Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Londyn 1896
Miasto żyje kolejnym sukcesem Sherlocka Holmesa. Znany detektyw jest ulubieńcem śmietanki towarzyskiej, na jego usługi mogą sobie pozwolić tylko najbogatsi. Jednak zbrodnia kwitnie też w mrocznych zaułkach południowego Londynu, gdzie zabójstwa zleca się równie łatwo, jak uszycie nowej koszuli. To pole działania Williama Arrowooda, który uważa się za najlepszego prywatnego detektywa w mieście, chociaż daleko mu do sławy i bogactwa Holmesa.
Kiedy Arrowood dostaje nowe zlecenie, jest pewien, że to będzie jedna z najłatwiejszych spraw w jego karierze. Odnaleźć zaginioną dziewczynę? Nic prostszego. Tyle że śledztwo szybko zamienia się w pogoń za mordercą, a droga do prawdy jest równie bezpieczna, jak spacer nad przepaścią. Wystarczy jeden fałszywy krok, by Arrowood przegrał walkę z wszechobecnym złem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 527
Tłumaczenie: Leszek Stafiej
Dla dobrych ludzi z Haslemere Avenue i 33P.Późne lata 80., wczesne lata 90.
Osoby, o których dzisiaj mówi się, że posiadają braki w wykształceniu, rozwoju czy potencjale intelektualnym, w latach 90. dziewiętnastego wieku określano mianem „idiota” lub „imbecyl”. Zespół Downa nazywano „mongolizmem”, zaś osoby dotknięte tą przypadłością „idiotami mongolskimi”, „mongoloidami” lub „mongołami”. Dzisiaj epitety te brzmią niewłaściwie i obraźliwie. Trzeba jednak pamiętać, że termin „zespół Downa” wszedł do powszechnego użytku dopiero w latach 60. dwudziestego wieku.
Południowy Londyn, rok 1896
Prawdziwa potworność potrafi pojawić się ze zniewalającym uśmiechem na twarzy. Tak właśnie było w przypadku Birdie Barclay.
Zdarzyło się to tuż po Nowym Roku. Mróz ściął uliczne błoto, sadza snuła się wśród mgły jak czarny śnieg, konie poganiane przez ponurych furmanów o czerwonych twarzach wlokły się bez przekonania, dygocząc z zimna. Zamiatacze ulic czekali cierpliwie, aż jakiś przechodzień rzuci im pensa lub dwa, a starcy dysząc i zrzędząc, charcząc i spluwając obficie na zalegające wszędzie sterty końskiego łajna, przytrzymywali się ścian i poręczy, żeby nie wywrócić się na śliskim bruku.
Od pięciu tygodni nie dostaliśmy żadnej sprawy, dlatego zaproszenie na wieczór od niejakiego pana Barclaya przyjęliśmy z prawdziwą radością. Pan Barclay mieszkał przy Saville Place w dzielnicy niewielkich trzypokojowych domów ciągnących się wzdłuż linii kolejowej między Lambeth Palace a Bethlem. Zbliżając się pod wskazany adres, usłyszeliśmy kobiecy śpiew i dźwięki pianina. Zamierzałem zapukać do drzwi, ale szef złapał mnie za rękę i szepnął:
– Zaczekaj, Barnett.
Staliśmy przed wejściem w gęstniejącej mgle, słuchając pieśni, którą często śpiewano w pubach tuż przed zamknięciem. Nigdy jednak nie słyszałem jej w wykonaniu tak pięknym i tak głęboko przepojonym smutkiem:
O zmierzchaniu, moja miła,
Kiedy gasną światła w mroku
I gdy cicho się skradają
Ciemne cienie wszędzie wokół.
W miarę jak słowa pieśni zmierzały ku refrenowi, szef, przymknąwszy oczy, zaczął kołysać się w rytm akordów z błogim wyrazem twarzy srającego wieprza. Przy ostatnim wersie dołączył matowym tenorem, fałszując i zagłuszając smętny głos solistki:
Kiedy wiatr zawodzi z cicha,
Kiedy skarży się w oddali,
Czy pokochasz mnie jak kiedyś,
Gdyśmy razem się kochali?
Wyglądało na to, że znał tylko ten fragment, bo najpełniej przemawiał do jego umęczonego serca. Na zakończenie zabrakło mu tchu i wstrząsnął nim dreszcz, a ja ścisnąłem go za grube ramię. Wtedy otworzył wreszcie oczy i skinieniem głowy pozwolił mi zapukać do drzwi.
Stanął w nich barczysty jegomość o różowej twarzy. Pierwsze, co rzucało się w oczy, to wielki, czerwony i zaokrąglony na końcu nos, który niczym agrest porośnięty był krótką i jasną szczeciną. Pod nosem puszył się czarny sumiasty wąs, mimo że łysą czaszkę okalał wianuszek siwych włosów. Pan Barclay przywitał nas i żwawym krokiem zaprowadził do frontowego pokoju, gdzie przy pianinie stała wysoka kobieta. Sądząc po stroju, była Hiszpanką, Portugalką czy kimś w tym guście, bo od stóp do głów ubrana była na czarno.
– Kochanie, to są panowie Arrowood i Barnett, detektywi – powiedział, z ożywieniem zacierając ręce. – A to moja żona, pani Barclay.
Na dźwięk naszych nazwisk ciepły uśmiech pojawił się na jej twarzy. Po sposobie, w jaki szef się skłonił i przyłożył dłoń do piersi, domyśliłem się, że jest onieśmielony jej śpiewem, głębokim wejrzeniem brązowych oczu i wyrazem życzliwości na twarzy.
Pani Barclay poprosiła, byśmy usiedli, wskazując sofę.
Niewielki salon był mocno zagracony. Fortepian z trudem mieścił się między sekretarzykiem a oszklonym kredensem, fotel przylegał do sofy, a pozłacany zegar z Neptunem, który zajmował większą część półki nad kominkiem, tykał tak głośno, że nawet trochę przeszkadzał w rozmowie.
– A zatem – zaczął szef – może zechcą nam państwo opowiedzieć, na czym polega problem, a my zobaczymy, jak możemy wam pomóc.
– Chodzi o naszą córkę Birdie – odparła pani Barclay. – Pół roku temu poślubiła pewnego farmera i od tego czasu nie mamy od niej żadnej wiadomości. Dosłownie żadnej. Ani odwiedzin, ani listów, nawet życzeń świątecznych. Wybrałam się tam dwa razy, żeby się z nią zobaczyć, ale nawet nie wpuszczono mnie do domu. Powiedziano mi, że Birdie wyjechała gdzieś z wizytą, ale ja w to nie wierzę, proszę pana.
– Dlaczego? Przecież młode damy lubią odwiedzać znajomych – zaoponował szef.
– Tylko że, widzi pan, akurat ona nie lubi. Gdyby ją pan znał, z pewnością by pan zrozumiał dlaczego. Bardzo się niepokoimy, panie Arrowood, jesteśmy bliscy szaleństwa z tego strachu. Bo wszystko wskazuje na to, że nasza córka gdzieś zniknęła.
– Czy przed ślubem doszło do jakiejś rodzinnej sprzeczki? To zdarza się dość często przy takiej okazji.
– Ona nie jest taka, panie Arrowood – odparła pani Barclay. W odróżnieniu od nieco porywczego małżonka, była niezwykle opanowana. Trzymała się prosto, śniadą pociągłą twarz okalały czarne włosy opadające luźno na plecy. Na policzku, pod okiem, miała trzy drobne pieprzyki, jeden pod drugim. Widząc, że ją obserwuję, uśmiechnęła się skromnie, po czym dodała: – Birdie nigdy się nie kłóci. Postępuje tak, jak się ją prosi, jak się od niej oczekuje, nawet jeśli sprawia jej to przykrość. Właśnie dlatego tak bardzo się o nią martwimy. To po prostu nieprawdopodobne, by z własnej woli zerwała z nami kontakt. Podejrzewamy, że rodzina męża jej to uniemożliwia.
– Rzeczywiście, macie państwo powód do niepokoju – przyznał szef, kiwając wielką kartoflastą głową pokrytą zmierzwionymi kępkami rzadkich, sztywnych włosów. Wyjął notes i pióro z kieszeni wytartego karakułowego płaszcza, który z trudem dopinał się na wzdętym brzuchu. – Proszę opowiedzieć nam wszystko o jej małżonku. Naprawdę wszystko, niczego nie ukrywając.
– Nazywa się Walter Ockwell – powiedział pan Barclay. Strzepnął dłońmi tak, jakby mówienie o zięciu sprawiało mu ból. – Rodzina Ockwellów mieszka nieopodal Catford i prowadzi hodowlę trzody chlewnej. Nie mamy do Waltera zaufania. Jest jakiś dziwny. Nie patrzy ludziom w oczy, nie zachowuje się jak farmer… Dopiero niedawno dowiedzieliśmy się, że siedział w więzieniu za udział w bójce, podczas której prawie kogoś zabił. Opowiadał mi o tym miejscowy pastor, kiedy byliśmy tam po raz ostatni. Podobno Walter uderzył jakiegoś mężczyznę tak silnie, że wypłynęło mu oko. Po prostu zmiażdżył mu oczodół, a oko zwisało na policzku na kawałku żyłki… – Pan Barclay zadrżał. – Nie uważa pan, że pastor powinien nas o tym powiadomić, zanim doszło do ślubu? Na domiar złego okazuje się, że Walter był już raz żonaty. Jego żona zmarła przed dwoma laty.
Szef przerwał pisanie i rzucił mi znaczące spojrzenie.
– Czy wiadomo, w jakich okolicznościach zmarła? – zapytał.
