Gorący lód - Nora Roberts - ebook + książka

Gorący lód ebook

Nora Roberts

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Egzotyczny Madagaskar, walka z czasem, duże niebezpieczeństwo i walka, w której stawką jest życie!

Whitney MacAllister właśnie wraca do Nowego Jorku po niezbyt udanym pobycie w Paryżu. Ale cóż może jeszcze poruszyć młodą i piękną dziedziczkę olbrzymiej fortuny? Ekskluzywne kluby, weekendy na Martynice, towarzystwo bogatych i sławnych - to dla niej chleb powszedni. Dopiero kiedy los styka ją z mężczyzną o bardzo podejrzanej profesji i reputacji, odczuwa dreszczyk emocji. Wkrótce jednak to, co wydawało się zabawnym przerywnikiem w udanym życiu, zmienia się w niebezpieczną przygodę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 430

Oceny
4,4 (16 ocen)
9
4
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ola64

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




Rozdział 1

1

Ucie­kał. Zresztą nie po raz pierw­szy w życiu. I może nie po raz ostatni, pomy­ślał, mija­jąc ele­gancką wystawę sklepu Tif­fany’ego. Była chłodna, kwiet­niowa noc. Padał deszcz, zmy­wa­jąc kurz z jezdni i chod­ni­ków. Wiał lekki wiatr, który nawet tu, na Man­hat­ta­nie, pach­niał wio­sną. Pot spły­wał mu po twa­rzy. Byli tuż za nim.

Piąta Aleja była cicha i jak na tę porę nocy spo­kojna. Uliczne świa­tła co jakiś czas roz­pra­szały ciem­ność; ruch pano­wał nie­wielki. Tu nie wto­pisz się w tłum. Mija­jąc Pięć­dzie­siątą Trze­cią, pomy­ślał, że mógłby dać nura do tunelu kolejki pod­ziem­nej pod budyn­kiem Tish­mana – ale gdyby zoba­czyli, że tam znika, miałby odcięty odwrót.

Kiedy za jego ple­cami roz­legł się pisk opon, sko­czył za róg przy skle­pie Car­tiera. Poczuł ostre ukłu­cie w ramię i usły­szał stłu­miony świst kuli, mimo to nie zwol­nił kroku. Pra­wie jed­no­cze­śnie poczuł zapach krwi. Teraz to już prze­sta­wało być zabawne. Miał dziwne prze­czu­cie, że może być jesz­cze gorzej.

Na Pięć­dzie­sią­tej Dru­giej dostrzegł grupki ludzi – jedni stali, dru­dzy spa­ce­ro­wali. Doszły go pod­nie­sione głosy i muzyka. Usi­ło­wał uspo­koić oddech, by nie zwra­cać na sie­bie uwagi. Sta­nął cicho za rudą kobietą, o kilka cali prze­wyż­sza­jącą jego sześć stóp i o połowę szer­szą. Koły­sała się w takt muzyki wydo­by­wa­ją­cej się z prze­no­śnego odbior­nika ste­reo. To tak, jakby się ukrył za drze­wem pod­czas wichury. Sko­rzy­stał ze spo­sob­no­ści, by zła­pać oddech i obej­rzeć ranę. Krwa­wił jak zarzy­nane pro­się. Bez chwili namy­słu wycią­gnął rudej kobie­cie z tyl­nej kie­szeni spodni pasia­stą chustkę i owi­nął nią ramię. Niczego nie zauwa­żyła, na­dal się koły­sała – zawdzię­czał to swoim zręcz­nym pal­com.

O wiele trud­niej jest strze­lić do czło­wieka, któ­rego ota­cza tłum, pomy­ślał. Nie jest to nie­moż­liwe, ale trud­niejsze. Posu­wał się wolno, cho­wa­jąc się za grupki ludzi i cały czas obser­wu­jąc podą­ża­ją­cego za nim czar­nego lin­colna.

Przy Lexing­ton zoba­czył, że samo­chód się zatrzy­muje i wysiada z niego trzech męż­czyzn w ele­ganc­kich ciem­nych gar­ni­tu­rach. Jesz­cze go nie dostrze­gli, ale wkrótce to nastąpi. Myśląc inten­syw­nie, uważ­nie obser­wo­wał ota­cza­ją­cych go ludzi. Ta czarna skóra z mnó­stwem zam­ków bły­ska­wicz­nych mogłaby się przy­dać.

– Hej! – Zła­pał za ramię sto­ją­cego obok chło­paka. – Dam ci pięć­dzie­siąt kawał­ków za twoją kurtkę.

Chło­pak, z jasnymi, ster­czą­cymi jak kolce wło­sami i z jesz­cze bled­szą twa­rzą, wyrwał mu rękę.

– Odpieprz się, to praw­dziwa skóra.

– No to stówę – mruk­nął Doug. Trzej męż­czyźni byli coraz bli­żej.

Tym razem chło­pak oka­zał wię­cej zain­te­re­so­wa­nia. Odwró­cił twarz i Doug zoba­czył maleń­kiego wyta­tu­owa­nego sępa na policzku.

– Dwie setki i jest twoja.

Doug już się­gał po port­fel.

– Za dwie stówy dorzu­cisz mi jesz­cze te ciemne oku­lary. Chło­pak zdjął wąskie oku­lary o fos­fo­ry­zu­ją­cych szkłach.

– Są twoje.

– Daj, pomogę ci zdjąć kurtkę.

Szyb­kim ruchem Doug ścią­gnął z niego skórę. Wci­snął mu bank­noty do ręki i wło­żył kurtkę, sycząc z bólu z powodu rany w lewym ramie­niu. Skóra wydzie­lała nie­zbyt przy­jemny zapach poprzed­niego wła­ści­ciela. Nie zwra­ca­jąc na to uwagi, zacią­gnął zamek bły­ska­wiczny.

– Uwa­żaj, kolego, idzie tu trzech face­tów w cmen­tar­nych gar­ni­tur­kach. Węszą tu za forsą eks­tra za kasety z Bil­lym Ido­lem.

– Taaa?

Kiedy chło­pak odwra­cał głowę z miną znu­dzo­nego nasto­latka, Doug dał nura w naj­bliż­sze drzwi.

Tapety w bla­dych kolo­rach odbi­jały przy­ćmione świa­tło. Przy sto­li­kach w stylu art deco, przy­kry­tych lnia­nymi obru­sami, sie­dzieli ludzie. Błysz­czące mosiężne porę­cze pro­wa­dziły do zacisz­nych salo­ni­ków i do oto­czo­nego lustrami baru. Doug natych­miast roz­po­znał zapa­chy cha­rak­te­ry­styczne dla fran­cu­skiej kuchni – szał­wii, bur­gunda i tymianku. Przez krótką chwilę roz­wa­żał pomysł wybra­nia ustron­nego sto­lika, lecz doszedł do wnio­sku, że bar będzie lep­szą kry­jówką. Zro­bił znu­dzoną minę, wbił ręce w kie­sze­nie i koły­sząc bio­drami, pod­szedł do baru. Opie­ra­jąc się o ladę, kom­bi­no­wał, któ­rędy tu wyjść.

– Whi­sky. – Popra­wił oku­lary na nosie. – Seagrama. Pro­szę zosta­wić butelkę.

Pochy­lił się nad butelką, nie­znacz­nie zwra­ca­jąc twarz w stronę drzwi. Włosy miał ciemne, przy koł­nie­rzu kurtki wijące się, twarz gładko ogo­loną, pocią­głą. Kiedy się­gał po szkla­neczkę, skryte za ciem­nymi, fos­fo­ry­zu­ją­cymi oku­la­rami oczy utkwione były w drzwi. Jed­nym hau­stem wypił całą jej zawar­tość. Tym­cza­sem umysł pra­co­wał inten­syw­nie.

Potra­fił myśleć w biegu już we wcze­snej mło­do­ści, gdy tylko nauczył się wyko­rzy­sty­wać nogi do ucieczki, jeśli tak naka­zy­wał roz­są­dek. Nie miał nic prze­ciwko walce, ale lubił mieć jesz­cze coś w zana­drzu. Dzia­łał wprost lub posłu­gi­wał się sub­tel­niej­szymi chwy­tami – w zależ­no­ści od tego, co było korzyst­niej­sze.

To, co ukrył na piersi, być może spełni wresz­cie jego marze­nia o życiu w luk­su­sie. Nato­miast ten pościg za nim mógł w jed­nej chwili wszystko zni­we­czyć. Po głęb­szym zasta­no­wie­niu posta­no­wił jed­nak posta­wić na worek złota.

Para sie­dząca obok niego dys­ku­to­wała żywo o ostat­niej powie­ści Mailera. Jakieś towa­rzy­stwo zasta­na­wiało się, czy mają iść do klubu posłu­chać jazzu i napić się cze­goś tań­szego. Ludzie przy barze to prze­waż­nie samot­nicy, oce­nił. Przy­szli tu, by pokrze­pić się po cięż­kim dniu pracy i spo­tkać innych samot­ni­ków. Były tu skó­rzane spód­nice, trzy­czę­ściowe gar­ni­tury i spor­towe teni­sówki. Zado­wo­lony z sie­bie wycią­gnął papie­rosa. Mógł wybrać gor­sze miej­sce na kry­jówkę.

Blon­dynka w kostiu­mie koloru cie­płej sza­ro­ści wspięła się na sto­łek obok niego i podała mu ogień. Pach­niała per­fu­mami Cha­nel i wódką. Zakła­da­jąc nogę na nogę, opróż­niła do końca swoją szkla­neczkę.

– Ni­gdy cię tu jesz­cze nie widzia­łam.

Doug obrzu­cił ją szyb­kim spoj­rze­niem, wystar­cza­ją­cym, by dostrzec lekko zamglony wzrok i dra­pieżny uśmiech. W innej sytu­acji nie odrzu­ciłby takiej oka­zji.

– Nie. – Wychy­lił następną kolejkę. – Moje biuro jest kilka domów stąd.

Nawet po trzech wód­kach zauwa­żyła coś bez­czel­nego i nie­bez­piecz­nego w tym męż­czyź­nie. Zacie­ka­wiona przy­su­nęła się bli­żej.

– Jestem archi­tek­tem – powie­działa.

Włosy zje­żyły mu się na karku, kiedy kątem oka dostrzegł, że wcho­dzą. Wyglą­dali schlud­nie i dostat­nio. Wycią­gnął głowę i obser­wo­wał nad ramie­niem blon­dynki, jak tych trzech się roz­dziela. Jeden z nich został przy drzwiach, zamy­ka­jąc mu drogę odwrotu.

Zacie­ka­wiona bra­kiem odpo­wie­dzi, poło­żyła rękę na ramie­niu Douga.

– A ty czym się zaj­mu­jesz?

Zatrzy­mał przez chwilę whi­sky w ustach, a potem prze­łknął; czuł, jak wolno spływa do żołądka.

– Kradnę – odpo­wie­dział, bo ludzie rzadko dają wiarę praw­dzie.

Uśmiech­nęła się, wyjęła papie­rosa, a następ­nie podała mu zapal­niczkę, cze­ka­jąc, aż Doug poda jej ogień.

– Fascy­nu­jące. – Wypu­ściła cienką smugę dymu i wyjęła mu zapal­niczkę z ręki. – Może posta­wisz mi drinka i opo­wiesz coś o tym?

Szkoda, że wcze­śniej nie spró­bo­wał tego spo­sobu, skoro oka­zał się taki sku­teczny. Żało­wał, że czas był tak nie sprzy­ja­jący, bo kostium leżał na niej tak ele­gancko jak na modelce.

