Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Książka jest zbiorem esejów podróżnych opowiadających o włoskim Południu. O Apulii głównie, z niewielkim wypadem do sąsiedniej Basilicaty. To wciąż prawdziwa terra incognita dla tych wszystkich, którzy ulegli niegdyś włoskiej chorobie. Wbrew pokutującym przekonaniom, tam też mieszkają ludzie, jest nawet parę interesujących kamieni, a rzeczywistość układa się w zaskakujące wzory. Autor robi wiele, by tę tezę usprawiedliwić Jego podróż na Południe – autobusem, pociągiem, samochodem, czasem rowerem – nie przebiega wedle z góry ustalonego planu. Nie jest to podróż konesera sztuk pięknych. Niewiele tu estetycznych delektacji. Muzea omijane są szerokim łukiem. Autor najwyraźniej nie szuka wrażeń, szuka raczej sensów. Albo dokładniej: sensów skrytych pod materią wrażeń. Jedzie więc na Monte Sant’Angelo, by zobaczyć grotę objawień św. Michała Archanioła i procesję ku jego czci, ale przy okazji próbuje zrozumieć, co się stało z naszą wrażliwością angelologiczną. Odwiedza pole bitwy pod Kannami, by zapytać o jej znaczenie, które wychodzi daleko poza czysto militarny wymiar. W Galatinie, podczas notte della taranta wpada w muzyczny trans, ale (już po ochłonięciu) rejestruje także współczesny kształt i przemiany tarantyzmu. To książka gatunkowo nieczysta. Nie jest to z całą pewnością przewodnik (raczej anty-przewodnik), nie jest to reportaż, ani klasyczny dziennik podróży. Podróżujemy wraz z autorem w realnej przestrzeni, ale materią jego opisów jest także tekst literacki, film, fotografia i muzyka. To książka, która nieustannie miesza poziomy i języki. Przechodzi niepostrzeżenie od zapisu chwili do zdystansowanej refleksji, od impresyjnego obrazka do języka dyskursu. To także – już finalnie – próba zastanowienia się nad znaczeniem i możliwościami pisarstwa podróżniczego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 278
WYDAWNICTWO CZARNE SP. Z O.O.
www.czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice tel./fax +48 18 353 58 93 e-mail: [email protected], [email protected], [email protected], [email protected], [email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa tel./fax +48 18 351 02 78, tel. +48 18 351 00 70 e-mail: [email protected]
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Andersa 21/56, 00-159 Warszawa tel./fax +48 22 621 10 48
e-mail: [email protected], [email protected], [email protected], [email protected]
Dział marketingu: [email protected], [email protected]
Dział sprzedaży: Beata Motyl, mtm Firma ul. Zwrotnicza 6, 01-219 Warszawa tel./fax +48 22 632 83 74 e-mail: [email protected]
Skład: D2D.pl
ul. Morsztynowska 4/7, 31-029 Kraków, tel. +48 12 432 08 52 e-mail: [email protected]
Projekt okładki AGNIESZKA PASIERSKA / PRACOWNIA PAPIERÓWKA
FOTOGRAFIA AUTORA © BY KINGA ŁOZIŃSKA
Fotografia na okładce oraz fotografie w środku tomu © by DARIUSZ CZAJA
Copyright © by DARIUSZ CZAJA, 2010
Redakcja MAŁGORZATA PASICKA
Projekt typograficzny i redakcja techniczna ROBERT OLEŚ / D2D.pl
KOREKTY ANNA REWILAK I MAGDALENA KĘDZIERSKA / D2D.PL
Skład MAGDALENA KĘDZIERSKA / D2D.PL
ISBN 978-83-7536-380-7
Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu
1.
Tylko naiwni wierzą jeszcze, że tak naprawdę podróżujemy jedynie wtedy, gdy fizycznie przemieszczamy się w geograficznej przestrzeni. A więc wtedy, gdy rozbudzone zmysły upewniają nas o realności chwili. Kiedy właściwe czasowi podróżnemu natężenie uwagi skrapla żywe doświadczenie w doznania o dużym stopniu intensywności. Kiedy wczepieni mocno w czas teraźniejszy oswajamy dla siebie inny, nieznany nam wcześniej fragment świata. Tymczasem rzecz jest dużo subtelniejszej natury. Podróż, choć da się ją bez wątpienia kartograficznie obrysować i precyzyjnie zaznaczyć w kalendarzu, wykracza poza tempus praesens rzeczywistej wędrówki. I to, by tak rzec, w obie strony.
Każda podróż zaczyna się przecież od oczekiwania, od jakiejś wizji tego, co chcemy zobaczyć, co poznać chcemy. Przygotowując się do wyjazdu, przenosimy się zatem do jakiegoś egzotycznego „tam”, mimo że nogi nasze wciąż tkwią w oswojonym „tu”. Studiowanie opisów, tekstów, komentarzy związanych z miejscem, do którego się wybieramy, oglądanie zdjęć, a zwłaszcza porywające jazdy palcem po mapie (tak, mapy, mapy nade wszystko!), to nic innego jak kreślenie figur w czasie przyszłym. Znamy takich, co nigdzie nie wyjechali, ale są tak zaprawieni w ćwiczeniach wyobraźni, że zdaje im się, iż byli niemal wszędzie. I trudno powiedzieć, czy jakoś tam racji nie mają.
No więc było się gdzieś tam w tych Włoszech…
I się wróciło. Bo w końcu kiedyś, wcześniej czy później, zawsze się wraca. I już podarte mapy się na miejsce wstawiło. Torby, walizki, plecaki z niechęcią się rozpakowało. Brudy z odrazą się do pralki wrzuciło. Nazajutrz do roboty z przymusu się poszło. Ale to nie znaczy, że problemu, przed którym stawia nas podróż, już nie ma. Że nagle gdzieś przepadł. A ów problem to nazwanie tego, co się zdarzyło, opowiedzenie sobie nieodległego jeszcze w czasie doświadczenia. Obrysowanie go słowem. Bo podróż, by nabrała kształtów, by zaczęła realnie znaczyć, musi zostać – w ten czy inny sposób – opowiedziana.
