Głucha przestrzeń - Tomasz Tomaszewski - ebook + książka

Głucha przestrzeń ebook

Tomaszewski Tomasz

3,8

Opis

 

Prywatny detektyw przyjmuje zlecenie od emerytowanego małżeństwa. Ma odnaleźć ich syna, zaginionego studenta, który zniknął z pociągu jadącego z Warszawy do Nowego Sącza. Dość szybko wpada na trop sekty satanistycznej, która swymi mackami sięga najwyższych kręgów władzy. Po rozmowach z pasażerami podróżującymi feralnym pociągiem detektyw Wroński wyciąga wniosek, że w województwie świętokrzyskiem znajduje się fragment lasu zwany przez kolejarzy głuchą przestrzenią. Ponoć można w nim napotkać niesamowite zjawiska i dziwne istoty. Wszystko wskazuje na to, że jest to również miejsce, w którym tajemnicza sekta odprawia swoje rytuały. Detektyw postanawia osobiście zweryfikować niewiarygodnie brzmiące tezy.

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 433

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (23 oceny)
10
7
1
2
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Urmom2

Nie polecam

Początek super klimatyczny, nie mogłam się oderwać, dalej jest już tylko gorzej. Chęć opisania swoich fetyszy wygrała z napisaniem fajnej książki. Czy ktoś mi zwróci czas, który przeznaczyłam na tę grafomanię?????????
20
Apatheia1

Z braku laku…

Trochę za długie opisy sytuacji. Niepotrzebne wątki fantasy na końcu, bo autor zaangażował kościół w walkę z sektą, co wywołało szereg cudowności z wodą święconą i sakramentaliami w roli głównej. Dało to efekt mało realny i dziecinny. Szkoda. Gdyby rozprawiła się z tym policja i sąd, to byłoby o wiele normalniej i ciekawiej.
21
Anglista81

Dobrze spędzony czas

Bardzo zacna pozycja. Zakończenie niestety banalne i dość miałkie. Jednoosobowy Rambo 🤣, z nieograniczonymi środkami finansowo-wywiadowczymi likwiduje zarząd międzynarodowej sekty. Litości...
10
MariaWojtkowiak

Dobrze spędzony czas

Całkiem ciekawy horror,którego akcja dzieje się w Polsce. Tytułowe miejsce to obszar lasu. Nic więcej nie zdradzę.
00
Magdola

Nie oderwiesz się od lektury

Alez to było dobre.prawdziwa uczta czytelnicza,polecam
00

Popularność




GŁUCHA PRZESTRZEŃ

Tytuł: Głucha Przestrzeń

Autor: Tomasz Tomaszewski

Copyright:

Trupi Jad – Magazyn Strasznie Kulturalny

Wydawnictwo Phantom Books

Tomasz Tomaszewski

Okładka: Joanna Widomska

Skład/łamanie: Dominika Świątkowska

Redakcja: Katarzyna Szewioła-Nagel

Sucha Beskidzka 2023.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, z wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.

ISBN: 978-83-67042-24-6

TOMASZ TOMASZEWSKI

GŁUCHA PRZESTRZEŃ

„Jeżeli coś długo trwa, przyzwyczajamy się do tego”

Albert Kotłoń, egzorcysta

„Nie wierzę w siły nadprzyrodzone”

Marcin Wroński, prywatny detektyw

Rozdział pierwszy

19 kwietnia 2016, wtorek

Prywatny detektyw, Marcin Wroński, siedząc przy biurku w swoim małym gabinecie, przy ulicy Lubostroń, w Krakowie, zastanawiał się dlaczego wczoraj wziął tę sprawę? Pił poranną kawę i po raz kolejny analizował zapiski. Był ekspertem w poszukiwaniu zaginionych osób, i to jednym z bardziej skutecznych w Polsce. Z pewnością zdecydowało to, że rodzice zaginionego Michała, skontaktowali się właśnie z nim. Zaintrygował go również fakt, iż chłopak, którego bezskutecznie szukano od ponad pół roku, urodził się w tej samej miejscowości co on, a do Nowego Sącza miał nieustający duży sentyment.

Kawa smakowała wybornie, a jej aromat potęgował doznania prywatnego detektywa, który w zamyśleniu patrzył na notatki. Wziął spory łyk i wrócił do wczorajszego spotkania.

Państwo Rozwadowscy pojawili się po południu, punktualnie o ustalonej godzinie. W zasadzie miał wrażenie, że czekali pod drzwiami gabinetu.

Pierwsze wrażenie jest ważne nie tylko na randkach w ciemno, ale również w pracy byłych funkcjonariuszy policji, którzy na emeryturze prowadzą biura detektywistyczne, o czym Marcin Wroński wiedział doskonale. Jako były oficer Małopolskiego Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego – odszedł ze służby lata temu, mając niezliczoną ilość pochwał i nagród, zdawał sobie z tego sprawę.

Rodzice zaginionego Michała Rozwadowskiego wyglądali na załamanych i przybitych. Wysłuchał ich cierpliwie, robiąc niezbędne notatki. Zadawał pytania, na które powinni znać odpowiedzi. Częściej, i bardziej emocjonalnie, mówiła Grażyna Rozwadowska – emerytowana nauczycielka chemii z IV Liceum Ogólnokształcącego w Nowym Sączu. Mąż – Stefan Rozwadowski, również emeryt, kiedyś dyrektor Szkoły Podstawowej nr 3 w tej samej miejscowości, dzielnie trzymał żonę za rękę w czasie całego półtoragodzinnego spotkania. Z racji wykonywanych wcześniej przez nich zawodów, nie było powodu porwania chłopaka, chyba że dorosły nieuk lat ubiegłych, chciał zemścić się za otrzymaną pałę. Wroński nie wykluczał takiej możliwości, jednak uważał ją za bardzo mało prawdopodobną. Z relacji Rozwadowskich tworzył się opis zaginionego studenta trzeciego roku bankowości, który zbytnio nie imprezował, mało pił, raczej nie palił i zawsze dbał o dobry kontakt z rodzicami i rówieśnikami. Przykładny syn, który pewnego dnia po prostu znika. Historia jak z kryminalnego filmu, tylko bez ciała. Policja teoretycznie nadal go szukała, ale, po ponad pół roku od momentu zgłoszenia zaginięcia, raczej nie traktowano już tego priorytetowo. Wroński, jako były śledczy, doskonale wiedział, że po takim czasie gliniarze, wznawiają działania tylko w momencie ujawnienia nowych tropów czy też okoliczności. A takich nie było, o czym prowadzący sprawę regularnie informował Rozwadowskich.

Ustalenia policji były niezmienne, a w śledztwie nie zapowiadało się na przełom. Michał Rozwadowski 24 września 2015 roku, wyjechał do rodzinnego miasta z Warszawy pociągiem kilka minut po szesnastej. Wiadomo, że podróżował bez towarzystwa. W stolicy nie miał kolegów ze swojej miejscowości. Z pociągu w Nowym Sączu nie wysiadł. Potwierdzają to, między innymi, kamery monitoringu z dworca PKP. Od tamtej pory nikt go nie widział. Nie kontaktował się również z rodzicami.

Policja sprawdziła chyba już wszystko, jednak żadnych konkretów rodzice Michała nie usłyszeli. Przesłuchano kilkanaście osób, ale nikt nie wydał się na tyle podejrzany, aby go aresztować lub postawić jakiekolwiek zarzuty. Zresztą nie było za co. Chłopaka nie znaleziono martwego. Jedyny zarzut, jaki mógłby się pojawić, to porwanie, ale po kilku miesiącach czynności śledczych wykluczono taką okoliczność.

Pięćdziesięcioczteroletni detektyw wypił ostatni łyk kawy i przeciągnął się w fotelu. Wiedział od czego zacząć. Wczoraj obiecał, że uczyni wszystko, aby wyjaśnić sprawę. Miał w tych kwestiach pewne doświadczenie. Jego skuteczność, na tle innych specjalistów, okazywała się bardzo dobra. Podobnych spraw rozwiązał kilkadziesiąt. Zwykle osoby bliskie poznawały prawdę, co do okoliczności zaginięć. Lepiej poznać najgorszą prawdę niż żyć w nieświadomości i z nadzieją na coś, co nigdy nie nastąpi. Ta dewiza przyświecała mu od zawsze, jeszcze w czasach, kiedy pełnił rolę śledczego w policji.

Strzelił kośćmi palców i sięgnął po komórkę. Znalazł osobę zapisaną w telefonie i czekał kilka sygnałów, aż ta odbierze.

– Cześć, szefie – usłyszał wesoły głos dawnego kolegi z pracy. – Długo się nie odzywałeś. Myślałem, że się przekręciłeś, szczerze powiedziawszy.

– Nie jestem już twoim szefem. – Marcin Wroński zapalił papierosa i zaciągnął się, wypuszczając z ust dym. Ignorował zakazy palenia w pomieszczeniach zamkniętych od czasu szkoły w Szczytnie. – A poczucie humoru masz nadal chujowe.

Detektyw usłyszał, jak Robert Kostecki się roześmiał. Ten charakterystyczny śmiech znał od wielu lat. W zamierzchłej historii Wroński był mentorem Kosteckiego. Wprowadzał go w techniki pracy w policji, pokazywał na co śledczy powinien zwracać szczególną uwagę, nauczył go wszystkiego, co dobry glina musi umieć. Kostecki okazał się zdolnym uczniem, wyróżniał się intelektem i spostrzegawczością. Potrafił, podobnie jak Wroński, wyczuć czy przesłuchiwana osoba kłamie, czy mówi prawdę. Dzięki błyskotliwości mógł szybko awansować. Niestety życie jest dalekie od filmu, awansował kuzyn komendanta, a stanowisko Szefa Pionu Kryminalnego na Kraków było tylko jedno. Jego zastępcą został więc Robert Kostecki. Wszystko to działo się już w czasach, kiedy Marcin Wroński rozkręcał jednoosobową, prywatną firmę detektywistyczną.

– Obawiam się, że to chujowe poczucie humoru jest najlepsze w całym naszym wydziale – Kostecki mówił szybko, z wyraźnym akcentem wesołości w głosie. – Gdybyś nie odszedł zbyt wcześnie na tę swoją emeryturę, sam byś tego doświadczał.

– Zapewne tak – zgodził się Wroński i przeszedł do konkretów. – Zająłem się nową sprawą, Robert. Potrzebuję twojej pomocy.

– Zamieniam się w słuch.

– Dotyczy zaginięcia studenta, Michała Rozwadowskiego. Ponad sześć miesięcy temu ślad po nim zaginął. Rodzice nadal wierzą, że on żyje. Tak powiedział im, w każdym razie, jasnowidz. Ja w te bzdury nie wierzę, ale chciałbym, by poznali prawdę, nawet jeżeli jest najgorsza. Wiesz, jak jest. Nie?

– Kto prowadzi sprawę? – spytał inspektor z Krakowa.

– Prowadzi to za dużo powiedziane. Nic się w niej nie dzieje od kilku dobrych miesięcy – detektyw w odróżnieniu od swego rozmówcy mówił wolno. – W zasadzie to chyba czekają tylko, jak ktoś, przy okazji, znajdzie ciało. Sprawa prowadzona jest w Nowym Sączu, bo stamtąd są rodzice i tam też mieszkał zaginiony. Chłopak wsiadł do pociągu w Warszawie Centralnej i tyle go widziano. Głównym prowadzącym dochodzenie jest Walewski z Sącza. Pomagał mu niejaki Stokłosa z Warszawy, dlatego że zaginiony tam studiował.

Zapanowała krótka przerwa, po czym dało się znów słyszeć krakowskiego policjanta:

– Czego potrzebujesz, szefie?

– Potrzebuję wszystkich informacji, jakie możesz zdobyć. Kto był przesłuchany, co ustalono, może czegoś nie powiedziano rodzicom i tak dalej. Jednym słowem muszę wiedzieć, co wywęszyli twoi w tej sprawie?