– Podobno została przygnieciona przez wóz. Tak twierdzi pastor. Byliśmy na policji, ale twierdzą, że nic nie mogą zrobić. Sierżant Root pocieszał nas, że Birdie na pewno wkrótce nas odwiedzi, tylko musi do tego dojrzeć. Właśnie, dlatego zwróciliśmy się do pana, sir. Może ten cały Walter zrobił jej jakąś krzywdę, a oni próbują to przed nami ukryć.
Łagodny uśmiech zniknął z twarzy szefa, z surową powagą spojrzał na pana Barclaya i spytał:
– Czy od tego czasu nie odezwała się do państwa ani razu?
– To wygląda tak, jakby gdzieś znikła. Albo nawet umarła.
– Kto jeszcze mieszka na tej farmie?
– Jest ich tam pięcioro. Matka, która jest przykuta do łóżka, Rosanna, niezamężna siostra Waltera, i Godwin, jego brat z żoną Polly. To właśnie Rosanna nie chciała mnie wpuścić do domu za pierwszym i za drugim razem. Pytałem o Waltera, ale powiedziała, że dogląda świń gdzieś tam, na jakimś północnym polu. Zapewniam pana, że nie byłem tam mile widziany. Domagałem się, żeby mnie wpuściła, ale za każdym razem stanowczo odmawiała. Co miałem robić? Powiedziałem tylko, żeby przekazała Birdie, że prosimy o jej przyjazd w pilnej sprawie. Ale nie wiem nawet, czy jej to przekazała. Podobnie jest z listami. Jak pan widzi, panie Arrowood, nasza córka stała się duchem!
– W jaki sposób się poznali? – zapytał szef.
– Przez pewnego współpracownika firmy, w której pracuję. Liczyliśmy wprawdzie na znacznie lepszą partię, ale ona się uparła. Poza tym… – spojrzał na żonę – nie mieliśmy pewności, czy w ogóle znajdzie się ktoś, kto ją zechce.
– Dunbar! – krzyknęła oburzona pani Barclay.
– Kochanie, panowie powinni wiedzieć o wszystkim – oznajmił stanowczo, po czym zwrócił się do nas spokojnym tonem: – Birdie doznała urazu podczas porodu i jest lekko upośledzona, dlatego wymaga szczególnej opieki. Zdaniem lekarzy cierpi na amencję, czyli jest niedorozwinięta umysłowo. Zresztą podobnie jak Walter, moim zdaniem… I zgodziliśmy się co do tego, prawda, kochanie?
– Czyli córka jest upośledzona umysłowo, tak? – zapytał szef i zapisał coś w notatniku.
– Birdie ma bardzo wątłą psychikę – wyjaśniła pani Barclay. – Wszystko doskonale rozumie, ale trochę wolniej mówi. Zupełnie nie widać tego po niej. Jest przy tym bardzo pracowita, więc nie powinni mieć powodów do narzekań. I zawsze robi to, o co się ją prosi.
– Czego zatem oczekują państwo od nas?
– Chcielibyśmy, żeby panowie sprowadzili ją z powrotem do domu – odparł pan Barclay, podchodząc do żony, chociaż po kilku krokach zmienił zamiar i zawrócił w stronę kominka.
– A jeśli ona nie zechce wrócić, sir? Co wtedy?
– Panie Arrowood, ona nie potrafi samodzielnie podejmować decyzji – stwierdził Barclay. – Jest łatwowierna, zaufa każdemu i zrobi to, co jej każą. Jeżeli nastawiono ją przeciwko nam, to koniecznie musimy ją stamtąd zabrać. A kiedy ją tu sprowadzimy, wezwiemy znajomego lekarza, który zezna pod przysięgą, że małżeństwo nie powinno być uznawane za ważne z powodu jej upośledzenia umysłowego. I zostanie anulowane.
– Oczekuje pan od nas, że uprowadzimy pańską córkę, panie Barclay? – zapytał szef najsłodszym tonem, na jaki go stać.
– Nie chodzi o porwanie, lecz o powrót dziecka do rodziców.
– Przykro mi, panie Barclay, ale obawiam się, że to jednak kidnaping.
– Proszę przynajmniej sprawdzić, czy jest bezpieczna i czy nic jej nie zagraża – wtrąciła pani Barclay drżącym głosem, przykładając chusteczkę do oczu. – Czy nie dzieje jej się krzywda.
Szef pokiwał głową i uspokajającym gestem dotknął jej dłoni.
– To z pewnością zawsze możemy zrobić, madame.
Klepnął mnie w kolano.
– Cena usługi wynosi dwadzieścia szylingów dziennie plus wydatki bieżące – powiedziałem. – A ze względu na charakter sprawy, zaliczka za dwa dni z góry.
Szef tymczasem podniósł się, by przyjrzeć się z bliska wiszącemu na ścianie przy drzwiach obrazowi żaglowca. Przyjęliśmy taką zasadę, że chociaż szef był z natury oszczędny, a nawet skąpy, i chociaż zawsze brakowało mu pieniędzy, to nigdy nie rozmawiał z klientami na temat honorarium. Miał o sobie bardzo wysokie mniemanie i uważał, że prawdziwy dżentelmen nie powinien oczekiwać wynagrodzenia za swoje usługi.
– Jeżeli zajmie nam to mniej czasu, zwrócimy niewykorzystaną kwotę – dodałem, podczas gdy pan Barclay wyjął z kieszeni portmonetkę i zaczął odliczać monety. – Wyznajemy uczciwe zasady. Wszyscy mogą to potwierdzić.
Kiedy transakcja dobiegła końca, szef odwrócił się od obrazu i zapytał:
– Od jak dawna państwo tu mieszkają, madame?
– Od jak dawna? – powtórzyła pani Barclay, zwracając się do męża.
– O, będzie już kilka lat – odparł, opierając się o kominek, po czym gwałtownie oderwał rękę, jakby się oparzył. – Sądzę, że około pięciu.
– Pięć lat… – Szef pokiwał głową.
– Tak. To bardzo porządna dzielnica. Przy naszej ulicy mieszkał brat Rudyarda Kiplinga, tego słynnego pisarza.
– Ach tak? To doskonale – mruknął szef, po czym dodał: – Czy wolno spytać, czym zajmuje się pan zawodowo?
– Jestem urzędnikiem wyższego szczebla w agencji ubezpieczeniowej.
– Tasker and Sons – wyjaśniła żona. – Dunbar pracuje tam od dwudziestu dwóch lat. A ja uczę śpiewu.
– Podziwialiśmy pani śpiew, pani Barclay – wyznał szef.
– Żona jest uczennicą pani Welden, zresztą jedną z najlepszych. Śpiewała wraz z Irene Adler w Oksfordzie i otrzymała osobiste gratulacje od samego lorda Ulverstona.
– Ależ Dunbar, kiedy to było! – zaprotestowała pani Barclay, skromnie spuszczając wzrok. Podeszła do sekretarzyka, wysunęła szufladę i wyjęła z niej jasnoniebieskie pawie pióro. – Proszę przekazać to Birdie. Proszę powiedzieć jej, że bardzo ją kocham i bardzo za nią tęsknię.
– I że kiedy wróci, kupimy jej nową sukienkę do tego pióra – dodał pan Barclay.
– Zrobimy, co w naszej mocy, żeby państwu pomóc – zapewnił szef. – Słusznie państwo zrobili, zwracając się z tym właśnie do nas.
Przed wyjściem poprosiliśmy o fotografię Birdie i wskazówki, jak dotrzeć do farmy.
W drodze powrotnej, jeszcze na Saville Place, natknęliśmy się we mgle na chłopca z głową szczelnie owiniętą szalami.
– Hej, synek! – zaczepił go szef i wskazując dom, z którego właśnie wyszliśmy, zapytał: – Wiesz może, gdzie przenieśli się ludzie, którzy tu przedtem mieszkali?
– Pan Avery? Mieszka teraz w Bedford, sir – odpowiedział chłopak, wydychając obłoki pary i ogrzewając dłonie pod pachami. – Moja mama chyba zna jego adres.
– Dziękuję ci. A Barclayowie kiedy się tu sprowadzili?
– Będzie jakieś dwa albo trzy miesiące temu, sir.
Skręciliśmy w Lambeth Road. Kiedy zdziwiłem się, że szef o to zapytał, wyjaśnił:
– Zauważyłem, że wszystkie meble są nowe.
Wyjął z kieszeni papierową tutkę gwiazdek czekoladowych i poczęstował mnie. Czekoladki były gorące i rozmiękłe od ciepła jego ciała. Sięgnął do tutki, wyjął garść czekoladek i wrzucił sobie do ust wszystkie naraz.
– Na meblach nie było ani jednej rysy. A kiedy zapytałem panią Barclay, jak długo tam mieszkają, nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć. Zastanowiło mnie to. Czy zauważyłeś na ścianie ślady po obrazach, które tam kiedyś wisiały, Barnett? W kominku palą najwyżej od kilku miesięcy, więc tamte obrazy musiały wisieć w niezbyt dalekiej przeszłości. Tymczasem wisiał tylko jeden, ten z wielkim żaglowcem. Przyjrzałem się dokładnie tapecie i nie dostrzegłem pod spodem żadnego śladu. Czyli wisi tam od niedawna.
– I to są pana przypuszczenia, szefie, tak?
Uśmiechnął się.
– Bo widzisz, Barnett, na początku zawsze mamy tylko przypuszczenia. Mamy tylko je, dopóki się nie potwierdzą. W każdym razie musimy mieć oko na tych dwoje. Moim zdaniem państwo Barclayowie coś ukrywają.