Otóż właśnie: podróż antycypowana ma, jako swój rewers, podróż wspominaną. I myślę, że ta właściwa podróż zaczyna się (zaczyna po raz trzeci!) właśnie po powrocie do domu. Bo w istocie to dopiero teraz, po przyjeździe, tak naprawdę trzeba ją rozpocząć. Rozpocząć od nowa. Inaczej: teraz dopiero trzeba uruchomić pracę podróży, prawdziwą pracę nad podróżą. I nie ma w tym stwierdzeniu nic paradoksalnego ani dziwnego. Dzieje się tak z prostej przyczyny: w trakcie podróży jesteśmy za blisko wszystkiego. Za blisko świata, co przed nami, i za blisko samych siebie. A rozumienie zawsze jest funkcją dystansu.
Zrozumieć, co się nam przydarzyło. Wbrew pozorom nie jest to niekłopotliwe zajęcie. Już na samym początku pojawiają się schody. Co pamiętam? I jak pamiętam? Dlaczego to właśnie, a nie co innego? Co w tej podróży było ważne, a co drugorzędne?
Parę lat temu przygotowywaliśmy w redakcji „Kontekstów” numer na temat pamięci; rzecz dotyczyła różnych jej wymiarów (z zapomnieniem włącznie). Zaprosiliśmy do rozmowy Ryszarda Kapuścińskiego. Mówił o wielu kwestiach. O sile kreacyjnej pamięci, o tym jak pamięć nas stwarza i buduje. Ale też i o brzemieniu pamięci, o jej niszczycielskiej funkcji. Wspominając swoje reporterskie podróże, zrobił przy okazji krótki wypad na temat roli, jaką w jego pracy odgrywała pamięć. W pewnym momencie przypomniał radę, której Maksym Gorki udzielił młodemu Paustowskiemu. Powiedział mu mianowicie, by ten poszedł w Rosję, pracował, obserwował uważnie, zbierał doświadczenia, ale niczego nie zapisywał. I by dopiero po powrocie do domu spisał to, co widział. A dlaczego dopiero post factum? Ano dlatego, że – zgodnie z sugestią Gorkiego – pamięć i tak przechowa to, co naprawdę było dla niego ważne, jeśli zaś coś przepadnie, znaczy to, że nie było warte zapamiętania.
Idąc tym tropem, zadałem sobie znienacka pytanie: co istotnego pozostało w mojej pamięci z parokrotnych, dłuższych i krótszych, wypadów do Włoch? Co ja sam intencjonalnie zapamiętałem, czy może raczej, co moja pamięć zechciała – bez mojej wiedzy i zgody – dla mnie przechować? Oto zaledwie kilka obrazków wybranych na chybił trafił z pokaźniejszego archiwum. Pomijam dokładną chronologię i okoliczności wydarzeń, wchodzę od razu w środek czasu przeszłego dokonanego.
2.
Pamiętam…
Był już późny wieczór, może godzina do północy. Pora jak najbardziej właściwa. Najwłaściwsza. Przechodziłem po raz któryś tego dnia koło weneckiego Santa Maria dei Miracoli. Za dnia kościół przypomina szkatułkę z kości słoniowej. Teraz świecił w ciemności. Najpierw usłyszałem dźwięki. Znajome. Tak, to bez wątpienia było Vespro… Bezwiednie przyspieszyłem kroku. Chwilę później, za zakrętem zobaczyłem półotwarte drzwi. Sączące się z nich mętne światło oświetlało płyty chodnika. Woda chlupotała miarowo w pobliskim kanale, głuchy stukot obcasów oddalał się w ciemności. Było właśnie tak, jak miało być. Uchyliłem drzwi, na których przyklejona była kartka. Ktoś ręcznie napisał: Klub Muzyki Klasycznej. W środku – żywej duszy. Kilka stolików, parę rozstawionych bezładnie krzeseł i wygnieciona kanapa. Jakaś parodia baru z kilkoma częściowo opróżnionymi butelkami i baterią szklanek. Nieduże wnętrze wyglądało jak nieużywane, lekko zapuszczone atelier. Albo jak filmowa dekoracja.
Chłopak pojawił się znikąd. Jakby na nas czekał. Nie zdziwiła go późna wizyta nieznajomych, od razu zaproponował wino, jakąś przekąskę. Kieliszki miały na sobie cienką warstwę kurzu, herbatniki pamiętały jeśli nie Monteverdiego, to Verdiego na pewno. Bez zbędnych wstępów zaczęliśmy rozmawiać. O muzyce weneckiej, bo o czym tu gadać w takim miejscu, z takimi dźwiękami w tle. Nigdy wcześniej nie miałem tak dojmującego poczucia zapadania się w czasie. Fizycznego nieomal osuwania się w przeszłość. Umówiliśmy się na jutro, ale jutro się nie zdarzyło, już nie pamiętam z jakich powodów. Wysyłałem tam później znajomych, ale nikt nic nie znalazł. Sam, parę lat później, poszedłem w to miejsce raz jeszcze. Ale były tam już tylko zamknięte na głucho drzwi. I żadnej kartki. Do dzisiaj nie jestem pewien, czy tego wszystkiego nie wymyśliłem. Fatamorgana? W tym miejscu to całkiem możliwe. Ale te twarde herbatniki…
Pamiętam…
Puste godziny, nic nieznaczące zdarzenia, ogłupiający banał codzienności. Nuda podróży. Smutek podróży. Kto o tym napisze? Kto się do tego przyzna? Kto strząśnie z siebie krępujący imperatyw estetycznej delektacji i opowie o tych chwilach, w których podczas podróży nic się ciekawego nie dzieje? A powinno się dziać, po coś jednak człowiek opuszcza dom. Do Venosy, śladem księcia madrygalistów, przyjechałem w sobotę, solidnie wymęczony po tygodniowym tułaniu się po Apulii autobusem. Niedzielę robię sobie wolną. Maria Teresa i Francesco, prowadzący niewielki hotelik „L’Oraziano”, w którym śpię, jadą dzisiaj do rodziny, mam więc rządzić się sam. Wałęsam się bez celu po mieście, odwiedzam sklep z winami, upewniając się, że na szlachetniejsze płyny brakuje pieniędzy, na murze cmentarnym czytam klepsydry, później idę w stronę potężnych ruin opactwa św. Trójcy. Dłuższy popas w wysokiej trawie, z widokiem na kamienny pejzaż.