– Nie dzi­siaj, złotko.

Kon­cen­tru­jąc uwagę na swoim pro­ble­mie, dolał sobie whi­sky, sta­ra­jąc się pozo­stać w cie­niu. Zaim­pro­wi­zo­wane prze­bra­nie mogło przy­nieść efekt. Poczuł ucisk lufy pisto­letu mię­dzy żebrami. Tym razem nie przy­dało się na nic.

– Wychodź, Lord. Pan Dimi­tri jest nie­za­do­wo­lony, że nie dotrzy­ma­łeś umowy.

– Naprawdę? – Nie­dbale zamie­szał whi­sky w szkla­neczce. – Chcia­łem sobie naj­pierw strze­lić drinka, Remo. Musia­łem stra­cić rachubę czasu.

Ucisk lufy na żebra zwięk­szył się.

– Pan Dimi­tri lubi, kiedy jego pra­cow­nicy są punk­tu­alni.

Sączył wolno whi­sky, obser­wu­jąc w lustrze przed sobą, jak staje za nim dwóch innych face­tów.

Blon­dynka już się wyco­fała w poszu­ki­wa­niu łatwiej­szego celu.

– Czy jestem wylany?

Nalał sobie kolej­nego drinka, zasta­na­wia­jąc się, jakie ma szanse. Trzy do jed­nej – oni byli uzbro­jeni, on nie. Ale z nich trzech tylko Remo mógł ucho­dzić za roz­gar­nię­tego.

– Pan Dimi­tri lubi wyle­wać swo­ich pra­cow­ni­ków oso­bi­ście. – Remo wyszcze­rzył w uśmie­chu rząd rów­niut­kich zębów oko­lo­nych cie­niut­kim wąsi­kiem. – I chce ci poświę­cić tro­chę uwagi.

– Okay. – Doug wziął do jed­nej ręki butelkę, a do dru­giej szkla­neczkę. – Może przed­tem drinka?

– Pan Dimi­tri nie lubi, kiedy się pije w cza­sie pracy. Poza tym jesteś już spóź­niony, Lord, mocno spóź­niony.

– Naprawdę? Jed­nak to wstyd mar­no­wać dobry tru­nek.

Nie prze­sta­jąc mie­szać whi­sky w szkla­neczce, chlu­snął nią w oczy Rema i mach­nął butelką przed nosem męż­czyź­nie sto­ją­cemu z pra­wej. Siłą roz­pędu wyrżnął głową trze­ciego prze­ciw­nika, skut­kiem czego prze­wró­cili się w tył na ladę z wysta­wio­nymi dese­rami. Cze­ko­la­dowy suflet i gęsty fran­cu­ski krem wzbiły się w górę i opa­dły w postaci wyso­ko­ka­lo­rycz­nego desz­czu. Objęci jak kochan­ko­wie prze­to­czyli się na tort cytry­nowy.

– Straszne mar­no­traw­stwo – mruk­nął Doug i każ­demu z nich wci­snął w twarz po gar­ści musu tru­skaw­ko­wego. Wie­dząc, że ele­ment zasko­cze­nia nie trwa wiecz­nie, Doug posłu­żył się naj­szyb­szymi ze środ­ków obrony. Wbił kolano mię­dzy nogi prze­ciw­nika i rzu­cił się do ucieczki.

– Zapisz to na rachu­nek Dimi­triego! – zawo­łał, prze­ci­ska­jąc się mię­dzy sto­li­kami i krze­słami. Zła­pał kel­nera i pchnął go razem z pełną tacą w stronę Rema. Pie­czony gołąb wystrze­lił jak z procy. Doug, opie­ra­jąc rękę na mosięż­nej porę­czy, prze­sko­czył przez nią i rzu­cił się w stronę drzwi. Pozo­sta­wia­jąc za sobą chaos, wypadł na ulicę.

Zyskał tro­chę czasu, ale wkrótce znowu będzie ich miał na karku. Tym razem na pewno nie spu­dłują. Biegł ulicą, zasta­na­wia­jąc się, czemu, u dia­bła, ni­gdy nie ma tak­sówki, kiedy się jej potrze­buje.

Ruch był nie­wielki, kiedy Whit­ney mknęła przez Long Island w kie­runku mia­sta. Samo­lot, któ­rym przy­le­ciała z Paryża, wylą­do­wał na lot­ni­sku Ken­nedy’ego z godzin­nym opóź­nie­niem. Tylne sie­dze­nie i bagaż­nik małego mer­ce­desa były zała­do­wane baga­żem. Radio grało na pełny regu­la­tor, wyrzu­ca­jąc z sie­bie ostre dźwięki naj­now­szego prze­boju Spring­ste­ena, odbi­ja­jące się od ścian samo­chodu i wydo­sta­jące przez okno na zewnątrz. Dwu­ty­go­dniowa podróż do Fran­cji była pre­zen­tem, który sobie spra­wiła na pocie­sze­nie po zerwa­niu zarę­czyn z Tadem Car­lyse’em IV.

Nie­ważne, co o tym sądzili jej rodzice. Nie mogła prze­cież poślu­bić czło­wieka, który skar­petki dobie­rał do koloru kra­wata.

Zaczęła nucić razem ze Spring­ste­enem, kiedy samo­chód tro­chę zwol­nił. Była atrak­cyjną dwu­dzie­sto­ośmio­let­nią kobietą, któ­rej kariera roz­wi­jała się ze śred­nim powo­dze­niem. W każ­dej chwili, gdyby sprawy uło­żyły się nie­po­myśl­nie, mogła sko­rzy­stać z pie­nię­dzy rodziny. Przy­wy­kła do dostatku i oka­zy­wa­nia jej wzglę­dów. Ni­gdy nie musiała o to wal­czyć, po pro­stu przyj­mo­wała jako coś natu­ral­nego. Lubiła wpa­dać późną nocą do jed­nego z nowo­jor­skich klu­bów i spo­ty­kać się tam ze zna­jo­mymi.

Nic nie robiła sobie z tego, że dzien­ni­ka­rze węszący za skan­da­lami nie dają jej spo­koju, a bru­kowe gazety zasta­na­wiają się, w jaką to nową awan­turę się wpa­kuje. Tłu­ma­czyła swemu sfru­stro­wa­nemu ojcu, że nie jest grzesz­nicą roz­myśl­nie, lecz z natury.

Lubiła szyb­kie samo­chody, stare filmy i wło­skie buty. Wła­śnie zasta­na­wiała się, czy ma jechać pro­sto do domu, czy też wpaść do „Ela­ine’sa” i posłu­chać, co się zda­rzyło w ciągu minio­nych dwóch tygo­dni. Nie odczu­wała zmę­cze­nia z powodu opóź­nie­nia się samo­lotu, raczej lek­kie znu­dze­nie. Nawet wię­cej niż lek­kie, skon­sta­to­wała. Pra­wie ją przy­tła­czało. Pro­blem w tym, jak temu zara­dzić.

Whit­ney była dzie­dziczką for­tuny – nie­dawno zro­bio­nych dużych pie­nię­dzy. Wyro­sła w świe­cie, w któ­rym wszystko można łatwo zdo­być, ale nie uwa­żała za dość inte­re­su­jące, by po to się­gać. Gdzie w tym wszyst­kim jest wyzwa­nie, zasta­na­wiała się, gdzie – nie­na­wi­dziła tego słowa – cel? Miała duży krąg przy­ja­ciół, a dla kogoś z zewnątrz mógł się nawet wyda­wać uroz­ma­icony. Lecz kiedy czło­wiek przyj­rzał się temu z bli­ska i prze­ko­nał się, co kryją te jedwabne lub baweł­niane sukienki, docho­dził do wnio­sku, że ci mło­dzi, wytworni, bogaci, roz­piesz­czeni ludzie niczym się od sie­bie nie róż­nią. Gdzież jest w tym wszyst­kim dresz­czyk emo­cji? Tak już lepiej, pomy­ślała. Dresz­czyk był lep­szym sło­wem niż cel. Nie był dresz­czykiem lot na Arubę, skoro wystar­czyło pod­nieść słu­chawkę, by to zor­ga­ni­zo­wać.

Dwa tygo­dnie w Paryżu minęły spo­koj­nie, kojąco i… nie­cie­ka­wie. Może wła­śnie w tym tkwiło sedno? Pra­gnęła cze­goś wię­cej ponad to, co można kupić, pła­cąc cze­kiem lub kartą kre­dy­tową. Chciała dzia­łać. Zna­jąc sie­bie, wie­działa, że może być w tym dobra.

Nie miała wcale ochoty wra­cać do domu, sama, i roz­pa­ko­wy­wać bagażu. Nie miała rów­nież chęci na pój­ście do klubu, w któ­rym spo­tka same zna­jome twa­rze. Chciała cze­goś nowego, cze­goś zupeł­nie innego. Mogłaby wstą­pić do jed­nego z tych nowych klu­bów, gdzie zawsze coś się dzieje. Gdyby zechciała, mogłaby wypić kilka drin­ków i nawią­zać roz­mowę. Potem, gdyby klub się jej spodo­bał, mogłaby szep­nąć, gdzie trzeba, parę słów i uczy­nić z niego naj­now­szy i naja­trak­cyj­niej­szy lokal na Man­hat­ta­nie. Nie dzi­wił jej fakt, że mogła tego doko­nać, ani też nie cie­szył. Po pro­stu taka była rze­czy­wi­stość.

Zaha­mo­wała z piskiem hamul­ców na czer­wo­nym świe­tle, by mieć czas na pod­ję­cie decy­zji. Miała wra­że­nie, jakby nic się w jej życiu ostat­nio nie zda­rzyło. Nic jej nie pod­nie­ciło, nic nie pod­eks­cy­to­wało. Była raczej zdzi­wiona niż prze­stra­szona, kiedy drzwi z dru­giej strony gwał­tow­nie się otwo­rzyły. Rzu­ciła okiem na czarną kurtkę z zam­kami bły­ska­wicz­nymi i wąskie oku­lary zna­mio­nu­jące auto­sto­po­wi­cza i pokrę­ciła głową.

– Nie trzy­masz się tren­dów mody – powie­działa.

Doug zer­k­nął przez ramię. Ulica była czy­sta, ale to nie potrwa długo. Wsko­czył do środka i zatrza­snął drzwi.

– Ruszaj.

– Nie ma mowy. Nie jeż­dżę z face­tami, któ­rzy noszą ciu­chy z zeszłego roku. Zrób sobie spa­cer.

Doug wci­snął rękę do kie­szeni, wysu­wa­jąc palec wska­zu­jący tak, aby wyglą­dało to na lufę pisto­letu.

– Ruszaj – powtó­rzył.

Spoj­rzała na kie­szeń, a potem ponow­nie na twarz. W radiu pre­zen­ter zapo­wia­dał godzinę wspo­mnień z prze­szło­ści. Kon­cert roz­po­częli Vin­tage Sto­nes.

– Jeśli masz broń, chcę ją zoba­czyć. W prze­ciw­nym razie spie­przaj.

Aku­rat musiał wybrać ten samo­chód… Czemu, u dia­bła, nie trzę­sła się i nie bła­gała jak każda nor­malna kobieta?

– Do cho­lery, wcale nie chcę tego użyć, ale jeśli nie włą­czysz biegu i nie ruszysz, wpa­kuję ci kulkę w łeb.

Whit­ney popa­trzyła na wła­sne odbi­cie w jego oku­la­rach.