– Kiedyś mnie wyjebią przez Ciebie – zaśmiał się głośno Kostecki. – Będziesz musiał znaleźć u siebie miejsce dla mnie. Na kiedy potrzebujesz to info?

– Na wczoraj, Robert – zakończył były śledczy i się rozłączył, zaciągając papierosem.

Rozdział drugi

Polska Rzeczpospolita Ludowa, 19 czerwca 1962

Naprzeciwko młodego maszynisty siedział Józef Nerski, wpatrując się przenikliwym wzrokiem w mężczyznę. Nerski, pięćdziesięcioośmioletni szpakowaty Minister Komunikacji, bezpośrednio zarządzający PKP, zrobił szybką karierę dzięki zaangażowaniu w partii i posiadaniu wpływowych kolegów z moskiewskich urzędów. Wyróżniał się nie tylko wzrostem, lecz głównie władczymi cechami charakteru, które bez wątpienia pozwoliły mu zostać, już we wczesnych latach kariery, wpływowym działaczem partyjnym.

Dwaj mężczyźni siedzieli przy drewnianym stole w małym pokoju na dworcu PKP, w Kielcach. Młody maszynista nadal był w szoku po tym, jak kazano mu opuścić stanowisko pracy i stawić się w budynku dworca. Jeszcze kilkanaście minut temu prowadził pociąg osobowy relacji Warszawa-Tarnów i cieszył się pięknym słonecznym dniem. Zmieniło się to, gdy wjechał na stację Kielce Główne i zatrzymał pociąg przy peronie drugim, na torze trzecim. Miał tylko dwadzieścia minut spóźnienia, co wydawało mu się bardzo dobrym rezultatem w porównaniu do opóźnień pociągów innych relacji. Wesoły nastrój zepsuło mu kilku mundurowych, którzy dali znać, aby natychmiast stawił się w dworcowym biurze. Nie chcieli powiedzieć o co chodzi, jednak to, że jego miejsce zajął od razu inny maszynista, który kilka minut później, zamiast niego, wyjechał pociągiem w dalszą drogę, zapowiadało niemałe problemy.

Obecność Nerskiego wprawiła młodego mężczyznę w osłupienie. Sam szef Komunikacji Publicznej, urzędujący w stolicy, podległy bezpośrednio I Sekretarzowi KC PZPR, Władysławowi Gomułce – Józef Nerski, czekał na niego przy małym drewnianym stoliku, jednocześnie paląc papierosa. Zamknięto za nim i zostawiono sam z przełożonym.

Nerski poprosił go, aby usiadł naprzeciwko i odpowiedział na kilka pytań, które bez wątpienia nurtowały samego Sekretarza:

– Wiecie kim jestem, chłopcze? – spytał partyjny działacz.

– Tak jest, towarzyszu Nerski – przestraszony odparł błyskawicznie. – Jest pan Szefem Komunikacji, znaczy ministrem zarządzającym Polskimi Kolejami Państwowymi. Raz pana widziałem na uroczystościach związanych ze świętem… – nie zdążył dokończyć.

– Stulcie pysk, Błasiak! – krzyknął Nerski. – Mógłbym siedzieć wygodnie w stolicy i zajmować się ważniejszymi sprawami, a muszę w tej zapyziałej dziurze przeprowadzić z wami rozmowę wyjaśniającą zdarzenie sprzed tygodnia. Wiecie o czym mówię, maszynisto?

– Nie mam pojęcia, towarzyszu. – Maszynista wzruszył ramionami.

– Kurwa, oświecę was zatem. – Nerski nachylił się w stronę rozmówcy. – Tydzień temu, dwunastego czerwca, prowadziliście pociąg ekspresowy relacji Warszawa Główna-Kraków Główny. Skład składał się z trzech wagonów silnikowych SN61 i siedmiu wagonów doczepnych, zgadza się?

Zygmunt Błasiak pamiętał ten dzień doskonale. Wyjechał ze stacji Warszawa Główna z samego rana, a konkretnie o piątej czternaście. Pociąg wyjątkowo ruszył punktualnie, co w sumie zdziwiło kolejarza, gdyż przywykł do sporych opóźnień nawet na początku podróży. Pogoda w stolicy zapowiadała się korzystnie, robiło się ciepło i słonecznie. Cała droga miała zająć pięć godzin i czterdzieści trzy minuty, zakładając, iż nie nastąpią żadne opóźnienia. Dwudziestosiedmioletni maszynista wiedział, że dzięki rozwojowi szybkich połączeń ekspresowych, przewiezie pasażerów mniej więcej w tym czasie. Błasiak został przeniesiony na tę trasę zaledwie miesiąc temu, kiedy to Minister Komunikacji uroczyście ogłosił powiązanie stolicy siecią ekspresów z ważniejszymi ośrodkami miejskimi. Trasę Warszawa-Główna-Kraków-Główny pokonał już kilkakrotnie i wiedział, czego może się spodziewać. Pociąg ekspresowy „Krakus” był dumą nowej, socjalistycznej kolei państwowej, a on cieszył się, że jako jego maszynista bierze udział w budowie komunistycznej ojczyzny i przyczynia się do rozwoju kraju. Maszynista pracował w swoim zawodzie już prawie dziesięć lat, i mimo młodego wieku, znał swoją profesję na wylot. Gdy właśnie na tej trasie rozwijał pociągiem ekspresowym, prowadzonym przez lokomotywy SN61, prędkość rozkładową sto pięć kilometrów na godzinę, czyli praktycznie na granicy możliwości trakcyjnych tych pociągów, czuł dumę z rozwoju polskich kolei.

– Zgadza się, towarzyszu – odparł spokojnie maszynista. – Prowadziłem tamten skład.

Nerski nie spuszczał wzroku z młodszego rozmówcy.

– Prowadziliście, to się zgadza – przytaknął. – Tak, prowadziliście, Błasiak, że do Krakowa zajechaliście z trzygodzinnym opóźnieniem, mimo że wyjechaliście, jak nigdy punktualnie. Zgadza się?

Maszynista ponownie zgodził się z przełożonym. Pociąg istotnie wjechał na stację w Krakowie Głównym z trzygodzinnym opóźnieniem, mimo iż na początku trasy kompletnie nic nie zapowiadało takiego stanu rzeczy. Mało tego, nic nie powodowało opóźnień na trasie do Warki, potem, lekko spóźniony, dotarł do Radomia, ale całe opóźnienie nadrobił przed Skarżyskiem Kamienną. No i w zasadzie za Berezowem zaczęły się problemy. Pojawiła się mgła, której kompletnie się nie spodziewał, zwolnił więc na tyle, aby w razie niespodziewanej sytuacji móc bezpiecznie zahamować. Mgła rozrzedzała się lub gęstniała w zależności od mocy zaciemnienia torów kolejowych, bowiem odcinek, którym pociąg sunął od Łącznej, prowadził przez gęsty las. Zawsze obawiał się zwierzyny, która mogłaby wyskoczyć na tory i spowodować kolizję. Dlatego skupienie się na tym odcinku zwykle było odpowiednie do panujących warunków. Wyhamował więc do trzydziestu kilometrów na godzinę, gdy mgła wydawała się otaczać każdy wagon z osobna.

– Musiałem zwolnić przez mgłę – usprawiedliwił się, patrząc, jak Nerski strzepuje na drewnianą podłogę popiół z papierosa. – A potem, gdy się trochę przejaśniło, zatrzymałem skład z uwagi na to, co zobaczyłem przed sobą na torach, towarzyszu.

– A co zobaczyliście na torach, maszynisto?

– Sam nie wiem, co to było, towarzyszu ministrze.

Błasiak do dziś do końca nie wiedział, co widział owego dnia. Pamiętał, że kiedy mgła zelżała, niebo zyskało inny kolor, a tory świeciły się dziwną poświatą. Nigdy wcześniej nie był świadkiem takiej dziwnej aury, choć jako maszynista z doświadczeniem w przedniej dostrzegał szybie lokomotyw nie jedno. Najdziwniejsze okazało się jednak to, że prędkościomierz uległ chwilowej awarii. Strzałka przeskakiwała od prawej do lewej, wykonując dynamiczne, regularne ruchy. To samo zadziało się z innymi przyrządami, na które spojrzał, siedząc sam w lokomotywie. Na nieszczęście stażysta, pomocnik kolejarza, pełniący funkcję drugiego maszynisty, wyszedł do toalety na dłuższe posiedzenie. W pierwszej chwili ogarnęło go przerażenie, więc zwolnił tempo jazdy jeszcze bardziej. Mgła odeszła, w zasadzie ponownie widział przed sobą tory otoczone z dwóch stron przez gęsty las, który wydawał się wchodzić na trakcję. Wówczas dostrzegł coś, co stało na torach. Oddalone w znacznej odległości od wolno jadącego pociągu. Jako że wzrok miał doskonały, był pewny, że na torach utknęło jakieś dziwne zwierzę, które rytmicznie poruszało się na boki. Wydał sygnał dźwiękowy i zwolnił jeszcze bardziej. W tym momencie spostrzegł, że przyrządy zgasły zupełnie, a wskaźniki przestały poruszać się w ogóle.

Przed lokomotywą, w odległości około kilometra, stał najprawdopodobniej człowiek. Postać wydawała mu się rozmyta. Widział nagiego, bardzo wysokiego mężczyznę, który przeskakiwał przez tory w stronę zbliżającego się do niego pojazdu. Błasiak wytężył wzrok i mógł przysiąc, że człowiek ten jest niesamowitego wzrostu, mierzył z pewnością ponad dwa metry, a i tutaj kolejarz nie miał pewności, czy przypadkiem istota ta nie jest jeszcze wyższa. Potem zauważył, iż to coś znalazło się na czworakach i zaczęło biec środkiem. Błasiak bez namysłu zaczął gwałtownie hamować, aż zatrzymał się całkowicie. Przeniósł wzrok z hamulca na przednią szybę, ale ku swemu zdziwieniu, ujrzał tylko pustą przestrzeń. Po intruzie nie pozostał ślad. Był pewny, że ten wskoczył do lasu. Wytężał więc wzrok dalej, ale nic podejrzanego już przed sobą nie dostrzegł.

– Nie wiecie? – głos przesłuchującego wyrwał go z zamyślenia. – Na jakiego chuja zatrzymaliście pociąg pełen ludzi, i to w środku lasu? Tylko to chcę wiedzieć, Błasiak, do kurwy nędzy!

– Coś było na torach, jakaś istota, biegła w stronę naszego pociągu, samobójca jakiś pewno, towarzyszu, a moje przyrządy zwariowały, pokazywały głupoty jakieś. Zatrzymałem, aby nie dopuścić do wypadku.

Józef Nerski wziął głęboki oddech.

– Nikt waszej wersji nie potwierdza, Błasiak – rzekł surowo. – Rozmawiano już z drugim maszynistą, konduktorami, kierownikiem pociągu i pozostałą obsługą. Nie zgłosiliście też żadnych uwag po dotarciu do Krakowa.

Maszynista był pewny, że widział, co widział. Jednak nie chciał, aby w Krakowie wzięto go za wariata z urojeniami. Dlatego właśnie nie zdecydował się powiedzieć o tym zdarzeniu komukolwiek.

Skład stał już około pięciu minut, a Błasiak wpatrywał się w przednią szybę niczym snajper, tym samym czekając na jakikolwiek ruch wroga. Kimkolwiek jest postać, skacząca po torach, zniknęła na dobre. Maszynista nadal wytężał wzrok. Jednak oprócz pustych torów przed nim, nad którymi górowały gęste gałęzie drzew, nie dostrzegał nic więcej. Z zamyślenia wyrwał Błasiaka odgłos przekręcanego zamka w drzwiach kabiny lokomotywy. Zaskrzypiały zawiasy i otworzyły się drzwi. Do środka wkroczył stażysta, drugi operator lokomotywy, którego akurat znał przelotnie. Kilka tygodni temu jeździli razem ze stolicy do Gdańska pociągiem pospiesznym, w którym młody Żabkowski zaczynał przygodę z koleją.