Późne popołudnie, z braku lepszego pomysłu instaluję się naprzeciwko zamku. Siadam w podcieniach. Oparty o mur, z pasją antropologa światów niedalekich, przyglądam się zwyczajom ludności miejscowej. Na nogach dżinsy drugiej świeżości. Stopy bose, ułożone na brzegu chodnika. Raczej brudne. Sandałki obok. Popijam tanie wino z kartonu, na nic droższego mnie już nie stać. Patrzę, ale nic nie widzę. Nie dlatego, że wino, ale dlatego, że nie chcę. Może lekkie zmęczenie. W oddali mury zamkowe i tylko te obce nogi, które przechodzą koło mnie w obie strony. Nie ma wczoraj, nie ma jutra. Nic mnie teraz nie obchodzi Gesualdo da Venosa, zamek ani jego muzealna zawartość. Istnieje tylko ta chwila, a w tej chwili jest mi dobrze. Biorę jeszcze jeden łyk. W pewnym momencie tuż nade mną pochylają się dwie zatroskane twarze panów, którzy, jak podpowiada mi intuicja, zmierzają właśnie do pobliskiego parku w celu spożycia. „Sei povero, si?” Jesteś biedakiem, prawda? Wybucham nerwowym śmiechem, odchodzą szybko. Od tamtego czasu nie przestaję myśleć, co też mnie tak bardzo rozśmieszyło.
Pamiętam…
Jest samo południe, późny wrzesień. Rynek w umbryjskiej Bevagni. To tam święty Franciszek wygłosił kazanie do ptaków. Ale teraz nie o świętego i nie o ptaki nam idzie. Teraz idzie o to, że nie ma się gdzie schować. Bo główny plac w Bevagni jest niemal cały utopiony w słonecznym żarze. Gęstniejąca pustka, powietrze, które można ciąć nożem, i tylko ten jeden miejscowy, upewniający o realności zdarzenia. Tyle pamiętam i pamiętał będę zawsze. I jeszcze to zdjęcie, które przywołuję, ilekroć myślę o tamtej chwili i tamtym skwarze.
Na pierwszym planie kanciasty spłachetek cienia. Prowadzi wzrok do fasady katedry. W półkolistym portalu ledwie widoczna twarz anioła o rysach wyjedzonych przez czas i słońce. Wyżej, po prawej stronie, równoważące kompozycję triforium. Na lewo od drzwi stoi na ziemi czerwony plastikowy kubeł. O ścianę opiera się kij, chyba od szczotki. W trójkącie ostrego światła mężczyzna z wiklinową miotłą w rękach. Uchwycony w momencie zamaszystego ruchu. Ma nieco przykrótkie zielone spodnie i szarą koszulkę, która opina wydatny brzuch. Siwa głowa podąża za ruchem rąk. Oczy wpatrzone w kamienne prostokąty. Za nim jego brat – cień.
Zdjęcie nie jest dobre. Jak zwykle na fotografiach robionych bez użycia filtra, fragment zacieniony jest za ciemny, przestrzeń w świetle – za jasna. Pierwszy plan jest wyraźny, dalszy – trochę nieostry. Ale to nic nie szkodzi. Może tym lepiej… Nie mam w domu innej fotografii, w której by tak mocno, fizycznie wręcz, obecny był czas. Nie ten znany najbardziej, uciekający z prędkością sekundnika. Ale ten, który czasem zastyga pod naszym spojrzeniem. Na zdjęciu, tak to czuję, czas istnieje w jakimś nieopisanym stężeniu. Utrwalony został moment, w którym przesypujące się w klepsydrze ziarenko piasku zatrzymuje się w najwęższym jej miejscu. Na mgnienie.
3.
Przywołuję te kadry z włoskich podróży z dwóch głównie powodów.
Po pierwsze: by powiedzieć, że bez tych subiektywnych domieszek, podróż, choćby najlepiej przygotowana, będzie jedynie powielaniem przewodnikowych schematów.
Albo recytowaniem – niechby nawet najpiękniejszych – książkowych opisów. Książkowych, a więc nie naszych. Nie idzie rzecz jasna o to, by porzucać mądrych przewodników, by silić się na oryginalność. Raczej o to, by idąc po śladach (jeśli takie są), zaufać także własnemu oku. Nie uganiać się wciąż – także i we Włoszech! – za „zabytkami”, za „miejscami malowniczymi”, za tą całą nędzą bedekerowych błyskotek. Czasem wystarczy po prostu gdzieś usiąść, zatrzymać się, poczekać. Być otwartym na niespodziankę, dać się zaskoczyć. Podróż, by była czymś więcej niż przemieszczaniem się w przestrzeni, musi być doświadczeniem. Moim doświadczeniem. I to w mocnym sensie tego słowa. Takim więc, które – jak łacińskie experientia, ale i polskie „doświadczenie” – obejmuje wystawienie się na próbę, i które zawsze będzie się wiązać z ryzykiem: nierozumienia, banału, rozczarowania. Ale nade wszystko chodzi o taki rodzaj doświadczenia, bez którego nie możesz, nie chcesz się już obejść.