Mick Jag­ger doma­gał się, by ktoś udzie­lił mu schro­nie­nia.

– Bzdura – powie­działa z wykwintną dyk­cją.

Doug zasta­na­wiał się przez chwilę, czy nie zała­twić jej jed­nym cio­sem, wypchnąć z samo­chodu i odje­chać, ale obej­rzał się i znów uświa­do­mił sobie, że nie pozo­stało zbyt wiele czasu.

– Słu­chaj, panienko, jeśli nie ruszysz, to trzech face­tów w czar­nym lin­col­nie za nami popsuje ci tę śliczną zabawkę.

Popa­trzyła we wsteczne lusterko i zoba­czyła wielki czarny samo­chód, który zbli­żał się wolno.

– Mój ojciec miał kie­dyś taki – ode­zwała się. – Nazy­wa­łam go samo­cho­dem pogrze­bo­wym.

– Mhm… włącz bieg albo będzie to mój pogrzeb.

Zmarsz­czyła brwi, obser­wu­jąc lin­colna w lusterku, i nagle zapra­gnęła dowie­dzieć się, co teraz nastąpi. Wrzu­ciła pierw­szy bieg i śmi­gnęła przez skrzy­żo­wa­nie. Lin­coln natych­miast ruszył za nimi.

– Oni jadą za nami.

– Jasne, że jadą – burk­nął Doug. – I jeśli nie dodasz gazu, wejdą na tylne sie­dze­nie i uści­sną nam dło­nie.

Głów­nie z cie­ka­wo­ści wci­snęła pedał gazu i skrę­ciła w Pięć­dzie­siątą Siódmą. Lin­coln podą­żył za nimi.

– Oni rze­czy­wi­ście jadą za nami – powtó­rzyła, tym razem uśmie­cha­jąc się pod­eks­cy­to­wana.

– Czy ta zabawka nie może jechać szyb­ciej?

Prze­nio­sła uśmiech na niego.

– Chyba żar­tu­jesz.

Zanim zdą­żył odpo­wie­dzieć, zmie­niła bieg i samo­chód ruszył jak strzała. Nie mogła sobie wyma­rzyć lep­szego spo­sobu na spę­dze­nie wie­czoru.

– Myślisz, że mogła­bym ich zgu­bić? – Odwró­ciła się, wycią­ga­jąc szyję, by zoba­czyć, czy lin­coln na­dal za nimi jedzie. – Widzia­łeś Bul­lita? Nie ma oczy­wi­ście takich pięk­nych wzgórz, ale…

– Hej, uwa­żaj!

Whit­ney spoj­rzała na drogę przed sobą i gwał­tow­nie skrę­ca­jąc kie­row­nicę, dosłow­nie o włos unik­nęła zde­rze­nia z wol­niej jadą­cym seda­nem.

– Słu­chaj – Doug zazgrzy­tał zębami – cały pro­blem w tym, by zostać przy życiu. Patrz przed sie­bie, a ja będę obser­wo­wał lin­colna.

– Nie musisz się wście­kać. – Whit­ney poko­nała następny zakręt. – Wiem, co robię.

– Patrz, gdzie jedziesz! – Doug szarp­nął gwał­tow­nie kie­row­nicę, by samo­chód nie ude­rzył błot­ni­kiem w zapar­ko­wany przy kra­węż­niku pojazd. – Cho­lerna idiotka!

– Jeśli będziesz mnie obra­żać, to poże­gnaj się z dal­szą jazdą. – Zwal­nia­jąc, pod­je­chała do kra­węż­nika.

– Na litość boską, nie zatrzy­muj się!

– Nie będę tole­ro­wać znie­wag. A teraz…

– Na dół! – Doug pocią­gnął ją na sie­dze­nie sekundę wcze­śniej, zanim tylna szyba zamie­niła się w szklaną paję­czynę.

– Mój samo­chód! – Usi­ło­wała się pod­nieść, lecz zdo­łała jedy­nie wykrę­cić głowę, by obej­rzeć wyrzą­dzone szkody. – Niech to dia­bli, nie miał nawet zadra­pa­nia. Mam go dopiero od dwóch mie­sięcy.

– Będzie miał znacz­nie wię­cej niż zadra­pa­nie, jeśli nie dodasz gazu. – W sku­lo­nej pozy­cji Doug skrę­cił w stronę środka jezdni i spoj­rzał ostroż­nie przez roz­bitą szybę. – Teraz!

Roz­wście­czona doci­snęła pedał gazu, jadąc na ślepo, pod­czas gdy Doug jedną ręką trzy­mał kie­row­nicę, a drugą przy­ci­skał kobietę do sie­dze­nia.

– Nie mogę w ten spo­sób pro­wa­dzić.

– Z kulą w gło­wie też nie będziesz mogła.

– Z kulą? – W jej gło­sie nie było stra­chu, lecz iry­ta­cja. – Oni do nas strze­lali?

– Na pewno nie rzu­cali kamie­niami. – Skrę­cił tak, że samo­chód ude­rzył w kra­węż­nik, bio­rąc kolejny zakręt. Zde­ner­wo­wany, że sam nie może kon­tro­lo­wać pojazdu, ostroż­nie popa­trzył w tył. Lin­coln na­dal jechał za nimi, ale zyskali kilka sekund. – No dobra, sia­daj, tylko powoli i, na litość, nie zatrzy­muj się.

– Jak mam to wszystko wytłu­ma­czyć agen­cji ubez­pie­cze­nio­wej? – Whit­ney wypro­sto­wała się i usi­ło­wała zna­leźć względ­nie gład­kie miej­sce w roz­bi­tej szy­bie. – Ni­gdy nie uwie­rzą, że ktoś do mnie strze­lał. Już i tak mam zapa­sku­dzone konto. Wiesz, ile płacę?

– Domy­ślam się ze spo­sobu, w jaki pro­wa­dzisz.

– No, dość już tego. – Zaci­ska­jąc zęby, Whit­ney skrę­ciła w lewo.

– To jest ulica jed­no­kie­run­kowa. – Rozej­rzał się bez­rad­nie. – Nie widzia­łaś znaku?

– Widzia­łam – mruk­nęła i moc­niej naci­snęła na gaz. – Ale to jest naj­szyb­sza droga przez mia­sto.

– O Chry­ste!

Doug patrzył, jak omia­tają ich świa­tła jadą­cych z prze­ciwka samo­cho­dów. Auto­ma­tycz­nie chwy­cił rączkę przy drzwiach, cze­ka­jąc na zde­rze­nie. Jeżeli miał umrzeć, pomy­ślał z czar­nym humo­rem, wolałby zgi­nąć od kuli, która ład­nie i czy­sto prze­szy­łaby mu serce, niż zostać roz­je­cha­nym na uli­cach Man­hat­tanu.

Igno­ru­jąc dźwięki klak­so­nów, Whit­ney szar­pała samo­cho­dem to w prawo, to w lewo. Głupcy i małe zwie­rzątka, pomy­ślał Doug, kiedy śmi­gnęli mię­dzy dwoma nad­jeż­dża­ją­cymi z prze­ciwka pojaz­dami. Bóg opie­kuje się głup­cami i małymi zwie­rzątkami. Mógł być tylko wdzięczny, że towa­rzy­szy głup­cowi.

– Oni na­dal jadą za nami. – Doug obró­cił się na sie­dze­niu, by obser­wo­wać postępy lin­colna. Było to łatwiej­sze do znie­sie­nia niż patrze­nie w przód. Rzu­cało ich na boki, kiedy manew­ro­wała mię­dzy samo­cho­dami, potem z siłą, która cisnęła go na drzwi, wzięła następny zakręt. Doug zaklął i chwy­cił się za chore ramię. Ból dał o sobie znać tępym, nasi­la­ją­cym się pul­so­wa­niem. – Prze­stań pró­bo­wać nas zabić, dobra? Oni wcale nie potrze­bują pomocy.

– Nic, tylko narze­kasz – rzu­ciła w odpo­wie­dzi. – Pozwól, że coś ci powiem. Wcale nie jesteś zabaw­nym face­tem.

– Staję się ponury, kiedy ktoś usi­łuje mnie zabić.

– Spró­buj więc tro­chę się roz­ch­mu­rzyć – zapro­po­no­wała, bio­rąc następny zakręt i ści­na­jąc naroż­nik – bo zaczy­nasz mnie dener­wo­wać.

Przy­gnio­tło go do sie­dze­nia. Dla­czego, pomy­ślał, mając tyle moż­li­wo­ści, musiał skoń­czyć wła­śnie w ten spo­sób – zmiaż­dżony w mer­ce­de­sie jakiejś sza­lo­nej kobiety. Mógł prze­cież pójść z Remem i dać się zabić Dimi­triemu, nawet z pew­nym spe­cy­ficz­nym rytu­ałem. Byłaby w tym jakaś spra­wie­dli­wość.

Znów pędzili Piątą Aleją na połu­dnie z pręd­ko­ścią dobrze ponad dzie­więć­dzie­siąt mil na godzinę. Kiedy prze­jeż­dżali przez kałużę, woda pry­snęła na wyso­kość okna. Mimo to lin­coln był zale­d­wie pół prze­cznicy za nimi.

– Cho­lera! Nie dają się zgu­bić.

– Czyżby? – Whit­ney zaci­snęła zęby i spoj­rzała w lusterko. – No to patrz!

Zanim Doug zdą­żył zła­pać oddech, wyko­nała gwał­towny obrót o 180 stopni i ruszyła wprost na nad­jeż­dża­ją­cego lin­colna. Patrzył, czu­jąc coś w rodzaju fascy­nu­ją­cego stra­chu.

– O, Chry­ste!

Remo, sie­dzący obok kie­rowcy, miał podobne odczu­cie, nato­miast kie­rowca stchó­rzył i zje­chał w stronę kra­węż­nika. Siłą roz­pędu wpa­dli na chod­nik, a potem z impo­nu­ją­cym hukiem wyrżnęli w okno wysta­wowe Godiva Cho­co­la­tiers. Nie doty­ka­jąc nawet hamulca, Whit­ney wyko­nała ponowny obrót o 180 stopni i śmi­gnęła w dół Pią­tej Alei.

Opa­da­jąc na opar­cie fotela, Doug parę razy głę­boko ode­tchnął.

– Kobieto – wydu­sił z sie­bie – masz wię­cej odwagi niż rozumu.

– A ty jesteś mi winien trzy setki za szybę.

Spo­koj­nie już wje­chała na pod­ziemny par­king z wyso­kim pod­jaz­dem.

– Jasne. – Poma­cał w roz­tar­gnie­niu klatkę pier­siową, spraw­dza­jąc, czy jest cała. – Wyślę ci czek.

– Gotówkę. – Po zatrzy­ma­niu się na swoim miej­scu Whit­ney wyłą­czyła sta­cyjkę i wysia­dła. – A teraz możesz zanieść mój bagaż na górę. – Popu­kała w bagaż­nik, zanim poszła wolno w kie­runku windy. Może kolana jej drżały, ale niech ją dia­bli, jeśli się do tego przy­zna. – Muszę się napić.

Doug spoj­rzał w stronę bramy wjaz­do­wej do garażu i roz­wa­żył swoje szanse na ulicy. Może po godzi­nie lub dwóch u niej przyj­dzie mu do głowy jakiś dal­szy plan dzia­ła­nia. A poza tym był jej dłuż­ni­kiem. Zaczął wyj­mo­wać bagaż.