Młodszy kolega zamknął za sobą i spojrzał na Błasiaka. Jego wzrok zdradzał oznaki zdenerwowania.

– Czemu stanęliśmy, Zygmunt? – spytał. – Dlaczego się zatrzymałeś?

– Coś zauważyłem, gdy wyjechałem z mgły. Nie jestem pewny, co to jest, ale wyglądało na wysokiego człowieka biegnącego w naszą stronę. To coś wyglądało dziwnie, chyba było całkiem gołe. Chciałem uniknąć kolizji.

Młodszy maszynista zmarszczył znacząco brwi.

– Co ty pierdolisz, Zygmunt? Z jakiej mgły wyjechałeś?

Błasiak z początku nie zrozumiał, co kolega ma na myśli.

– Jak to jakiej, Ignaś? – zdziwił się. – Od Berezowa jechaliśmy w zajebistej mgle, nic nie było widać, zwolniłem do trzydziestu na godzinę, pewno zauważyłbyś gdybyś nie polazł do kibla.

Ignacy Żabkowski poprawił swoją czapkę i podszedł bliżej siedzącego maszynisty, stając obok niego.

– Zygmunt, to nie żarty – powiedział nerwowo. – Po drodze dorwał mnie ten wredny i chamski kierownik pociągu. Mamy opóźnienie z powodu tego, że jechaliśmy żółwim tempem przez około pół godziny. Kowalski zbeształ mnie za przydługie siedzenie w klopie i kazał sprawdzić, co się dzieje. Chce wiedzieć, dlaczego się tutaj zatrzymaliśmy.

– Mgła… – zaczął maszynista, lecz stażysta przerwał mu.

– Nie było żadnej mgły, Zygmunt. – Położył dłoń na ramieniu kolegi. – Po wyjściu ze sracza paliłem papierosa przy oknie i rozmawiałem z jakąś miastową cizią. Od Warszawy świeci słońce, jakby to był lipiec. Nic się przecież nie zmieniło. Na Boga, zerknij na niebo.

Błasiak spojrzał przed siebie i zaniemówił. Na zewnątrz pogoda wyglądała wyśmienicie. Na niebie nie było ani jednej chmury, która mogłaby zagrozić, że zasłoni słońce. Cienie drzew padały na puste tory przed lokomotywą.

– Piliście na służbie, maszynisto? – Nerski nadal wpatrywał się w Błasiaka niebieskimi oczami.

– Nie piłem, przysięgam. Wydawało mi się, że jechałem przez mgłę, a potem zobaczyłem człowieka na torach.

– Lepiej powiedzcie prawdę zanim przyjadą koledzy z Milicji albo Służby Bezpieczeństwa – Nerski palił papierosa i wydmuchiwał dym na wprost przestraszonego kolejarza.

– Wszystko powiedziałem. – Chłopakowi trzęsły się ręce. – Przysięgam, że było jak mówię.

– Nie było tak, Błasiak – skorygował go Minister Komunikacji. – Jak mówiłem przed chwilą, mamy zeznania obsługi pociągu i części pasażerów. Nikt nie potwierdza, że jechaliście przez mgłę. Cały dzień świeciło słońce. Fakt jest taki, że zatrzymaliście pociąg na odludziu, w środku lasu. To potwierdzają wszyscy obecni.

Zygmunt Błasiak przełknął głośno ślinę, ale nie przerywał przełożonemu.

– Wiecie kto jechał tym pociągiem? Kto był pasażerem w pierwszej klasie? Kto miał praktycznie cały przedział dla siebie?

– Nie mam pojęcia, towarzyszu. Jako maszynista nie przywiązuję wagi do…

– Stulcie pysk, Błasiak! – krzyknął ponownie partyjny dygnitarz. – Nie wierzę wam i powiem, dlaczego sądzę, że bezczelnie kłamiecie. Jesteście w spisku, braliście w tym udział. Wyjawcie mi, kto za tym stoi, podajcie nazwiska, a co najważniejsze powiedzcie, gdzie jest dziewczyna?! To wam może uratować życie. Jak wiecie Służba Bezpieczeństwa i tak z was to wyciągnie.

Maszynista zrobił się purpurowy na twarzy. Kompletnie nie rozumiał, o czym minister teraz mówi. To jakaś koszmarna pomyłka, którą musi szybko wyjaśnić, aby nie zepsuć swojej reputacji.

– Jaka dziewczyna, towarzyszu? – spytał.

– No, kurwa, nie ułatwiacie mi zadania. – Nerski nadal palił papierosa. – Pytacie, jaka dziewczyna? No ta coście ją z innymi kryminalistami porwali, gdy zatrzymaliście cały skład na tym leśnym zadupiu.

– O czym mówicie, towarzyszu? Ja i porwanie? Kogo?! – podniósł głos kolejarz.

– Mówię o córce towarzysza Iwana Gierynskiego, kurwa! O córce Ministra Transportu Związku Radzieckiego! – Nerski mówił podniesionym głosem – Yulia Gierynska podróżowała incognito tym pociągiem z Warszawy do Krakowa. Miała zajęty dla siebie cały przedział pierwszej klasy. Podróż była prywatna. Była z dwoma ochroniarzami, którzy z nią podróżowali. Nie mówiliśmy o tym nikomu, aby mogła swobodnie przejechać do dawnej naszej stolicy, a potem ją sobie zwiedzić. Niestety nie dotarła do celu. Nie wysiadła na dworcu w Krakowie, ale wy o tym przecież wiecie. Zgadza się?

Zygmunt Błasiak słuchał i nie mógł uwierzyć, że słyszy, to co słyszy. W jego pociągu jechała córka ministra Związku Radzieckiego, a on się o tym dowiaduje dopiero teraz? Przez mózg przebiegały mu różne myśli, ale najważniejszą z nich było pytanie: Czy Nerski nie próbuje go w coś wrobić, w coś, z czego nigdy się nie wygrzebie?

– Zaniemówiliście nagle, maszynisto? – Nerski czuł, że chłopak zaraz wypaple wszystko, co wie w tej sprawie. Przypuszczał, że jest w stanie zdobyć nowe informacje nim zjawią się koledzy ze Służby Bezpieczeństwa. Wiedział, że od tego, co powie maszynista, zależy w głównej mierze jego dalsza kariera.

– Nie wiem, o czym towarzysz minister mówi. – Błasiak zbladł, a Nerski pomyślał, że kolejarz jest świetnym aktorem.

– Mówię o tym, chłopcze, że ważny gość Polski Ludowej podróżował w pociągu, który wy prowadziliście – kontynuował szef transportu PRL. – Jechaliście w czasie pięknej pogody, a wy kłamiecie, że była straszna mgła. Zwolniliście, a potem zatrzymaliście się. Ruszyliście dopiero po około piętnastu minutach, kluczowych piętnastu minutach! Domyślacie się, dlaczego ten kwadrans jest tak bardzo fundamentalny w tej sprawie, maszynisto?

– Nie mam pojęcia – przesłuchiwany odparł zgodnie z prawdą.

– Kurwa, tępi jesteście do tego. Yulia była w pociągu do czasu aż zatrzymaliście skład w tym lesie. Potwierdzają to świadkowie, z którymi już rozmawialiśmy. Widziano ją w wagonie restauracyjnym. Konduktorzy widzieli ją potem w swoim przedziale wraz z dwoma ochroniarzami, którzy nie oddalali się od niej na krok. Gdy ruszyliście w dalszą drogę, z niezapowiedzianego, nieplanowanego postoju, obsługa zauważyła, że drzwi przedziału naszego gościa nie są uchylone jak wcześniej, lecz zostały zamknięte, a zasłony starannie zasłaniały widok na wnętrze przedziału.

– Zapewne chciała się zdrzemnąć i mieć chwilę spokoju od gapiów – zasugerował Błasiak. – Kierownik pociągu wiedział kogo gości u siebie i z ludzkiej ciekawości pewno zerkał na ważnego gościa zbyt często. Może konduktorzy też wiedzieli…

– Stulcie pysk, Błasiak! – Nerski podniósł dłoń w górę, dając do zrozumienia, aby maszynista przestał mówić. – Chcecie zwalić winę na kolegów kolejarzy, co? Mogę wam tylko powiedzieć, że cała obsługa pociągu, wszyscy, którzy mogli przebywać w pobliżu wagonu i przedziału naszej podróżnej towarzyszki zostali przesłuchani przez Służbę Bezpieczeństwa. Przesłuchano też osoby z ościennych przedziałów i wybranych pasażerów. – Minister zgasił niedopalonego papierosa o drewniany blat stołu, a resztkę peta rzucił na podłogę. – Zapewniam Was, że towarzysze z naszych dzielnych służb zadbali o to, aby uzyskać niezbędne informacje. Wiemy więc o tym, że zatrzymaliście pociąg pod pozorem gęstej mgły, której nie było i kogoś na torach, kogoś, kogo nikt oprócz was nie widział! Powiedzieliście tę bajeczkę waszemu pomocnikowi, a on też was o ten postój pytał, gdyż ciekawiło to niezmiernie kierownika pociągu. Gdy rozpędziliście ponownie maszynę, stawaliście kilkakrotnie w innych miejscach, ale tylko dlatego, że przepuszczaliście inne składy, raz osobowe raz towarowe. Przez wasze opóźnienie, tych postojów naliczono więcej niż być powinno. Do Krakowa dojechaliście, w sumie, opóźnieni trzy godziny. Ale nie wiecie jednego, maszynisto. Kierownik pociągu, zaraz jak ruszyliście z lasu, postawił przed zamkniętym przedziałem swojego człowieka. Chciał, aby nikt przypadkiem nie przeszkodził naszej podróżnej w odpoczynku. Konduktor Wacławski stał więc całą pozostałą drogę przed tym przedziałem i zarzeka się, iż nikt do samego Krakowa, do tego przedziału nie wchodził, ani z niego nie wychodził. Wiecie co to oznacza, maszynisto?

Błasiak wiedział, co to oznacza. Problemy! Przypuszczał, że nie wróci już z tego pokoju do pracy, ani do domu. Nie odezwał się jednak słowem.

– Oznacza to, że dziewczyna nie opuściła pociągu do waszego postoju w lesie – Nerski odpowiedział sobie sam na zadane pytanie. – Nie wyszła też z przedziału później, aż do samego Krakowa. Gdy wszyscy na Dworcu Głównym opuścili wagony waszego składu, a z przedziału córki ministra nikt nie wyszedł. Konduktor Wacławski zaniepokojony sytuacją otworzył drzwi i przesunął zaciągnięte zasłony. Otóż w środku nikogo nie zastał, a to świadczy o tym, że nasz gość wraz z ochroną opuścili pociąg w czasie waszego postoju, w lesie. Postoju, przypomnę, którego nie planowano. Zatrzymaliście się specjalnie, aby ktoś mógł porwać naszego ważnego gościa, za którego Polska Ludowa wzięła odpowiedzialność! Rozumiecie teraz, w jakiej jesteście sytuacji, maszynisto?

– Wacławski był przecież sam pod tymi drzwiami, towarzyszu – maszynista szybko kojarzył fakty. – To on mógł kłamać…

– Nie kłamał! – Nerski prawie wrzasnął. – Ludzie ze Służby Bezpieczeństwa zapewnili mnie o tym. Wacławski jest w szpitalu, w śpiączce. Ale nim tam trafił, zagwarantował wszystkim, że jest niewinny. Możecie mi wierzyć, to nie był on. Jeżeli zatem nie on, to pozostajecie tylko wy. Maszynista, który zatrzymał pociąg, tłumacząc się mgłą i kimś na torach. Z dupy te wasze bajeczki, kolejarzu.