Po drugie: wszystkie te wywołane z pamięci opowieści, mimo że tak różne, w istocie dotyczą jednego. Mówią o tej kruchej materii, z której tak naprawdę jesteśmy zrobieni. O czasie. „Einmal ist keinmal” – powiada jeden z bohaterów Nieznośnej lekkości bytu. A pobrzmiewa w tej frazie i erotyczne niezaspokojenie i - na wskroś nowoczesna – religia kolekcjonera wrażeń. Otóż, całkiem przeciwnie do tego refrenu, zdaje mi się, że jeden raz to ten najważniejszy raz. Bo jeden właśnie. Nie było go wcześniej, nie będzie go później. Przydarzająca się w tym właśnie momencie konfiguracja okoliczności, w chwili takiej, jak teraz, zdarza się raz jeden. Tylko raz. Tylko jeden raz! Może jest tak, jak prawią nam różni mądrale, że wszystko już było. W porządku: ale mnie przy tym nie było, a to, że teraz, tu, w tym czasie, w tym miejscu jestem, zmienia wszystko. I to radykalnie. Dla mnie zmienia. I kiedy wmyśleć się głębiej w to „tylko raz”, w tę osobliwą świecką mantrę, dłużej niż zwykle poobracać ją w palcach, to z czasem okaże się, że ta trywialna formuła traci ową nieznośną lekkość czerstwego banału, zwykle jej przypisywaną.
Bo przecież tak naprawdę tylko obrazy i zdarzenia mające intensywność doświadczeń podróżnych wypełniają przestrzeń naszej pamięci. Nie mamy niczego innego niż tylko te nacięcia w materii czasu. Nic nie jest bardziej nasze, nic bardziej nie utwierdza nas w tajemnej idiomatyce pojedynczego istnienia. Reszta jest złudzeniem. Albo bajką rozumu, który mozolnie składa te cząstki osobliwe w nieustannie rozpadającą się opowieść. Składa je po to, by nie zapaść się w nicość.
4.
Podróż włoska dzisiaj to coś między udręką i ekstazą. Udręka jest bardzo realna – no bo ileż można. Bo jakże tu zobaczyć na nowo i oryginalnie coś, co zostało już setki razy na wszelkie możliwe sposoby prześwietlone, sfotografowane i opisane; jak w tym potężnym chórze odnaleźć swój własny głos. Ekstaza jest tylko potencjalna – no bo ileż można. Bo hektary zapisanych stron, wagony zdjęć, wszystkie te wytarte do bólu klisze myślowe i wizualne dają zaledwie słabą obietnicę olśnienia.
Szale są w permanentnej nierównowadze, ale poszukiwaczy nieuchwytnego wciąż nie brakuje.
Jednym z nużących banałów odnoszących się do włoskich podróży jest ten mówiący, że wszystko już było. Że w tamtej rzeczywistości nie ma już nic do odkrycia, że w swych zachwytach świecimy jedynie światłem odbitym, że za każdym tekstem stoi inny, już napisany tekst, że każda fotografia powtarza tylko ujęcia poprzedników, a fakt, że o tym nie wiemy, w niczym nas nie tłumaczy.
Ale to oczywista nieprawda. Jeden tylko przykład z ostatniego czasu: porywająca książka Predraga Matvejevicia Inna Wenecja. Przykład jest wyjątkowo trafny. Wenecja, powtarzano nam do znudzenia, została już do szczętu zatupana, a nadmiar słownych i fotograficznych reprezentacji skutecznie pokrył tandetną politurą żywe, realne miasto. Nie ma już nawet jak porządnie umrzeć w Wenecji, bo ona sama nie żyje. Książka dowodzi jednak czego innego. W narracji Matvejevicia trup ożył. Ale żeby tej operacji dokonać, potrzebne było przenikliwe oko, no i wsparty wiedzą pomysł. Podróże kształcą, ale kształconych. Trzeba było diametralnie zmienić optykę: odejść te kilkadziesiąt metrów od San Marco, przyjrzeć się dokładniej murom, by wypatrzyć żyjące na ich ciele liczne roślinki, spojrzeć z filologiczną czułością na nazwy weneckich chlebów albo wypłynąć na lagunę, by odnaleźć wyspę, gdzie umierają mewy. Po lekturze książki Matvejevicia to samo już nigdy nie będzie takie samo. I szczęśliwie od tej pory w Wenecji nie będziemy musieli już tylko umierać. Ta książka świadczy dowodnie, że wciąż wszystko jeszcze przed nami.
5.
Roland Barthes zostawił nam piękny esej o włoskim doświadczeniu Stendhala. Rozbiera w nim na części pierwsze fascynacje pisarza wszystkim, co włoskie. Pisze o dwóch odmiennych portretach Włoch, które można odnaleźć w jego pismach, analizuje detalicznie różnicę i napięcie istniejące między zapisem dziennikowym a kłamstwem powieściowym. Ale dla nas najważniejszy jest rozpoczynający ten esej akapit:
Kilka tygodni temu odbyłem krótką podróż do Włoch. Wieczorem na dworcu w Mediolanie było zimno, ciemno, brudno. Ruszył pociąg, na każdym wagonie wisiała wielka żółta tablica z napisem Milano-Lecce. Zacząłem marzyć: wsiąść do tego pociągu, podróżować całą noc i następnego ranka znaleźć się w dalekim mieście, pełnym światła, słodyczy, spokoju. Tak przynajmniej marzyłem i mało istotne, gdzie jest rzeczywiście Lecce, którego nigdy nie poznałem. Parodiując Stendhala, mógłbym zawołać: „Więc ujrzę piękne Włochy! Jakiż ja jestem szalony w moim wieku!”. Gdyż piękne Włochy są zawsze gdzieś dalej, gdzie indziej.
1.
Poranny chłód, pierwszy autobus cicho, jak zjawa, wyłania się zza zakrętu. Przystanek w Sannicandro. Wsiadamy, większość pasażerów przysypia. Do szóstej jeszcze pół godziny. Noc wciąż przegryza się z dniem, za chwilę fiołkowy prześwit znad Lesiny zacznie ostrożnie rozmywać mrok. W przezroczystym powietrzu robi się miejsce, które powoli zapełniają niepewne jeszcze kształty. Poprzedniego dnia, wczesnym wieczorem, przylądek Gargano odsłaniał się jako zwarty, ciemniejący kontynent. Wyrastał niespodziewanie z nudnej równiny, a miodowe światło, osiadając na skalnych ścianach, nadawało mu jakąś hieratyczną dostojność. Teraz, o świcie, zdawał się jeszcze bardziej nieprzystępny.