Mnie też chciało się śmiać, bo czasem Szef zachowywał się zupełnie jak Sherlock Holmes, chociaż byłby wściekły, gdybym mu to powiedział. Wrzucił do ust ostatnią czekoladkę, zmiął tutkę i rzucił na trotuar.
– A co pan sądzi o całej sprawie, szefie? – zapytałem.
– Może to nic poważnego, ale gdyby chodziło o moją córkę, też bym się martwił. Młoda kobieta o wątłej psychice zostaje pozbawiona możliwości odwiedzania swoich rodziców. Do tego być może porywczy małżonek… – Oblizał palce i wytarł o spodnie. – Nieszczęsna Birdie naprawdę może mieć kłopoty. Rzecz w tym, że nie bardzo wiem, jak temu zaradzić.
Nazajutrz rano wsiedliśmy do pociągu na stacji London Bridge. Pociąg telepał się, jakby zaprzęgnięto go w woły, mijał okopcone sadzą podwórza i magazyny dzielnicy Bermondsey, a potem snuł się wśród zabudowań Deptford, New Cross i Lewisham. W miarę jak oddalaliśmy się od centrum Londynu, mgła rzedła, aż wreszcie w Ladywell rozwiała się zupełnie.
Szef odłożył gazetę, otworzył nowo nabytą teczkę na dokumenty i wyjął z niej fotografię, którą dostaliśmy od Barclayów. Przedstawiała pięć stojących w parku kobiet w letnich czepkach na głowie. Birdie, najniższa z nich, stała z otwartymi ustami między matką a młodą damą, którą trzymała za rękę. Miała na sobie prostą, smutną bawełnianą sukienkę i patrzyła na sąsiadkę, przekrzywiając głowę. Sprawiała wrażenie osoby zanurzonej w błogim śnie.
– Powiem ci, Barnett, że nie jestem zbyt obeznany z osobami upośledzonymi umysłowo – stwierdził szef, sapiąc tak głośno, że bokobrody zatrzęsły mu się na policzkach jak wełniane pompony. – Nie jestem pewien, czy potrafię stwierdzić, czy taka osoba jest przymuszana do robienia czegoś wbrew swojej woli. Czy sądzisz, że takich ludzi trudniej jest zrozumieć?
– Kiedy byłem mały, jeden taki mieszkał obok nas – powiedziałem. – Często się wściekał o byle co. Ale o ile pamiętam, zawsze trzymał się blisko matki.
– Ja znam tylko Małego Alberta – odparł, wpatrując się w fotografię. – Ale nigdy nie wiedziałem, co tak naprawdę dzieje się w jego głowie. Isabel miała do niego słabość.
– A dała jakiś znak na Boże Narodzenie?
Żona szefa, Isabel, odeszła od niego jakiś rok temu i zamieszkała z pewnym prawnikiem w Cambridge. Ostatnio zaproponowała, żeby szef wniósł pozew o rozwód z powodu jej niewierności, ale tego nie zrobił.
– Przysłała życzenia – odparł, machnąwszy ręką. – Wygląda na to, że wreszcie przejrzała tego swojego drobnego oszusta.
– Co pisze?
– Pyta, kiedy skończą się prace remontowe.
Wytrzymałem jego spojrzenie, kiwając powoli głową.
– Staram się czytać między wierszami, Barnett – powiedział z lekką irytacją. – Jeżeli interesuje ją termin wykończenia mieszkania, to znaczy, że myśli o powrocie do Londynu. Zresztą to przecież on wszystko na niej wymuszał.
– Ja na pana miejscu nie robiłbym sobie zbyt wielkich nadziei – skwitowałem, a po chwili dodałem: – Niech pan nie zapomina, jak to się skończyło ostatnim razem.
Szef zamilkł. Pociąg przystanął między stacjami i czekaliśmy w ciszy, aż ruszy dalej.
– Dlaczego zabrał pan tę teczkę? – zapytałem.
– Zamierzam przeprowadzić pewien eksperyment. Ale, ale! Zapomniałem zapytać, jak spędziłeś Boże Narodzenie, Barnett. Dobrze się bawiłeś?
Przytaknąłem ruchem głowy. Święta spędziłem samotnie, uwalając się w pubie przy Bankside, gdzie nikt mnie nie zna. Nie mogłem się do tego przyznać, podobnie jak nie mogłem wyjawić szefowi, dlaczego tak się stało. Minęło już ponad pół roku, a ja wciąż nie potrafiłem się zdobyć na to, żeby mu powiedzieć.
– Moja siostra Ettie przyrządziła indyka – powiedział szef. – Chociaż nasz gospodarz Lewis, jako Żyd, nie obchodzi świąt, to jadł za dwóch. Przez pół dnia Ettie rozdawała ulicznikom cukrowe myszki, a potem Lewis poszedł się położyć, bo dostał skurczu żołądka. To potworny żarłok, a jeśli wspomnieć o mojej siostrze… Ta kobieta naprawdę potrafi jeść! I jeszcze ma czelność mnie namawiać, żebym zażywał środki na przeczyszczenie. A właśnie, przypomniałem sobie. – Sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyjął jakiś niewielki pakunek. – To prezent świąteczny dla ciebie, Barnett. Szalik. Ten, który nosisz, wygląda tragicznie.
Nigdy przedtem nie dostałem od szefa żadnego prezentu, więc poczułem się wzruszony. Rozwinąłem pakunek i zobaczyłem gruby, wełniany, czerwono-szary szalik. Zawinąłem go wokół szyi.
– Bardzo dziękuję, sir.
– Żebyś o tym nie zapomniał na przyszłe Boże Narodzenie – powiedział szef, klepiąc mnie w kolano i zabrał się ponownie do czytania gazety, a gdy pociąg wreszcie ruszył, oznajmił: – Znowu piszą o tej zbrodni w Swaffam Prior. Domagają się czystek personalnych w policji, zdymisjonowania inspektora. Spójrz, jest cała kolumna o tym biedaku. A tępy redaktorek nie ma zielonego pojęcia, na czym polega materiał dowodowy. Nie daj Bóg, żeby kiedykolwiek się dobrali do jakiejś naszej sprawy. Rozpętali wielką kampanię publiczną, w którą włączył się szeryf z Ely oraz sam biskup i inni dobroczyńcy wszelkiej maści. Tylko co oni mogą wiedzieć? Nie mieści im się w głowie, że czternastolatek odciął głowę staruszce. Co za bzdura! Czternastolatek potrafi zrobić to samo co dorosły mężczyzna! – Przewrócił stronę. – Boże drogi! – jęknął. – Co się dzieje z tą gazetą? Ten szarlatan po prostu nie zna umiaru!
– A co? Znowu Sherlock Holmes narozrabiał, szefie?
– Został poproszony o zbadanie sprawy zniknięcia ze szkoły młodego lorda, syna księcia Holdernesse’a. Nareszcie coś w sam raz dla niego. – Czytał jeszcze przez chwilę, otwierając coraz szerzej fioletowe usta między skołtunionymi bokobrodami. – Co takiego!? No nie! To niemożliwe! – wykrzyknął, mrugając oczami z wyrazem kompletnego zdumienia na twarzy. – Posłuchaj tylko, Barnett. Dają sześć tysięcy funtów nagrody. Sześć tysięcy funtów! A ja choćbym rozwiązał pięćset tysięcy zagadek kryminalnych, nie dostanę nawet połowy tej kwoty. Sześć tysięcy funtów, rozumiesz, Barnett? Sześć tysięcy!
– To arystokratyczna rodzina, szefie – zaoponowałem. – Czy ten książę nie jest przypadkiem kawalerem Orderu Podwiązki?
Szef parsknął z oburzeniem.
– Kiedyś Holmes potrafił zachowywać większą powściągliwość.
– Skąd pan wie, że to Holmes poinformował prasę?
– Masz rację. To z pewnością ten Watson, który gotów jest zrobić wszystko, byle tylko sprzedać jak najwięcej tych swoich książczydeł.
Na stacji Catford Bridge nie było ani jednej dorożki, więc ruszyliśmy pieszo do centrum wsi. Po drodze minęliśmy kilka stojących obok siebie przytułków dla ubogich. Dzień był mroźny, ciemne chmury zwisały nisko nad dachami, choć jednak nie było słońca, przyjemnie było odetchnąć innym powietrzem niż pełen sadzy miejski smog. Czułem, że idzie mi się lżej i myśli jaśniej.
Catford to stara wioska rolnicza, którą powoli wchłaniało miasto Londyn. Wszędzie wokół prowadzone były prace budowlane: układano tory tramwajowe do Greenwich, obok głównej pompy wodnej murarze stawiali mury nowego banku, drążono wykop pod fundamenty wielkiego pubu. W pewnej odległości od stacji kolejowej, ale wciąż przy głównej ulicy otoczonej niewielkimi domami, powstawały wielkie rezydencje kupców i miejskich urzędników. Były też biedniejsze zaułki, na przykład przy zajezdni tramwajowej czy w pobliżu kuźni, gdzie w krzywych budach wciśniętych między nędzne rudery z połamanymi rynnami, za oknami zabitymi deskami albo w wilgotnych piwnicach gnieździły się wielodzietne rodziny robotników rolnych.
Gospoda Pod Pługiem i Broną wyglądała jak większość podmiejskich przybytków tego typu: zabłocona kamienna podłoga, której od dawna nie zamiatano ani nie myto, ściany wyłożone ciemnym drewnem i stare drzwi służące za kontuar. W rogu sali przy kominku siedziała za stołem posępna staruszka z nieco młodszym jegomościem o twarzy bez wyrazu, a po przeciwnej stronie trzej starsi mężczyźni, każdy z fajką w zębach, grali zawzięcie w domino. U ich stóp leżał stary pies ze skołtunioną sierścią i pracowicie obgryzał kawałek kija.