– Nie kłamię, przysięgam, towarzyszu, mówię prawdę. Do teraz nie miałem pojęcia, kto jechał tym pociągiem…

Nerski uderzył dłonią w blat stołu.

– Stulcie pysk, Błasiak! Mówicie mi tu szybko, kto kazał wam zatrzymać skład w tamtym miejscu?! Kto, pytam?!

– Nikt, mówiłem, towarzyszu, że…

– Kurwa, twa, jebana mać! – Nerski nagle wstał od stołu. – Jeżeli mi nie powiecie, kto zlecił wam zatrzymanie tego pociągu, będę musiał podać się do dymisji! Jeżeli dziewczyna się nie znajdzie, będzie to mój koniec! Pójdę na dno, a wówczas zafunduję wam koszmar o jakim jeszcze nie śniliście. Gadajcie, co wiecie!

Maszynista patrzył na stojącego nad nim wściekłego wysokiego mężczyznę w eleganckim garniturze, i zdał sobie sprawę, że jego kariera właśnie się skończyła. Nie mógł mu pomóc, nic nie wiedział o żadnym porwaniu córki ministra ZSRR. Gdy ponownie odpowiedział ministrowi, że to pomyłka, ten wpadł w furię.

Józef Nerski uspokoił się dopiero po kilku minutach, gdy do pokoju weszło dwóch mężczyzn w średnim wieku. Obydwoje mieli na sobie dość dobrze skrojone garnitury i kapelusze na głowach. Pokazali odznaki ministrowi i zakuli Zygmunta Błasiaka w kajdanki.

– Wszystko nam powiecie na komisariacie – powiedział jeden z nich, a młody mężczyzna zrozumiał jeszcze mocniej, że jego życie najprawdopodobniej skończy się jeszcze dziś.

Rozdział trzeci

21 kwietnia 2016, czwartek

Dochodziła dwudziesta, kiedy Marcin Wroński pojawił się w ulubionej restauracji, odległej około pół kilometra od swojego biura. „Bakłażan” był jednak raczej pizzerią niż restauracją. Knajpa bowiem słynęła z tego, że brat właściciela przyrządzał najlepszą pizzę w tej części miasta. O tej porze, w ciągu tygodnia, nie gościło tu wiele osób. Zwykle pojawiali się stali bywalcy, chętni na spotkania w męskim gronie przy piwie lub bardziej mocniejszych trunkach. Detektyw, obecnie mężczyzna bez zobowiązań, nie spotykał się tutaj jednak z kolegami, lecz wpadał coś przekąsić w porze obiadowej i po zakończonym dniu pracy. Mieszkał również niedaleko, na osiedlu ulokowanym w pobliżu, więc nie musiał martwić się o ostatni autobus. Zamówił przy barze piwo oraz w zamyśleniu spoglądał na młodą barmankę nalewającą mu złoty napój. Zapłacił od razu i, na końcu mniejszej sali, usiadł przy ostatnim stoliku. Większość klientów siedziała na zewnątrz, mimo prawie wieczornej godziny. Pogoda dopisywała, a temperatura powodowała, że po pierwszym piwie człowiek chciał kolejnego.

Wroński łyknął sporo zimnego napitku i zapragnął, aby Robert Kostecki nie spóźnił się za bardzo. Umówili się na dwudziestą, ale detektyw znał kolegę. Miał we krwi pojawianie się na umówionych spotkaniach zazwyczaj po czasie. Przyjaciel z policji wiedział, że irytuje to mentora, jednak nie potrafił zmienić swoich nawyków. Prywatny detektyw mimo wszystko dziękował w duchu za spóźnialskiego znajomego. Robert kserował nawet akta spraw, więc trafiały one do Wrońskiego w całkowitej tajemnicy. Czy jest to efekt wieloletniej przyjaźni, czy oddawanie przysługi za uratowanie życia? Tego nie był do końca pewny. Zapewne te aspekty łącznie wchodziły w grę.

Niefortunne zdarzenie miało miejsce dwa lata po pojawieniu się Kosteckiego w wydziale. Młody, ambitny oficer śledczy, ale z małym doświadczeniem, przeniesiony z komisariatu znajdującego się na zadupiu, wydawał się zafascynowany sposobem pracy swojego nowego szefa. Właśnie, po około dwóch latach ich wspólnej pracy, Wroński uratował życie młodszego kolegi. Detektyw pamiętał to z najmniejszymi szczegółami, jakby zdarzenie działo się zaledwie wczoraj. Przypomniał sobie późne popołudnie, gdy jechali we dwóch nieoznakowanym wozem policyjnym, wspólnie konsumując posiłki. Kiedy Kostecki ugryzł kolację w postaci hamburgera, zakupionego pobliskim w fast foodzie, usłyszeli wezwanie. Nie musieli go przyjmować, ponieważ wezwanie dotyczyło kłótni rodzinnej, i w zasadzie powinien zostać na miejsce wezwany patrol mundurowej policji. Znajdowali się jednak na tyle blisko, że Wroński zażartował, iż przypomną sobie czasy, w których jeszcze nie pracowali w dochodzeniówce. Jak na złość w pobliżu nie było żadnego radiowozu. Starszy inspektor Wroński powiadomił wiec centralę, że jadą pod wyznaczony adres.

Potem zastanawiali się obaj czy to był zwykły odruch, czy może jakaś siła wyższa zechciała połączyć ich na dobre. Okazało się, że podany adres jest domem jednorodzinnym na Klinach – dzielnicy dość prestiżowej, jak na tamte czasy. Wówczas nie budowano tam bloków czy apartamentowców. Dzielnica uchodziła za elitarną, w której królowały drogie domy jednorodzinne. Mimo że większość z nich została postawiona w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, cieszyły się one sporym powodzeniem, szczególnie wśród bardziej zamożnych mieszkańców Krakowa.

Dom otoczony został wielkim betonowym płotem, jednak brama wjazdowa została otwarta wcześniej, jakby specjalnie na ich przyjazd. Na dworze powoli robiło się szaro, jednak w żadnym oknie nie zauważyli zapalonych świateł. Przed posesją zaparkowali służbowego forda mondeo i wyszli z samochodu. Nie usłyszeli żadnych krzyków, żadnej kłótni, niczego! Wolnym krokiem podeszli pod drzwi wejściowe i zadzwonili. Nie otworzył nikt, mimo że obydwaj na zmianę naciskali przycisk, który wydawał z siebie niezbyt znośną dla ucha melodię. Wroński w końcu dotknął klamki. Tym sposobem zorientował się, że drzwi są otwarte. Uchylił je szerzej. Weszli wolno do środka. Wroński pierwszy, Kostecki za nim. Chyba równocześnie krzyknęli: „Policja, czy jest ktoś w domu?”, ale odpowiedziała im jedynie głucha cisza. Przeszli przez hol i dotarli do salonu, w którym nikogo nie zastali. Rozejrzeli się po wnętrzu nieruchomości.

Mieszkańcy najprawdopodobniej byli zapalonymi podróżnikami, gdyż w każdej części pokoju stały przedmioty przywiezione z różnych stron świata. Na ścianach widniały maski egipskie, na komodach rozstawiono wiele małych bożków, na półkach dało się dostrzec księgi oprawione w skóry. Na ścianach wisiały obrazy z różnych epok i różnych kontynentów. Przechowalnia pamiątek – tak wówczas pomyślał Wroński. Pamiętał tę myśl dokładnie, tak samo jak to, że przeszli do kuchni, w której znaleźli zwłoki. Denatka była młoda. Nie mogła liczyć więcej niż dwadzieścia lat. Leżała na podłodze całkiem naga we własnej krwi. Wydawało się, że wypłynęła z niej cała. Jasne blond włosy, rozpuszczone w nieładzie, zakrywały część szyi, która została podcięta od ucha do ucha. Spoczywała na brzuchu z wyciągniętą jedną ręką do przodu, jak gdyby na podłodze, nieopodal leżało coś, co chciała dosięgnąć. Nie widzieli żadnych śladów walki, wszystkie przedmioty w kuchni zostały idealnie ułożone na swoich miejscach. Nie została zamordowana w czasie przygotowywania posiłku, to obydwaj od razu zauważyli. Obydwaj też automatycznie sięgnęli po broń, wyjmując ją z kabur. Wroński pamiętał moment, gdy krzyknął ponownie, że jest z policji i wskazał głową koledze, aby wezwał posiłki. Kostecki wrzeszczał przez chwilę do radia o wsparciu, po czym schował krótkofalówkę i ruszył za starszym rangą. Obydwaj z wyciągniętą bronią skierowali się na schody.

Dom wydawał się pusty, ale śledczy czuł, że na górze może kryć się morderca. Szybkim krokiem ruszył przed młodszym kolegą. Gdy znaleźli się na piętrze, detektyw wskazał Kosteckiemu trzy pokoje, a sam szybko zlustrował łazienkę, która okazała się pusta. Gdy z niej wychodził, ujrzał Kosteckiego opuszczającego pierwsze pomieszczenie. Robert dał znać, że nikogo nie znalazł. Wroński ruszył do sypialni, zostawiając go z tyłu. Kostecki wszedł do kolejnego pokoju. Robert nie znalazł tam mordercy, ale sypialnia, do której wszedł Wroński musiała go gościć wcześniej, gdyż na podłodze, na zakrwawionym dywanie, oparta o łóżko, siedziała martwa kobieta w wieku około czterdziestu pięciu lat. W ręce trzymała telefon komórkowy. Udusiła się, a dokładniej ktoś ją udusił, zakładając jej na głowę przeźroczysty foliowy worek, który cały czas zakrywał twarz. W przeciwieństwie do młodszej denatki z parteru, starsza była ubrana. Eleganckie spodnie i biały golf sugerowały, że mogła szykować się do wyjścia, może na jakieś towarzyskie spotkanie. Jedyne spotkanie, jakie jednak miała przed sobą, to wizyta w prosektorium, gdzie dwa dni później potwierdzono przypuszczenie Wrońskiego, co do przyczyny jej śmierci. Istotnie została uduszona, a w zasadzie udusiła się sama. Ktoś tylko dopilnował, aby nie zdjęła z głowy wcześniej założonego worka. Tym kimś okazał się mąż zamordowanej, ale Wroński miał się o tym dowiedzieć dopiero po wyjściu z sypialni. Patrząc na martwą, krzyknął do kolegi, informując, że natknął się na kolejnego trupa, ale Robert Kostecki nie odpowiedział. Wychodząc z sypialni zawezwał go raz jeszcze, ale znów odpowiedziała mu cisza. Doskonale pamiętał, że właśnie wtedy poczuł, iż kłopoty są dopiero przed nim. Przeładował broń, wrzasnął, że jest uzbrojonym policjantem i zażądał, aby morderca wyszedł z podniesionymi rękami. Oczywiście na korytarzu nie pojawił się nikt. W absolutnej ciszy, ruszył w stronę najbliższego pomieszczenia. Spodziewał się tam znaleźć kolegę oraz mordercę. Był w zasadzie pewny, że przed nim jest ktoś, kto zrobił coś złego Kosteckiemu. Ktoś, kto na niego czeka.

Istotnie oczekiwał na niego wysoki, chudy pięćdziesięciokilkulatek, stojący za siedzącym na krześle Kosteckim. Mężczyzna trzymał w ręku rewolwer, którego lufa dotykała skroni policjanta. Wroński do końca życia zapamięta Roberta, przepraszającego za to, że gość go zaskoczył. Najgorsze jednak jest to, że detektyw zorientował się, że ma do czynienia z szaleńcem pierwszej klasy.

