­czego? Tak czy ina­czej poli­cja cze­kała na infor­ma­cje.

Czy to naprawdę wszystko? Szybko wpi­sa­łam w Google słowa „mor­der­stwo” i „Kall”. W tytu­łach nale­żą­cych do kon­cernu poja­wiła się tylko ta sama notatka, którą już czy­ta­łam. Inne wia­do­mo­ści doty­czące Kall poru­szały temat kiep­skich dróg albo ryzyka, że dom opieki zosta­nie prze­kształ­cony w schro­ni­sko dla uchodź­ców. Więk­szość tych arty­ku­łów napi­sa­łam sama, co wyda­wało mi się kom­pletną abs­trak­cją. Kiedy zmie­ni­łam słowa na „mor­der­stwo” i „gmina Åre”, zna­la­złam arty­kuł na stro­nie „Dagens Nyhe­ter”, ale gdy zaczę­łam go czy­tać, oka­zało się, że cho­dzi o kry­mi­nał autor­stwa Hansa Rosen­feldta.

Znie­chę­cona weszłam na forum inter­ne­towe Fla­sh­back. Tam, jak zwy­kle, działo się znacz­nie wię­cej. Ktoś o pseu­do­ni­mie Vinter75 zało­żył wątek o ofie­rze w tej samej chwili, gdy „Jämtlandsposten” opu­bli­ko­wała arty­kuł o mor­der­stwie na swo­jej stro­nie.

„Co wie­cie o mor­der­stwie w Kal­l­sko­gen? Dawaj­cie!”

Szybko prze­scrol­lo­wa­łam wątek i rze­czy­wi­ście, mniej wię­cej w poło­wie zna­la­złam link do strony na Face­bo­oku. „Ofiara mor­der­stwa” – napi­sano. Klik­nąw­szy na link, tra­fi­łam na stronę nie­ja­kiej Isa­belli Sand­gren. Zdję­cie pro­fi­lowe przed­sta­wiało wychu­dzoną kobietę w dżin­sach i brą­zo­wym swe­trze. Wokół szyi miała owi­niętą cienką fio­le­tową chu­stę z frędz­lami. Krzy­kliwy kolor nie paso­wał do jej pokry­tej bli­znami po trą­dziku twa­rzy i roz­ja­śnio­nych wło­sów. Stała oparta o drew­niany płot, a w tle znaj­do­wał się wodo­spad, może Tännforsen. Foto­gra­fowi nie udało się wywo­łać nawet małego uśmie­chu na jej twa­rzy. Z face­bo­oko­wego pro­filu kobiety dowie­dzia­łam się, że uro­dziła się w lipcu sie­dem­dzie­sią­tego dzie­wią­tego roku, ale niczego wię­cej. Żad­nych infor­ma­cji o krew­nych. Ani jed­nego zna­jo­mego. Nie zna­la­złam też żad­nych innych zdjęć ani postów. Isa­bella Sand­gren naj­wy­raź­niej nie była zbyt aktywna w mediach spo­łecz­no­ścio­wych.

Wygo­oglo­wa­łam jej imię i nazwi­sko. Natych­miast poja­wiły się wyniki doty­czące koor­dy­na­torki badań, psz­cze­larki i chi­rurżki o tych per­so­na­liach. Wszyst­kie były aktywne w sieci, za to zamor­do­wana Isa­bella się nie ujaw­niała. Była jak patyki nie­sione przez nurt rzeki bez wyraź­nego celu czy kie­runku, pozba­wiona wyraź­nego związku z oto­cze­niem. Czy naprawdę nie zosta­wiła po sobie żad­nego cyfro­wego śladu oprócz pro­filu na Face­bo­oku? Czy jest moż­liwe, aby ukry­wać się przed świa­tem?

Kim tak naprawdę była? Wró­ci­łam na Fla­sh­back i przej­rza­łam komen­ta­rze. Te same infor­ma­cje, które już mia­łam. Isa­bella Sand­gren kupiła starą, opusz­czoną chatę w lesie pod Kall, nie­da­leko miej­sca, gdzie została zamor­do­wana, i wpro­wa­dziła się tam kilka lat temu, sama. Na tym koń­czyły się infor­ma­cje. Nikt nie potra­fił nic powie­dzieć na temat jej prze­szło­ści, choć pytań przy­by­wało.