– Czy można tu wezwać dorożkę, madame? – zwrócił się szef do barmanki, u której zamówiliśmy po piwie.
– Chłopak może was podwieźć furmanką, jeśli nie będzie za daleko – odparła. Na głowie miała duży kowbojski kapelusz z rodzaju tych, jakie widuje się na widowiskach Bufallo Billa.
– Chcemy się dostać na farmę Ockwellów. Czy pani ich zna?
– Godwin Ockwell to stały bywalec. A o co chodzi?
– Mamy tam coś do załatwienia. – Szef pociągnął łyk piwa i uśmiechnął się do barmanki. – Ładny ma pani kapelusz.
– A dziękuję. – Ucieszona przeciągnęła palcem po krawędzi ronda. – Dostałam od jednego Amerykanina.
– Ockwellowie to porządna rodzina – mruknął jeden ze starców przy dominie. – Mieszkają tu już sto lat albo i więcej.
– Zachowują się uczciwie, jak się z nimi gra uczciwie – dorzucił drugi i kopnięciem przegonił psa spod stołu. – Nie dadzą się wykiwać, gdyby ktoś próbował.
Do pubu weszli dwaj brodaci murarze. Widać było, że to bracia w sensie rodzinnego podobieństwa, choć zarazem sporo się różnili: jeden bardzo wysoki, potężnej budowy i łysy, w ubłoconej bawełnianej kurtce i czapce z daszkiem z wełnianym pomponem na czubku, drugi niższy i szczuplejszy, w czerwonej chustce owiniętej wokół szyi i w poszarpanej, połatanej byle jak sztruksowej kapocie. Spod czapki wystawała gęsta czupryna i opadała na rozczochraną brodę.
– Skulky! Edgar! Cześć, chłopaki! – pozdrowiła ich barmanka, stawiając na kontuarze dwa pełne kufle. Rzucili się na nie łapczywie bez słowa. – Bracia Ockwellowie są na farmie, bo pogłębiają studnię – dodała. – Prawda, chłopaki?
– A o co chodzi? – zapytał chudy.
– Panowie pytali o farmę, Skulky – wyjaśniła. – Mają do nich jakąś sprawę.
– Panowie z Londynu, co? – zapytał.
– Z południowego Londynu – powiedziałem. – Zna pan tę rodzinę?
– Wyjaśnij im, Bella, że tu nie Londyn – zwrócił się łysy do barmanki, drapiąc się po brodzie. – Tutaj nie wsadzamy nosa w cudze sprawy.
Dopili piwo i wyszli.
Nim upłynęło pięć minut, pojawił się na oko dziesięcioletni chłopiec, który zaprowadził nas do antycznej bryczki. Minęliśmy porośnięty trawą plac w centrum wsi, potem skręciliśmy w dół w wąską drogę gruntową, gdzie domostwa ustąpiły miejsca polom uprawnym.
Bryczka trzęsła się i podskakiwała na wybojach, po chwili zwolniła i zaczęła piąć się mozolnie pod górę. Na szczycie wzgórza skręciliśmy w polną drogę, która okazała się jeszcze bardziej wyboista. Po obu stronach ciągnęły się pola pokryte zamarzniętym błotem i oszronioną trawą. Tu i tam stały małe szałasy, a między nimi świnie, które wyglądały jak wiejskie przygłupy. Po całej okolicy hulał zimny wiatr.
– O, to już tam – wskazał chłopak w kierunku zabudowań widocznych w oddali na wzgórzu.
Były tam dwie stodoły, stajnia, kilka walących się szop pokrytych rdzewiejącą blachą falistą, a po przeciwnej stronie pokaźnych rozmiarów dom mieszkalny. Wszystkie te zabudowania krzyczały o remont. Na dachach brakowało dachówek, wrota były powykrzywiane, z rynien wyrastały chwasty, a przed bramą wjazdową leżało kilka rozpadających się ze starości pługów. Innymi słowy, nic w tym obejściu nie wyglądało jak trzeba.
Kiedy podjechaliśmy bliżej, przywitało nas głośne ujadanie psów. Strzegły wejścia do gospodarstwa, szarpiąc wściekle powrozy, na których były uwiązane. Jeden z tych psów, biały bulterier, składał się z samych splecionych ciasno mięśni i żółtych kłów. Drugi, krótkowłosy i jasnobrązowy z czarnym pyskiem, był największy ze wszystkich bulmastifów, jakie w życiu widziałem. Zamiast minąć psy, nasz woźnica skręcił tuż przed bramą i jadąc wzdłuż jednej ze stodół, dotarł do bocznej bramy i wjechał nią tuż przed budynek mieszkalny. Psy, ujrzawszy nas ponownie po drugiej stronie podwórza, rzuciły się ku nam z diabelskim ujadaniem. Na szczęście postronki, na których były uwiązane, zatrzymały je z gwałtownym szarpnięciem, co jednak nie ostudziło ich zapału.
– Pan Godwin wystawia je w walkach psów – powiedział chłopak. – Ludzie mówią, że są najlepsze w całym hrabstwie Surrey.
Dwaj niechlujnie ubrani mężczyźni weszli na podwórze główną bramą i skierowali się w stronę jednej z szop po przeciwnej stronie. Mieli na sobie stare, zgrzebne parciane ubrania i fartuchy tak bardzo czymś wypchane, jakby podłożono pod nie worki. Jeden z mężczyzn spojrzał w naszą stronę. Szczupłą i surową twarz miał umazaną błotem. Drugi, młodszy, o rysach mongoidalnych, uśmiechnął się szeroko i pozdrowił nas machnięciem ręki. Odmachałem mu. Na głowie miał stary kapelusz z obciętym rondem. Mastif podniósł łeb i złapawszy w nozdrza zapach przybyłych, odwrócił się i skoczył w ich stronę. Mongoł wrzasnął przerażony, a chudzielec chwycił go za rękaw i wciągnął do szopy, zanim pies zdążył ich dopaść.
Zeszliśmy z bryczki. Szef nie spuszczał oka z białego bulteriera, który wciąż warczał groźnie niecały metr od nas, napinając powróz do granic możliwości. Podwórze, które przy cieplejszej aurze było zapewne pokryte grząskim błotem, teraz przypominało brudne zamarznięte jezioro, tak nierówne i śliskie, że trudno było utrzymać się na nogach. Pod ścianą jednego z chlewów wznosiła się ogromna sterta gnoju, tak wielka, jak wóz drabiniasty wyładowany sianem. W budynku mieszkalnym doliczyłem się siedmiu okien na piętrze i sześciu na parterze. Na rogu budynku mieściła się obłożona zielonymi płytkami mleczarnia. Wszystko było zaniedbane i zrujnowane: ściany domu zachlapane błotem aż po okap, krzywe i spękane kominy, strzecha przegniła i wystrzępiona, miejscami nawet wyłysiała.
Szef zapukał głośno do drzwi, ale nikt nie odpowiedział. Pukaliśmy nadal, aż w drzwiach jednej z szop pojawił się mężczyzna w długim, sięgającym do ziemi i połatanym płóciennym fartuchu. Fartuch, oprócz błota, pokrywały krwawe plamy, do których przylgnęły kawałki żółtego tłuszczu. W głębi szopy widać było białe, zwisające z belki łbem do dołu, podrygujące, pochrząkujące i otumanione świnie. Mężczyzna miał twarz mokrą od potu, rzadkie jasne włosy zaczesane gładko do góry, czoło przecięte czerwoną pręgą odciśniętą przez czapkę. Jasne brwi i rzęsy nadawały mu wygląd nieopierzonego pisklęcia. Ruszył w naszym kierunku, zatrzymując się po drodze, żeby pogłaskać psy, które uspokoiły się pod jego dłonią.
– Eńdobry – przywitał nas, przyglądając nam się z dziwną, jakby niewinną ciekawością.
– Mamy urzędową sprawę do pani Birdie Ockwell, sir – poinformował go szef, nie mogąc oderwać oczu od poplamionego fartucha. – Czy pan jest może jej mężem?
Mężczyzna wszedł do domu i zamknął drzwi.
Szef chciał zapukać, ale go powstrzymałem, mówiąc:
– Zaczekajmy chwilę, dobrze?
Szef przyłożył ucho do drzwi i nasłuchiwał, a po chwili drzwi otworzyły się i stanęła w nich kobieta. Była szczupła, wręcz drobnej budowy, o ostrym i bystrym wejrzeniu, a kąciki ust wyraźnie jej opadały. Na jej szyi wisiał srebrny krzyż.
– Taak? – rzuciła pytająco, lustrując nas szybkim spojrzeniem.
– Nazywam się Arrowood – odparł szef. – A to jest mój asystent Norman Barnett. Chcielibyśmy zobaczyć się z panią Birdie Ockwell.
– Jestem panna Ockwell, szwagierka Birdie – powiedziała kobieta oschle. Mówiła z akcentem osoby wykształconej, co stało w sprzeczności z jej ubogim odzieniem. – Opiekuję się Birdie. Mogę rozmawiać o wszystkim, co jej dotyczy. Więc o co chodzi?
– O kwestię prawną, która dotyczy jej rodziny. – Szef uniósł teczkę na dokumenty. – Jestem pewien, że ta wiadomość ją ucieszy.