Zabójca, wpatrując się w śledczego, zażądał opuszczenia przez niego broni i rozpoczął bełkotliwą mowę o szatanie, który rzekomo dopadł jego córkę oraz żonę. Wroński nie skupiał się zbytnio na jego słowach, koncentrował się nad wyeliminowaniem przeciwnika. W tle słyszał opowieść o rodzinie, która się zatraciła, która wybrała drogę zła. Mężczyzna, trzymając broń przy głowie Kosteckiego, bredził o żonie. Ponoć musiał ją zabić, ponieważ miała konszachty z diabłem, a co gorsza, wciągnęła w swoje szatańskie środowisko również ich córkę. Nastolatka podatna na różne wpływy, okazała się bardzo dobrą uczennicą Belzebuba. Wroński nic z tego nie pojmował, ale słyszał wyraźnie faceta, który przyznaje się do dwóch zabójstw. Według szaleńca zapobiegł właśnie poważnym nieszczęściom. Morderca chciał się upewnić, czy Wroński rozumie jego zabójczy wyczyn.

Detektyw, popijając zimne piwo, przypomniał sobie, że przytakiwał psychopacie i starał się, aby ten uwierzył, że ten go doskonale rozumie. W pewnym momencie Wroński podniósł rękę, tę bez broni, i niczym prezydent-elekt USA, przysięgający na wierność Bogu i ojczyźnie, przyrzekł na słowo oficera, że doskonale rozumie motywy mordercy oraz to, co tamten uczynił. Poprosił bredzącego, aby przyrzekł, tak jak przed chwilą on, iż zawsze będzie gotowy stać po stronie Boga i jasnego światła. Gdy szaleniec podniósł dłoń z bronią do góry, Wroński odstrzelił mu pół głowy. Plan się udał. Po prawdzie nie był pewny, którą rękę psychopata podniesie. Kosteckiemu już nic nie groziło. Detektyw kilkakrotnie słyszał od kolegi podziękowania za uratowanie życia. Zwykle z opisem, jak czuje się osoba, która ma do skroni przyłożony pistolet, a cyngiel trzyma szaleniec, który chwilę wcześniej zamordował córkę i żonę. Zdarzenie w domu na Klinach połączyło wówczas partnerów policyjnych na dobre, stali się bardzo podobni do siebie, i co najważniejsze, czuli, że mogą na siebie liczyć.

Ze wspomnień wyrwał go widok wchodzącego do restauracji Roberta Kosteckiego. Młodszy o piętnaście lat przyjaciel, wyglądał bardzo przystojnie. Jego ciemne włosy zdecydowanie górowały nad kilkoma siwymi. Ponad metr osiemdziesiąt centymetrów wzrostu przy wadze niecałych osiemdziesięciu kilogramów powodował, że muskularna sylwetka policjanta nie była na pierwszy rzut oka tak widoczna. Zawsze dobrze ubrany, dbający o wygląd, wzbudzał zainteresowanie płci przeciwnej, lecz mimo to, do swoich obecnych czterdziestych trzecich urodzin, nie potrafił się ustatkować. Nigdy nie był żonaty. Za to zmieniał kobiety dość często, i ciągle mieszkał sam. Jak tłumaczył znajomym, w policji nie ma miejsca na żonę i dzieci. Wieczny kawaler wydawał się jednak bardzo zadowolony ze swojego trybu życia.

– Tylko kwadrans spóźnienia – zaczął wesoło. – Czyli tak zwany kwadrans studencki. Widzę, że raczysz się piwkiem, więc z pewnością jego niepowtarzalny smak rekompensował ci brak mojej osoby.

Uścisnęli sobie dłonie, po czym Kostecki usiadł naprzeciwko, kładąc na stół szary skoroszyt.

– Akta sprawy – wyszczerzył zęby w przyjacielskim uśmiechu. – Nic w nich szczególnego nie ma, sprawdziłem. Nie wyczytasz z nich, w każdym razie, dlaczego chłopak nie wrócił do rodziców. Nie ma w nich również odpowiedzi dlaczego w ogóle zaginął.

– Dzięki, zaoszczędziłeś mi w chuj czasu – powiedział ironicznie Wroński. – Zawsze jednak można znaleźć coś, co przeoczyli inni. W każdym razie muszę mieć jakiś punkt wyjścia. Obiecałem rodzicom tego studenta, że zrobię wszystko co mogę i potrafię, aby im pomóc.

– Wiem – Robert Kostecki uśmiechał się cały czas. – Znam cię. Skopiowałem wszystko wczoraj i trochę nad tym siedziałem. Niestety nie rzuciło mi się w oczy nic, co pozwoliłoby mi iść innym tropem niż Walewski.

– Więc jednak był jakiś trop – zauważył detektyw. – A może nawet było ich kilka, chcę je sprawdzić.

– Zawsze coś jest – zgodził się młodszy kolega. – Często jednak te tropy prowadzą donikąd.

Do stolika podeszła kelnerka, która zabrała pusty kufel Wrońskiego. Zamówili po piwie. Kelnerka podchodziła jeszcze kilka razy w ciągu wieczora, donosząc im lane „browarki”, jak je zwykł nazywać Kostecki. Rozmawiali o wszystkim i o niczym. Żaden z nich nie wspominał na głos wydarzeń z domu na Klinach. Wiedzieli, że tylko dzięki bystrości Wrońskiego i jego podstępowi wobec szaleńca, wówczas udało się młodemu policjantowi opuścić dom bez szwanku.

Około dwudziestej drugiej trzydzieści wyszli z „Bakłażana”, jako ostatni klienci restauracji. Pożegnał ich sam właściciel, który zwykle zamykał knajpę osobiście.

Robert Kostecki wsiadł do zamówionej taksówki. Marcin Wroński udał się spacerem do domu na piechotę. Miał plan dobrze się wyspać, a jutro z samego rana zacząć analizę dokumentów otrzymanych od przyjaciela. Także jutro należało ustalić plan działania na najbliższe dni.

 

Rozdział czwarty

25 kwietnia 2016, poniedziałek

Od piątkowego poranka Wroński studiował w biurze dokumenty dostarczone przez Kosteckiego. W aktach nie było nic, co sugerowałoby jakąkolwiek pomyłkę, czy świadome działanie policji, które powodowało nieodnalezienie zaginionego do dzisiaj. Istniała jednak opcja, iż prowadzący sprawę coś przeoczyli lub nie przywiązywali większej wagi do jakiegoś szczegółu, który mógł w tym przypadku mieć znaczenie. Priorytetem dla byłego starszego inspektora policji jest spotkanie się z śledczymi pracującymi i upewnienie się, że zawartość akt ma odzwierciedlenie w tym, co mu przedstawią. Na pierwszy ogień Wroński wybrał inspektora Zbigniewa Walewskiego, który nadal nadzorował przedmiotowe śledztwo. Policjant z Nowego Sącza nie chciał umówić się na spotkanie, jednak gdy Wroński wyjaśnił, że rozmawia z byłym policyjnym śledczym, zasłużonym w ściganiu kryminalistów, to przystał na propozycję spotkania w neutralnym miejscu. Zaproponował, że mogliby się zobaczyć po weekendzie, na przykład w poniedziałek. Wybranym miejscem miała być kawiarnia „Cechowa”, ulokowana na jednej ze ścian nowosądeckiego Rynku.

Były śledczy, wjeżdżając do jednego z najstarszych miast w Małopolsce, myślami wracał do czasów szkolnych. W tym niegdyś królewskim mieście, założonym 8 listopada 1292 roku przez króla Wacława II, spędził dzieciństwo. Podstawówka, a potem I Liceum Ogólnokształcące wspominane zawsze były z sentymentem. To w Nowym Sączu zakochał się po raz pierwszy, i to jeszcze w siódmej klasie. Kolejne miłości poznał chodząc do ogólniaka. W tym czasie odkrył potrzebę zostania policjantem. Miasto, w którym się urodził jako jedynak, kojarzyło mu się także z okresem wczesnego dzieciństwa, kiedy to ojciec zimową porą zabierał go na sanki, a po powrocie matka szykowała przepyszne jedzenie. Późniejsze lata szkolne to nie tylko nauka, ale i wycieczki w pobliskie góry z kolegami oraz koleżankami, imprezy, również te zakrapiane oraz nastoletni seks, który ukształtował jego stosunek do wielu kobiet. Słowem – byłe miasto wojewódzkie wzbudzało pozytywne wspomnienia, do których teraz chętnie wracał. Tych negatywnych związanych z śmiercią rodziców nie chciał pamiętać.

Przybył na spotkanie, jak zwykle przed czasem, i zajął miejsce przy stoliku w rogu sali. Oprócz niego w lokalu nie widział nikogo. Po około dziesięciu minutach do restauracji weszła grupa młodych ludzi, usiedli po przekątnej detektywa. Zaraz po młodzieży pojawił się otyły mężczyzna. Wroński ocenił go na około pięćdziesiąt kilka lat. Facet z pozostałościami włosów po bokach czaszki. Ubrany w wytarte jeansy i koszulę w kratę, wyglądał bardziej na informatyka niż policjanta.

– Inspektor Zbyszek Walewski, Komenda Miejska, Nowy Sącz – przedstawił się ochrypłym głosem, po czym ulokował się naprzeciwko oczekującego na niego detektywa.

Tęgi policjant, mimo zbliżonego wieku do byłego oficera policji, prezentował się jak typowy gliniarz ze stażem, nie dbający o zdrowie, pijący za dużo, nie uprawiający w ogóle sportu. W przeciwieństwie do wysportowanego i zdecydowanie wyższego Wrońskiego.

Zamówili po herbacie, Wroński pił przez to już drugą, i zaczęli rozmawiać. Po kilku minutach przeszli na „ty”. Detektyw nie wiedział dlaczego, ale miał przeczucie, że policjant jest fachowcem i pracę wykonywał należycie. Może wynikało to z faktu, iż przed przyjazdem sprawdził siedzącego obok. Z wszelkich dostępnych informacji kształtował się jako człowiek uczciwy, zaangażowany w prowadzone przez siebie śledztwa. Tak opisywały go media, przełożeni i koledzy z komisariatu.

– Dla chłopaka czwartek 24 września 2015 roku, okazał się dniem pechowym – mówił policjant. – Albo szczęśliwym. Może wówczas podjął decyzję, że zniknie i rozpocznie nowe życie zupełnie gdzieś indziej? Choć ta teoria zupełnie do mnie nie przemawia. Tutaj miał i ma kochających rodziców, studia, plany na przyszłość. Nie był karany, nie miał problemów z dragami, jednym słowem był normalnym młodym mężczyzną.

– Wymieniłeś kilka faktów, które jak mówisz, miały miejsce. Jesteś ich pewny na sto procent?

– Na sto procent to wiem, że kiedyś umrę – odparł Walewski z uśmiechem. – Natomiast z punktu widzenia prowadzonego śledztwa, przyjęliśmy, iż pewne zdarzenia miały na pewno miejsce.

Wroński otworzył notes i spytał, czy może notować. Policjant zgodził się i ciągnął dalej:

– Możesz przyjąć za pewnik, że wsiadł on tamtego dnia do pociągu jadącego z Warszawy Wschodniej do Nowego Sącza. Mamy świadków, którzy widzieli go wchodzącego do wagonu na Centralnym, a także siedzącego później w przedziale. Wiemy jakie zajmował miejsce. Wiemy również, że podróżował z plecakiem, który zostawił. Sprawdziliśmy go, nic w nim nie było, co mogłoby nam pomóc; portfel z małą ilością gotówki, butelka niedopitej wody mineralnej, notabene analizowana pod kątem substancji psychoaktywnych, ale niczego nie znaleźliśmy. Poza tym w plecaku znajdowała się także książka, jakiś podręcznik do ekonometrii i bilet kolejowy na ową trasę. Nic innego po nim nie zostało. Zapewne komórkę miał ze sobą, ale nie mogliśmy jej namierzyć. Do tej pory nie możemy.