Ale na temat mor­der­stwa poja­wiło się wiele kre­atyw­nych hipo­tez. Jedna z plo­tek doty­czyła sek­stu­ry­stów w Åre, nar­cia­rzy szu­ka­ją­cych na urlo­pie dodat­ko­wych atrak­cji. Rzadko mówiło się o tym aspek­cie tury­styki, ale dosko­nale wie­dzia­łam, że ist­nieje i staje się coraz powszech­niej­szy, odkąd nowo­bo­gaccy Rosja­nie odkryli ten region. Plot­ko­wano nawet, że Isa­bella przy­je­chała do Mörsil ze strip­ti­zer­kami z kra­jów bał­tyc­kich. Gdy strip­tiz stra­cił na popu­lar­no­ści, została w regio­nie i zaczęła się pro­sty­tu­ować. Według osoby piszą­cej pod pseu­do­ni­mem Genus­ge­nius „wszy­scy męż­czyźni kupu­jący seks mają OGROMNĄ skłon­ność do sto­so­wa­nia prze­mocy, czyli mor­dercą mógł być w zasa­dzie kto­kol­wiek, z każ­dej klasy spo­łecz­nej. Zarówno ban­ko­wiec, jak i hydrau­lik”.

Wes­tchnę­łam. Nala­łam sobie kie­li­szek czer­wo­nego wina. Pierw­szy łyk zawsze był naj­lep­szy. Poczu­łam pustkę, fizyczną i emo­cjo­nalną. Czy­ta­łam dalej.

Użyt­kow­nik o nicku Vat­ten­bjo­er­nen napi­sał: „Bio­rąc pod uwagę uło­że­nie ciała – podobno leżała jak aktorka na sce­nie oświe­tlona reflek­to­rem – nie zdzi­wił­bym się, gdyby to był jakiś nie­zrów­no­wa­żony kie­rowca cię­ża­rówki, który już wcze­śniej ucie­kał przed wymia­rem spra­wie­dli­wo­ści. Pew­nie zatrzy­mał się tam tylko na jedną noc. Poli­cja będzie miała pro­blem, żeby namie­rzyć sprawcę, ale życzę powo­dze­nia”.

Vat­ten­bjo­er­nen dołą­czył kilka lin­ków doty­czą­cych seryj­nego mor­dercy z USA.

Ucznio­wie mówili o tym, że kobieta została powie­szona na ambo­nie myśliw­skiej, a tutaj ktoś twier­dził, że mor­der­stwo przy­po­mi­nało pew­nego rodzaju spek­takl. Nie było pew­no­ści, czy któ­ra­kol­wiek z tych teo­rii jest praw­dziwa, mogły powstać w wyniku plo­tek, ale obie suge­ro­wały, że miej­sce zbrodni zostało jakoś zaaran­żo­wane. Zakrę­ci­łam pasmo wło­sów na palcu i wzię­łam duży łyk wina, nie nale­ża­łam do osób, które sączą alko­hol. Ze świe­cą­cej pust­kami lodówki wycią­gnę­łam resztkę żół­tego sera i ukro­iłam sobie pla­ste­rek.

Przed­ostatni wpis kogoś o nicku The­tru­th­wil­l­se­ty­oufree był jesz­cze bar­dziej zagad­kowy: „Tak zwana ofiara zawsze była kłam­czu­chą, pew­nie znowu naro­biła sobie pro­ble­mów”.

Vinter75, który zało­żył ten wątek, odpo­wie­dział: „Co masz na myśli, pisząc »tak zwana ofiara« i »zawsze była kłam­czu­chą«? Jak to »znowu naro­biła sobie pro­ble­mów«?! Co chcia­łeś przez to powie­dzieć, The­tru­th­wil­l­se­ty­oufree? Wytłu­macz!”.

Lepiej bym tego nie ujęła.

Nie­stety The­tru­th­wil­l­se­ty­oufree był nie­uchwytny. Tak jak prawda.

Na razie wyda­wało się, że jedy­nym świad­kiem jest męż­czy­zna, który zna­lazł zwłoki tej kobiety. Strömmen napo­mknął, że po pierw­szych dwóch arty­ku­łach pró­bo­wali wycią­gnąć od poli­cji jakieś infor­ma­cje, ale bez­sku­tecz­nie. Jed­nak ktoś musi coś wie­dzieć. Zawsze tak jest. Opar­łam się na krze­śle. Nikt na Fla­sh­backu nie wspo­mi­nał, że po oko­licy gra­suje jakaś bestia. Zawsze, że to ktoś z zewnątrz, nikt z miej­sco­wych. Pomy­śla­łam o swo­ich uczniach. Cho­ciaż więk­szość z nich nie chciała dać tego po sobie poznać, to jed­nak byli prze­stra­szeni. Widzia­łam to w ich oczach.