Wjeżdżamy do wnętrza góry. Wrażenie wnikania do środka jakiegoś osobnego żywego organizmu. I może w tym odczuciu jest coś więcej niż tylko grzech naiwnej antropomorfizacji. W radiu ujada głos spikera, przerywany co pewien czas piosenkami, wszystkie są o tym samym, szereg wariacji na ten sam temat: jest on i ona, amore, cielo, mare, arcobaleno, teraz nie jest dobrze, ale kiedyś będzie lepiej. Droga dość szybko zaczyna prowadzić w górę. Po obu jej stronach doliny pogrążone wciąż w sennej ciemności. Wyłaniający się z jaśniejącego tła Gargano odsłania się niechętnie. Obcość tego świata ma niemal fizyczną konsystencję. Jadąc do San Marco in Lamis, mijamy tylko ślady ludzkich siedzib. Na kamienistych wzgórzach co jakiś czas pojawiają się resztki porzuconych gospodarstw: ruina czegoś, co kiedyś pewnie było szopą, dom z porwanym dachem i oknami bez szyb, zdziczałe gaje oliwne. Tylko kamienne umocnienia podtrzymujące terasy przetrwały użytkowników niemal nienaruszone. Fiolet daje ostatecznie za wygraną, nad Gargano wstaje dzień.
W pewnym chasydzkim opowiadaniu rabin Mendel chwalił się przed swoim nauczycielem, rabinem Elimelechem, że wieczorem zwykł widzieć anioła, który zajmuje się zwijaniem światła przed nadchodzącym mrokiem, a znowu nad ranem widzi anioła, który zwija mrok, by dać miejsce światłu. Tak, potwierdził nauczyciel, widywałem takie obrazki w młodości, później już się takich rzeczy nie widuje.
W San Giovanni Rotondo koniec jazdy. Choć wcześnie rano, przedmieścia zastawione autobusami, sznur ludzi udających się do sanktuarium. Żegnam się z przygodnym towarzyszem podróży, Włochem, który przyjechał tu w odwiedziny do ojca Pio. Czekam tu na kolejny autobus. Chłopak jest zdziwiony, nie bardzo rozumie, jaki może być inny cel podróży na Gargano. Mówię mu o niedalekim Monte Sant'Angelo, o świętym Michale, ale patrzy na mnie z wyraźnym zakłopotaniem. Pytajniki w jego oczach zdają się mówić jedno: ale o co chodzi? Teraz już szybki zjazd do Manfredonii, a za chwilę przed oczami wyrasta ośmiusetmetrowa Góra.
Autobus pnie się po zboczu, ale wykonuje tylko ruchy horyzontalne. To nie są zwykłe górskie serpentyny. Droga składa się tylko z zakosów. Cały czas trzymamy kąt ostry i lekko, ale jednak wznosimy się. Teraz atakujemy lewą burtą, a za chwilę prawą. I w lewo, i jeszcze raz w prawo. Uciekająca w dół Zatoka Manfredońska z każdą minutą odsłania się inaczej. Powietrze pomnożone przez odległość wciąż zmienia barwę i fakturę wodnej tafli. Jazda przypomina chwilami wizytę w lunaparku. Coś w rodzaju obowiązkowej gry wstępnej, po odbyciu której na szczycie ma czekać na nas nagroda w postaci zjazdu w dół na łeb na szyję. Krew pulsuje w skroniach, kilkusetmetrowe przewyższenie robi swoje. I kiedy wydaje się już, że kierowca musiał gdzieś wysiąść po drodze i ta zabawa się raczej nie skończy, wreszcie pojawiają się pierwsze zarysy domostw.
Właśnie zrywa się mocny wiatr. Zaczyna siąpić drobny deszcz. Monte Sant'Angelo wyłania się z chmur w granatowej poświacie. Na wprost, przesłonięty cienką zasłoną deszczu, las cieni, Foresta Umbra.
2.
Pytałem różnych znajomych. Ale nikt nic nie wiedział. O normandzkim Mont St. Michel mówili wszyscy. Rzymski Zamek Świętego Anioła wspomniało parę osób. O apulijskim Monte Sant'Angelo nikt nie miał żadnego pojęcia. A rozmawiamy przecież o miejscu pierwszego na chrześcijańskim Zachodzie objawienia świętego Michała Archanioła! O jednym z tych cudownych początków, tak brzemiennych w późniejsze wydarzenia; o punkcie zero, z którego promieniować miała później intensywna obecność Archanioła w chrześcijańskim świecie.
Wiedzę o istnieniu apulijskiego miasteczka zawdzięczam w gruncie rzeczy jednemu autorowi. Gdyby nie Ferdynand Gregorovius, pewnie do dzisiaj trwałbym w nieprzystojnej ciemnocie. Z Gregoroviusem to zresztą dość dziwna sprawa i trochę wstyd się teraz publicznie do tego przyznawać. Jego Wędrówki po Włoszech czytałem – a może raczej: usiłowałem czytać – wiele lat temu. Ten urodzony w mazurskim Neidenburg (dzisiaj Nidzicy) dziewiętnastowieczny historyk, autor między innymi monumentalnej historii średniowiecznego Rzymu, nie wzbudzał wtedy dużej namiętności. Jeśli miłość znaczy wyłączność, to gdy chodzi o włoskie opowieści, ta zarezerwowana była dla uwodzącej frazy Pawła Muratowa. Gregorovius zdawał mi się wówczas zagrzebanym w papierach, nudnym pracownikiem archiwum. Archiwista – to nie brzmiało dobrze. Pruski archiwista – to już w ogóle nie brzmiało. Jego opisy czytało się źle. Kolejne strony wypchane nad miarę imionami własnymi, erudycja historyczna skutecznie zabijająca żywe doświadczenie.