– Skąd wiecie, że nie wysiadł na stacji docelowej, tutaj w Sączu? Pociąg wjechał na peron po dwudziestej drugiej, czyli było już ciemno. Mógł wyjść nierozpoznany i ktoś potem mógł mu zrobić krzywdę – zasugerował Wroński.

– Absolutnie – nie zgodził się policjant. – Nie ma takiej możliwości. Po pierwsze: na peronie czekał na niego ojciec. Wypatrywał go przy ostatnim wagonie. Wszyscy podróżni przechodzili obok, zauważyłby go nawet gdyby było ciemno. Druga sprawa: Michał nie poszedł też w przeciwną stronę. Po zatrzymaniu pociągu ze składu wyszli maszyniści, którzy rozmawiali przed lokomotywą. Każdy zaręcza, że nikt nie przechodził. Po trzecie, nagrania kamer, które przeglądaliśmy chyba milion razy, nie wychwytują nikogo podobnego do Rozwadowskiego. Nikt nawet porównywalnie do niego podobny nie wychodził. Michał nie wysiadł z pociągu w Sączu, na bank.

– Może został w wagonie dłużej, ponieważ ktoś nie pozwolił mu go opuścić? – zasugerował Wroński.

– Odpada – zaprzeczył Walewski. – Sprawdzaliśmy i tę wersję. Według kolejowych procedur, pociąg, który wjeżdża na tor po dwudziestej drugiej może stać na peronie dłużej niż w ciągu dnia. Maszyniści opuścili lokomotywę po kilku minutach, po jej zatrzymaniu, ale konduktorzy i kierownik pociągu odpowiedzialni są za sprawdzenie składu po opuszczeniu wszystkich pasażerów. Sprawdzają również toalety, wagon bagażowy i restauracyjny. Przesłuchiwaliśmy ich, i mogę powiedzieć, że zgodnie twierdzą, że nikt nie pozostał. Zresztą po zgłoszeniu przez ojca, że syn nie wysiadł z pociągu, policja również przeszukała cały skład. Nie musieliśmy tego robić, ale wiesz, Rozwadowscy to tutaj znani ludzie, emerytowani nauczyciele, uczyli sporą część mieszkańców, w tym nas, gliniarzy. Podeszliśmy do sprawy poważnie od samego początku. Powiem ci też, że specjalna ekipa z psami i odpowiednim sprzętem, następnego dnia, z samego rana, sprawdziła wnętrza wagonów. Nic nie znaleźliśmy.

– Zbyszek, przecież on nie siedział w tym przedziale sam – zauważył Wroński. – Ktoś mu towarzyszył. Nie mów, że nikt nie widział, co się z nim stało?

– Powiem inaczej – odparł tęgi inspektor. – Młody jechał pociągiem w ciągu tygodnia, w czwartek. Ponad ¾ miejsc było pustych. Nie ma co się dziwić. Pamiętaj, że w roku zaginięcia Michała miały miejsce straszne przepychanki na szczeblu władzy. W kwietniu już tam u góry, wiedzieli, że Ministerstwo Infrastruktury i Rozwoju zostanie zlikwidowane. Czekali tylko na moment, kiedy ich wypierdolą. Co prawda zmianę tę zrobiono dopiero w grudniu, ale weź pod uwagę fakt, że od 2014 roku, ministrem tego resortu była pani prezes Polskich Kolei Państwowych, pani Basiak. PO wstawiła ją tam, ponieważ była teoretycznie bezpartyjna, ale jako radca prawny znała się na kolei tak, jak ja na zbieraniu grzybów. Zjadłbym muchomora myśląc, że to borowik. No, ale całe szczęście, że się wówczas pociągi w ogóle nie powypierdalały, bo to by było dopiero. Odeszła z PKP w listopadzie, ale wcześniej chciała się wykazać. Ceny biletów wzrosły kosmicznie. Ludzie woleli latać samolotami niż dymać pociągami, które miały praktycznie te same ceny. Było jak było, lepiej teraz też nie jest, ale rozumiesz, pociąg nie miał dużo pasażerów.

– Przesadzasz – detektyw podsumował wywód policjanta. – Wracając do tego, że pociągiem podróżowało mało ludzi, ktoś jednak w nim przebywał. Ktoś powinien zauważyć, co się wydarzyło.

– No ba! – przytaknął policjant. – W przedziale Michał jechał z dwoma osobami. Jeden z mężczyzn spał prawie całą drogę. Przyleciał z innego kontynentu i dopadł go jet-lag. Nic nie widział. Sprawdziliśmy go, faktycznie wracał od rodziny z USA. Druga osoba to ksiądz, nie spał, ale jak zeznał, czytał całą drogę jakąś książkę czy gazetę, już nie pamiętam co to było. Zauważył, co prawda, jak nasz zaginiony wychodzi kilka razy z przedziału i wraca po około czterech, pięciu minutach. Wnioskujemy, że korzystał z toalety. Raz nawet zauważyła go inna pasażerka, gdy ten szedł do WC, zeznała tak u nas na komendzie, będąc tego pewna. W pozostałych przedziałach siedziało w sumie kilka osób, ale prawie wszyscy kompletnie nie pamiętają Michała. Sprawdziliśmy ich, mają niepodważalne alibi, nikt nie maczał palców w tym tajemniczym zaginięciu. Sprawdziliśmy również konduktorów, obsługę pociągu. Rozwadowscy nie posiadają wrogów, wręcz przeciwnie. Okup nie wchodził w grę, nikt zresztą do dziś się nie odezwał.

– Dasz mi listę osób, które podróżowały pociągiem? – spytał Wroński. – Łącznie z ludźmi z PKP.

– Jeżeli chcesz, wyślę ci ją na maila łącznie z ich telefonami. Nie sądzę, aby pomogli, ale jak masz ochotę, pogadaj z nimi raz jeszcze.

– Wiemy, że chłopak wsiadł do pociągu w Warszawie. Wiemy, że z niego w Sączu nie wysiadł – podsumował detektyw. – A co ze stacjami pomiędzy tymi miastami?

– Sprawdziliśmy to w pierwszej kolejności – wyjaśnił Walewski. – To ekspres, nie staje na bądź ilu stacjach. Warszawa Zachodnia, Kraków Główny, Nowy Sącz, tyle. Z Centralnego jedzie na Zachodni pięć minut. Rozwadowski nie wysiadł na tej stacji, wiemy to z monitoringu i z zeznań świadków. Widział go nawet pasażer z USA, który układał się dopiero do snu.

– Nie wysiadł w Krakowie?

– Nie. Nie dojechał do Krakowa. Tego jestem pewny.

– Czemu tak sądzisz?

– Nie sądzę, Marcin – obruszył się policjant. – Powiedziałem, że jestem pewny. Z dwóch powodów. Po pierwsze, znów zaprzecza temu monitoring z krakowskiego dworca. Po drugie, ksiądz twierdzi, że młody opuścił przedział na poprzednim postoju, wychodząc z niego dość szybko. Wówczas w korytarzu minął go również konduktor, który potem zeznał, iż młody wpadł na niego, przeprosił i poszedł dalej. Takie mamy fakty.

Wroński ściągnął brwi.

– Jakiej poprzedniej stacji? Mówiłeś, że poprzednią stacją była Warszawa Zachodnia, a chłopak był widziany w pociągu, jak ten już z niej odjechał.

– Nie mówiłem o stacji, tylko o postoju – zwrócił uwagę inspektor. – Pociąg przez część trasy zapierdalał tak zwaną Centralną Magistralą Kolejową. Pędził naprawdę szybko, no może nie tak, jak podmiejskie w Chinach, ale naprawdę nie jechał wolno. Rzecz w tym, że zatrzymał się na chwilę, w tak zwanych polach, tyle że w naszym przypadku, był to w zasadzie gęsty las.

– Gdzie to było, Zbyszek? – Wroński poczuł, że to, co przed chwilą powiedział policjant jest bardzo intrygujące, szczególnie że nie znalazł tej informacji w aktach sprawy dotyczących przedmiotowego śledztwa.

– No właśnie, nie wiemy dokładnie, co do metra, gdzie na objeździe pociąg się zatrzymał. Z pewnością kilka kilometrów za Łączną. Wiadomo na pewno, że tamten skład zboczył ze swojej trasy, po której powinien…

– Kurwa, przecież to nie samolot – przerwał mu Wroński, czując narastające zainteresowanie opowiadaniem Walewskiego. – Jak to zboczył?

– Spokojnie – detektyw się uśmiechnął. – Powiem po kolei. Maszynista otrzymał informację, że na kilkuset metrach Magistrali, trakcja elektryczna jest zerwana. Została wysłana ekipa techniczna, ale czas przywrócenia jej do zdatności spowodowałby znaczące opóźnienie. Skierowano więc go na stare tory, praktycznie równoległe do nowej trakcji. Dzieli je od siebie dystans około dziesięciu kilometrów, coś koło tego, w każdym razie. Nie wiem czy wiesz, ale dopiero w latach siedemdziesiątych poprzedniego wieku zbudowano Magistralę, a pierwsze pociągi osobowe zaczęły po niej jeździć w latach osiemdziesiątych. Nasz pociąg skierowany został na stare torowisko i prawie płynnie przez nie przejechał. Mówię prawie, ponieważ zatrzymał się na starej trasie dosłownie na chwilę. I właśnie tam nasz Michał, na tym postoju, był widziany, jak wychodzi z przedziału, a potem na korytarzu wpada na konduktora.

– Nie wiedziałem nawet, że mamy jakiś objazd nowej Magistrali – zdziwił się Wroński.

– Nie ty jeden – uspokoił go policjant. – Ja również wiem to, co wiem, ponieważ sprawdziłem wszystko, co możliwe w tej sprawie. Zatrzymanie pociągu na starej kolejowej drodze to mój jedyny i ostatni trop.

– Opowiadaj dalej – zachęcił go prywatny detektyw.

– Dużo tego nie ma – odparł Walewski. – Na pewno wydarzyło się coś, czego nie potrafimy dostrzec. Ksiądz zeznał, że gdy pociąg się zatrzymał, zauważył, że jeden z pasażerów dalej śpi jak spał, natomiast Michał stał przy otwartym oknie, zapewne chciał sprawdzić, czemu zatrzymali się tak niespodziewanie. Po dosłownie kilku sekundach, zdaniem księdza, chłopak zamknął szybko okno i coś mówiąc do siebie pod nosem, szybko opuścił przedział. Ksiądz nie jest pierwszej młodości, słuchu nie ma za dobrego. Stwierdził, że dokładnie nie słyszał, co młody powiedział do siebie, ale jak go przycisnąłem, oznajmił, że wyszeptał: „Jak to możliwe?” i ruszył do wyjścia. Pewności jednak ksiądz mi nie dał, że to dokładnie te słowa, ale wtedy tak mu się przynajmniej wydawało. Jedno jest, według mnie, pewne, że młody Rozwadowski musiał zobaczyć coś przez okno. Coś na tyle dziwnego, niespotykanego, że wyszedł z przedziału, a pewnie i z wagonu.

– Dziwne, że jeżeli coś zobaczył, nie wspomniał o tym współpasażerowi ani konduktorowi, na którego wpadł, wychodząc z przedziału – zauważył Wroński.

– Setki razy o tym myślałem, ale pomysłu, co to było nie mam. Sprawdziliśmy teren dokładnie. Nikt inny z pociągu niczego nie widział, nikomu nic nie wydało się podejrzane.

– A więc kto widział po raz ostatni Michała? – Wroński był teraz najbardziej tego ciekawy. – Konduktor?

– Dokładnie tak – zgodził się policjant. – Obrócił się za nim, ale widać miał swoje zmartwienia, ponieważ udał się w przeciwnym kierunku, w stronę przodu pociągu.

– Z każdej strony są drzwi w wagonach – trafnie zauważył Wroński. – Może wysiadł jak sugerujesz?