Zro­dziła się we mnie chęć dowie­dze­nia się cze­goś wię­cej. Ucie­szyło mnie to i prze­ra­ziło zara­zem. Przez wiele lat musia­łam wie­dzieć wszystko, stale pod­łą­czona do sieci, poin­for­mo­wana, zorien­to­wana w tym, co działo się na świe­cie. Jed­nak cie­ka­wość stop­niowo mnie opusz­czała. Pew­nego dnia skoń­czyła mi się dar­mowa pre­nu­me­rata „Jämtlandsposten” i ni­gdy jej nie odno­wi­łam. Moje pory oglą­da­nia wia­do­mo­ści w tele­wi­zji, stałe punkty odnie­sie­nia, jak „Aktu­ellt” i „Rap­port”, kom­plet­nie stra­ciły na zna­cze­niu.

Mimo to pomy­śla­łam, że jed­no­ra­zowy powrót do gazety raczej mnie nie zabije. Spoj­rza­łam na szafę na broń sto­jącą w przed­po­koju. Wcze­śniej nasma­ro­wa­łam lufę sztu­cera na łosie. Zaim­pre­gno­wa­łam buty. To wła­śnie tym zaj­mo­wa­łam się przez ostatni tydzień. Ale polo­wa­nie i noc­leg w cha­cie myśliw­skiej mogły pocze­kać. Wró­ci­łam do kom­pu­tera. Strömmen miał rację, potrze­bo­wa­łam tro­chę kon­taktu z rze­czy­wi­sto­ścią.

Się­gnę­łam po tele­fon, który wpadł mię­dzy poduszki kanapy, i napi­sa­łam: „Hej, jutro jadę do Kall”. Krótka odpo­wiedź Strömmena, któ­rej towa­rzy­szyło gło­śne pik­nię­cie, nade­szła natych­miast: „Świet­nie!”. Chwilę póź­niej przy­szła kolejna wia­do­mość, w któ­rej dodał: „I nie zapo­mnij pod­lać kwiat­ków”.

Po kon­dy­cji kwia­tów można się domy­ślić, jak ktoś trosz­czy się o przy­ja­ciół – mawiał Strömmen, wsa­dza­jąc pulchny palec w doniczkę u odwie­dza­nych przez sie­bie osób jak ter­mo­metr w tyłek odwod­nio­nego sta­ruszka.

Dorzu­cił jesz­cze uśmiech­niętą emotkę. Uśmiech­nę­łam się mimo­wol­nie, bo była to emotka z por­cją snusu pod wargą, lecz po chwili posmut­nia­łam. Moje kwiatki potrze­bo­wały wody. Wszyst­kie.

Ści­snęło mi gar­dło, a do oczu napły­nęły łzy. Odchy­li­łam głowę, pró­bu­jąc zatrzy­mać je pod powie­kami. Prze­klęte łzy, myśla­łam, że nad nimi panuję, ale jed­nak nie.

– Niech to prze­klęte lato wresz­cie się skoń­czy – powta­rza matka.

Wio­senne roz­topy ni­gdy nie wysy­chają, a potem robi się tylko bar­dziej mokro. Wiel­kie pole w Järpen zalewa woda. Ich piw­nica jest bez­pieczna, ale Björklundów już nie. Bucze­nie osu­sza­czy sły­chać aż na dro­dze. Deszcz i zimno dopro­wa­dzają wszyst­kich do szału. Kiedy wresz­cie przy­cho­dzi cie­pło, nie trwa dłu­żej niż dzień. Komary wyla­tują z bagna za domem jak obor­nik z roz­rzut­nika. Maria wie­sza paskowe moski­tiery we wszyst­kich drzwiach. To walka z wia­tra­kami. Larwy koma­rów wiszą do góry nogami w beczce z wodą na podwó­rzu i w wodzie sto­ją­cej w rowach.

– Oddy­chają dupą – powta­rza Magnus.

Mie­sza cyna­mon, czo­snek i płyn do mycia naczyń w butelce ze spry­ski­wa­czem. Maria widzi, jak cho­dzi dookoła i spry­skuje larwy. Psik, psik.