Tak mi się wtedy wydawało, i ten prostacki czarno-biały schemat długo tłumaczył mi rzeczywistość. Aż po latach, przed wyprawą na Południe, sięgnąłem jeszcze raz do Wędrówek po Włoszech, do drugiego tomu, zawierającego opisy peregrynacji od Neapolu po Sycylię. I mnie zatkało.
Porywający, namiętny rozdział o Castel del Monte, zamku Fryderyka II; wnikliwy historycznie, niestroniący przy tym od obrazków z ulicy tekst na temat Lucery; złośliwe uwagi o manii przemianowywania ulic, które znajdziemy w portrecie Manfredonii… No i jeszcze to nieprawdopodobne ostatnie zdanie opowieści o Neapolu i okolicach, w którym Gregorovius niespodziewanie objawia niebywałe poczucie humoru:
Mógłbym jeszcze wiele powiedzieć o Ravello, zwłaszcza o starej katedrze, zbudowanej w jedenastym stuleciu na polecenie Niccola Ruffuli, w której można oglądać osobliwą dekorację mozaikową ambony i stare drzwi brązowe oraz ampuły z krwią świętego Pantaleona, również upłynniającą się jak krew świętego Januarego, ale dość już, nie należy bowiem zbyt wiele oglądać, ani zbyt wiele opowiadać.
Gregorovius powrócił. I to w jakiej formie! Jego relacja z podróży do Monte Sant'Angelo jest porywającym kolażem historycznej erudycji i niezasłaniającym się uprawianą profesją prywatnym wyznaniem wiary.
3.
Święty Michał, kiedy już zdążył objawić się parokrotnie na bizantyjskim Wschodzie, niespodziewanie, pod koniec V wieku, przeniósł się bardziej na zachód. W roku 493 objawił się na przylądku Garganus. Relacja Gregoroviusa o tym zdarzeniu jest precyzyjna:
W Sipontum, dzisiejszej Manfredonii, żył pewien bogaty mąż imieniem Garganus, którego stada pasły się na przylądku. Pewnego dnia zaginął mu piękny byk. Szukał go wraz ze swoimi pasterzami we wszystkich wąwozach górskich, aż wreszcie znalazł u wylotu groty. Rozzłoszczony długim, żmudnym szukaniem chciał go zabić, ale wypuszczona strzała odwróciła lot i zraniła strzelca. O cudzie tym powiadomiono biskupa Wawrzyńca w Sipontum, ten zaś zarządził trzydniowy post.
W trzecim dniu pokuty, 8 maja (493), ukazał mu się Archanioł i obwieścił, że sam poświęcił grotę, która ma odtąd stać się miejscem kultu jego, Archanioła, i innych aniołów. Objawił się ociągającemu się biskupowi jeszcze kilka razy, aż ów w końcu zebrał się na odwagę i razem z innymi wiernymi wkroczył do owej grozę budzącej groty, zwłaszcza że Archanioł ukazał się już mieszkańcom Sipontum jako wybawca w bitwie z poganami, którzy nękali ich miasto. Gdy chrześcijanie weszli do owej jaskini, zastali ją rozjarzoną światłem niebiańskim, przeobrażoną rękami anielskimi w kaplicę, z ołtarzem u skalnej ściany nakrytym purpurą. Wawrzyniec wybudował u wylotu groty kościół i 29 września 493 roku, za zgodą papieża Gelazego, poświęcił ten przybytek jako świątynię pod wezwaniem świętego Michała Archanioła.
Te dwie daty chrześcijaństwo będzie wiązać z aniołami. Do dzisiaj Kościół katolicki 8 maja obchodzi uroczystość objawienia się Archanioła na przylądku Gargano, 29 września natomiast stał się świętem wszystkich aniołów, ze szczególnym uwzględnieniem trzech archaniołów.
Jeśli nawet datowanie w tej historii jest nieco fantazyjne, nie ulega wątpliwości, że opowieść o objawieniu się świętego Michała na przylądku Gargano powstała wtedy, kiedy południowe Włochy opanowane były przez Bizancjum. Kult świętego Michała przywędrował właśnie stamtąd, gdzie istniał już szereg świątyń sławiących jego imię. Najsłynniejszym miejscem jego objawienia na Wschodzie było miasto Colossae we Frygii, w średniowieczu znane jako Chone. O związku z Bizancjum świadczy również osoba legendarnego biskupa Wawrzyńca, o którym powiadano, że jest krewnym cesarza Zenona. Wiele wskazuje na to, że nowa świątynia pod wezwaniem Archanioła Michała zastąpiła istniejące już na tym miejscu świątynie pogańskie. Strabon wspomina o sanktuariach związanych z wieszczeniem. Inne źródła mówią o obecności na Gargano wyznawców kultu Mitry.
Nowo wzniesiona kaplica odegrała ogromną rolę w rozpowszechnieniu na Zachodzie nie tylko kultu świętego Michała, ale aniołów w ogóle. Zapewne już w VI stuleciu szereg świątyń we Francji, Hiszpanii, i Niemczech otrzymał wezwanie świętego Michała. Sanktuaria na wzgórzach czy w jaskiniach, w których czczono lokalne bóstwa, zamieniły się w obiekty kultu świętego Michała. W samym Rzymie, już pod koniec VI wieku, Archanioł zaistniał spektakularnie. W roku 590 zaraza pustoszyła Rzym i papież Grzegorz Wielki poprowadził pielgrzymkę do świętego Piotra w intencji ocalenia miasta. W pewnej chwili nad grobowcem Hadriana ukazał się Archanioł. Jak powiada legenda, na znak łaski Bożej schował miecz ognisty do pochwy, po czym zaraza wygasła. Na szczycie mauzoleum wybudowano kaplicę ku jego czci. Od tego momentu zwane jest ono Zamkiem Świętego Anioła. Jego posąg trwa tam do dzisiaj.