– Masz rację, podejrzewam, a nawet jestem pewny, że właśnie wtedy młody wyszedł z pociągu. Niestety nikt tego faktu nie zauważył, nikt tego nie potwierdza. Przeszukaliśmy, jak mówiłem, całą okolicę, psy tropiące nie wywęszyły niczego. Mógł przejść przez las i dotrzeć do jednej z najbliższych miejscowości. Ale i tam nie był widziany. Tak, też sprawdziliśmy to kilkakrotnie.

– Jestem pewny, że stało się tak jak mówisz – przytaknął detektyw. – Chłopak musiał wyjść na tym postoju z pociągu. Pozostaje zagadką, gdzie się udał, gdzie poszedł? Pytania są też takie: Po co poszedł? Po co wyszedł z pociągu?

– Nie znam na nie odpowiedzi. – Rozłożył ręce policjant. – Wydaje się, że to klucz do zagadki zaginięcia Michała.

– Jeszcze jedna kwestia, którą zapewne w tej sytuacji sprawdziłeś. Dlaczego pociąg zatrzymał się w lesie, na starym torowisku?

Zbigniew Walewski uśmiechnął się szeroko.

– To pierwsze od czego zacząłem. Coś mi podpowiadało, że to może mieć związek ze sprawą. Ale niestety nie miało. Maszynista zatrzymał pociąg, ponieważ dostrzegł stado saren przeskakujących przez tory. Mówił nam, że czegoś takiego jeszcze nie widział, było ich prawie trzydzieści w jednym miejscu na raz. Najpierw zwolnił, potem wyhamował zupełnie. Potwierdził to jego pomocnik, który w tym dniu pełnił rolę drugiego maszynisty.

– Widział ktoś te sarny jeszcze oprócz tych panów?

– No pewno, nawet ja je widziałem – odparł szybko policjant.

– Ty?

– Marcin, w dzisiejszych czasach, podobnie jak w samochodach, zamontowane są kamery na przodzie składu pociągu. Oglądałem zapis monitoringu kilka razy. Sarny pojawiły się na torach i zupełnie nie robiły sobie nic z nadjeżdżającego pociągu. Maszynista wydawał sygnały dźwiękowe jeden za drugim, ale nic to nie pomagało. Pociąg musiał się zatrzymać, aby nie doprowadzić do kolizji.

– Kurwa, niesamowite – podsumował Wroński. – Ile czasu tak stali?

– Niesamowite, to nie są te sarny – odrzekł Walewski. – Ale to, że w zasadzie każda z przesłuchiwanych osób twierdziła co innego. Według pasażerów, w zależności z kim rozmawiasz, pociąg stał tam od pięciu do dwudziestu minut. Maszyniści zeznali, że było to około dziesięciu minut, a konduktorzy mają jeszcze swoją wersję. Każdemu czas mijał inaczej. Natomiast fakt jest taki, że stali na tej starej trasie w lesie, równo dwadzieścia trzy minuty i piętnaście sekund. Pokazuje to ten sam monitoring, który nagrał zwierzęta.

Wroński zamyślił się i w końcu spytał:

– Powiedz mi, tak szczerze, Zbyszek. Wszystko, co mi mówisz, jest w aktach sprawy?

Walewski znów uśmiechnął się szeroko.

– A kto dzisiaj wpisuje wszystko do oficjalnych akt śledztwa? – spytał retorycznie. – W co drugiej sprawie dokumenty wyciekają do mediów, a sam wiesz, jak zakłóca to potem przebieg dochodzenia. Wszystkie niuanse sprawy znam ja i drugi śledczy z Warszawy, Heniu Stokłosa. Razem działaliśmy w stolicy, organizując przesłuchania. Nikt, niestety, nie wydał nam się nawet podejrzany. Policjanci ze zdjęciami chłopaka objeżdżali również okoliczne wsie graniczące z lasem przy starym torowisku, ale tam też nikt go nie rozpoznał. Nie mamy żadnego tropu, żadnych poszlak. Stoimy w miejscu i tak między Bogiem a prawdą, czekamy aż pojawią się jakieś nowe okoliczności. Ja jestem zarzucony teraz nowymi, świeżymi tematami, sam wiesz, jak to u nas było i jest.

– Myślisz, że Rozwadowski mógł wysiąść z pociągu, bo przez okno zobaczył sarny?

– Chuj wie – odparł spokojnie śledczy. – Z jednej strony mógł tak zrobić. W sumie widok trzydziestu kilku saren w jednym miejscu i to na torach kolejowych jest niespotykany, i słowa, które młody wypowiedział, jak twierdzi ksiądz: „Jak to możliwe?”, mogą się do nich odnosić. Z drugiej strony, mam dwie poważne wątpliwości. Po pierwsze: skoro je widział, mógł je obserwować z okna, przy którym stał. Jaki sens miało wychodzenie z pociągu? Mógł przecież w każdej chwili odjechać. Po drugie: przedział Michała znajdował się w przedostatnim wagonie pociągu. Nawet gdyby miał wspaniały wzrok, raczej ciężko, by mu było dostrzec sarny w znacznej odległości przed zatrzymanym pociągiem. Zrobiliśmy takie doświadczenie na nowej Magistrali z dwa tygodnie po zaginięciu chłopaka. Zatrzymano dla nas pociąg w podobnej scenerii, przed lokomotywą, w podobnej odległości, co stały sarny, rozstawiliśmy ludzi. Wyjrzałem przez okno z przedostatniego wagonu i nikogo nie widziałem. Stokłosa też nie widział, byli po prostu od nas za daleko. Zatem wątpię, aby chłopak opuścił pociąg przez zwierzęta.

– Czemu nie zrobiliście doświadczenia w tym samym miejscu, gdzie zatrzymał się pociąg, na starym torowisku?

– Nie mogliśmy – odparł policjant. – PKP zamknęła ten odcinek z powodu, jak to ładnie ujęli:

„Serwisowych prac technicznych”. Gdyby ten pociąg jechał kilka dni później od feralnego dnia lub dzisiaj, nie puściliby go tym objazdem. Tylko czekałby aż naprawią awarię. Stare tory kolejowe są nadal zamknięte. Takie są fakty.

Wroński wyprostował się na krześle. Ostatnie zdania wypowiedziane przez inspektora policji, dały mu do myślenia. Nie miał jednak zamiaru dociskać gliniarza mocniej.

– Dzięki, Zbyszek, za poświęcony czas – powiedział. – Mam obraz sytuacji, którego nie miałem jeszcze wczoraj. Notatki z dzisiejszego spotkania mogą okazać się dla mnie bardzo pomocne. Proszę, wyślij mi namiary na wszystkich, których przesłuchiwałeś. Szczególnie na tego księdza, który podróżował z młodym Rozwadowskim.

– Jak wrócę na komendę, wyślę ci maila ze wszystkim, czego potrzebujesz. A jak chcesz pogadać z księdzem, podejdź do pobliskiego kościoła. To Bazylika Świętej Małgorzaty przy placu Kolegiackim, to tuż za Rynkiem. Wspominamy przeze mnie ksiądz, to proboszcz tej parafii – Alojzy Karczewski. Zapewne znajdzie dla ciebie kilka minut. Kamień spadłby mi z serca, gdyby młody się odnalazł, najlepiej żywy, choć szczerze w to wątpię.

– Najważniejsze, aby rodzice poznali prawdę, to kwestia zasadnicza. – Wroński podniósł się z krzesła. – Zbyszek, jeszcze raz dziękuję. Herbata na mój koszt.

Wymienili uściski dłoni, policjant wolnym krokiem opuścił restaurację, a detektyw podszedł do baru zapłacić.

Prywatny detektyw wychodząc z podziemnej restauracji, zauważył, że zaczęło lekko padać, taka wiosenna mżawka. Przeszedł obok nowosądeckiego ratusza znajdującego się na Rynku i skierował się w stronę widocznego przed nim dużego kościoła. Miał nadzieję, że zastanie proboszcza u siebie.

Kancelaria parafialna była zamknięta. Na drzwiach plebanii wisiała tabliczka informująca, że w tygodniu strony przyjmowane są od dziesiątej do dwunastej z wyjątkiem wtorku, kiedy to ksiądz przyjmował po szesnastej. Wroński wyczytał również, że środa jest dniem wolnym od przyjęć. Wyszedł z plebanii licząc, iż ujrzy jakiegoś księdza lub siostrę zakonną. Patrząc na kościół, przypomniał sobie, że właśnie tutaj, jako dziecko, chodził na Msze Święte. Minęło już tyle lat, a obrazy w pamięci były ciągle żywe. Czasy, kiedy lekcje religii odbywały się w salach katechetycznych na terenach kościelnych miały według detektywa swój niepowtarzalny urok. Wprowadzenie lekcji religii do szkół w 1990 roku, instrukcją ówczesnego ministra edukacji profesora Henryka Samsonowicza, to jeden z gestów wdzięczności nowej demokracji za popieranie opozycji przez Kościół w czasach PRL. Wroński wolałby, aby gestem takim było wsadzenie do więzień wszystkich kacyków partyjnych, którzy rujnowali kraj, tłamsząc wolności obywatelskie i łamali ludzie życia.

– Szczęść Boże, w czymś mogę panu pomóc? – wyrwało go z rozmyślań.

Młody ksiądz niespodziewanie wyszedł z budynku plebanii. Duchowny przypominał mu młodego Marlona Brando, przynajmniej z rysów twarzy. On z pewnością nie zdawał sobie z tego sprawy.

– Dzień dobry – odparł były policjant. – Myślę, że jak najbardziej może mi ksiądz pomóc. Nazywam się Marcin Wroński, jestem prywatnym detektywem. Zajmuję się sprawą zaginięcia młodego mieszkańca tego miasta, Michała Rozwadowskiego. Chciałbym chwilkę porozmawiać z proboszczem, przyjechałem specjalnie z Krakowa.

– Proboszcz na pewno nie przetrzymuje u nas chłopaka – duchowny wpatrywał się w Wrońskiego chłodnym wzrokiem. – Nie wiem, jak byłby w stanie panu pomóc.

– Jestem pewny, że nikt z parafii nie ma z tym nic wspólnego – detektyw uśmiechnął się przyjaźnie. Wiedział doskonale, że na gburowate docinki najlepszy jest spokój i przyjazne zachowanie. – Proboszcz po prostu w dniu zaginięcia syna moich klientów podróżował pociągiem w jednym przedziale z Michałem. Chciałem zadać kilka pytań, które mogą pomóc wyjaśnić okoliczności tamtego dnia. Czy będzie ksiądz uprzejmy i pomoże mi w tym temacie?

Młody kapłan kiwnął koleżeńsko głową i w końcu się uśmiechnął.

– Proszę zaczekać, zobaczę co da się zrobić – usłyszał Wroński i spojrzał na plecy, znikającego we wnętrzu szarego budynku.

Detektyw zastanowił się ponownie, czy faktycznie jedynym powodem nie umieszczenia w aktach sprawy informacji o objeździe pociągu i jego postoju w lesie, jest obawa wycieku tej informacji do prasy? Czy mogła, i jeżeli już, to na ile, zaszkodziłaby postępowaniu? Zastanowiło go również, czemu nie wspomnieli o tym fakcie rodzice chłopaka? Czyżby nie zostali o tym fakcie poinformowani? A może sądzili, że nie ma to większego znaczenia dla sprawy? Z drugiej strony, to właśnie najprawdopodobniej wtedy wysiadł z pociągu, więc jak mogło tego znaczenia nie mieć? Wszystko, co powiedział Walewski, trochę nie miało sensu, przynajmniej na pierwszy rzut oka.