– Na tyl­nym sie­dze­niu coś jesz­cze jest – zauwa­żył.

– Zabiorę to póź­niej.

Torbę na dłu­gim pasku prze­wie­sił sobie przez ramię, a w ręce wziął dwie walizy. Od Guc­ciego, pomy­ślał z uśmiesz­kiem. A ona domaga się zwrotu trzech setek.

Wszedł do windy i upu­ścił bez­ce­re­mo­nial­nie dwie walizki na pod­łogę.

– Byłaś gdzieś?

Whit­ney przy­ci­snęła guzik z nume­rem czter­dzie­ści dwa.

– Dwa tygo­dnie w Paryżu.

– Dwa tygo­dnie. – Doug popa­trzył na trzy toboły. A jesz­cze jest tego wię­cej. – Podróż z lek­kim baga­żem, co?

– Podró­żuję, jak mi się podoba – powie­działa dum­nie. – Byłeś kie­dyś w Euro­pie?

Uśmiech­nął się i mimo ciem­nych oku­la­rów uznała ten uśmiech za pocią­ga­jący. Miał ład­nie wykro­jone usta i nie­zbyt równe zęby.

– Kilka razy.

Patrzyli na sie­bie w mil­cze­niu. Po raz pierw­szy Doug mógł się jej dokład­nie przyj­rzeć. Była wyż­sza, niż się spo­dzie­wał, lecz tak naprawdę nie był pewny, czego się wła­ści­wie spo­dzie­wał. Włosy miała ukryte pod bia­łym mięk­kim kape­lu­szem, ale to, co się spod niego wymy­kało, było takie jasne jak u tego punka, któ­rego zacze­pił na ulicy, lecz w pięk­niej­szym odcie­niu. Rondo skry­wało jej twarz, lecz dostrzegł gładką cerę koloru kości sło­nio­wej i kla­syczne rysy. Oczy miała duże, koloru whi­sky, co zauwa­żył już wcze­śniej. Usta były bez­bronne, bez uśmie­chu. Pach­niała jak coś deli­kat­nego i słod­kiego, coś, czego się chciało dotknąć w ciem­nym pokoju.

Była, jak to zwykł okre­ślać, pierw­szo­rzędną babką, choć kryła swe wypu­kło­ści pod pro­stą sobo­lową kurtką i jedwab­nymi spodniami. Zawsze wolał kobiety, które mają wszystko na swoim miej­scu. I dodat­kowo gruby port­fel. Patrzył na nią z przy­jem­no­ścią.

Whit­ney się­gnęła obo­jęt­nie do torby ze skóry węża i wyjęła klu­cze.

– Te oku­lary są śmieszne.

– Ale zdały egza­min – powie­dział, zdej­mu­jąc je. Zasko­czyły ją jego oczy. Były bar­dzo jasne, bar­dzo przej­rzy­ste, koloru zie­lo­nego. Jakoś nie paso­wały do całej twa­rzy, póki nie dostrze­gło się, jak są wyra­zi­ste i jak uważ­nie patrzą, jak gdyby wszystko i wszyst­kich mie­rzyły.

Do tej pory nie odczu­wała nie­po­koju. W oku­la­rach wyglą­dał głu­pio i nie­szko­dli­wie. Teraz poja­wiło się uczu­cie skrę­po­wa­nia. Kim on, u dia­bła, jest i dla­czego do niego strze­lali?

Kiedy drzwi się roz­su­nęły, Doug pochy­lił się, żeby wziąć walizki. Whit­ney dostrze­gła w tym momen­cie cienki czer­wony stru­myk spły­wa­jący wzdłuż nad­garstka.

– Ty krwa­wisz.

Doug popa­trzył obo­jęt­nie na rękę.

– Taaa. W którą stronę?

Wahała się tylko sekundę. Potrafi być rów­nie non­sza­lancka jak on.

– Na prawo i nie zakrwaw mi wali­zek.

Omi­ja­jąc go, prze­krę­ciła klucz w zamku.

Mimo iry­ta­cji i bólu Doug zauwa­żył, że się wspa­niale poru­sza: wolno i lekko, ele­gancko koły­sząc bio­drami. Pomy­ślał, że należy do kobiet przy­zwy­cza­jo­nych do tego, że cho­dzą za nią męż­czyźni. Pod­szedł do niej wolno. Nie patrząc na niego, pchnęła drzwi. Weszła do środka, zapa­liła świa­tło i podą­żyła pro­sto do baru. Wyjęła butelkę remy mar­tin i wlała po spo­rej por­cji do dwóch szkla­ne­czek.

Robi wra­że­nie, pomy­ślał Doug, kiedy rozej­rzał się po miesz­ka­niu. Dywan był tak gruby i miękki, że wystar­czyłby za wygodne łóżko. Wie­dział na ten temat dość, by dostrzec w ume­blo­wa­niu styl fran­cu­ski, ale nie tyle, by zorien­to­wać się, jaki to okres. Głę­boki sza­fir i musz­tar­dowa żółć obić rów­no­wa­żyły ostrą biel dywanu. Doug zauwa­żył rów­nież kilka anty­ków, które z łatwo­ścią roz­po­znał. Jej roman­tyczny gust był dla niego tak oczy­wi­sty jak pej­zaż Moneta wiszący na ścia­nie. Cho­ler­nie dobra kopia, oce­nił. Gdyby miał czas go zasta­wić, byłby już w dro­dze. Jeden rzut oka na te fan­ta­zyjne fran­cu­skie dro­bia­zgi pozwa­lał stwier­dzić, że dostałby za nie bilet pierw­szej klasy na samo­lot, dzięki któ­remu zna­la­złby się daleko stąd. Kło­pot w tym, że nie ośmie­liłby się wejść do lom­bardu. Nie teraz, kiedy Dimi­tri wypu­ścił swoje macki.

Nie mógł zro­zu­mieć, dla­czego zain­te­re­so­wało go ume­blo­wa­nie, skoro nie mógł z niego zro­bić żad­nego użytku. W nor­mal­nych warun­kach uznałby je za zbyt bab­skie i zbyt kon­wen­cjo­nalne. Może po tym męczą­cym wie­czo­rze potrze­bo­wał kom­fortu, jedwab­nych podu­szek i koro­nek. Whit­ney prze­szła przez pokój ze szkla­necz­kami w ręku.

– Możesz ją zabrać do łazienki – powie­działa, poda­jąc mu jedną. Nie­dbale rzu­ciła futro na opar­cie kanapy. – Rzucę okiem na to ramię.

Doug patrzył spode łba, jak odcho­dzi. Kobiety zwy­kle zadają pyta­nia tuzi­nami. Może ta nie miała na to dość rozumu.

Nie­chęt­nie poszedł za nią i za smugą jej zapa­chu. Jed­nak ma klasę, pomy­ślał. Nie da się temu zaprze­czyć.

– Zdej­mij kurtkę i usiądź – roz­ka­zała, mocząc w wodzie myjkę z mono­gra­mem.

Doug ścią­gnął kurtkę, zaci­ska­jąc zęby z bólu.

Po ostroż­nym zgię­ciu i opar­ciu ręki na brzegu wanny usiadł na krze­śle z wyso­kim opar­ciem, które ktoś inny posta­wiłby w salo­nie. Zoba­czył, że rękaw koszuli przy­kleił się do rany. Klnąc, zdarł go z ręki.

– Sam mogę to zro­bić – mruk­nął i się­gnął po myjkę.

– Siedź spo­koj­nie. – Whit­ney zaczęła zmy­wać zaschniętą krew ście­reczką zmo­czoną w cie­płej wodzie. – Nie zoba­czę, jak duża jest rana, dopóki jej nie oczysz­czę.

Cof­nął się na opar­cie krze­sła. Woda dzia­łała kojąco, a dotyk kobiety był deli­katny. Sie­dział w mil­cze­niu i przy­glą­dał się jej. Co to za jedna? Pro­wa­dzi samo­chód jak sza­le­niec pozba­wiony ner­wów, ubiera się jak z „Har­per’s Bazaar” i pije – zauwa­żył, że zdą­żyła już wypić swój koniak – jak mary­narz. Czułby się lepiej, gdyby oka­zała choć odro­binę histe­rii.

– Nie chcesz wie­dzieć, skąd to mam?

– Hmmmm. – Whit­ney przy­ło­żyła czy­stą ście­reczkę do rany, by zaha­mo­wać krwa­wie­nie. Ponie­waż to on chciał, by o to zapy­tała, posta­no­wiła tego nie robić.

– Od kuli – powie­dział z satys­fak­cją Doug.

– Naprawdę? – Zacie­ka­wiona zdjęła ście­reczkę, by się lepiej przyj­rzeć. – Ni­gdy jesz­cze nie widzia­łam rany postrza­ło­wej.

– To świet­nie. – Pocią­gnął spory łyk koniaku. – Jak ci się podoba?

Wzru­szyła ramio­nami i odsu­nęła oszklone drzwiczki szafki z lekar­stwami.

– Nie robi wiel­kiego wra­że­nia.

Popa­trzył na ranę ze zmarsz­czo­nymi brwiami. Rze­czy­wi­ście, kula go tylko dra­snęła, ale to nie zmie­niało faktu, że strze­lano do niego. Nie co dzień strze­lają do czło­wieka.

– To boli.

– Zaban­da­żu­jemy ją. Dra­śnię­cia zwy­kle mniej bolą, kiedy się na nie nie patrzy.

Przy­glą­dał się, jak grze­bie wśród sło­ików z kre­mami do twa­rzy i olej­ków do kąpieli.

– Spryt­nie powie­dziane, panienko.

– Whit­ney – popra­wiła. – Whit­ney MacAl­li­ster.

Odwra­ca­jąc się, wycią­gnęła do niego rękę.

– Lord, Doug Lord. – Uśmiech­nął się.

– Miło mi. Teraz, kiedy dopro­wa­dzi­łam to do porządku, musimy poroz­ma­wiać o szko­dach w moim samo­cho­dzie i o pie­nią­dzach. – Odwró­ciła się do szafki. – Trzy­sta dola­rów.

Pocią­gnął następny łyk koniaku.

– Skąd wiesz, że to będzie kosz­to­wało trzy­sta dola­rów?

– Poda­łam ci naj­niż­szą cenę. W mer­ce­de­sie nie wymie­nisz świecy za mniej niż trzy setki.

– Będę ci winny. Wyda­łem ostat­nio dwie setki na kurtkę.

– Na tę kurtkę? – Zdzi­wiona odwró­ciła głowę i popa­trzyła na niego. – Wyglą­dasz na spryt­niej­szego.

– Potrze­bo­wa­łem jej – odpa­ro­wał Doug. – Poza tym to skóra.

Tym razem wybuch­nęła śmie­chem.

– Skoro tak nazy­wasz mistrzow­ską imi­ta­cję.

– Co zna­czy imi­ta­cję?

– Ta tan­deta z suwa­kami nawet nie leżała koło skóry. Aha, tu jest. Wie­dzia­łam, że gdzieś mam tro­chę.

Z usa­tys­fak­cjo­no­waną miną wyjęła z szafki butelkę.

– To mały sukin­syn – mruk­nął Doug. Nie miał czasu dokład­niej przyj­rzeć się kurtce. Teraz, w jasnym świe­tle łazienki, zoba­czył, że to nic wię­cej tylko tani winyl. Za dwie­ście dola­rów! Nagły palący ból w ramie­niu obu­dził go z zamy­śle­nia. – Do dia­bła! Co ty robisz?