Zmierzyła teczkę krótkim spojrzeniem i zaprosiła nas do salonu. Był pięć razy większy od salonu Barclayów, solidnie umeblowany sprzętami niegdyś kosztownymi, obecnie szacownymi antykami. Obicia na długiej sofie i krzesłach były wytarte i postrzępione, dębowy kredens wyszczerbiony i porysowany. Wielki wyblakły perski dywan tu i ówdzie świecił plackami wyjedzonymi przez mole. Przy oknie stał nasz znajomy nieopierzony blondyn, nerwowo skubiąc brudnymi palcami skraj zakrwawionego rzeźnickiego fartucha.
– Panowie są prawnikami, Walter – oznajmiła kobieta. – Mają jakieś dobre wieści dla Birdie. – Zwróciła się do nas. – To jest Walter Ockwell, mąż Birdie, panie Arrowood. Chyba jemu może pan przekazać tę wiadomość? – Przemierzyła pokój, usiadła na niskim krześle pod lampą i zajęła się robótką.
– Ale o co chodzi? – zapytał Walter. Mówił z podobnym jak siostra akcentem, lecz znacznie wolniej i zbyt głośno. – Ktoś jej zapisał w spadku pieniądze, tak?
– Panie Ockwell, musimy porozmawiać z pańską małżonką, z nią samą, bez pośredników – oznajmił szef tonem stanowczym i twardym niczym sędzia ogłaszający surowy wyrok. – Proszę ją tu natychmiast przyprowadzić.
– Nie ma jej tutaj – odparł Walter.
– Byłbym zobowiązany, gdyby wyrażał się pan bardziej konkretnie. Mamy dzisiaj do załatwienia jeszcze kilka innych ważnych spraw. Więc gdzie przebywa pańska żona?
– Jest z wizytą u swoich rodziców, prawda, Rosanna? – odparł Walter, spoglądając na siostrę.
– To ci dopiero! – Szef zacmokał teatralnie. – A my przyjechaliśmy taki kawał drogi, żeby się z nią zobaczyć! W takim razie musimy bezzwłocznie udać się do domu państwa Barclayów. – Sięgnął po teczkę i zwrócił się do mnie: – A zatem chodźmy, panie Barnett. Jeśli się nie mylę, państwo Barclayowie mieszkają przy Saville Place, czy tak?
– Tak jest, sir.
– Mój Boże, co za strata czasu. – Ruszył do drzwi, a ja za nim.
– Chwileczkę, panie Arrowood! – zawołała Rosanna Ockwell, podnosząc się z krzesła. Z uśmiechem wygładziła suknię i wyjaśniła: – Birdie nie pojechała do swoich rodziców, lecz do rodziców Polly, żony naszego brata Godwina. Walter nigdy nie słucha uważnie, a potem wszystko przekręca. To dlatego, że spędza tyle czasu ze świniami. Lubimy sobie z niego czasem pożartować. Mama Polly to biedna staruszka, więc raczej nie byłoby wskazane, żeby panowie szukali tam Birdie. Lepiej będzie, jeśli po prostu powiecie, o co chodzi, a my z pewnością jej to przekażemy.
– Bardzo panią przepraszam, panno Ockwell, ale jestem człowiekiem zajętym i nie lubię się powtarzać. Kiedy Birdie będzie z powrotem?
– Jutro.
– W takim razie musi stawić się w moim biurze w Londynie. Proszę o przesłanie propozycji terminu spotkania jutro lub pojutrze, w żadnym razie później. Pilnie musimy zakończyć tę sprawę.
– Oczywiście, sir – zgodziła się panna Ockwell.
Szef podał jej adres kawiarni U Pani Willows przy Blackfriars Road, gdzie zazwyczaj się spotykaliśmy.
Rosanna odprowadziła nas do drzwi i otwierając je, obiecała:
– Przekażemy Birdie wiadomość, jak tylko tu wróci. Chodzi zapewne o sprawy spadkowe, czy tak?
– Jak najprędzej, proszę pani – odparł szef, wciskając kapelusz na głowę. – Życzę miłego dnia.
Chłopak czekał na zewnątrz, trzęsąc się z zimna. Psy bawiły się po przeciwnej stronie podwórza z Edgarem, jednym z robotników budowlanych, których spotkaliśmy w pubie Pod Pługiem i Broną. Przykucnąwszy, głaskał je czule i karmił czymś, co miał zawinięte w szmatę. Na nasz widok podniósł się i mruknął coś do brata, który w otwartych na oścież drzwiach chlewni obrabiał coś tłuczkiem do mięsa, zasłoniwszy usta czerwoną chustką. Skulky zastygł z uniesionym tłuczkiem. Bracia odprowadzali nas wzrokiem, kiedy wyjeżdżaliśmy z podwórza.
Bryczka przetoczyła się na tyłach długiej stodoły, po czym drogą zrytą koleinami minęła bramę główną. Kiedy znaleźliśmy się poza zasięgiem wzroku Edgara i Skulky’ego, szef poprosił chłopaka, żeby się zatrzymał. Obejrzał się za siebie i patrzył przez chwilę na zapuszczone zabudowania. Wyraz twarzy miał surowy, zmrużył oczy przed wiatrem. To zaniedbane gospodarstwo, położone malowniczo na szczycie wzgórza, pod ciężkim sinym niebem wyglądało z daleka na spokojną, wręcz wymarzoną przystań, którą niechętnie się opuszcza.
– Patrz, Barnett! – mruknął.
Ktoś otwierał jedno z okien na piętrze. Za grubą brudną szybą trudno było rozpoznać osobę, ale pojawiła się ręka i wyrzuciła na zewnątrz coś lekkiego, coś, co natychmiast porwał wiatr. Zaraz potem okno zamknięto. Nawet z tak dużej odległości – widząc, jak wyrzucony przedmiot unosił się i tańczył na wietrze, aż zniknął za ścianą stodoły – domyśliliśmy się, że było to ptasie pióro.
Szef odwrócił się do mnie i oznajmił:
– Ona tam jest.
Kiedy nazajutrz po południu spotkaliśmy się U Pani Willows na kawie, czekał na nas telegram od Rosanny Ockwell. Pisała, że Birdie już wróciła, więc mogą spotkać się z nami jutro o czwartej. Szef poklepał mnie po plecach, zebrał gazety do czytania i usiadł ciężko na ławie pod oknem.
– Zjedzmy kawałek tego ciasta z ziarnami, Barnett! – zawołał znad Pall Mall Gazette. – Duży kawałek, Rena, jeśli można prosić!
Rena Willows spojrzała na mnie i uniosła oczy ku niebu. Jej lokal nie był może miejscem zbyt wykwintnym, ale przez całe lata załatwialiśmy tu mnóstwo interesów, czemu nigdy się nie sprzeciwiała. Czasem zastanawiałem się, czy przypadkiem nie czuje mięty do szefa. Trudno byłoby jednak w to uwierzyć, patrząc na tę jego wielką jak stara rzepa głowę i wypięte brzuszysko, które zwisało między nogami jak jakiś monstrualny pudding.
Pochłonął swoją porcję ciasta tak łapczywie, jakby nic nie jadł od tygodnia, a przecież na własne oczy widziałem, jak ledwie dwie godziny wcześniej wtrząchnął całą wielką michę ostryg. Dmuchając na kawę w kubku, strzepnął okruchy ciasta z gazety.
– Myśli pan, szefie, że przyjadą razem z Birdie? – zapytałem.
– Sądząc po wyglądzie tego gospodarstwa, nie śmierdzą groszem. Jeśli uwierzyli, że chodzi o spadek, to mogą ją przywieźć.
– A dlaczego potraktował ich pan wczoraj tak ostro?
– Bo nie wyglądało mi na to, żeby uprzejmość mogła zrobić na nich jakieś wrażenie. Takim ludziom imponuje władza. Skoro już wzięli mnie za prawnika, to postanowiłem potwierdzić ich przypuszczenia. Wolałem potwierdzić je swoim zachowaniem, zamiast wymyślać jakieś fałszywe informacje. Od razu kiedy Walter powiedział, że Birdie pojechała odwiedzić rodziców, wiedziałem, że to nieprawda, a ona jest w domu. To było oczywiste. Nie widziała rodziców od dnia ślubu i on z pewnością doskonale o tym wiedział. Po prostu Walter myśli zbyt wolno, żeby dobrze kłamać.
Wypił łyk kawy, siorbiąc głośno, po czym bez żadnego ostrzeżenia kichnął prosto na moją rękę.
– Pozostaje jednak pytanie, dlaczego nie pozwolili nam z nią porozmawiać.
– Może Walter zrobił jej jakąś krzywdę i nie chcą, żeby to wyszło na jaw – powiedziałem, wycierając rękę o spodnie.
– Jeśli dopisze nam szczęście, to zobaczymy ją jutro. Musimy też ściągnąć tu Barclayów i być może na tym sprawa się zakończy. Nawet Holmes nie umiałby zamknąć jej szybciej. A swoją drogą, dostałem dziś rano wiadomość od Crapesa. Może będzie miał dla nas jakąś nową robotę. W samą porę, bo na tym zleceniu raczej nie zarobimy zbyt wiele.
Crapes był prawnikiem, który czasem nas zatrudniał. Zazwyczaj chodziło o kilkudniowe śledzenie męża albo żony, żeby nakryć ich na romansowaniu. Nie przepadaliśmy za takimi zleceniami. Szefowi najbardziej zależało na sprawach, które mogły na tyle wzmocnić jego reputację, żeby słowa „detektyw William Arrowood” znalazły się w nagłówkach gazet, podobnie jak imię i nazwisko innego wielkiego detektywa w mieście.
Wrócił do lektury gazety rozłożonej na stole.