Kaplica na Gargano była matką założycielką innych świątyń. Kościoły pod wezwaniem świętego Michała Archanioła powstały w Rawennie, w Pawii, by dotrzeć aż na zachodni kraniec Europy, do Avranches w Normandii, gdzie w 710 roku poświęcona została kaplica, znana jako Mont Saint-Michel. Z czasem, w zachodniej wyobraźni Garganus normandzki miał stać się słynniejszy od apulijskiego.
Tak czy inaczej, Archanioł Michał kontynuował swoją misję, o której mowa w tekście Apokalipsy: walkę ze smokiem starodawnym, choć smok ten różne miał przyjmować formy.
4.
Monte Sant'Angelo spada w dwie przepaści. Na południe ku Zatoce Manfredońskiej, na północ w stronę serca przylądka Gargano – bukowych i dębowych drzew Foresta Umbra. Miasteczko na anielskiej górze jest niedużych rozmiarów. Można je obejść w kilkadziesiąt minut. Pnące się po zboczach domy są ciasno poupychane na sobie. Miejscowi architekci biegle opanowali oszalałą ekonomię budowania osiedli na wzgórzach – zmieścić jak najwięcej domów na jak najmniejszej powierzchni gruntu. W najstarszej części miasta wszystkie ściany pomalowane są na biało. Zachodzące słońce odbija się od nich jak od ekranu. Trzeba mrużyć oczy.
Dziś jest 29 września i całe miasto przygotowuje się do popołudniowej procesji. W nielicznych hotelach wszystkie miejsca zajęte. W prowadzonym przez michaelitów tanim domu pielgrzyma – pełno. Rozmowa z miłą panią w recepcji. Walczę. Biorę najpierw na plecak, później na litość, na koniec już brutalnie: na miłosierdzie chrześcijańskie. Wszystko na nic. Wychodzę na główny deptak miasta, by pozbierać myśli i zasięgnąć języka. Stojąca w drzwiach sklepu z winami ekspedientka przygląda mi się długo, wreszcie wypala: „Deutschland?”. Później już po polsku – jest spod Lublina – radzi, żebym spróbował w hotelu Mikael naprzeciwko świątyni, naturalnie najdroższym w mieście. Pokój jest, ale obiadu dzisiaj nie będzie.
Do procesji jeszcze trochę czasu, zjadam szybkie tramezzino. Wokół sklepu mnóstwo papierków po przekąskach. Z najbliższych drzwi wypada na mnie, ze strasznym wzrokiem, kobieta w fartuchu, krzycząc: „Deutschland?!”. I nie wiem, czy jest tą identyfikacją przerażona, czy idąc za podszeptem stereotypu liczy może, że to wszystko posprzątam. Naprzeciwko wystawa sklepu masarskiego. W oknie święty obrazek, a tuż obok dynda powieszony za tylne kończyny świeżo chyba oskórowany królik. Do folii, w którą jest zawinięty, wolno ścieka krew.
Gęstniejący przed sanktuarium tłum świadczy o tym, że nie będzie łatwo dostać się do groty. Do środka wpuszczane są co jakiś czas tylko nieduże grupy. Po godzinie udaje mi się wejść wraz z pielgrzymami z pobliskiego Vieste. A więc najpierw przedsionek, później kilkakrotnie zakręcające schody, stopniujące napięcie. Wreszcie przeszklone atrium, w którym zimno. Jak gdyby po to, by jeszcze wyraźniej zaznaczyć granicę między świeckim i świętym. Gdy wchodzimy do groty, temperatura gwałtownie się zmienia. Choć Basilica Celeste jest kamienna, w środku jest gorąco. Niewysokie pomieszczenie z porowatym sklepieniem, drewniane ławki, na ołtarzu w szklanej gablocie marmurowa figura świętego Michała. Słychać słowa Litanii do świętego Michała. Lista jego przymiotów jest długa: salute dei malati, guida degli erranti, liberatore dai pericoli, vincitore di demoni… Pielgrzymi śpiewem witają się z aniołem: „Saluto San Michele, Arcangelo Celeste”.
Punktualnie o siedemnastej, w asyście dzwonów, spod sanktuarium rusza procesja ku czci świętego Michała Archanioła. Porządek jest ustalony zawczasu. Idzie tout le monde. Oczywiście apulijski. Bo tutejsze święto, przy całym uniwersalizmie postaci Archanioła, ma wyraźny stempel lokalności. Dzieci na początku. Później konfraternie z najbliższej okolicy, idzie całe Gargano, idą pielgrzymi z Vieste, z San Marco in Lamis, z Peschici. Łopocą sztandary, złoto mieni się w gasnącym słońcu. Teraz orkiestra. Mężczyzna, z tubą większą od niego, prawie na mnie wchodzi, odczytuję czerwony napis na ściankach dzwonu: Città di Manfredonia. Mistrz ognia, który – jak ktoś dumnie zapewnia – przyjechał aż z San Severo (parędziesiąt kilometrów stąd), daje porywający spektakl fuochi. Po każdym wystrzale na okolicznych drzewach milkną ptaki.
Najważniejszym uczestnikiem pochodu jest figura Michała Archanioła. Wyrzeźbiony przez Sansovina anioł jest swojski i ciepły. Może tylko lekki uśmiech zdradza jego zaświatowe pochodzenie. W długiej sukience, ze spadającymi na ramiona lokami, przypomina raczej cnotliwego ministranta aniżeli groźny bicz Boży. Złote skrzydła przydają mu jasełkowego wyglądu. Nie wygląda na to, by nadawały się do lotu. Co prawda w dłoni dzierży miecz, ale to jakby przez czyjeś niedopatrzenie. Na łańcuszku trzyma smoka starodawnego o pysku małpy. Bestia wygląda na ujarzmioną.