– Jody­nuję ranę – odpo­wie­działa Whit­ney, sma­ru­jąc deli­kat­nie chore miej­sce.

Zmarsz­czył brwi.

– To pie­cze.

– Nie bądź dziec­kiem. – Spraw­nie owi­nęła gazą ramię. Odcięła kawa­łek pla­stra i zabez­pie­czyła nim ban­daż. – Zro­bione – powie­działa, zado­wo­lona ze swego dzieła. – Będzie jak nowe. – Na­dal pochy­lona pod­nio­sła głowę i uśmiech­nęła się do niego. Ich twa­rze zna­la­zły się bli­sko sie­bie, jej cała rado­sna, jego – skrzy­wiona z bólu. – A teraz wróćmy do sprawy samo­chodu…

– A może jestem mor­dercą, gwał­ci­cie­lem, psy­cho­patą – powie­dział wolno, nie­bez­piecz­nie zni­ża­jąc głos.

Poczuła drże­nie wzdłuż krę­go­słupa i wypro­sto­wała się.

– Nie sądzę. – Ale chwy­ciła pustą szkla­neczkę i wró­ciła do salonu. – Jesz­cze drinka?

Cho­lera, odważna dziew­czyna. Doug zła­pał kurtkę i poszedł za nią.

– Nie chcesz wie­dzieć, dla­czego mnie śle­dzili?

– Ci źli faceci?

– Ci… źli faceci – powtó­rzył ze śmie­chem.

– Dobrzy faceci nie strze­lają do nie­win­nych ludzi. – Nalała sobie kolej­nego drinka i usia­dła na kana­pie. – Tak więc w dro­dze eli­mi­na­cji doszłam do wnio­sku, że jesteś dobrym face­tem.

Ponow­nie się roze­śmiał i usiadł obok niej.

– Nie­któ­rzy byliby prze­ciw­nego zda­nia – powie­dział.

Whit­ney popa­trzyła na niego znad szklanki. Nie, przy­miot­nik „dobry” jest zbyt jed­no­znacz­nym okre­śle­niem. Wyglą­dał na bar­dziej skom­pli­ko­wa­nego.

– No więc czemu nie powiesz mi, dla­czego tych trzech męż­czyzn chciało cię zabić?

– Po pro­stu wyko­nują swoją robotę. – Doug pocią­gnął łyk ze szkla­neczki. – Pra­cują dla czło­wieka nazwi­skiem Dimi­tri. On chce cze­goś, co ja mam.

– To zna­czy?

– Wska­zó­wek, jak zna­leźć worek złota – powie­dział mgli­ście.

Wstał i zaczął cho­dzić po pokoju. Nie­całe dwa­dzie­ścia dola­rów i nie­ważna karta kre­dy­towa. Nikt nie kupi za to wyjazdu z kraju. To, co miał ukryte w koper­cie, warte było for­tunę, ale naj­pierw musi kupić bilet. Mógłby poka­zać port­fel na lot­ni­sku. A jesz­cze lepiej, gdyby spró­bo­wał popę­dzić do samo­lotu, macha­jąc fał­szywą legi­ty­ma­cją wywia­dow­czą, i zagrać rolę twar­dego, nie­cier­pli­wego agenta FBI. W Miami to poskut­ko­wało. Lecz tym razem czuł, że mu się nie uda. Nauczył się pole­gać na swoim instynk­cie.

– Potrze­buję forsy – mruk­nął. – Kilka setek… może tysiąc.

Odwró­cił się w zamy­śle­niu i popa­trzył na Whit­ney.

– Nie ma mowy – padła pro­sta odpo­wiedź. – Już jesteś mi winien trzy­sta dola­rów.

– Dosta­niesz je – wark­nął. – Do dia­bła, za pół roku kupię ci cały samo­chód. Spójrz na to jak na inwe­sty­cję.

– Mój makler się tym zaj­muje.

Pocią­gnęła łyk i uśmiech­nęła się. Był bar­dzo atrak­cyjny, kiedy tak się dener­wo­wał i nie­cier­pli­wił. Obna­żone ramię było umię­śnione, a jed­no­cze­śnie deli­katne i szczu­płe. Oczy pło­nęły zapa­łem.

– Posłu­chaj, Whit­ney. – Wró­cił i usiadł na brzegu kanapy. – Tysiąc. To nic po tym, cośmy razem prze­szli.

– To sie­dem­set dola­rów wię­cej niż to, co już mi jesteś winien – popra­wiła.

– Za sześć mie­sięcy dosta­niesz dwa razy tyle. Muszę kupić bilet na samo­lot, parę rze­czy… – Popa­trzył na sie­bie, a potem uśmiech­nął się do niej chy­trze. – Na przy­kład nową koszulę.

Spry­ciarz, pomy­ślała zain­try­go­wana. Co on rozu­miał przez ten worek złota?

– Muszę wie­dzieć coś wię­cej, zanim wyłożę pie­nią­dze.

Potra­fił cza­ro­wać kobiety. Ufnie więc wziął jej rękę i gła­dził kciu­kiem wnę­trze dłoni. Głos miał łagodny, znie­wa­la­jący.

– Skarb, o któ­rym mogłaś czy­tać jedy­nie w baj­kach. Obsy­pię ci włosy bry­lan­tami. Wiel­kimi, migo­czą­cymi bry­lan­tami. Będziesz wyglą­dać jak księż­niczka. – Pod­niósł rękę i dotknął pal­cem jej policzka. Był deli­katny, chłodny. Na moment, tylko na moment, stra­cił wątek swej opo­wie­ści. – Jak kró­lewna z bajki.

Wolno zdjął jej kape­lusz z głowy i patrzył w zachwy­cie, jak włosy opa­dają na ramiona i plecy. Blade jak zimowe słońce, deli­katne jak jedwab.

– Bry­lanty – powtó­rzył, prze­pla­ta­jąc je mię­dzy pal­cami. – Takie włosy powinny stroić bry­lanty.

Czuła, że jego urok zaczyna na nią dzia­łać. Jakaś jej część uwie­rzy­łaby we wszystko, co mówił, zro­bi­łaby wszystko, o co poprosi, dopóki doty­kał jej w taki spo­sób. Ale ist­niała jesz­cze druga część, mocno sto­jąca na ziemi, która zwy­cię­żyła.

– Lubię bry­lanty. Ale znam wielu ludzi, któ­rzy za nie zapła­cili, a potem oka­zało się, że są to tylko piękne szkiełka. Gwa­ran­cje, Douglas. – Żeby się opa­no­wać, pocią­gnęła łyk koniaku. – Zawsze żądam gwa­ran­cji, jakie­goś zabez­pie­cze­nia.

Wstał roz­cza­ro­wany. Wyglą­dała na kogoś, kogo można łatwo poko­nać, ale była rów­nie twarda jak oni.

– Nic nie powstrzyma mnie od zdo­by­cia forsy. – Porwał z kanapy jej torebkę i wycią­gnął w jej stronę. – Albo za chwilę wyjdę, albo zawrzemy umowę.

Wyszarp­nęła mu torebkę z ręki.

– Nie zawrę żad­nej umowy, dopóki nie poznam wszyst­kich warun­ków. Masz cho­ler­nie dużo tupetu, by mi gro­zić po tym, jak oca­li­łam ci życie.

– Oca­li­łaś mi życie?! – wybuch­nął Doug. – Omal mnie nie zabi­łaś ze sto tysięcy razy!

Pod­nio­sła wysoko głowę. Jej głos nabrał kró­lew­skich i wynio­słych tonów.

– Gdy­bym nie prze­chy­trzyła tych męż­czyzn, uszka­dza­jąc przy tym samo­chód, pły­wał­byś w tej chwili w East River.

Obraz był zbyt bli­ski prawdy.

– Oglą­dasz zbyt dużo fil­mów gang­ster­skich – mruk­nął.

– Chcę wie­dzieć, co masz i dokąd się wybie­rasz.

– Mam ukła­dankę, kawałki ukła­danki, i wybie­ram się na Mada­ga­skar.

– Mada­ga­skar? – Zain­try­go­wana pomy­ślała chwilę. Upał, gorące noce, egzo­tyczne ptaki, przy­goda. – Co za ukła­danka? Jaki skarb?

– To moja sprawa. – Uwa­ża­jąc na ramię, wsu­nął ponow­nie kurtkę.

– Chcę go zoba­czyć.

– Nie możesz go zoba­czyć, bo jest na Mada­ga­ska­rze.

Wycią­gnął papie­rosa, myśląc inten­syw­nie. Mógłby powie­dzieć jej tyle, by ją zain­te­re­so­wać, lecz nie tyle, by zwa­lić sobie na głowę kło­poty. Wydmu­chu­jąc dym, rozej­rzał się po pokoju.

– Wygląda, że znasz się tro­chę na Fran­cji.

Jej oczy zwę­ziły się.

– Dość, by zamó­wić śli­maki i dom peri­gnon.

– Zapewne. – Wziął do ręki pokrytą masą per­łową taba­kierkę, sto­jącą na sty­lo­wej szafce. – Powiedzmy, że to, czego szu­kam, ma fran­cu­ski akcent, starofran­cu­ski akcent.

Zagry­zła dolną wargę. Był to jakiś znak. Mała taba­kierka, którą prze­rzu­cał z ręki do ręki, miała dwie­ście lat i była czę­ścią ogrom­nej kolek­cji.

– Jak stary?

– Kilka wie­ków. Słu­chaj, złotko, mogła­byś mnie wes­przeć. – Odsta­wił na miej­sce pude­łeczko i wró­cił do niej. – Potrak­tuj to jako kul­tu­ralną inwe­sty­cję. Dasz mi gotówkę, a ja ci przy­wiozę parę świe­ci­de­łek.

Dwie­ście lat ozna­cza rewo­lu­cję fran­cu­ską. Maria Anto­nina i Ludwik. Bogac­two, upa­dek i intryga. Uśmiech roz­ja­śnił jej twarz. Histo­ria zawsze ją fascy­no­wała, a szcze­gól­nie histo­ria Fran­cji z jej wład­cami, dwor­skimi poli­ty­kami, filo­zo­fami i arty­stami. Jeśli naprawdę coś miał – a wyraz jego oczu wska­zy­wał na to, że ma – dla­czego nie mogłaby mieć w tym swo­jego udziału? Poszu­ki­wa­nie skarbu na pewno było zabaw­niej­sze od popo­łu­dnia u Sotheby’ego.

– Powiedzmy, że jestem tym zain­te­re­so­wana – ode­zwała się po roz­wa­że­niu wszyst­kich za i prze­ciw. – Jakiego rodzaju wkład będzie konieczny?

Poka­zał zęby w uśmie­chu. Nie sądził, że połknie haczyk tak szybko.

– Kilka tysięcy.

– Nie mia­łam na myśli pie­nię­dzy. – Whit­ney zbyła ten temat w spo­sób, w jaki mógł to uczy­nić tylko czło­wiek bogaty. – Cho­dzi mi o to, jak się do tego zabie­rzemy.

– My? – Już się nie uśmie­chał. – Nie ist­nieje słowo „my”.

Przyj­rzała się z uwagą swoim paznok­ciom.

– Nie ma słowa „my”, nie ma pie­nię­dzy. – Cof­nęła się na opar­cie kanapy, roz­kła­da­jąc ramiona. – Ni­gdy nie byłam na Mada­ga­ska­rze.

– Więc zadzwoń do biura podróży, złotko. Pra­cuję w poje­dynkę.