– Czy słyszałeś, Barnett, o tej obłąkanej kobiecie z Clapham? – zagadnął po chwili. – Nie uznawała instytucji małżeństwa, chciała mieszkać z kochankiem bez ślubu, więc rodzina postanowiła zamknąć ją w zakładzie psychiatrycznym. Powołano lekarza, który stwierdził, że kobieta cierpi na „monomanię”. – Szef podniósł na mnie wzrok. – Spowodowaną… Posłuchaj, Barnett, mówię do ciebie… Spowodowaną uczestnictwem w zgromadzeniach politycznych podczas menstruacji. Słyszałeś coś podobnego? – Gdy zaprzeczyłem ruchem głowy, mówił dalej: – Oczywiście, że nie słyszałeś, bo ten cymbał po prostu zmyślił tę diagnozę – podsumował, odwracając gwałtownie kolejną stronę gazety, po czym natychmiast zmarszczył czoło i mruknął ze złością.
Zerknąłem z ukosa, żeby sprawdzić, co go tak zirytowało, i przeczytałem:
LORD SALTIRE ZDROWY I CAŁY. SHERLOCK HOLMES ROZWIĄZUJE ZAGADKĘ.
TO NAJLEPSZY DETEKTYW NA ŚWIECIE – TWIERDZI KSIĄŻĘ HOLDERNESSE.
Relację zamieszczono na całej kolumnie gazety. Szef czytał, dysząc ciężko i kręcąc głową z kwaśną miną.
– Czego tym razem dokonał? – zapytałem.
– Zarobił sześć tysięcy funtów, Barnett! – odparował szef, wściekle zrzucając gazetę na podłogę. Wargi drgały mu tak, jakby tłumił łkanie. – Za dwa dni pracy – dodał szeptem.
Wróciliśmy do kawiarni U Pani Willows następnego dnia po południu. Przez cały dzień padał zimny deszcz, a o tej porze zrobiło się ciemno. Państwo Barclayowie już na nas czekali. Siedzieli w kapeluszach zawinięci w płaszcze, zupełnie jak w omnibusie. Pan Barclay wiercił się niespokojnie, a od zimnego wiatru twarz miał zaczerwienioną jeszcze bardziej niż zwykle. Pani Barclay spoglądała na pozostałych klientów lokalu z pewnym poczuciem wyższości. Na wypadek gdyby Birdie na widok rodziców próbowała ucieczki, szef zaproponował, by przesiedli się do małego stolika w głębi sali, tuż za grupką dorożkarzy, którzy wstąpili tu na chwilę, by odpocząć od okrutnych warunków panujących na dworze.
– Będą państwo mieli okazję zobaczyć, jak córka się miewa – wyjaśnił. – Proszę zachować spokój i nie robić niczego, co mogłoby rozdrażnić Waltera. W żadnym wypadku nie wolno go o nic oskarżać. A przede wszystkim córka ani przez moment nie może poczuć się czemukolwiek winna.
– Ależ oczywiście! – zapewnił pan Barclay, wodząc rozbieganym spojrzeniem po sali. Nerwowo przy tym poruszał nogą, że aż trząsł się cały stół.
– Ty zaczekaj na zewnątrz, Barnett. Kiedy się pojawią, przepuść ich przodem. A gdyby próbowali zawrócić na widok państwa Barclayów, przytrzymaj drzwi, żebym miał czas odwieść ich od tego zamiaru. – Zwracając się do naszych zleceniodawców, dodał: – Reszta zależy od państwa decyzji.
Wyszedłem na ulicę, podniosłem kołnierz i z rękami w kieszeniach czekałem w deszczu i zimnie. Przy krawężniku stały trzy wolne dorożki zaprzężone w konie z ponuro zwieszonymi łbami. Obok przeszły dwie dziewczyny w błazeńskim nastroju, pozdrawiając wszystkich mijanych przechodniów. Po przeciwnej stronie ulicy wymachiwał dzwonkiem i kroczył z tacą na głowie sprzedawca racuchów i zachwalał swój towar, udając, że nie wie, że nikt nie je racuchów w deszczu. Niebawem od strony Blackfriars Road pojawiła się Rosanna Ockwell w grubym brązowym płaszczu i owinięta szalem, w prostym, czarnym, zawiązanym pod szyją czepku na głowie.
– Dzień dobry, panie Barnett – przywitała mnie, skinąwszy głową. – Pan Arrowood jest w środku, tak?
– Tak. – Otworzyłem przed nią drzwi.
Weszła do środka i lustrowała zajęte stoliki, aż jej wzrok padł na Barclayów.
– Co to ma znaczyć? – zapytała ostro, odwracając się do mnie. – Co oni tu robią?
– Ta sprawa ich również dotyczy, madame – odparłem, blokując drzwi.
Przeszyła mnie gniewnym i przenikliwym spojrzeniem. Miałem wrażenie, że widzi każdą moją słabość i wszystkie niegodziwości, jakie mam na sumieniu.
– Panno Ockwell, czy jest z panią Birdie? – zapytał szef, podnosząc się za stołem.
– Czeka za rogiem – odparła, zwracając się do niego. Twarz miała bladą z wyjątkiem kilku mocnych czarnych włosków nad górną wargą. – Ale nie przyjdzie tu, dopóki nie wyjdą ci dwoje.
– Ale dlaczego?
– Dlatego, że nie chce mieć z nimi nic wspólnego. Nigdy nie obchodzili się z nią jak należy. I nigdy im na niej nie zależało.
– To podłe łgarstwo! Jak pani śmie?! – krzyknął pan Barclay, podrywając się na nogi. – To pani tak ją do nas nastawiła! Niech ją tu pani natychmiast przyprowadzi, bo będą kłopoty! Ostrzegam panią!
Dorożkarze zamilkli jak nożem uciął i odwrócili się w naszą stronę, żeby lepiej widzieć przedstawienie. Rena przerwała pracę i splotła ręce na wielkim brzuchu.
– Panno Ockwell, proszę spocząć – zwrócił się do niej szef łagodnym tonem. – Porozmawiajmy o tym bez emocji.
– Ona nie chce mieć z nimi nic do czynienia. Chce o nich zapomnieć.
– To nieprawda! – wrzasnął pan Barclay, uderzają dłonią w blat stołu. – Ty podła oszustko!
– Proszę zachować spokój, panie Barclay – warknął szef.
– Panie Arrowood, Birdie jest młodą damą, która potrzebuje, żeby ktoś stanął w jej obronie. I ja mam przyjemność właśnie to czynić – stanowczym, opanowanym tonem oświadczyła Rosanna. – Obiecałam jej, że będę trzymać ich od niej z dala, i zamierzam dotrzymać obietnicy.
– Tak, rozumiem, rozumiem – zapewnił szef. – Ale może da się przynajmniej uzgodnić pewne szczegóły?
– Nie dopuszczę do tego, żeby oni z nią rozmawiali. Jedyne, co potrafią, to zdenerwować to delikatne biedactwo.
Pan Barclay znowu podskoczył za stołem.
– Jakim prawem wygaduje pani takie bzdury! Kim pani jest, do licha, żeby zabraniać nam rozmowy z naszym dzieckiem? – krzyczał. – To pani zraziła ją do nas! Pani i ten pani cholerny braciszek. Proszę natychmiast zaprowadzić nas do Birdie, bo w przeciwnym razie zaręczam, że będzie pani miała poważne kłopoty.
– Proszę usiąść, sir! – powtórzył szef z naciskiem, a zwracając się do panny Ockwell, wziął ją delikatnie pod ramię i zaprowadził w stronę kontuaru, by Barclayowie nie słyszeli, o czym mówią. – Proszę się z nimi nie spierać – poprosił półgłosem. – W ten sposób nigdy nie zdołamy załatwić tej sprawy. A Birdie jest nam naprawdę potrzebna. Może jednak pójdzie pani po nią i ją tutaj przyprowadzi? Co pani na to, panno Ockwell? A ja poskromię pana Barclaya.
W tym czasie pani Barclay wstała od stołu i wymijając mnie, ruszyła do drzwi. Otworzyła je i przytrzymała, spoglądając wymownie na pannę Ockwell spod ronda eleganckiego kapelusza. Trzy czarne znamiona na jej pociągłej, smutnej twarzy wyglądały w mroku jak spływające z oka czarne łzy.
– Co ty wyprawiasz? – zaniepokoił się pan Barclay. – Przecież jeszcze nie skończyliśmy!
– Będziemy na panią czekać, panno Ockwell – zapewnił szef.
Panna Ockwell ruszyła do wyjścia. Jednak tuż przed drzwiami pani Barclay, znacznie przewyższająca ją wzrostem, zastąpiła jej drogę. Doszło do krótkiego zamieszania, kiedy panna Ockwell usiłowała ją wyminąć najpierw z jednej, potem z drugiej strony. Aż zupełnie nagle zamieszanie ustało i panna Ockwell wyszła na ulicę.
– Po co, u licha, to zrobiłaś, Martho? – zapytał pan Barclay.
– Ponieważ ty, Dunbar, jedynie pogarszałeś sytuację – odparła.
– Idź za nią, Burnett – polecił szef. – I przypilnuj, żeby tu wróciła.