– To je zabija, zanim zamie­nią się w komary.

Brat uśmie­cha się szy­der­czo. Można by pomy­śleć, że wygrał z koma­rami, lecz nikt nie zauważa żad­nej róż­nicy. Szyję Marii cały czas pokry­wają roz­dra­pane bąble, a Magnus wyjeż­dża na zachód i zosta­wia ją samą.

Cała ta wil­goć spra­wia, że pięt­na­sto­let­nie ciało Marii puch­nie. Ni­gdy nie była szczu­pła, ale teraz roz­ra­sta się we wszyst­kich kie­run­kach. Jej piersi pęcz­nieją jak cebulki bylin nara­żone na nad­miar wody. Pew­nego dnia brzuch wylewa się nad paskiem dżin­sów, a cho­dząc, Maria obciera sobie skórę mię­dzy udami.

Za to matkę wypeł­nia chłód. Roz­siada się w niej jak nie­pro­szony gość. Jej bladą skórę pokry­wają duże sre­brzy­ste wykwity łusz­czy­cowe. Artre­tyzm spra­wia, że otyłe ciało jest zmę­czone i nie­po­radne. Cien­kie baweł­niane sukienki bez ręka­wów, jedyne ubra­nia, które nosi, wchła­niają część smutku, ale nie mogą zni­we­lo­wać nie­przy­jem­nego zapa­chu wypeł­niającego dom. W sute­re­nie, gdzie śpi Maria, jest tro­chę lepiej. Ten pokój to wła­ści­wie miał być salon, dla­tego nie ma tu drzwi, ale Maria zawie­siła w dużym otwo­rze aksa­mitną, czer­woną dra­pe­rię. Głów­nie po to, aby nie widzieć czar­nych szcze­lin mię­dzy stop­niami scho­dów.

Jed­nak ma trud­no­ści z zasy­pia­niem. Schody wydają jęczące dźwięki. Czę­sto leży z otwar­tymi oczami grubo po pół­nocy, przy­glą­da­jąc się sosno­wej boaze­rii. Poli­czyła wszyst­kie sęki, dotknęła ich, zna każdy.

* * *

Maria jed­nym ruchem oży­wia kuch­nię. Świa­tło wlewa się do środka, gdy odsła­nia okna. Matka cza­sami w nocy zaciąga zasłony. Maria sły­szy przez sufit szu­ra­nie jej ocie­pla­nych kapci. Wyobraża sobie dom z zewnątrz, jak po kolei we wszyst­kich oknach gaśnie świa­tło i widać tylko deski w kolo­rze czer­wieni faluń­skiej, o tej porze dnia przy­po­mi­na­ją­cym zasty­głą krew.

Naprze­ciwko nikt nie mieszka, ich dom jest ostatni przed strefą prze­my­słową. Rzadko ktoś tędy prze­cho­dzi, lecz matkę prze­raża sama myśl, że mogłaby zoba­czyć parę świe­cą­cych oczu, gdy ma wstać, by iść do łazienki. Każdy może z łatwo­ścią zaj­rzeć do środka, zwłasz­cza gdy na zewnątrz leży śnieg, więc matka się zasła­nia, chowa, wyco­fuje.

Chmury wiszą nisko nad ciem­nymi wierz­choł­kami drzew naprze­ciwko. Ganek znaj­duje się w cie­niu. W tym nie­oświe­tlo­nym miej­scu dobrze czuje się tylko mech. Pro­mie­nie słońca docie­rają tu jedy­nie w cza­sie let­niego prze­si­le­nia.

Kie­dyś ojciec upra­wiał na tyłach domu ziem­niaki i nagietki. Zwykł pie­lić w sze­ro­kim roz­kroku, pochy­lony nad redli­nami na jedy­nym kawałku ziemi nie­ocie­nio­nym przez sosny. Lubiła mu się przy­glą­dać, gdy tak pra­co­wał w swoim zie­lo­nym kape­lu­szu z siatką chro­niącą twarz, upstrzoną koma­rami wiel­ko­ści główki od szpilki.

Maria włą­cza radio, nie­zna­jome, choć dobrze znane głosy wypeł­niają pokój. Smaży falu­korv4, robi tosty i gotuje wodę na her­batę. Lodówka zaczyna świe­cić pust­kami. Kalen­darz poka­zuje, że do kolej­nej wypłaty zostało jesz­cze dużo czasu.