– To źle. – Odrzu­ciła włosy i uśmiech­nęła się. – No cóż, było mi przy­jem­nie. A więc musisz mi zapła­cić za szkody…

– Nie ma czasu na… – Prze­rwał, bo ucho wyło­wiło cichy dźwięk za ple­cami. Obra­ca­jąc się, zoba­czył, że gałka u drzwi prze­su­nęła się wolno w prawo, a następ­nie w lewo. Uniósł w górę rękę, sygna­li­zu­jąc ciszę. – Scho­waj się za kanapę – szep­nął, jed­no­cze­śnie omia­ta­jąc wzro­kiem pokój w poszu­ki­wa­niu cze­goś cięż­kiego. – Siedź tam i ani mru-mru.

Whit­ney już miała zapro­te­sto­wać, kiedy usły­szała cichy zgrzyt gałki. Zoba­czyła, że Doug pod­nosi ciężką por­ce­la­nową wazę.

– Na dół! – syk­nął, gasząc świa­tło.

Posta­no­wiła go posłu­chać. Przy­kuc­nęła za kanapą i cze­kała.

Doug sta­nął przy drzwiach, obser­wu­jąc, jak wolno i cicho się otwie­rają. Trzy­mał wazę obu­rącz, myśląc, że chciałby wie­dzieć, z iloma prze­ciw­ni­kami przyj­dzie mu się zmie­rzyć. Zacze­kał, aż pierw­szy cień znaj­dzie się w środku, i z całej siły wyrżnął wazą w głowę osob­nika. Roz­legł się trzask, potem kwik, a następ­nie łoskot pada­ją­cego ciała. Whit­ney usły­szała jesz­cze te trzy dźwięki, po czym roz­pę­tała się burza.

Roz­le­gło się szu­ra­nie stóp, kolejny brzęk szkła – miśnień­ski ser­wis do her­baty, jeśli sądzić z kie­runku – potem ktoś zaklął. Kolejny brzęk szkła i stłu­miony strzał. Broń z tłu­mi­kiem, pomy­ślała. Sły­szała ten dźwięk w wielu fil­mach kry­mi­nal­nych. I szyba – odwra­ca­jąc głowę, zoba­czyła dziurę w dużym oknie z tyłu za nią.

Gospo­darz nie będzie z tego zado­wo­lony, pomy­ślała. I tak była już na czar­nej liście od czasu ostat­niego przy­ję­cia, które wymknęło się jej spod kon­troli. Cho­lera, Douglas Lord spro­wa­dza na nią mnó­stwo kło­po­tów. Ten skarb – ścią­gnęła brwi – lepiej, żeby był tego wart.

Nagle wszystko uci­chło. W tej ciszy usły­szała czyjś oddech.

Doug przy­warł do ciem­nego rogu, trzy­ma­jąc w ręku czter­dziest­kę­piątkę. Pozo­stał jesz­cze jeden, ale przy­naj­mniej miał teraz broń. Nie­na­wi­dził broni. Ten, kto jej używa, zwy­kle mar­nie koń­czy, zna­la­zł­szy się po nie­wła­ści­wej stro­nie lufy.

Stał na tyle bli­sko drzwi, by móc się przez nie prze­śli­zgnąć i wymknąć nie zauwa­żony. Gdyby nie ta kobieta za kanapą i świa­do­mość, że on ją w to wpa­ko­wał, zapewne tak by postą­pił. Fakt, że nie może, spo­wo­do­wał, że był na nią wście­kły. Mógłby zabić czło­wieka, żeby się wydo­stać. Już mu się to zda­rzyło i wie­dział, że zro­biłby to jesz­cze raz, gdyby musiał. Ale o tym epi­zo­dzie w jego życiu zawsze myślał z poczu­ciem winy.

Dotknął ban­daża na ramie­niu i poczuł, że jest wil­gotny. Do dia­bła, nie będzie tak stał i cze­kał, aż się wykrwawi na śmierć. Poru­sza­jąc się bez­sze­lest­nie, zaczął iść wzdłuż ściany.

Whit­ney zakryła dla pew­no­ści usta ręką, kiedy zoba­czyła, że jakiś cień przy­kuc­nął przy brzegu kanapy. To nie był Doug – spo­strze­gła, że ma dłuż­szą szyję i krót­sze włosy. Po chwili uchwy­ciła ruch po lewej. Cień zwró­cił się w tym kie­runku. Zanim miała czas pomy­śleć, co robi, ścią­gnęła but. Trzy­ma­jąc dobrą wło­ską skórę w ręce, wyce­lo­wała trzy­ca­lo­wym obca­sem w głowę cie­nia i z siłą, jaką była w sta­nie z sie­bie wykrze­sać, ude­rzyła.

Roz­legł się kwik, a potem głu­chy łomot. Zasko­czona swoim czy­nem, pod­nio­sła w trium­fie but.

– Tra­fi­łam go!

– Słodki Jezu – mruk­nął Doug, śmi­ga­jąc przez pokój, łapiąc ją za rękę i cią­gnąc za sobą.

– Zała­twi­łam go na cacy – powie­działa, kiedy pędzili w kie­runku scho­dów. – Tym. – Poma­chała znisz­czo­nym butem tkwią­cym mię­dzy jego i jej ręką. – Jak oni nas zna­leźli?

– To Dimi­tri. Wytro­pił twoje miesz­ka­nie – wyja­śnił, wście­kły na sie­bie, że tego nie prze­wi­dział. Pędząc w dół po scho­dach, zaczął opra­co­wy­wać nowy plan.

– Tak szybko? – Zaśmiała się krótko. Adre­na­lina zaczęła dzia­łać. – Czy ten Dimi­tri to czło­wiek, czy cza­ro­dziej?

– To czło­wiek, który ma w gar­ści innych ludzi. Może pod­nieść słu­chawkę tele­fonu i mieć numer two­jej karty kre­dy­to­wej i numer buta w ciągu pół godziny.

To mógł rów­nież jej ojciec. To był biz­nes, a ona rozu­miała biz­nes.

– Słu­chaj, nie mogę biec jak kuter­noga, daj mi kilka sekund. – Wyszarp­nęła dłoń z jego ręki i wło­żyła but. – Co teraz zro­bimy?

– Musimy się dostać do garażu.

– Przez czter­dzie­ści dwa pię­tra?

– Windy nie mają tyl­nych drzwi – powie­dział, po czym ponow­nie zła­pał ją za rękę i zaczął pędzić w dół po scho­dach. – Nie chcę wycho­dzić wprost na twój samo­chód. Praw­do­po­dob­nie zosta­wili kogoś przy nim, na wypa­dek gdy­by­śmy doszli aż tam.

– Więc dla­czego idziemy do garażu?

– Bo potrzebny jest nam jakiś samo­chód. Muszę się dostać na lot­ni­sko.

Whit­ney prze­rzu­ciła przez głowę pasek torebki, by móc trzy­mać się porę­czy pod­czas biegu.

– Masz zamiar go ukraść?

– Wła­śnie. Pod­rzucę cię do hotelu, zare­je­struję pod jakimś nazwi­skiem, a potem…

– O nie. – Prze­rwała, stwier­dza­jąc z ulgą, że minęli dwu­dzie­ste pię­tro. – Nie porzu­cisz mnie w żad­nym hotelu. Szyba w samo­cho­dzie: trzy­sta. Szyba w oknie: tysiąc dwie­ście. Drez­deń­ska waza z 1865 roku: dwa dwie­ście sie­dem­dzie­siąt pięć. – Zła­pała torebkę i wygrze­bała z niej notat­nik, nie zwal­nia­jąc biegu. Kiedy zła­pała oddech, zaczęła liczyć. – Mam zamiar wszystko odzy­skać.

– Odzy­skasz – powie­dział ponuro. – A teraz oszczę­dzaj oddech.

Poszła za jego radą i zaczęła opra­co­wy­wać wła­sny plan.

Tym­cza­sem dotarli do garażu. Miała jedy­nie tyle siły, by oprzeć się bez tchu o ścianę, gdy tym­cza­sem on zaj­rzał do środka przez szparę w drzwiach.

– W porządku, naj­bli­żej stoi porsche. Wyjdę pierw­szy. Kiedy będę już w samo­cho­dzie, ty wyj­dziesz. I nie wysta­wiaj głowy.

Wycią­gnął ponow­nie pisto­let z kie­szeni. Pochwy­ciła jego spoj­rze­nie. Czyżby w jego oczach dostrze­gła wstręt? Dla­czego miałby patrzeć na broń jak na coś paskud­nego? Pomy­ślała, że powinna ona paso­wać do niego jak do kogoś, kto jest bywal­cem podej­rza­nych barów i zady­mio­nych pokoi hote­lo­wych. Ale wcale tak nie było. Nie wyglą­dał z nią dobrze. W tym momen­cie Doug pod­szedł do samo­chodu.

Kim naprawdę był Doug Lord? Zbi­rem, oszu­stem, ofiarą? Ponie­waż wyczuła instynk­tow­nie, że był wszyst­kim naraz, zafa­scy­no­wało ją to i posta­no­wiła dowie­dzieć się cze­goś wię­cej.

Nisko pochy­lony, wyjął coś, co wyglą­dało jak scy­zo­ryk. Obser­wo­wała, jak mani­pu­luje przez chwilę przy zamku, a potem cicho otwiera drzwi od strony pasa­żera. Kim­kol­wiek jest, pomy­ślała, jest dobry w roz­wa­la­niu i dosta­wa­niu się do środka. Zosta­wia­jąc ten pro­blem na póź­niej, pod­kra­dła się do samo­chodu. Sie­dział już na miej­scu kie­rowcy i maj­stro­wał przy prze­wo­dach.

– Cho­lerne zagra­niczne wozy – mruk­nął. – Gdyby to był che­vro­let…

Whit­ney usły­szała z zachwy­tem, jak sil­nik budzi się do życia.

– Mógł­byś mnie tego nauczyć? – zapy­tała.

Doug zer­k­nął na nią z ukosa.

– Tylko się trzy­maj. Tym razem ja pro­wa­dzę. – Cofa­jąc samo­chód, ruszył z miej­sca. Kiedy zna­leźli się przy wyjeź­dzie z garażu, licz­nik wska­zy­wał czter­dzie­ści mil na godzinę. – Masz jakiś ulu­biony hotel?

– Nie pojadę do hotelu. Nie pozwolę ci znik­nąć mi z oczu, dopóki wszyst­kiego nie ure­gu­lu­jesz. Tam, gdzie ty poje­dziesz, pojadę i ja.

– Słu­chaj, nie wiem, ile mam czasu – powie­dział spo­glą­da­jąc we wsteczne lusterko.

– To, czego naprawdę nie masz, to pie­nię­dzy – przy­po­mniała mu. Trzy­mała na kola­nach notes i zaczęła zapi­sy­wać wszyst­kie wydatki. – Teraz jesteś mi winien za szybę w samo­cho­dzie, za antyczną wazę z por­ce­lany, za miśnień­ski ser­wis do her­baty… tysiąc sto pięć­dzie­siąt… i szyba w oknie… pew­nie wię­cej.

– Więc kolejny tysiąc nie zrobi róż­nicy.

– Kolejny tysiąc zawsze robi róż­nicę. Twój kre­dyt obo­wią­zuje tylko wtedy, kiedy mam cię na oku. Jeśli chcesz bilet na samo­lot, musisz przy­jąć wspól­nika.