– Ksiądz proboszcz zgodził się spotkać z panem – ksiądz wyrwał go z rozmyślań. – Proszę wyjść na pierwsze piętro i od razu skręcić w prawo, a potem podejść długim korytarzem prawie do końca. Drugie drzwi od lewej to mieszkanie naszego proboszcza. Oczekuje pana u siebie.

– Bardzo, księdzu, dziękuję – odparł detektyw i ruszył do wejścia na plebanię.

– Proszę tylko nie przesadzać – usłyszał za sobą głos młodego duchownego. – Ksiądz proboszcz ma już swoje lata i za chwilę przejedzie na emeryturę. Potrzebuje spokoju, nie zamętu i przesłuchań.

– Obiecuję, że nie przegnę – Wroński uśmiechnął się ponownie i zachwycił się księdzem, który nad wyraz dbał o swojego przełożonego. – I jeszcze raz dziękuję za pomoc.

Po kilku sekundach zniknął w ciemności korytarza plebani.

Proboszcz okazał się mężczyzną przed siedemdziesiątką. Siwy, w okularach, z bujną czupryną i zbyt ostrym nosem. Wyglądał na przedstawiciela inteligencji, która powoli odchodziła, według Wrońskiego, do lamusa. Siedząc przy stoliku kawowym, ubrany w sutannę z koloratką był człowiekiem eleganckim, który zrobił dobre pierwsze wrażenie.

Przywołał zamaszystym ruchem ręki go do siebie i wskazał fotel obok. Wroński siadając, zlustrował pokój. Pomieszczenie było małe, przypominało salon, ale w miniaturze. Oprócz dwóch foteli, na których odpoczywali, stolika pomiędzy nimi, małego kredensiku, niezliczonej ilości półek z książkami i kilku obrazów na ścianie, przedstawiających sceny z życia Jezusa Chrystusa, nie widział tu nic więcej. Nie licząc oczywiście skromnego dywanu oraz krzyża nad drzwiami wejściowymi. Detektyw przypuszczał, że pozostałe pomieszczenia stanowią sypialnię i łazienkę. Kuchni raczej się tutaj nie spodziewał znaleźć.

– Cieszę, się, że ksiądz proboszcz zgodził się ze mną spotkać – powiedział Wroński, zaraz po tym, jak zajął miejsce w fotelu. – Dziękuję, że znalazł ksiądz dla mnie czas.

– A co ja mam w moim wieku robić? – proboszcz szczerze się uśmiechnął. – Za miesiąc odchodzę na zasłużoną emeryturę, choć czuję, że większość obowiązków przejął już jakiś czas temu, sporo młodszy ode mnie, wikary. Mam dużo czasu, ale oficjalnie będę go miał dopiero w maju. Jestem tu proboszczem już ponad siedem lat i myślę, że wystarczy. Ale proszę wybaczyć maniery, nazywam się Alojzy Karczewski. Napije się pan czegoś?

– Marcin Wroński, prywatny detektyw, miło mi. Serdecznie dziękuję za coś do picia, ale nie tym razem. Muszę księdzu wyznać, że w dzieciństwie uczęszczałem tutaj na lekcje religii, no i chodziłem do kościoła. Pochodzę zresztą z Nowego Sącza.

– A ja pochodzę z Podkarpacia – powiedział ksiądz. – Ale, jak to u nas, przerzucają człowieka z miejsca na miejsce. Teraz nadszedł czas odpoczynku. Zostaję w tej parafii na emeryturę. Podoba mi się to urokliwe miasto. Ksiądz Adam, który pana zapowiedział, wspomniał, że chce pan porozmawiać o zaginięciu Michała Rozwadowskiego, a ja go, niestety, nie znałem. Jego rodzice mieszkają na osiedlu Milenium i należą do innego kościoła. Cóż, przykra sprawa, ale nie wiem, jak mogę panu pomóc? Wszystko powiedziałem policji, przesłuchiwali mnie aż trzy razy, choć nie mogę narzekać, byli bardzo kulturalni. Nie mogłem niestety im pomóc, ponieważ nie znam okoliczności zaginięcia naszego młodego nowosądeczanina.

– Oczywiście, ma ksiądz rację – przytaknął spokojnie detektyw. – Podróżował ksiądz z nim jednak w jednym przedziale w dniu, kiedy zniknął. Dlatego chciałbym się do tego odnieść.

– Nie zniknął – zaprzeczył ksiądz. – Wysiadł, a to różnica. Mówiłem to zresztą za każdym razem policjantom.

– No właśnie, widział ksiądz, jak chłopak wysiada?

Proboszcz uśmiechnął się szeroko.

– Nie widziałem, lecz wyszedł szybko z przedziału i nie wrócił, zatem nie ma innego rozwiązania niż to, że wysiadł. Inaczej podróżowałby dalej, prawda?

– Trzeba przyznać, że dedukcja księdza jest perfekcyjna – przyznał Wroński. – Mam wielką prośbę. Opowiedziałby mi ksiądz wszystko od początku do końca? Nawet jakiś niepozorny szczegół może mieć znaczenie, proszę mi wierzyć.

– Wierzę. – Duchowny rozłożył ręce w geście otwartości. – W końcu jestem księdzem, prawda? Gdyby nie moja wiara już nieraz bym się zatracił. A pan jest wierzący, detektywie?

– Wierzę, ale do kościoła nie chodzę – były policjant wyznał szczerze.

– Hmm – zamyślił się proboszcz. – To trochę tak, jakby pić dwie butelki wódki dziennie i nie być alkoholikiem, ale pana nie oceniam. Kiedyś wszyscy staniemy przed Stwórcą i to jemu się pan będzie tłumaczył.

– A jak się okaże, że po drugiej stronie nic nie ma? Choć tak, oczywiście, nie zakładam.

– To zarówno pan jaki i ja, leżąc kilka metrów pod ziemią, nie będziemy o tym wiedzieć. Jednakże jeżeli Bóg istnieje, oczywiście tak zakładam, to nie ja będę mieć problem. Tak sądzę, subiektywnie, rzecz jasna.

– Ma ksiądz rację. Myślę, że każdy powinien w coś wierzyć, aby nie zwariować.

– No tak, ale przepraszam, odbiegłem od tematu. Co chce pan wiedzieć dokładnie?

– Wszystko, proszę księdza. Kiedy ksiądz zobaczył naszego zaginionego, i kiedy go ksiądz przestał widzieć? Co robił w tak zwanym międzyczasie i co ewentualnie robił ktoś, kto był blisko? Może pojawiły się jakieś warunki zewnętrzne, że tak powiem? Najlepiej, jak ksiądz opowie wszystko szczegółowo i niczego nie pomija, okej?

Proboszcz zamyślił i rozpoczął opowieść.

Wroński zaś zamienił się w słuch.

– Powiem to, co policji. Nic nowego nie wymyślę. Wracałem z Warszawy z ogólnopolskiej konferencji naukowej zorganizowanej przez Episkopat, nie pamiętam dokładnie jej tytułu, ale chodziło o duchownych współpracujących z opozycją w latach komunizmu. Bardzo ciekawe spotkanie, tak swoją drogą. Wsiadłem do pociągu, jak tylko podjechał ze stacji Wschodniej, podobnie, jak zresztą większość innych pasażerów. Gdy dotarłem do przedziału, on już tam był. Pamiętam, że jak wszedłem, odkładał swój plecak na górną półkę i spytał grzecznie, czy nie pomóc mi z walizką, na co chętnie przystałem. Po kilku minutach dołączył do nas ten śpioch, tak o nim mówię, ponieważ zaraz za Warszawą Zachodnią facet chrapał już jak stara lokomotywa. Nie przeszkadzało mi to, rozłożyłem sobie Gościa Niedzielnego i zacząłem czytać. Pana zaginiony siedział naprzeciwko mnie i zamiast gazety czy książki wpatrywał się w telefon komórkowy i coś tam w niego stukał, nie wiem co. Za moich czasów telefon służył do telefonowania, ale widzi pan, jak to się wszystko zmienia. Nie przywiązywałem większej uwagi na to, co robił, ani jak się zachowywał. Normalnie siedział, nie przeszkadzał, więc nie koncentrowałem się na nim. Na Zachodniej nikt nie dołączył, staliśmy tam dosłownie trzy minuty i pociąg ruszył dalej. Ludzi dużo nie widziałem, kilka razy wychodziłem do toalety, to powiem panu, że w pociągu naprawdę nie doskwierał tłok. Na korytarzu nikogo nie dostrzegłem, a w przedziałach obok mnie albo zasłony były zasłonięte, albo po dwie osoby siedziały. Może dlatego, że bilety koszmarnie drogie, kto wie? Tak jechaliśmy sobie cały czas, do momentu, aż pociąg zwolnił i jechał z piętnaście minut tak ślamazarnie jakby go ktoś pchał, rozumie pan? A potem się zatrzymał. Chłopak wówczas podszedł do okna, otworzył je i patrzył przed siebie. Potem…

– Przepraszam, że przerywam, ale ile księdza zdaniem, pociąg stał na tym postoju?

– Nie wiem, szczerze powiedziawszy, czytałem gazetę, a wie pan, że czytającemu czas mija inaczej. Wydaje mi się, że około dziesięciu minut, nie dłużej.

– Proszę kontynuować – zachęcił detektyw.

– Potem odwrócił się szybko od okna, powiedział na głos: „Jak to możliwe”, to raczej było pytanie do samego siebie, i szybko wyszedł z przedziału, udając się w lewo. Nawet nie zamknął za sobą, tak mu się spieszyło. Tak było. Po prostu wyszedł.

– Nie zdziwiło księdza, czemu tak powiedział, czemu wychodzi?

– Proszę pana – ksiądz znów się uśmiechnął. – Gdybym analizował zachowania młodych ludzi zostałbym psychologiem albo psychiatrą, a nie księdzem. Natomiast jasne jest to, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Wstałem, podszedłem do okna, otworzyłem je, bo chłopak nim wyszedł zamknął szybko okno, i spojrzałem przed siebie.

Proboszcz Karczewski zmrużył oczy, a potem mrugnął nimi nerwowo. Detektyw zauważył, że mimika twarzy księdza w tej jednej sekundzie uległa lekkiej zmianie.

– Zobaczył coś ksiądz?

Starszy mężczyzna przez kilka sekund milczał, zbyt długo jak dla doświadczonego śledczego.

– Jasne, że zobaczyłem, synu. Bóg darował nam zmysł wzroku. Ale to, co widziałem, nie pomoże panu na milimetr. Zobaczyłem przed sobą las, niebo i powoli zachodzące słońce. Tyle widziałem. Nic więcej. Pomyślałem wówczas, że chłopak nie zobaczył nic interesującego, no bo, co miał niby tam zobaczyć. Ale proszę pamiętać, że nie rozstawał się z telefonem. Moja myśl była taka, że przeczytał coś na swoim telefonie i dlatego szybko wyszedł, tak szybko, że zapomniał plecaka, ale o tym dowiedziałem się dopiero od przesłuchujących mnie policjantów.

– Jest ksiądz genialny – Wroński czuł, że usłyszał znów coś nowego. – Do tej pory sądziłem, że chłopak zobaczył coś w lesie. Kompletnie nie pomyślałem o tym telefonie. Mogło być jak ksiądz mówi. Mógł otrzymać od kogoś jakąś wiadomość. Wiadomość, która spowodowała, że opuścił pociąg.

– Drugi „Ojciec Mateusz” ze mnie – ucieszył się pleban.

– Co było potem?

– Nic. – Wzruszył ramionami. – Zamknąłem okno i usiadłem na swoim miejscu. Zacząłem ponownie czytać gazetę.

– A ten drugi pasażer, który jechał z wami? – dopytał detektyw.

– Spał – odparł. – Nadal chrapał. Nie zauważył nawet, że się zatrzymaliśmy. Powiem więcej, gdy dojeżdżaliśmy do Sącza, szturchnąłem go, aby się obudził. Podziękował i tyle. Przespał praktycznie całą drogę.