Matka robi to, co zawsze, czyli zaspo­kaja swój głód niko­ty­nowy i ogląda tele­wi­zję, gdy Maria przy­nosi jej śnia­da­nie. Cza­sami Maria myśli, że pod­suwa matce jedze­nie jak psu. Matka posyła jej leniwe spoj­rze­nie, siada i sięga po tacę. Spod koł­dry wydo­bywa się woń nie­my­tej skóry i sta­rego moczu. Maria widziała, że matka ma na cipce tylko poje­dyn­cze pro­ste włosy. Spo­wija ją dym papie­ro­sowy, jakby była aktorką na sce­nie. Maria widzi, że matka chce strzep­nąć popiół pro­sto na zaschnięty ket­chup na tale­rzu z wczo­raj­szej kola­cji.

– Nie, nie, nie.

Matka zamiera. Zdez­o­rien­to­wana roz­gląda się po swoim bar­łogu.

– Przy­niosę popiel­niczkę. Jak się dzi­siaj czu­jesz? Jak głowa?

Matka prze­łyka ślinę i marsz­czy czoło, jakby nagle coś sobie przy­po­mniała.

– Tak jak wczo­raj. Dokład­nie tak samo. To na pewno guz.

– Nie masz żad­nego guza.

Maria pod­nosi z pod­łogi pasek od szla­froka. Czer­wony wąż z weluru wijący się wśród zaschnię­tych na dywa­nie wymio­cin.

– A skąd ty to możesz wie­dzieć?

– Gdyby to był guz, zmar­ła­byś już dawno temu, bio­rąc pod uwagę, jak bar­dzo przez ostat­nie lata bolała cię głowa.

– Nie mów tak.

Matka jęczy, popra­wia obwi­sły brzuch.

– NIE MASZ guza. Przy­się­gam. A teraz jedz. Potem powin­naś spró­bo­wać wyjść z domu, prze­cież po to masz bal­ko­nik.

Maria ostroż­nie sta­wia tacę. Matka odkłada papie­rosa. Popiół cały czas się wydłuża i kształ­tem przy­po­mina szczu­rzy ogon. Powi­nien odpaść, ale się trzyma.

– Nie dam rady.

– Dla­czego?

– Wasz ojciec tego nie chce.

– Nasz ojciec już niczego nie chce.

Matka naj­pierw wygląda na zasko­czoną, a potem prze­stra­szoną. Duże kwiaty z tapety wpeł­zają do pokoju. Kie­dyś Maria leżała w szcze­li­nie mię­dzy mate­ra­cami rodzi­ców i obser­wo­wała małe ludziki wspi­na­jące się po zie­lo­nych łody­gach. Gdy spa­dła jej gorączka, matka sie­działa na kra­wę­dzi łóżka z dło­nią na jej mokrym od potu czole. Wtedy malo­wała się szminką i nie­bie­skim cie­niem do powiek. Jej kol­czyki pięk­nie migo­tały pod wpły­wem ruchu poma­lo­wa­nych ust. Teraz wykwity łusz­czycy chcą udu­sić więd­nącą w łóżku aktorkę.

Słońce wciąż sta­rało się wznieść nad hory­zont, a ter­mo­metr za oknem wska­zy­wał ujemną tem­pe­ra­turę. Wszystko wyglą­dało na skost­niałe i zamar­z­nięte, lecz tem­pe­ra­tura miała wzro­snąć, nim znowu spad­nie. Zamie­rza­łam napić się kawy przy stole w kuchni jak nor­malny czło­wiek. Mucha, która prze­trwała zimę, żero­wała na cukrze w zle­wie. Wczo­raj wpa­dła do niego kostka, gdy szu­ka­łam cze­goś do jedze­nia. Kawa roz­pusz­czalna pró­bo­wała połą­czyć się z wodą, więc zamie­sza­łam łyżeczką w kubku, przy­glą­da­jąc się tłu­stym pla­mom sosu bear­neń­skiego na ścia­nie. Żółty wzór, z któ­rym nauczy­łam się żyć.

Póź­niej prze­trzą­snę­łam szafę w poszu­ki­wa­niu apa­ratu foto­gra­ficz­nego. Zdmuch­nę­łam kurz z fute­rału, po czym go otwo­rzy­łam i wło­ży­łam do środka notes oraz ołó­wek. Tusz nie spraw­dzał się na zim­nie. Zarzu­ci­łam pasek na ramię i poczu­łam zna­jomy cię­żar.

Powin­nam też wziąć kalo­sze. Stały na ręcz­niku w łazience, a sporą część cho­lewki pokry­wała zaschnięta glina, jak­bym wcze­śniej się w nią zapa­dła. Nie mogłam sobie przy­po­mnieć, kiedy i gdzie mia­łam je ostat­nio na sobie. Pró­bo­wa­łam wykru­szyć glinę nad umy­walką, ale nie udało mi się usu­nąć całej. Kiedy wrzu­ca­łam wszystko na tylne sie­dze­nie w samo­cho­dzie, na gumie wciąż osa­dzony był jasno­brą­zowy brud.

* * *

Wła­ści­wie to Kall było bez­na­dziej­nym przy­pad­kiem. Za daleko od mod­nych restau­ra­cji Åre, za bli­sko codzien­nego życia w Järpen, któ­remu przy­pa­dła w udziale rola obskur­nej sio­stry Åre. Zanie­czysz­cze­nia emi­to­wane przez starą fabrykę celu­lozy były jak uśpiona cho­roba, dzie­dziczny gen wpły­wa­jący na wszystko i wszyst­kich wokół.

Spo­żyw­czak był jesz­cze zamknięty. Usia­dłam na ganku, otu­li­łam się cia­śniej roz­pi­na­nym swe­trem i opar­łam głowę o chłodną ścianę budynku.

Już po kilku minu­tach roz­legł się sze­lest za otwie­ra­nymi auto­ma­tycz­nie drzwiami. Kobieta o fio­le­to­wych wło­sach usta­wiała wózki skle­powe w rów­nych rzę­dach. Ude­rzył mnie zapach świe­żego chleba i sta­rego piwa. Wzię­łam koszyk. Skoro już tam byłam, mogłam zro­bić małe zakupy. Krą­ży­łam bez celu mię­dzy rega­łami, wrzu­ci­łam do koszyka kieł­basę, paczkę maka­ronu i kilka mro­żo­nych pizz. Powin­nam była spo­rzą­dzić listę zaku­pów, ludzie tak robią. W koszyku leżała cudza lista. Ktoś mający nie­czy­telne pismo pla­no­wał chyba przy­rzą­dzić gulasz. Łopatka wołowa, mar­chewka, pie­czarki, kon­cen­trat pomi­do­rowy i cebula – to mogły być skład­niki na woło­winę po bur­gundzku. Zgnio­tłam kartkę w dłoni, takie cza­so­chłonne dania nie były dla mnie.

Nie zauwa­ży­łam innych pra­cow­ni­ków poza kobietą o fio­le­to­wych wło­sach. Pomy­śla­łam, że jeśli jest sama, będę musiała zała­twić swoją sprawę przy kasie.

Kobieta pod­nio­sła wzrok i przy­wi­tała się ze mną, po czym ponow­nie wbiła go w taśmę. Kaso­wała pro­dukty, jeden po dru­gim.

– Nie mam dziś weny do goto­wa­nia. Cza­sami chcia­łoby się po pro­stu wziąć tabletkę, zamiast jeść – powie­dzia­łam.

Kasjerka się zaśmiała, ale pokrę­ciła głową. Jej wzrok na­dal był sku­piony na taśmie.

– O nie! To by było straszne, goto­wa­nie jest takie przy­jemne.

Uśmiech­nę­łam się.

– Zazdrosz­czę pani.

Sto­jący przy wej­ściu auto­mat do skupu bute­lek i puszek zaczął wyda­wać dźwięki.

– A tak w ogóle… – zawa­ha­łam się. – Nazy­wam się Vera Bergström i pra­cuję dla „Jämtlandsposten”.

Wycią­gnę­łam rękę, żeby się przy­wi­tać. Kobieta spoj­rzała w górę, jej oczy się zwę­ziły, ale uści­snęła moją dłoń.

– Chcia­ła­bym się dowie­dzieć, jak wam się tutaj żyje po tym strasz­nym mor­der­stwie. Ma pani chwilę, żeby poroz­ma­wiać?

– Chce pani roz­ma­wiać ze mną? – Kasjerka cof­nęła rękę i zaci­snęła usta.

– Tak. Czemu nie?

– Zamie­rza pani robić zdję­cia? – Wska­zała na apa­rat.

Typowe dla kobiet w jej wieku. Kry­ty­kują brak repre­zen­ta­cji kobiet w mediach, lecz jed­no­cze­śnie nie robią nic, żeby to zmie­nić. Spo­śród stu pie­lę­gnia­rek do roz­mowy z prasą naj­czę­ściej zostaje odde­le­go­wana tylko jedna osoba, pie­lę­gniarz.

– Tak, ale to nie musi być zbli­że­nie.

– Nie, to ja nie chcę.

Powstrzy­ma­łam iry­ta­cję i prze­szłam do pochwał. Cza­sami dzia­łało.

– Jest pani taka ładna. No ale jeśli nie chce pani poka­zać twa­rzy, to może udzieli pani cho­ciaż wywiadu?

Kobieta potrzą­snęła głową i chwilę się zasta­na­wiała, po czym teatral­nie wes­tchnęła.

– Dobrze, ale nie­stety sie­dzę przy kasie.

Ode­tchnę­łam. Teraz już nie mogła się wymi­gać. Lep­sza trudna roz­mowa niż żadna. Poczu­łam przy­pływ adre­na­liny, dla takich chwil warto było wyko­ny­wać tę robotę. Czer­pa­łam przy­jem­ność z wcho­dze­nia w życie nie­zna­nej osoby i odkry­wa­nia sekre­tów. Emo­cje nie do pod­ro­bie­nia. Czu­łam się jak odkryw­czyni.

– Jak się pani nazywa?

– Anneli.

– Anneli i co dalej? – Mia­łam wra­że­nie, jak­bym roz­ma­wiała z dziec­kiem.

– Hol­mqvist.

– Co pani myśli o tym, co się stało?

Kobieta dotknęła zło­tej spinki z jed­nej strony pod­trzy­mu­ją­cej far­bo­wane loki. Mysie odro­sty się­gały jej pra­wie do uszu.

– Co ja myślę… pew­nie jestem tak samo wstrzą­śnięta jak wszy­scy. Kiedy coś takiego wyda­rza się w two­jej oko­licy, czu­jesz się nie­swojo. Zwłasz­cza że nikt jesz­cze nie został aresz­to­wany. Ludzie się boją. Wra­ca­jąc z pracy do domu, cią­gle oglą­dam się za sie­bie. Dzieci pod żad­nym pozo­rem nie mogą wycho­dzić same. Wszy­scy się wspie­ramy, mamy się na oku, towa­rzy­szymy sobie w dro­dze na tre­ningi, wszę­dzie pod­rzu­camy się nawza­jem. A kie­dyś nawet nie zamy­ka­li­śmy drzwi. Nie­długo dzień będzie coraz krót­szy…

Zatrze­po­tała rzę­sami i przez prze­szklone drzwi sklepu wyj­rzała na zewnątrz, gdzie jesień przy­spie­szyła w zale­d­wie kilka godzin. Ogro­dowa suszarka na pra­nie, wciąż z kla­mer­kami na sznur­kach, krę­ciła się na wie­trze. Obok stał stary sku­ter śnieżny z powy­bi­ja­nymi reflek­to­rami.

– A ofiara? Była pani przy­ja­ciółką?

– Nie, raczej nie. Nikt nie znał Isa­belli, trzy­mała się z dala od innych. Ale pie­kła smaczny tunnbröd5 i nam go sprze­da­wała. Była w tym naprawdę nie­zła.

Anneli cze­kała na moją płat­ność. Wło­ży­łam kartę Visa do ter­mi­nala i wstu­ka­łam PIN. Kwota nie była duża. Pomy­śla­łam, że mogłam przy­naj­mniej zapeł­nić koszyk. Zapo­mnia­łam o szam­po­nie, a jedze­nia wystar­czy góra na kilka dni. Z dru­giej strony miało minąć tro­chę czasu, zanim włożę zakupy do lodówki.

– Chcia­ła­bym zoba­czyć miej­sce, gdzie zna­le­ziono Isa­bellę. Kto pani zda­niem może mi w tym pomóc?

– Pro­szę poroz­ma­wiać z Mat­tim Myllämäkim, to on ją zna­lazł.

Anneli ulżyło, że może zrzu­cić sprawę na kogoś innego.

– Gdzie go znajdę? – Zaczę­łam pako­wać zakupy do rekla­mówki. Naj­pierw wło­ży­łam pomi­dory, ale od razu je wyję­łam z powro­tem. Na dnie powinny być naj­cięż­sze rze­czy. To, co może unieść wszystko inne.

– Na wyrę­bie, zaraz za Kallrör. Wciąż porząd­kuje obo­zo­wi­sko. Niech pani jedzie wzdłuż jeziora, przez miej­sco­wo­ści Bac­ken i Grötom, a potem skręci w szu­trówkę…

– Dzięki. Wiem, gdzie to jest.

* * *

Przy­spie­szy­łam, mija­jąc wiej­ski dom kul­tury. Kilka lat temu zapro­szono mnie tam na spo­tka­nie. Miesz­kańcy byli obu­rzeni, że poczta chce prze­stać dostar­czać prze­syłki do małych wio­sek wokół Kall. Nie­któ­rzy mie­liby do skrzynki pocz­to­wej kil­ka­dzie­siąt kilo­me­trów. Ni­gdy nie dotar­łam na spo­tka­nie, zadzwo­ni­łam tylko następ­nego dnia, żeby się dowie­dzieć, co usta­lili. Zamie­ści­li­śmy w gaze­cie krótką notatkę, a poczta znik­nęła. Potem nikt stam­tąd już się ze mną nie kon­tak­to­wał. Teraz na szyl­dzie przed budyn­kiem prze­kre­ślono słowo „kawiar­nia let­nia”. Zaczęły opa­dać liście.

Poje­dyn­cze gospo­dar­stwa i ulice zni­kały w lusterku wstecz­nym. Po dru­giej stro­nie jeziora zostały tylko ruiny kopalni mie­dzi, pamiątka z cza­sów świet­no­ści tej oko­licy. Skrę­ci­łam w szu­trówkę. Mia­łam wra­że­nie, jak­bym całe wieki jechała przez ten mono­tonny kra­jo­braz, mija­jąc kolejne ambony myśliw­skie, więk­szość w kiep­skim sta­nie. Wie­dzia­łam, że wiele kół łowiec­kich doświad­czyło w ostat­nich latach aktów sabo­tażu. Nam jak do tej pory uda­wało się przed nimi uchro­nić.

Po pew­nym cza­sie las się prze­rze­dził, a moim oczom uka­zała się duża otwarta prze­strzeń po wycince drzew. Znak dro­gowy poka­zy­wał, że jestem w Silva. Z daleka zoba­czy­łam dwa zie­lone namioty. Żeby nie wyjść na zbyt natar­czywą, nie pod­je­cha­łam bez­po­śred­nio pod nie, tylko zatrzy­ma­łam się na pobo­czu kawa­łek dalej. Krzaki malin pró­bo­wały wci­snąć się do samo­chodu, gdy otwo­rzy­łam drzwi. Chcia­łam je odsu­nąć, lecz rośliny były ze sobą mocno sple­cione. Uży­łam szczotki do odśnie­ża­nia, żeby je ode­pchnąć, móc wyjść i zmie­nić buty na kalo­sze.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Sys­tem­bo­la­get – szwedzka pań­stwowa sieć skle­pów mono­po­lo­wych. Jest to jedyne miej­sce w Szwe­cji, gdzie można legal­nie kupić napoje o zawar­to­ści alko­holu powy­żej 3,5% (z wyjąt­kiem restau­ra­cji i barów, które mają spe­cjalne licen­cje). Wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki. [wróć]

2. Cho­dzi o Zla­tana Ibra­hi­mo­vi­cia i jego posia­dłość w opi­sy­wa­nej oko­licy. [wróć]

3. Snus (szw.) – popu­larna w Szwe­cji używka. Drobno mie­lony wil­gotny tytoń z dodat­kiem soli, kon­ser­wan­tów i eks­trak­tów sma­ko­wych. Umiesz­cza się go pod dolną lub górną wargą. [wróć]

4. Popu­larna w Szwe­cji kieł­basa. Można ją porów­nać do pol­skiej kieł­basy parów­ko­wej, tyle tylko, że jest więk­sza i zawiera też woło­winę. Szwe­dzi podają ją naj­czę­ściej na obiad w for­mie pod­sma­żo­nych pla­strów. [wróć]

5. Tunnbröd (szw.) – rodzaj tra­dy­cyj­nego szwedz­kiego chleba, który jest cienki i miękki i przy­po­mina tor­tillę. [wróć]