– Wspól­nika? – Popa­trzył na nią, zasta­na­wia­jąc się, dla­czego po pro­stu nie zabie­rze jej torebki i nie wypchnie z samo­chodu. – Ni­gdy nie biorę wspól­ni­ków.

– Tym razem będziesz musiał. Fifty-fifty.

– Mam klucz do zagadki. – Tak naprawdę to miał same znaki zapy­ta­nia, ale nie będzie się prze­cież przej­mo­wał szcze­gó­łami.

– Ale nie masz gotówki.

Skrę­cił we Fran­klin Delano Roose­velt Drive. Nie, do cho­lery, nie miał gotówki i bar­dzo jej potrze­bo­wał. Tak więc ta kobieta też była mu nie­zbędna. Kiedy będą już kilka tysięcy mil od Nowego Jorku, omówi z nią warunki.

– Okay. Ile masz przy sobie forsy?

– Kilka setek.

– Setek? Cho­lera! – Utrzy­my­wał teraz stałą pręd­kość pięć­dzie­się­ciu pię­ciu mil na godzinę. Nie mógł pozwo­lić sobie na żadne przy­stanki. – Z tym nie dole­cimy dalej jak do New Jer­sey.

– Nie lubię nosić przy sobie dużo pie­nię­dzy.

– Wspa­niale. Mam papiery warte miliony, a ty chcesz się wku­pić dwoma set­kami.

– Dwie setki plus pięć tysięcy, które jesteś mi winien. I… – się­gnęła do torebki – mam jesz­cze to. – Szcze­rząc zęby w uśmie­chu, poka­zała złotą kartę Ame­ri­can Express. – Ni­gdy się z nią nie roz­staję.

Doug patrzył na nią przez chwilę, a potem wybuch­nął śmie­chem. Może jed­nak była warta wszyst­kich kło­po­tów, jakich mu przy­spa­rzała.

Ręka, która się­gnęła po słu­chawkę, była pulchna i bar­dzo biała. Paznok­cie wypo­le­ro­wane i schlud­nie obcięte. Białe man­kiety koszuli spi­nały kwa­dra­towe sza­firy. Słu­chawka dorów­ny­wała ręce bielą, czy­sto­ścią i chło­dem. W miej­scu małego palca, który się wokół niej zaci­snął, wid­niał mały, zabliź­niony kikut.

– Dimi­tri.

Głos miał poetyc­kie brzmie­nie. Sły­sząc go, Remo zaczął się pocić ze stra­chu. Wycią­gnął papie­rosa i powie­dział szybko, zanim go zapa­lił:

– Wymknęli nam się.

Mar­twa cisza. Dimi­tri wie­dział, że była groź­niej­sza od tysiąca gróźb. Prze­cze­kał pięć sekund, dzie­sięć.

– Trzech męż­czyzn prze­ciw jed­nemu i kobie­cie? Cóż za nie­do­łę­stwo.

Remo roz­luź­nił kra­wat, by móc oddy­chać.

– Ukra­dli porsche. Jedziemy teraz za nimi na lot­ni­sko. Nie uciekną daleko, panie Dimi­tri.

– Nie, nie uciekną daleko. Mam do wyko­na­nia kilka tele­fo­nów, kilka… guzi­ków do naci­śnię­cia. Spo­tkamy się za parę dni.

Remo otarł ręką usta, czu­jąc wielką ulgę.

– Gdzie?

Roz­legł się cichy, daleki śmiech. Uczu­cie ulgi ulot­niło się.

– Znajdź Lorda, Remo, a ja znajdę cie­bie.

Rozdział 2

2

Ramię było sztywne. Kiedy prze­wró­cił się na drugi bok, jęk­nął z bólu i bez­wied­nie zła­pał za ban­daż. Twarz miał wci­śniętą w miękką poduszkę w lnia­nej powłoczce, która nie wydzie­lała żad­nego zapa­chu. Leżał na cie­płym i gład­kim prze­ście­ra­dle. Ostroż­nie zgi­na­jąc lewe ramię, prze­krę­cił się na plecy.

Pokój tonął w ciem­no­ści, sądził więc, że jest jesz­cze noc, dopóki nie spoj­rzał na zega­rek. Dzie­wiąta pięt­na­ście. Cho­lera! Prze­tarł ręką twarz i usiadł na łóżku.

Powi­nien już być w samo­lo­cie, w poło­wie drogi nad Ocean Indyj­ski, zamiast wyle­gi­wać się w hotelu w Waszyng­to­nie. Nudny, dzi­waczny pokój hote­lowy, pamię­tał, że tak sobie pomy­ślał o schlud­nym, pokry­tym czer­wo­nym dywa­nem pomiesz­cze­niu. Przy­je­chali o pierw­szej dzie­sięć i nie mógł nawet dostać drinka. Może poli­ty­kom podoba się w Waszyng­to­nie, on woli Nowy Jork.

Pierw­szym pro­ble­mem było to, że Whit­ney pil­no­wała kasy, nie pozo­sta­wia­jąc mu żad­nego wyboru. Następny pro­blem to to, że miała rację. On myślał jedy­nie o wydo­sta­niu się z Nowego Jorku, a ona myślała o takich szcze­gó­łach jak pasz­porty.

Ma więc zna­jo­mo­ści w Waszyng­to­nie, pomy­ślał. Jeżeli zna­jo­mo­ści mogły zała­twić papier­kową robotę, to jak naj­bar­dziej był za. Rozej­rzał się po pokoju, który był tylko tro­chę więk­szy od schowka na szczotki. Zapewne poli­czy mu i za ten pokój, pomy­ślał, patrząc na drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Whit­ney MacAl­li­ster miała umysł dyplo­mo­wa­nej księ­go­wej i twarz…

Z pół­u­śmie­chem na ustach pokrę­cił głową i poło­żył się z powro­tem na łóżku. Lepiej trzy­mać myśli z dala od jej twa­rzy i innych powa­bów. Na razie potrze­bo­wał tylko pie­nię­dzy tej kobiety. Inne sprawy muszą pocze­kać. Gdy dosta­nie to, o co mu cho­dzi, będzie mógł mieć dziew­czyny na pęczki.

Obraz był tak miły, że wywo­łał uśmiech na jego twa­rzy. Blon­dynki, bru­netki, rude, pulchne, szczu­płe, niskie i wyso­kie. Nie było sensu żad­nych dys­kry­mi­no­wać. Posta­no­wił, że będzie bar­dzo hojny. Ale naj­pierw musi dostać ten cho­lerny pasz­port i wizę. Skrzy­wił się. Prze­klęte biu­ro­kra­tyczne bzdury. Miał dostęp do skarbu, który na niego cze­kał, zawo­do­wego mor­dercę dep­czą­cego mu po pię­tach i sza­loną babę w pokoju obok, która nie kupi­łaby mu nawet jed­nego papie­rosa bez zano­to­wa­nia tego w małym note­siku, który trzy­mała w torebce ze skóry węża za dwie­ście dola­rów.

Myśl ta pobu­dziła go do się­gnię­cia po paczkę papie­ro­sów leżącą na noc­nym sto­liku. Nie mógł zro­zu­mieć takiego postę­po­wa­nia. Kiedy miał pie­nią­dze, hoj­nie nimi sza­fo­wał. Może zbyt hoj­nie, pomy­ślał z uśmie­chem na ustach. Pie­nią­dze ni­gdy się go długo nie trzy­mały.

Hoj­ność była czę­ścią jego cha­rak­teru. Miał sła­bość do kobiet, zwłasz­cza do tych małych o wydat­nych war­gach i wiel­kich oczach. Nie­ważne, jak długo był z któ­rąś z nich, kiedy poja­wiała się następna – natych­miast tra­cił dla niej głowę. Sześć mie­sięcy temu mała kel­ne­reczka imie­niem Cindy poda­ro­wała mu dwie nie­za­po­mniane noce i wyci­ska­jącą z oczu histo­rię o cho­rej matce w Colum­bus. W końcu roz­stał się z nią i… pię­cioma kawał­kami. Zawsze dawał się nabie­rać na wiel­kie oczy.

Ale teraz będzie ina­czej, posta­no­wił. Kiedy już raz położy łapę na tym worku złota, będzie się go trzy­mać. Tym razem kupi sobie wielką, oka­załą willę na Mar­ty­nice i zacznie żyć tak, jak zawsze marzył. I będzie szczo­dry dla słu­żą­cych. Dość się nasprzą­tał u boga­tych, by wie­dzieć, jak nie­czuli i nie­dbali potra­fią być w sto­sunku do służby. Oczy­wi­ście sprzą­tał po nich, dopóki ich nie osku­bał, lecz to niczego nie zmie­niało.

Jed­nak to nie praca dla boga­tych wywo­łała u niego zami­ło­wa­nie do dro­gich rze­czy. On się z tym po pro­stu uro­dził. Nato­miast nie uro­dził się z pie­niędzmi. A potem pomy­ślał, że lepiej, że się uro­dził z inte­li­gen­cją. Dzięki inte­li­gen­cji i pew­nym talen­tom można mieć, co się chce – lub potrze­buje – od ludzi, któ­rzy nie dostrze­gają oszu­stwa. Ta praca spra­wia, że adre­na­lina krąży po orga­ni­zmie. Jej wyni­kiem są pie­nią­dze, które pozwa­lają się zre­lak­so­wać aż do następ­nego razu.

Wie­dział, jak wszystko zapla­no­wać, jak spi­sko­wać, jak intry­go­wać. Wie­dział rów­nież, jaką war­tość mają przy­go­to­wa­nia. Spę­dził pół nocy na stu­dio­wa­niu każ­dego skrawka infor­ma­cji, który mógł odcy­fro­wać z mate­ria­łów zawar­tych w koper­cie. To była ukła­danka, ale miał już wszyst­kie kawałki. Teraz potrzebny mu był czas, by zło­żyć je do kupy.

Sta­ranne tłu­ma­cze­nie, które prze­czy­tał, mogło być dla jed­nych ładną opo­wie­ścią, a dla innych lek­cją histo­rii o ary­sto­kra­tach, sta­ra­ją­cych się prze­my­cić swoje klej­noty i swoje cenne osoby poza obszar roz­dar­tej rewo­lu­cją Fran­cji. Czy­tał słowa prze­peł­nione stra­chem, zmie­sza­niem i roz­pa­czą. Ze świet­nie zabez­pie­czo­nych ręko­pi­sów ema­no­wała roz­pacz, którą czuł, mimo że nie rozu­miał słów. Ale rów­nież były tam słowa opi­su­jące intrygi, kró­lew­ską wła­dzę i bogac­two. Maria Anto­nina. Robe­spierre. Naszyj­niki o egzo­tycz­nych nazwach, ukryte wśród cegieł lub w wozach zała­do­wa­nych kar­to­flami. Gilo­tyna, despe­rac­kie ucieczki przez kanał do Anglii. Piękne opo­wie­ści wto­pione w histo­rię i zabar­wione krwią. Ale bry­lanty, szma­ragdy i rubiny wiel­ko­ści kurzych jaj były rów­nież praw­dziwe. Nie­które z nich ni­gdy nie ujrzały świa­tła dzien­nego. Nie­któ­rych użyto, by kupić za nie życie, jedze­nie lub mil­cze­nie. Inne prze­pły­nęły oce­any. Doug wyry­wał supełki z ban­daża i uśmie­chał się. Ocean Indyj­ski – han­dlowy szlak kup­ców i pira­tów. A na wybrzeżu Mada­ga­skaru, ukryty przez wieki, strze­żony dla kró­lo­wej, leżał cel jego marzeń. Znaj­dzie go z pomocą pamięt­nika mło­dej dziew­czyny i roz­paczy ojca. Kiedy tego dokona, nie obej­rzy się wstecz.