Nim skończył, byłem już za drzwiami i zobaczyłem niewysoką sylwetkę Rosanny Ockwell w pewnej odległości przed sobą. Szła szybkim krokiem w kierunku placu St George’s Circus. Przyśpieszyłem kroku, przedzierając się przez gęstniejący tłum przechodniów. Na skrzyżowaniu skręciła w Charlotte Street. Dotarłem tam w samą porę, bo zdążyłem zobaczyć, jak znika na rogu w drzwiach tawerny Pod Gruszą. Odczekałem chwilę po przeciwnej stronie ulicy, ponieważ jednak nie znam tego lokalu, zaniepokoiłem się, że może mieć drugie wejście od tyłu. Ruszyłem przez ulicę, żeby wejść do środka, a wtedy w bocznej uliczce pojawiła się dwukółka i zatrzymała się, żeby przepuścić straganiarza z wózkiem wyładowanym rzepą. Ulica nie była zbyt dobrze oświetlona, więc dopiero kiedy bryczka ruszyła, minęła mnie i zaczęła się oddalać, zauważyłem, że siedzą w niej trzy osoby. Byli tam Rosanna i Walter, patrzący oboje w milczeniu prosto przed siebie, oraz jakaś kobieta siedząca po przeciwnej stronie, w głębi kabiny, z twarzą zwróconą do okna. Wiedziałem, że jest to Birdie.
Domyśliłem się, że jadą na dworzec London Bridge, więc wskoczyłem do przejeżdżającej obok pustej dwukółki. Na dworcu popędziłem po schodach na górę i zobaczyłem, jak uciekinierzy wchodzą na peron. Walter górował wzrostem nad kobietami. Chociaż Rosanna nie mierzyła więcej niż metr pięćdziesiąt, Birdie była jeszcze niższa.
Pociąg stał już na peronie.
– Hej! – krzyknąłem do nich.
Obejrzeli się wszyscy troje. Birdie otworzyła szeroko małe usta w szczupłej twarzy. Miała na sobie stary płaszcz i opadający na oczy filcowy kapelusz, które z pewnością należały do osoby znacznie pełniejszych kształtów. Wyglądała jak ptaszek, jak mała zięba z zakrzywionym dzióbkiem i okrągłymi, niewinnymi oczkami.
– Czy pan nas śledził?! – oburzyła się panna Ockwell.
– Madame, obiecała pani wrócić.
– Ale ona nie chciała tam iść. Prawda, Birdie?
Birdie patrzyła na mnie z ciekawością brązowymi oczami. Spojrzenie miała głębokie, jak jej matka. Jedną dłoń owinęła poplamioną szmatą, w drugiej trzymała szare gołębie piórko. Milczała.
– Jestem Norman, madame – przedstawiłem się. – Jestem znajomym pani rodziców.
– Dzień dobry, Norman – odpowiedziała zaskakująco niskim głosem i uśmiechnęła się w taki sam sposób jak jej matka.
– Bardzo ładne piórko – zagadnąłem.
Wyciągnęła rękę, żebym przyjrzał mu się z bliska. Jej uśmiech rozjaśnił cały ponury dworzec London Bridge. Ja też uśmiechnąłem się do niej.
– Rodzice bardzo za tobą tęsknią, Birdie – powiedziałem. – Są tutaj niedaleko. Czy chciałaby pani zobaczyć się z nimi?
– Jak nie chce, to nie musi – przerwał Walter obojętnym tonem. Miał na sobie koszulę, krawat i ciemny garnitur. W meloniku, spod którego wystawały rzadkie jasne włosy, wyglądał w tym dużym mieście jakoś nie na miejscu.
– Może chociaż na chwilkę, co, Birdie? – nalegałem. – Tylko żeby się z nimi przywitać?
Birdie nadal uśmiechała się w milczeniu, ale spuściła wzrok.
– Wsiadać proszę! – krzyknął konduktor i dał gwizdkiem sygnał do odjazdu.
– Chodźmy już – ponagliła Rosanna, chwytając szwagierkę za rękę i ciągnąc ją w stronę pociągu. Musiała ścisnąć ją mocno, bo Birdie aż syknęła z bólu.
– Możecie pojechać następnym pociągiem. Chodź, Birdie. Oni na ciebie czekają.
– Nie słuchaj go – powiedział Walter. – On nie ma prawa ci rozkazywać.
Tuż przed wejściem do wagonu Birdie potknęła się, upadła i krzyknęła, uderzając głową o mokre kamienie. Zaraz jednak, podpierając się ręką, podniosła się na kolana i szybko chwyciła kapelusz, który spadł jej z głowy. Miałem wrażenie, że jest przyzwyczajona do takich upadków.
– Wstawaj! – rozkazała Rosanna, szarpiąc ją za rękę i stawiając na nogi.
Birdie znowu jęknęła z bólu.
– Przecież to ją boli! Dlaczego ją pani ciągnie? – oburzyłem się.
– Nie ciągnę, tylko pomagam jej wstać – syknęła panna Ockwell.
Uśmiech zniknął z twarzy Birdie, oczy zaszły jej łzami. Zanim założyła kapelusz, z tyłu jej głowy dostrzegłem pod włosami ranę wielkości dużego jaja, całkiem świeżą, mokrą i lśniącą, jaskrawo czerwoną i siną po brzegach. Włosy wokół niej sklejone były żółtą ropą. Wyglądało to tak, jakby oderwano jej z czaszki płat skóry.
– Co ci się stało w głowę, Birdie? – zapytałem.
– Wkręciła sobie włosy w maglownicę – wyjaśniła Rosanna, wyrywając jej kapelusz z ręki i wciskając na głowę, żeby zakryć bliznę. – Niegrzeczna dziewczynka nie związała włosów jak należy, prawda, Birdie?
Birdie spojrzała najpierw na mnie, potem bardzo szybko na Rosannę, i znowu na mnie.
– Bolało, Norman. Bardzo bolało – powiedziała cichutko.
– Kto ci to zrobił? – zapytałem.
– Ja nie… – odparła.
– Mówiłam przecież, że maglownica – rzuciła Rosanna. – No chodź już. Wsiadamy, bo nam pociąg ucieknie.
– Twoja mama bardzo za tobą tęskni – powtórzyłem, przepuszczając w drzwiach grupę mężczyzn w czarnych płaszczach. – Może jednak pójdziesz się z nią przywitać? To zajmie tyko chwilę.
Birdie już otwierała usta, żeby coś powiedzieć, kiedy Walter nie wytrzymał i z dzikim grymasem na twarzy uderzył pięścią w ścianę wagonu.
– Przestań gadać o jej matce! – wrzasnął. – Ona nie chce już o nich słyszeć.
Stanął przede mną i chwycił za kołnierz płaszcza. Zrobił to jednak zbyt wolno i zanim wzmocnił uchwyt, wyrwałem się i podbiłem mu ręce do góry. Przez chwilę wyglądał na zdziwionego. Zaraz jednak złość wróciła i rzucił się na mnie ponownie.
– Uspokój się, Walter – poleciła siostra stanowczym tonem, chwyciła go za rękę i odciągnęła do tyłu. – Wsiadaj do pociągu.
Popchnęła go w stronę drzwi. Zrobił, jak kazała, zupełnie jakby złagodniał pod wpływem jej dotyku. Kiedy wchodził po schodkach do wagonu, przykrótkie spodnie podwinęły się do połowy łydki, ukazując szare od brudu i zawiązane na kostkach kalesony.
– Panie Barnett, ona nie chce ich widzieć – powtórzyła Rosanna Ockwell, podsadzając Birdie na schodki do wagonu. – Dał jej pan szansę i gdyby chciała, na pewno by to powiedziała. Proszę przekazać panu Arrowoodowi, żeby wszelkie dokumenty i ewentualne pytania skierował do naszego prawnika, mecenasa Outhwaite’a z Rushey Green numer czterdzieści dwa. Dopilnujemy, żeby Birdie podpisała, co trzeba.
Wspięła się do wagonu i zatrzasnęła drzwi. Widziałem przez okno, jak zajmują miejsca w przedziale.
W pociągu nie było światła, ale widziałem też, że Birdie siadła na ławce między nimi i położyła ręce na kolanach. Usta miała otwarte, wzrok wbity w podłogę. Wydawała się bardzo samotna. Walter siedział przy oknie od strony peronu, rondo kapelusza zasłaniało mu oczy. Konduktor gwizdnął dwa razy i pociąg powoli poruszył kołami, ze świstem wypuszczając spod siebie kłęby pary. Zanim odjechał na dobre, Birdie zdążyła posłać mi ostatnie spojrzenie. Już się nie uśmiechała. Zmarszczyła brwi i zacisnęła usta. Był to najsmutniejszy wyraz twarzy, jaki w życiu widziałem.
Wracaliśmy Blackfriars Road w milczeniu. Szef nucił z cicha smutną melodię pieśni śpiewanej przez panią Barclay, wybijając rytm laską o krawężnik. Nie przerywałem mu, bo wiedziałem, że planuje nasz kolejny ruch.
– Opowiedz mi jeszcze raz, Barnett, przebieg wydarzeń na dworcu. Ale dokładnie, ze wszystkimi szczegółami – poprosił w końcu, potrząsając głową, jakby chciał uporządkować plątaninę myśli.
Opowiedziałem jeszcze raz, a on dopytywał się, jaki mieli wyraz twarzy, jak stali, jak na siebie patrzyli, jak się do siebie zwracali i jakim mówili tonem. Spodziewałem się, że będzie mnie o to pytał, więc po drodze, dla pamięci, odtworzyłem sobie w głowie wszystkie szczegóły tego spotkania. Szef patrzył na ludzi inaczej niż ja, znacznie dokładniej niż ktokolwiek inny, i właśnie dlatego był tak dobrym detektywem. W dodatku bez przerwy się doskonalił i czytał książki z psychologii umysłu. Kupował też wszystkie nowe opracowania i zbierał artykuły, starając się śledzić najgłośniejsze zagadki kryminalne. Na przykład ostatnio czytał książkę niejakiego Carpentera o „myśleniu nieświadomym” i ciągle o niej opowiadał. Ale od kilku lat jego ulubioną lekturą było dzieło Charlesa Darwina na temat uczuć. Znał doskonale wszystkie zamieszczone tam opisy sposobów, w jaki ludzkie ciało potrafi wyrażać emocje.
– Nie ulega wątpliwości, że oni sprawują nad nią ścisły nadzór – podsumował moją relację. – Jednak o wiele bardziej interesuje mnie, dlaczego Birdie nie odpowiedziała na twoje pytania. Może nie chciała postąpić wbrew temu, czego oczekiwała od niej każda ze stron? To zgadzałoby się z tym, co mówili Barclayowie o jej potulności. – Przeciągnął końcem laski po szczeblach barierki biegnącej wzdłuż trotuaru. – Albo nie jest pewna własnych decyzji. Może nie nawykła do podejmowania ich samodzielnie.
– Może nie zrozumiała, o co proszę.
– Rodzice twierdzą, że wszystko rozumie, ma tylko pewne trudności z mówieniem.
Przerwał, bo głośno zaburczało mu w brzuchu, gdy mijaliśmy sprzedawcę grochówki. Potrząsnął jednak głową i szedł dalej.
– A Walter powiedział: „On nie ma prawa ci rozkazywać”, tak? To ciekawe. Mógł przecież powiedzieć „Nie słuchaj go, Birdie. Nie musisz go słuchać, Birdie”. Albo mógł ci powiedzieć, żebyś zostawił ją w spokoju. Ale wybrał właśnie takie zdanie. To znaczy, że dla niego jest ważne, kto może jej rozkazywać. Barclayowie twierdzą, że Walter nie jest zbyt bystry. Czy ty też odniosłeś takie wrażenie?
– Trudno powiedzieć, szefie. Głos ma jakiś taki płaski, bez wyrazu, no i trochę jest niezdarny. Chyba to siostra nim rządzi.
– To samo pomyślałem wczoraj na farmie. Ciekawe, czy mu to przeszkadza, że ludzie mu rozkazują. Bo powiedział: „On nie ma prawa rozkazywać”. Może uważa, że na tym właśnie polega małżeństwo. Na prawie do rozkazywania.
Zeszliśmy z trotuaru na ulicę, żeby wyminąć staruszkę uginającą się pod ciężarem dwóch wypchanych worów. Głowę miała owiniętą kawałkiem starego dywanu, a brudne poły zbyt dużego płaszcza ciągnęły się za nią po mokrej ulicy. Nieco dalej, z tyłu, szedł młody człowiek cały ubrany na czarno i wysysał szpik ze świńskiej nogi.
– Nie wlecz się! – zaskrzeczała starucha i młodzieniec przyśpieszył kroku. Światło gazowej latarni prześlizgnęło się po lśniącej od brudu czarnej kurtce, którą miał na sobie.
– Niepokoi mnie ten nagły wybuch Waltera. Naprawdę rzucił się na ciebie z pięściami, Barnett?
– Tak to wyglądało.
– I nie podoba mi się rana na jej głowie. Czy Birdie potwierdziła, że to od maglownicy?
– Powiedziała tylko, że tego nie zrobiła. Nie wiem, czy chodziło jej o to, że nie zawiązała włosów, czy że to nie jej wina.
Przed nami pojawił się chłopak w brudnej kapocie, za dużej i podartej czapce na głowie, z zawieszoną na szyi tacą pełną muffinek.
– Muffinki! Wybooorne muffinkiiii! – krzyczał wśród tłumu drepczących w obie strony zmęczonych przechodniów, którzy dźwigali na plecach pełne worki albo pchali wyładowane wózki.
– Neddy! Jak się masz?! – przywitał go szef radośnie.
– Pan Arrowood! – ucieszył się chłopiec. Neddy był sąsiadem szefa z Coin Street. Zatrudnialiśmy go czasem, kiedy trzeba było kogoś śledzić lub przekazać wiadomość. Miał nie więcej niż jedenaście lat i był zawsze chętny, żeby zarobić parę pensów. Jego matka nadużywała alkoholu, toteż w domu, gdzie mieszkał razem z dwoma małymi siostrzyczkami, często nie było co włożyć do garnka. Ostatniej zimy widywaliśmy go rzadko, ponieważ z powodu napadu rabunkowego i pożaru w mieszkaniu szefa przy tej samej ulicy, szef wraz z siostrą Ettie przenieśli się na czas remontu do domu Lewisa, przyjaciela z dzieciństwa.
– Jak tam twoje siostry, Neddy? – zapytał szef, ściskając chłopca za ramiona.
– Bez przerwy głodne, sir. Im więcej jedzenia przyniosę, tym więcej chcą. Na święta młodsza chorowała na płuca. Musiałem wzywać lekarza.
– Ale już jej przeszło?
– Tak, tylko teraz bez przerwy płacze, sir.
Szef przyjrzał się chłopcu uważniej, bo zatrzymaliśmy się akurat między dwiema latarniami.
– A kiedy ty się ostatnio myłeś, synku, co?
– Dzisiaj rano, sir – odparł, marszcząc nos.
– Akurat! – roześmiał się szef. – No dobrze, daj nam tu parę tych swoich wybornych muffinek, ty mały szatanie.
Wziął kilka ciastek i wręczył chłopcu monetę. Potem sięgnął jeszcze do kamizelki i wyjął szylinga.
– Masz, na wypadek gdybyś znowu musiał wzywać lekarza.
– O! Bardzo dziękuję, sir.
– Może niedługo będziemy mieli dla ciebie coś do roboty – dodał szef, podając mi jedną muffinkę.
– Twarda jak kamień – zauważyłem. – Ile mają tygodni?
– Tyle ile trzeba, panie Barnett – odpalił Neddy, śmiejąc się głośno spod opadającej grzywki i odsłaniając szparę po zębie, który stracił podczas naszej wspólnej pracy nad sprawą nielegalnej sprzedaży broni Irlandczykom z Bractwa Fenian.
Szef też się uśmiechnął. Widać było po nim, że ma słabość do tego chłopaka.
– A moja wciąż jest ciepła – ucieszył się i odgryzł kawałek. – Trafiłeś na gorszy egzemplarz, Barnett. W każdym razie, Neddy, czekaj cierpliwie, aż damy znać, że jesteś potrzebny.
– Zawsze jestem gotowy, panie Arrowood. Proszę tylko o wiadomość.
Odprowadzaliśmy go wzrokiem, dopóki nie zniknął w tłumie, wciąż pokrzykując:
– Muffinki! Wybooorne muffinkiiii!
– Powiedz mi, Norman, czy twoim zdaniem Birdie wyglądała w pociągu na przygnębioną? – zapytał szef, wpychając do paszczy ostatni kawałek ciepłej muffinki.
– Chyba tak. I chyba chciała, żebym o tym wiedział. Ale przysiąc nie mogę. Było już ciemno, no i widziałem ją tylko przez krótką chwilę.
– Każdy potrafi rozpoznać smutek – stwierdził szef. – Darwin pisze, że smutek jest uniwersalny: uniesione brwi, zmarszczone czoło, opuszczone kąciki ust. Hindusi, Malaje czy starożytni Grecy, w ogóle wszyscy reagują tak samo. Gdybyśmy nie umieli rozpoznawać smutku u bliźnich, nie potrafilibyśmy im współczuć. A czymże byłoby społeczeństwo bez współczucia, Barnett?
– Myślę, że tym, czym czasami jest Londyn, sir.
Dotarliśmy do St George’s Circus, gdzie mieliśmy się rozdzielić, szef do domu Lewisa, a ja do mojego mieszkania w dzielnicy Borough.
– A co myślisz o pani Barclay? – zapytał, zatrzymując się przed schodami do kościoła. Wyjął fajkę, odsunął pokrywkę i kciukiem docisnął tytoń. – Co za niezwykle opanowana kobieta! A przecież trudno o większą obelgę dla matki niż to, że skrzywdziła własną córkę. – Ożywił się i z podnieceniem szybko poruszał brwiami. – No i wreszcie ta kartka…
– Jaka kartka? Czyja kartka?
– No przecież pani Barclay podała jej kartkę. Nie zauważyłeś? – Roześmiał się, widząc moje zdziwienie. – Kiedy wpadły na siebie tuż przed drzwiami, pani Barclay wsunęła kartkę do ręki panny Ockwell. Nie widziałeś tego?
– Nie widziałem.
– Postanowiłem, że jej o to nie zapytam. Jeżeli chciała ukryć to przed mężem, to z pewnością by się do tego nie przyznała. – Zapalił fajkę i oczy mu rozbłysły w świetle gazowej latarni. – Barnett, spotkajmy się jutro na dworcu London Bridge o wpół do pierwszej. Pojedziemy jeszcze raz do Catford. Pomożemy biednej Birdie bez względu na to, w jakie wpakowała się kłopoty.
Patrzyłem, jak oddalał się w głąb Elephant and Castle, podrzucając zadem jak perszeron. Uśmiechnąłem się w duchu, bo chyba w końcu zapalił się do tej sprawy.
Tytuł oryginału:
The Murder Pit
Pierwsze wydanie:
An imprint of HarperCollins Publishers Ltd, Londyn 2018
Projekt graficzny okładki: HQ 2018
Opracowanie graficzne okładki:
Emotion Media
Redaktor prowadzący:
Grażyna Ordęga
Opracowanie redakcyjne:
Jakub Sosnowski
Korekta:
Małgorzata Narewska
© 2018 by Mick Finlay
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o.Warszawa, 2019
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji HarperCollins Publishers, LLC.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce: Trevillion, Shutterstock. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Zdjęcie na okładce: © Valentino Sani/ Treviiillion Images
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25
www.harpercollins.pl
ISBN 9788327639981
Konwersja do formatu EPUB: Legimi S.A.