Kilkaset kilometrów na północ od świętej groty, w zamku Duino, nad tym samym Adriatykiem, który obmywa półwysep Gargano, pisał Rainer Maria Rilke: „Straszliwy jest każdy anioł”. Ale ta nowina jakby się tu jeszcze nie przebiła. Tutejszy anioł budzi zaufanie, jest ziemski i krąży w nim krew. Ruszamy, mężczyźni dźwigają marmurową figurę, a tuż przed nią postępuje dostojnie żywy Archanioł. Ma może z dziesięć lat, złoconą zbroję i miecz z tektury. Ale nawet uzbrojony po zęby, dalej pozostaje ikoną niewinności. Korona na głowie upodabnia go do królewskiego dziecka.
Tłum rozpoczyna marsz dookoła miasta. Sześć przystanków po drodze. Modlitwy i litanie do świętego Michała przeplatane są pieśniami. Właśnie słychać pierwszą zwrotkę najsłynniejszej chyba miejscowej pieśni ku czci Archanioła:
O glorioso Arcangelo
Proteggi in questa via
La nostra compagnia
Che vien piangente a Te.
Refren podejmują wszyscy:
Siam Pellegrini
Siamo tuoi devoti
S.Michele Arcangelo
Prega per noi.
„Jesteśmy pielgrzymami, jesteśmy twoimi wyznawcami, święty Michale Archaniele módl się za nami…”.
Zwykle nie chodzę na procesje, toteż nie mam wielu okazji, by przekonać się, że rzeczywiście w rytualnym pochodzie kumuluje się jakaś dziwna moc. A płynie ona z wewnętrznego rytmu przemieszczającej się wspólnoty. Może szczególnie odczuwa się jej działanie kiedy – tak jak tu, w Monte Sant'Angelo – idzie się wraz z ludźmi wąskimi ulicami średniowiecznego miasta. W tych przestrzeniach, sprawiających wrażenie zamkniętych, powolny ruch procesji nabiera szczególnego dostojeństwa. Wszystkich obecnych, pielgrzymów i widzów, wciąga w swój krąg. (Jak to było u Miłosza? „Naturalnie, jestem sceptyczny, ale razem śpiewam, / pokonując w ten sposób przeciwieństwo / pomiędzy prywatną religią i religią obrzędu.”.).
Gerardus van der Leeuw, wielki holenderski religioznawca, procesję wywodził od wcześniejszej formy tańca kultowego. W pięknym eseju, w którym erudycja idzie o lepsze z wrażliwością, pisał, że procesja, podobne jak taniec, jest elementarną manifestacją życiowej energii:
Procesja u wszystkich ludów jest czymś w rodzaju społecznej mobilizacji: wszyscy zdrowi ludzie gromadzą się i pokazują w określonym porządku każdemu, kto tylko ma ochotę popatrzeć. Szczególnie w procesji odnajdujemy utajoną świadomość rytmicznego podłoża życia: gdy przychodzi określony moment, wówczas uczestnicy procesji nie biegną na łeb na szyję jeden przez drugiego, lecz zbierają się w ściśle ustalonym, konwencjonalnym porządku. Szczególne miejsce zajmuje w tym wszystkim procesja okrężna. Jest ona magicznym kołem, owym „zaklętym kręgiem”, który pozwala okrążającym zdobyć władzę nad określonym przedmiotem, czy to w zamiarze szkodzenia mu czy też objęcia go opieką.
Zwykliśmy czasem pytać – z troską albo trwogą – czy w tego rodzaju obrzędach wspólnotowych jest jeszcze dzisiaj pełnia przeżycia, czy są to już tylko wydrążone formy przywołujące pamięć niegdysiejszej świetności. Czy dzisiejsza procesja to tylko martwy skansen marionetek poruszanych sznurkami tradycji, czy forma żywa? Nie wiem jak gdzie indziej, ale w Monte Sant'Angelo wątpliwości te okazują się całkiem puste w środku. I jeśli nawet nie do końca wiadomo, co jest istotną treścią tego przeżycia (kto jest tak mądry, by nam to metodycznie wyłożyć?), to niezbędność tego corocznego spektaklu jest tu faktem. Spróbujcie tym wszystkim ludziom powiedzieć, że w przyszłym roku procesja się nie odbędzie! Co było – ma trwać, mówi ten korowód, a siła, z jaką to zaświadcza, nie pozwala wątpić w prawdziwość tego przekonania. W tym pochodzie ze śpiewem i chorągwiami nie ma nic z dewocyjnej ostentacji, nic z ducha religijnego tryumfalizmu. Jest natomiast coś swojskiego, naturalnego i zwykłego. Jest spokojna pewność, że dawne gesty są po to, by je powtarzać. Że jest tak, jak ma być. I że będzie tak, jak jest.
I coś jeszcze: rytualna procesja przez miasto to nie jest żaden „folklor religijny”, jeśli za tym protekcjonalnym wyrażeniem miałaby kryć się myśl o zwietrzałej i przestarzałej formie, nielicującej z duchem nowoczesności. Że nie licuje – to pewne. Ale że odpowiada na jakieś realne potrzeby, które w żaden inny sposób nie mogą zostać zaspokojone – to także pewne. Jaki jest sens trwania tego rodzaju zachowań? Po co to wszystko? – takie pytania zadaje sobie umysł sceptyczny. Nie sądzę, by można było znaleźć na nie dobre, to znaczy jednoznaczne i ostateczne odpowiedzi. Chyba że uznamy hałaśliwą narrację o „bogu urojonym” za jedynie obowiązujący dogmat (co za ironia!) współczesności. Wiele jednak wskazuje na to, że przestrzeń znaczeniowa słowa „wierzyć” jest zbyt niejasna i zbyt rozległa, by można było ją zamknąć w prostych formułach.
Około ósmej procesja zbliża się pod kościół, zataczając koło. Jest już ciemno. Sznur kolorowych świateł wskazuje drogę. Ostatnie spojrzenie na marmurową figurę, która znika w drzwiach sanktuarium. Ostatnie flesze. I długie oklaski.