Biedne dziecko, pomy­ślał, wyobra­ża­jąc sobie młodą Fran­cuzkę, która prze­le­wała na papier swoje uczu­cia dwie­ście lat temu. Czy tłu­ma­cze­nie, które czy­tał, odda­wało w pełni to, o czym pisała? Gdyby tylko znał fran­cu­ski… Wzru­szył ramio­nami i przy­po­mniał sobie, że ona już dawno nie żyje, więc nie ma się czym mar­twic. Ale była prze­cież dziec­kiem, prze­ra­żo­nym i zde­spe­ro­wa­nym.

Dla­czego oni nas nie­na­wi­dzą? – pisała. – Dla­czego patrzą na nas z taką nie­na­wi­ścią? Tatuś mówi, że musimy opu­ścić Paryż, a ja wiem, że ni­gdy już nie zoba­czę mojego domu.

I ni­gdy go nie zoba­czyła, pomy­ślał Doug, bo wojna i poli­tyka widzą tylko wiel­kie cele, a małego czło­wieka nisz­czą. Fran­cja w cza­sie rewo­lu­cji czy wil­gotne pie­kło dżun­gli w Wiet­na­mie. To się ni­gdy nie zmie­nia. Dobrze wie­dział, co zna­czy czuć się bez­rad­nym. Nie chciał prze­żyć tego ponow­nie.

Prze­cią­gnął się i pomy­ślał o Whit­ney.

Na dobre czy złe, zawarł z nią układ. Ni­gdy nie wcho­dził w inte­res, jeśli nie był pewny, że sobie z nim pora­dzi. Jed­nak to drażni, kiedy się zależy od jej pie­nię­dzy.

Dimi­tri wyna­jął go, by ukradł papiery, ponie­waż jest w tym dobry, pomy­ślał nie bez dumy, zacią­ga­jąc się papie­ro­sem. W prze­ci­wień­stwie do tej zgrai Dimi­triego, ni­gdy nie uwa­żał, że broń może zastą­pić rozum. Zawsze wolał pole­gać na tym dru­gim. Wie­dział, iż to jego repu­ta­cja cichego i zwin­nego fachowca spra­wiła, że Dimi­tri zle­cił mu wydo­sta­nie z sejfu, znaj­du­ją­cego się w eks­klu­zyw­nym domu towa­ro­wym przy Park Ave­nue, gru­bej koperty.

Robota to robota, jeśli taki facet jak Dimi­tri chce zapła­cić pięć tysięcy za paczkę papie­rów, z któ­rych więk­szość jest spło­wiała i w obcym języku, to on nie będzie się sprze­czał. Poza tym miał kilka dłu­gów do ure­gu­lo­wa­nia.

Musiał poko­nać dwa wymyślne sys­temy alar­mowe i omi­nąć czte­rech straż­ni­ków, zanim roz­bił mały klej­no­cik ścien­nego sejfu, gdzie scho­wana była koperta. Umiał się obcho­dzić z zam­kami i alar­mami. To jest dar. Czło­wiek nie powi­nien mar­no­wać talen­tów otrzy­ma­nych od Boga.

Chciał to roze­grać uczci­wie. Nie wziął nic prócz papie­rów, cho­ciaż była tam rów­nież bar­dzo inte­re­su­jąco wyglą­da­jąca czarna teczka. Ni­gdy nie przy­pusz­czał, że prze­czy­ta­nie ich będzie czymś wię­cej niż tylko ochroną wła­snych inte­re­sów. Ni­gdy się nie spo­dzie­wał, że zafa­scy­nuje go prze­kład listów, dzien­nika czy doku­men­tów sprzed dwu­stu lat. Może to zami­ło­wa­nie do dobrej opo­wie­ści, sza­cu­nek dla słowa pisa­nego poru­szyły jego wyobraź­nię, kiedy prze­glą­dał papiery. Lecz zafa­scy­no­wa­nie zafa­scy­no­wa­niem, a inte­res inte­resem – papiery powinny zostać prze­ka­zane.

Wszedł do sklepu i kupił przy­le­piec. Przy­kle­je­nie koperty do piersi było jedy­nie środ­kiem ostroż­no­ści. W Nowym Jorku, jak w każ­dym mie­ście, roi się od nie­uczci­wych ludzi. Oczy­wi­ście zja­wił się w parku we Wschod­niej Dziel­nicy godzinę wcze­śniej i ukrył się. Czło­wiek żyje dłu­żej, jeśli pil­nuje swo­jego tyłka.

Kiedy tak sie­dział w krza­kach, w desz­czu, zaczął roz­my­ślać o tym, co prze­czy­tał – o kore­spon­den­cji, doku­men­tach i o spo­rej liście dro­gich kamieni i klej­no­tów. Ten, kto zebrał te infor­ma­cje i prze­tłu­ma­czył je tak szcze­gó­łowo, zro­bił to z poświę­ce­niem god­nym zawo­do­wego biblio­te­ka­rza. Prze­mknęło mu przez myśl, że gdyby miał czas i oka­zję po temu, mógłby resztę roboty wyko­nać sam. Ale umowa to umowa.

Cze­kał na spo­tka­nie z zamia­rem prze­ka­za­nia papie­rów i ode­bra­nia swo­jego hono­ra­rium, dopóki nie dowie­dział się, że nie dosta­nie tych pię­ciu tysięcy, na które umó­wił się z Dimi­trim. Zamiast tego otrzyma dwu­do­la­rową kulkę w plecy i pochó­wek w East River.

Remo przy­był w czar­nym lin­col­nie z dwoma odpo­wied­nio ubra­nymi face­tami. Spo­koj­nie zaczęli deba­to­wać nad naj­lep­szym spo­so­bem uniesz­ko­dli­wie­nia go. Kulka w mózgu pogo­dziła wszyst­kich trzech, ale pozo­sta­wał pro­blem, kiedy i gdzie. Remo nie chciał pobru­dzić krwią tapi­cerki w lin­col­nie.

Z początku Doug był wście­kły. Nie­ważne, ile razy go już wyki­wano – prze­stał liczyć – ale za każ­dym razem to go wście­kało. Nie ma uczci­wych na tym świe­cie, pomy­ślał, kiedy przy­le­piec pocią­gnął go za skórę. Wła­śnie wtedy, kiedy zasta­na­wiał się, jak wyjść cało z opre­sji, zaczął roz­wa­żać swoje moż­li­wo­ści.

Dimi­tri miał repu­ta­cję eks­cen­tryka. Ale był też znany jako facet, który zdo­bywa wszystko, co naj­lep­sze, od sena­tora, by go opła­cać, po naj­lep­sze wino, by skła­do­wać je w piw­nicy. Jeśli chciał mieć te papiery i jed­no­cze­śnie pozbyć się kogoś takiego jak Doug Lord, to musiały one być coś warte. Wobec tego Doug posta­no­wił, że papiery należą do niego, i tak się dopeł­nił los. Jedyne, co musiał teraz zro­bić, to prze­żyć.

Odru­chowo dotknął ramie­nia. Jesz­cze sztywne, ale już się goi. Musiał przy­znać, że ta sza­lona Whit­ney MacAl­li­ster wyko­nała nie­złą robotę. Wydmuch­nął dym przez zęby i zga­sił papie­rosa. Pew­nie za to też mu poli­czy.

Była mu potrzebna, przy­naj­mniej dopóki nie wyjadą z kraju. Kiedy znaj­dzie się na Mada­ga­ska­rze, zostawi ją. Uśmiech­nął się leni­wie. Miał pewne doświad­cze­nie w prze­chy­trza­niu kobiet. Cza­sami mu się uda­wało. Jedyne, czego będzie żało­wał, to to, że nie zoba­czy, jak ona tupie i prze­klina, kiedy zda sobie sprawę, że jej zwiał. Wyobra­ża­jąc sobie tę roz­le­wa­jącą się bla­dość, włosy koloru słońca, pomy­ślał, że źle się stało, iż będzie musiał ją oszu­kać. Nie mógł zaprze­czyć, że jest jej dłuż­ni­kiem. Wła­śnie kiedy wes­tchnął i zaczął myśleć o niej życz­li­wie, drzwi łączące oba pokoje otwarły się z impe­tem.

– Jesz­cze w łóżku? – Whit­ney pode­szła do okna i roz­su­nęła zasłony. Zama­chała kapry­śnie ręką przed twa­rzą, usi­łu­jąc roz­pę­dzić dym papie­ro­sowy. Przed chwilą się obu­dził, pomy­ślała. Palił i spi­sko­wał. No cóż, ona rów­nież doko­nała pew­nych prze­my­śleń.

Doug zaklął i zmru­żył oczy.

– Wyglą­dasz okrop­nie – rzu­ciła.

Był wystar­cza­jąco próżny, by zro­bić kwa­śną minę. Policzki miał szorst­kie od noc­nego zaro­stu, włosy potar­gane i marzył o szczo­teczce do zębów. Ona zaś wyglą­dała, jakby wła­śnie wyszła z salonu Eli­sa­beth Arden. Leżąc nago w łóżku, z prze­ście­ra­dłem do pasa, czuł się skrę­po­wany. Nie­po­trzebne mu były takie uczu­cia.

– Ni­gdy nie pukasz?

– Nie wtedy, kiedy płacę za pokój – powie­działa lekko. Prze­sko­czyła zmię­to­szone spodnie leżące na pod­ło­dze. – Zaraz będzie śnia­da­nie.

– Wspa­niale.

Nie zwra­ca­jąc uwagi na sar­kazm w jego gło­sie, roz­lo­ko­wała się swo­bod­nie na brzegu łóżka, wycią­ga­jąc nogi.

– Roz­gość się – powie­dział ze zło­ścią.

Uśmiech­nęła się i odrzu­ciła w tył włosy.

– Skon­tak­to­wa­łam się z wuj­kiem Maxem.

– Z kim?

– Z wuj­kiem Maxem – powtó­rzyła, oglą­da­jąc kry­tycz­nie swoje paznok­cie. Musi zro­bić mani­cure, zanim wyjadą z mia­sta. – Tak naprawdę to nie jest moim wujem, po pro­stu tak go nazy­wam.

– Ach, więc to taki wujek. – Doug uśmiech­nął się szy­der­czo.

Whit­ney rzu­ciła mu łagodne spoj­rze­nie.

– Nie bądź taki nie­okrze­sany, Douglas. On jest przy­ja­cie­lem rodziny. Może o nim sły­sza­łeś? Maxi­mil­lian Teebury.

– Sena­tor Teebury?

Roz­ca­pie­rzyła palce, by się im przyj­rzeć.

– Widzę, że jesteś na bie­żąco w infor­ma­cjach.

– Słu­chaj, mądralo. – Doug chwy­cił ją za ramię tak, że upa­dła na jego kolana. Popa­trzyła na niego z uśmie­chem, wie­dząc, że trzyma w ręku wszyst­kie atuty. – Cóż takiego ma sena­tor Teebury?

– Zna­jo­mo­ści. – Prze­je­chała mu pal­cem po policzku, cmo­ka­jąc z dez­apro­batą na jego zarost. Lecz ta szorst­kość, skon­sta­to­wała, miała swój pry­mi­tywny urok. – Mój ojciec zawsze mówi, że od biedy możesz obejść się bez seksu, ale bez zna­jo­mo­ści ni­gdy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki