Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przedwojenna komunistka trafia do stalinowskiego więzienia jako ofiara paranoicznych poszukiwań wroga w szeregach partii. Jej poruszająca opowieść to obraz jednostki postawionej wobec zbrodniczego systemu oraz oskarżenie totalitaryzmu.
Ryszard Bugajski, reżyser:
– W 1981 roku poprosiłem Stanisławę Sowińską, by została konsultantką mojego filmu Przesłuchanie. Odmówiła. – Niech pan tego nie robi – powiedziała po przeczytaniu scenariusza. – Oni panu tego nigdy nie wybaczą. – Kto to są ci oni? – zapytałem zdziwiony. W popłochu wyprowadziła mnie ze swego mieszkania na ulicę. Rozglądając się nerwowo wokół, wyszeptała: – Pan nie zna ich metod. Ja znam, bo sama to robiłam – i zniknęła w tłumie. Pomyślałem, że trzeba koniecznie nakręcić film o kimś, kto został zniszczony przez system, który pomagał kiedyś sam budować. Taki film dotychczas nie powstał, ale książka, którą napisała sama Sowińska, wyjaśnia – choć myślę, że w nieco zbyt samochwalczej formie – skąd wzięły się jej obsesje, lęki i paranoje.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 477
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Elżbieta Horodyska, 2017
© Copyright for this edition by Ośrodek KARTA, 2017
REDAKCJA I OPRACOWANIE Łukasz Bertram
WSPÓŁPRACA Maria Krawczyk
POSŁOWIE I KONSULTACJA NAUKOWA prof. dr hab. Andrzej Paczkowski
REDAKTOR SERII Agnieszka Knyt
OPRACOWANIE GRAFICZNE SERII
SKŁAD Tandem Studio
ZDJĘCIE NA OKŁADCE Stanisława Sowińska, 1945. Fot. ze zbiorów Elżbiety Horodyskiej
DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW
Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Fundacji im. Róży Luksemburg
Ośrodek KARTA
ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa
tel. (48) 22 848-07-12, faks (48) 22 646-65-11
e-mail: [email protected], [email protected]
www.karta.org.pl, ksiegarnia.karta.org.pl
Wydanie I
Warszawa 2017
ISBN 978-83-64476-82-2
SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ Marcin Kapusta
konwersja.virtualo.pl
Stanisława Sowińska była komunistką i ofiarą komunizmu. Nie ma w tym żadnej sprzeczności. Paradoksem, a jednocześnie jedną z najważniejszych cech systemu komunistycznego w stalinowskim wydaniu, było bowiem to, że jego ostrze kierowało się nie tylko przeciwko zdeklarowanym wrogom czy szerokim grupom społecznym uznanym za podejrzane. Represje masowo uderzały również w tych, którzy byli najbardziej oddanymi głosicielami i realizatorami tego porządku. W tym samym 1934 roku, w którym autorka wspomnień wstąpiła do Komunistycznej Partii Polski, w ZSRR zamordowano partyjnego przywódcę Siergieja Kirowa. Dało to pretekst do trwającej kilka lat kampanii wzmożonego terroru, którego ofiarami padła większość członków Komitetu Centralnego WKP(b), ogromne rzesze wyższych dowódców Armii Czerwonej, a także kolejni wykonawcy tej wielkiej zbrodni. Ofiarą padło również prawie całe kierownictwo KPP, a sama partia została rozwiązana jako przesiąknięta prowokatorami.
Najwybitniejszych działaczy komunistycznych bezpodstawnie oskarżano o to, że są renegatami i szpiegami. Niektórych zabijano pokątnie, bez sądu, innych prezentowano światu na pokazowych procesach, na których – umęczeni torturami fizycznymi i psychicznymi – recytowali wyuczone samooskarżenia. Nieustannie wzywano do czujności, w imię paranoicznej formuły Stalina o tym, że im dalej postępuje budowa socjalizmu, tym chytrzej działa wróg klasowy. Ten fenomen znalazł kontynuację po wojnie w krajach, w których władzę z sowieckiego nadania objęli miejscowi komuniści.
Relacja Stanisławy Sowińskiej to poruszające, osobiste, wręcz intymne świadectwo kogoś, kto znalazł się w samym środku poszukiwań „wroga wewnętrznego” – nad Wisłą, w latach 1948–56. Kogoś, kto niezaprzeczalnie był ofiarą systemu, ale taką, której nie da się łatwo wpisać w dominujące nurty polskiej pamięci o ówczesnych represjach.
*
Autorka Gorzkich lat urodziła się jako Necha Zalcman 4 kwietnia 1912 w Łodzi, w biednej, wielodzietnej rodzinie żydowskiej. Jej ojciec był robotnikiem w składzie desek. Edukację zakończyła na siedmioklasowej szkole powszechnej, potem uzupełniała ją na drodze samokształcenia. Od około 1926 roku pracowała jako robotnica w łódzkich i częstochowskich fabrykach włókienniczych oraz metalowych. Pod koniec lat 20. została członkinią młodzieżowej organizacji syjonistycznej Haszomer Hacair, jednak – jak podała w jednym z życiorysów – „instynktownie” ciążyła ku ruchowi lewicowemu. W 1934 roku wstąpiła więc do Komunistycznej Partii Polski, gdzie była m.in. łączniczką Wydziału Wojskowego w Łodzi oraz KC Czerwonej Pomocy (polskiej sekcji Międzynarodowej Organizacji Pomocy Rewolucjonistom). W kwietniu 1938 została aresztowana, a następnie skazana na 8 miesięcy więzienia. Na wolność wyszła w kwietniu 1939.
Lata 1939–41 spędziła wraz z mężem, Aleksandrem Kokoszynem, pod władzą sowiecką: w Białymstoku, pod Uszaczem, a następnie pod Stołpcami, w końcu zaś – w Baranowiczach. Działała w MOPR, pracując jednocześnie jako kierowniczka kuchni w rzeźni miejskiej i goniec w sądzie. Po przejściu frontu niemiecko-sowieckiego w czerwcu 1941, jako jedna z nielicznych przeżyła Zagładę w Horodyszczach i Baranowiczach. Wiosną 1942 przedostała się do Warszawy, gdzie włączyła się w działalność Polskiej Partii Robotniczej oraz Gwardii Ludowej, z początku jako kolporterka, technik i łączniczka, a potem jako szefowa biura Wydziału (następnie: Oddziału) Informacji – czyli wywiadu – GL. Była najbliższą współpracowniczką szefa Wydziału Mariana Spychalskiego, on też nadał jej konspiracyjny pseudonim „Barbara”; łączyła ich również relacja natury osobistej.
Powstanie warszawskie zastało ją na Pradze. Po wojnie pozostała w wojsku w stopniu podpułkownika jako oficer do specjalnych zleceń Spychalskiego (od 1945 roku – wiceministra obrony narodowej), a także organizatorka jego sekretariatu. Pod koniec 1946 roku została przez niego skierowana do Głównego Zarządu Informacji – kontrwywiadu wojskowego. Zasłużyła się w budowaniu legendy nowej władzy, publikując wspomnienia z okresu okupacji Lata walki, drukowane w 1946 roku przez PPR-owski „Głos Ludu”, a w 1948 roku wydane w formie książkowej.
Dla zdarzeń opisanych w Gorzkich latach kluczowy był fakt, iż jako funkcjonariuszka wywiadu GL miała kontakt z grupą komunistycznych agentów umiejscowionych w Polskim Państwie Podziemnym (a przed 1939 rokiem – w strukturach polskiego kontrwywiadu): przede wszystkim z Alfredem Jaroszewiczem, w mniejszym stopniu z Włodzimierzem Lechowiczem i Stanisławem Nienałtowskim. Ludzie ci stali się centralnymi postaciami czystki w obrębie polskiej komunistycznej elity, Stanisława Sowińska idealnie nadawała się więc na świadka, a następnie oskarżoną w tej sprawie. Sprawie, która biorąc swój początek w aresztowaniu Lechowicza i innych, doprowadziła do uwięzienia Spychalskiego oraz niedawnego przywódcy partii, Władysława Gomułki, napiętnowanego przez konkurentów – i Sowietów – jako nosiciela groźnego, prawicowo-nacjonalistycznego odchylenia.
*
Inicjatorem powstania Gorzkich lat nie była wcale ich autorka. Impuls wyszedł od… Gomułki. Po wyjściu na wolność domagał się, by opisała to, co spotkało „wrogów wewnętrznych” w czasach stalinizmu. Paradoks sprawił, iż nie kto inny jak „Wiesław”, już po powrocie do władzy w Październiku 56, wstrzymał jakąkolwiek możliwość publikacji tak dosadnego rozrachunku. Być może, jako wytrawny polityk, dostrzegł, iż demaskuje on nie tylko działania jednej grupy komunistów przeciwko drugiej, ale również naturę systemu jako takiego.
Relacja Sowińskiej obejmuje lata 1948–57, przy czym najważniejsza ich część dotyczy okresu uwięzienia między 19 października 1949 a 8 grudnia 1954. Szczegółowość tych zapisków – wypełnionych m.in. obszernymi dialogami – może budzić uzasadnione wątpliwości co do ich ścisłości. Jednak konfrontacja z innymi źródłami świadczy o tym, że jest to świadectwo wiarygodne. Wiele wydarzeń przywoływanych w Gorzkich latach znajduje swoje odzwierciedlenie w dokumentach Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, różniąc się detalami oraz chronologią. Są też rzeczy, o których Sowińska nie pisze lub przedstawia je inaczej. Z zachowanych dokumentów wiemy, że przeżywała momenty załamania i naginania się do wizji suflowanej przez śledczych. Nie zdecydowała się opisać tego w Gorzkich latach, które prezentują ją jako osobę właściwie niezłomną. Ostatecznie jednak nie uległa. Postawę autorki lakonicznie podsumowuje notatka z 9 marca 1954, której autor – anonimowy funkcjonariusz UB – przyznaje, że w sprawie tej „dużo pracowano, ale Sowińska nie przyznała się”.
*
Jesienią 1957 autorka pojawiła się jako świadek na procesie swoich prześladowców: Anatola Fejgina, Romana Romkowskiego i Józefa Różańskiego. Pierwszy z nich został skazany na 12, a dwaj pozostali na 15 lat więzienia; wszyscy wyszli na wolność w 1964 roku. Rozprawą tą, wraz z procesami Józefa Duszy i kilku innych funkcjonariuszy niższego szczebla, nowe kierownictwo partyjne de facto zamknęło rozliczenia z poprzednim okresem – co zapewne przyczyniło się do pogłębiającego się rozczarowania Sowińskiej panującym w Polsce porządkiem.
Nie wróciła do wojska, publicystyki ani polityki. Utrzymywała się z renty oraz pracy literackiej. W 1957, 1962 i 1966 roku ukazały się kolejne wydania Lat walki – z krótkim, a i tak coraz bardziej ograniczanym wstępem o powojennych przeżyciach autorki. Tematyki okupacyjnej dotyczył również przygotowany przez Sowińską zbiór wspomnień partyzanckich Rozszumiały się wierzby (1961, 1964). Ponadto udało się jej opublikować dwa utwory napisane w więzieniu – powieść Kwiaty łódzkie (1958) oraz sztukę Łęgi idą („Teatr Ludowy” nr 4/1959), a także dwie powieści podróżnicze: Wyprawę Armanda (1959) oraz Pod znakiem trójzęba (1969). Drukiem nie ukazały się inne wspomnienia: przedwojenne, z lat 1939–41 oraz z okresu powojennej pracy w wojsku; ich rękopisy i maszynopisy znajdują się obecnie w posiadaniu Elżbiety Horodyskiej, spadkobierczyni autorki, oraz w zbiorach Biblioteki Narodowej.
Rzeczywistość lat 60. i 70. Stanisława Sowińska oceniała coraz bardziej krytycznie, szczególnie z uwagi na narastający w partii antysemityzm. W 1981 roku, niedługo przed stanem wojennym, wyjechała do swojej siostry mieszkającej we Francji. Po kilkumiesięcznych wahaniach zdecydowała się wystąpić o azyl i pozostać na emigracji. Nie była już wówczas członkiem PZPR – w 1976 roku nie wymieniła legitymacji partyjnej na nową, protestując w ten sposób przeciw niesprawiedliwemu, jej zdaniem, traktowaniu komunistów pochodzenia żydowskiego. Wyjeżdżając z kraju, zabrała ze sobą część materiałów do niniejszych wspomnień (podczas kampanii antysemickiej 1967/68 ukrywała je poza domem, bojąc się najścia bezpieki). Pracowała nad nimi do 1993 roku, bez powodzenia usiłując opublikować je w wydawnictwach francuskich oraz emigracyjnych – w tym w Instytucie Literackim oraz Aneksie. W latach 80. kilkakrotnie wracała do spraw związanych z represjami stalinowskimi – m.in. w nieopublikowanym opracowaniu Jak było naprawdę (datowany na rok 1987 komentarz do książki Teresy Torańskiej Oni oraz Zbigniewa Błażyńskiego Mówi Józef Światło), a także w liście zamieszczonym w książce Stanisława Marata i Jacka Snopkiewicza Ludzie bezpieki. Dokumentacja czasów bezprawia (1990).
Po śmierci siostry autorka przebywała w domu opieki w Saint-Gratien pod Paryżem. Zmarła 24 listopada 2004 w pobliskim Beaumont-sur-Oise. Została pochowana na Cimetière intercommunal des Joncherolles.
*
Wspomnienia Stanisławy Sowińskiej czytać można w kilku planach. Po pierwsze – jako niezwykle nasycone źródło historyczne, dostarczające odpowiedzi na pytanie „jak było?”. Jak wyglądało śledztwo prowadzone przez X Departament MBP, jak zachowywali się osławieni funkcjonariusze UB – Różański, Światło, Dusza, Leszkowicz, Kędziora – i jakich sposobów używano za murami więzienia na Rakowieckiej oraz w tajnym obiekcie „Spacer” w Miedzeszynie, by złamać osadzonych tam ludzi. Takich osobistych, bezpośrednich świadectw jest w polskiej literaturze mało – wymienić można właściwie tylko niewielkie objętościowo memuary Włodzimierza Lechowicza Będziesz przeklinał ten dzień oraz Opóźniony odlot Hermanna i Kate Fieldów, prezentujący jednak – z racji narodowości autorów – zupełnie inną perspektywę. Niezwykle ciekawy fragment Gorzkich lat to z kolei obraz odwilży lat 1954–56: napięcie między ostracyzmem a solidarnością wobec zwolnionych „wrogów”, polityczne dysputy, limitowana sprawiedliwość dla ofiar „błędów i wypaczeń”…
Wartość opowieści Sowińskiej nie leży tylko w uzupełnianiu wiedzy historycznej. Jest ona zarazem dogłębną (auto)analizą jednostki – słabej, znękanej, miażdżonej – zmuszonej do konfrontacji z potężnym i wszechogarniającym systemem, wtłoczonej w tryby ideologicznego obłędu i brutalnego cynizmu. To osobista historia paranoicznego porządku budowanego, bez szczędzenia sił, na całkowitej nieprawdzie. Na przykładach zarówno autorki, jak i jej oprawców oraz współtowarzyszy niedoli, ukazane zostało, do czego człowiek jest gotów się posunąć, by w takiej sytuacji przetrwać, oraz jakich sposobów może się chwytać, by uratować się przed popadnięciem w obłęd lub demoralizację.
W tym miejscu można zapytać: po co dziś mamy dawać głos komunistom, działaczom i funkcjonariuszom dawnego systemu, budowniczym jego podwalin, po co przejmować się ich rozterkami, porachunkami i cierpieniami? Dla wielu łatka „komunistki” będzie zapewne wystarczająca, by zamknąć się na to, co Sowińska ma do powiedzenia. Tymczasem próba zrozumienia jakiegokolwiek doświadczenia za pomocą odwołania się do interpretacji i wrażliwości tylko wybranej – tej „lepszej” – grupy świadków, siłą rzeczy będzie kulawa, niepełna. Przyjrzenie się tamtemu porządkowi przez pryzmat agresji, którą przejawiał wobec – można tak powiedzieć – samego siebie, tym bardziej unaocznia jego potworność, która sprawiała, że nikt, absolutnie nikt, nie mógł się w nim czuć bezpiecznie. Jest to tym samym tego systemu wielkie oskarżenie.
Na jeszcze bardziej uniwersalnym poziomie relacja Sowińskiej to wreszcie opowieść o niejednoznaczności pojęcia sprawcy i ofiary. Każe zastanawiać się, czy role te przypisane są raz na zawsze. Przestrzec to może przed zbyt pochopnymi i uproszczonymi sądami o przeszłości – i nie tylko.
*
Do powstania tej książki przyczyniło się wiele osób. Wydawca składa szczególne podziękowania p. Elżbiecie Horodyskiej, spadkobierczyni Stanisławy Sowińskiej, oraz prof. Andrzejowi Paczkowskiemu za cenne wsparcie merytoryczne. Za dodatkowe informacje dziękujemy również Jerzemu Halbersztadtowi, prof. Marcie Piwińskiej, Piotrowi Pytlakowskiemu i dr. Robertowi Spałkowi.
Łukasz Bertram
Podstawą niniejszego wydania jest tekst wspomnień zatytułowany przez samą autorkę Gorzkie lata, która pracowała nad nim w latach 1956–93. Jego kserokopia przechowywana jest od 1994 roku w Zakładzie Rękopisów Biblioteki Narodowej, sygnatura akc. 14257. Liczący niemal 650 stron materiał – częściowo maszynopis, częściowo rękopis – oprócz zwartego tekstu Gorzkich lat obejmuje luźniejsze notatki wspomnieniowe do lat 80., a także rozważania na temat różnych zagadnień historycznych, takich jak okoliczności śmierci Marcelego Nowotki. Wspomnienia te opublikowane zostały dotąd jedynie we fragmentach – pod tym samym tytułem – w kwartalniku „Karta” (nr 37, 2003).
Podczas pracy nad tekstem dokonano opuszczeń, dotyczących powtórzeń lub zapisów niezwiązanych z główną narracją wspomnieniową autorki (takich jak wyjątki z protokołów plenum KC PZPR albo historyczna faktografia). Wszystkie zostały zaznaczone. Dla nadania tekstowi większej dynamiki zrezygnowano z oryginalnego podziału na rozdziały. Edytorskie ingerencje w sam tekst starano się ograniczyć do koniecznego minimum: poprawiono literówki i drobne ewidentne pomyłki autorki (w nazewnictwie etc.), uwspółcześniono i uporządkowano interpunkcję, wprowadzono korekty szyku zdań, w miejscach, gdzie oryginalny utrudniał zrozumienie treści, a także uzupełniono brakujące części zdań. Wszelkie poważniejsze ingerencje zaznaczono w nawiasach kwadratowych.
K iedy [w listopadzie 1946] pamiętnik Lata walki miałam już ostatecznie ukończony, zostałam przez [Mariana] Spychalskiego1 odkomenderowana do Głównego Zarządu Informacji Wojska Polskiego z zadaniem zorganizowania Biura Studiów.
Od szeregu miesięcy pracowało tam kilkunastu oficerów z konspiracyjnego Oddziału Informacji [Gwardii/Armii Ludowej], których Spychalski, w ramach ciągłości pracy i jej charakteru, skierował do Głównego Zarządu. Skierowany tam został były szef Wydziału Wojskowego, Jerzy Fonkowicz. Objął w Głównym Zarządzie stanowisko szefa jednego z oddziałów operacyjnych. W Głównym Zarządzie znalazł się również po powrocie z obozu mój mąż – Aleksander Kokoszyn. Jako szef I Oddziału, nader ważnego, zajmował się centralnymi jednostkami i instytucjami wojska.
Kierownictwo Głównego Zarządu Informacji było w tym okresie uformowane w sposób następujący: szef Głównego Zarządu – pułkownik Stefan Kuhl, zastępca szefa – pułkownik Anatol Fejgin, doradca radziecki – pułkownik [Dmitrij] Wozniesienski.
Pułkownik Kuhl – inżynier agronom z zawodu, całą wojnę przebywał na terenie Związku Radzieckiego. Wrócił do kraju jako wyższy [rangą] oficer 1. Armii. Przez pewien czas pozostawał w Głównym Zarządzie Politycznym. Podwładni, oficerowie z jego otoczenia, bali się go i nienawidzili. Wpadali z nim w ciągłe konflikty. Doprowadziły one do tego, że nie chciano go tam dłużej tolerować. Szef Departamentu Kadr, generał Stanisław Zawadzki, sam mi opowiadał, że nie wiedząc, co z nim zrobić, przekonał w końcu Spychalskiego o wielkich jakoby zdolnościach Kuhla i uzyskał jego zgodę, żeby go „wpakować” do Głównego Zarządu Informacji jako jego szefa. Ale i tutaj oficerowie, zwłaszcza podwładni, bali się go i nienawidzili. „Musztrowani” z byle powodu, bez powodu, wylatywali z jego gabinetu z pokusą „palnięcia sobie w łeb”. Najtwardsi dostawali histerii…
Pułkownik Fejgin – stary działacz komunistyczny, miał jeszcze przed wojną na swoim koncie „zdemaskowanie” i wyrzucenie z Komunistycznego Związku Młodzieży [Polski] grupy wartościowych ludzi – rzekomych trockistów. Wojnę, tak jak i Kuhl, spędził w Związku Radzieckim. Również i on wrócił stamtąd jako wyższy oficer polityczny i jako… agent. Oficerów 1. Armii Wojska Polskiego, pośród dawnych komunistów zwłaszcza, werbowano tam en masse. O tym, że Fejgin „podpisał”, mówili mi oficerowie, którzy razem z nim uczynili to samo. Opowiadali takie szczegóły, że przy podpisywaniu ręka mu drżała. Fejgin był odpowiedzialny za organa śledcze Głównego Zarządu i za podległe tym organom więzienie.
Pułkownik Wozniesienski, doradca radziecki, zięć generała [Karola] Świerczewskiego; wspominam o tym dlatego, że ten fakt nie pozostawał bez wpływu na rozmiar jego autorytetu. Miał w samym Głównym Zarządzie i w zarządach okręgowych swoich pomocników, oficerów armii radzieckiej, przyodzianych, jak i on sam, w mundury polskie. Wozniesienski utrzymywał najściślejsze kontakty z doradcami radzieckimi Ministerstwa Bezpieczeństwa [Publicznego] w ramach tzw. koordynacji pracy.
Pułkownicy Kuhl i Fejgin utrzymywali ścisły kontakt głównie z wiceministrem [Romanem] Romkowskim2 i z osławionym [Józefem] Różańskim – szefem Departamentu Śledczego MBP. Niezależnie od tego, Fejgin utrzymywał nieoficjalnie kontakt z Jakubem Bermanem. Mimo że wojsko nie leżało w kompetencji tego ostatniego, jako członek Biura Politycznego dawał on Fejginowi rozmaite polecenia i zadania. Było powszechnie wiadomo, że Fejgin to człowiek zaufania Bermana w wojsku.
Obok opisanej przeze mnie trójki kierowniczej, istniał w Głównym Zarządzie Informacji tak zwany aktyw partyjny, składający się z szefów poszczególnych oddziałów. Odbywał on systematyczne posiedzenia, podczas których omawiano najważniejsze problemy. Aktyw ten miał spełniać rolę pomocniczą dla kierownictwa i razem z nim decydować kolegialnie o wszystkich sprawach. Wchodziłam w skład aktywu jako szef Biura Studiów odpowiadającego rangą oddziałowi Zarządu.
Biuro Studiów było w swoim założeniu organem teoretyzującym a nie praktykującym. Nie miało w zasadzie nic wspólnego z działalnością Informacji, zwaną „operatywną”. Pod tą piękną nazwą krył się mniej piękny fakt rozpracowywania, inwigilowania i aresztowania ludzi, przekazywanych następnie dla dalszej „pracy” Oddziałowi Śledczemu [podległemu] Fejginowi. […]
Głównym tematem sprawozdań Biura Studiów opracowywanych co dwa miesiące były nastroje w wojsku. Dwa najważniejsze punkty odnosiły się do tego, jak żołnierze (szeregowcy i kadry [oficerskie]) ustosunkowują się do ustroju socjalistycznego w Polsce oraz do Związku Radzieckiego i „bratniej” Armii Czerwonej.
Schemat sprecyzowania tych dwóch punktów był nader prosty. Oficerowie Informacji w jednostkach Okręgów Wojskowych, przysyłali nam ilość i treść wypowiedzi podsłuchanych bądź sprowokowanych na ten temat. Biuro Studiów podsumowywało je i wyciągało wnioski.
Jeśli idzie o punkt pierwszy, bilans był średni, wahał się pomiędzy pozytywnym a negatywnym stosunkiem do ustroju socjalistycznego w Polsce. Natomiast zdecydowana większość wypowiadała się wrogo wobec Związku Radzieckiego i Armii Czerwonej, i przyjaźni mającej łączyć obie „bratnie” armie, polską i radziecką.
Sprawozdania miały następujący rozdzielnik:
Kierownictwo Głównego Zarządu otrzymywało kilka – nie pamiętam ile – kopii. Plus jeden dodatkowy (dla pułkownika Wozniesienskiego), który przekazywał go swoim zwierzchnikom radzieckim. O tym ostatnim dłuższy czas nie wiedziałam wcale.
Sprawozdania otrzymywali marszałek [Michał] Żymierski i wiceminister Spychalski. Na ich własne życzenie zanosiłam im je osobiście. Niekiedy omawiali je ze mną bezpośrednio, wysuwali uwagi krytyczne, zastrzeżenia, domagali się uwzględnienia ominiętych zagadnień bądź takich, które ich interesowały aktualnie. Żądali, żeby charakter sprawozdań był obiektywny, żeby nie zamazywać, nie umniejszać, nie unikać ujemnych stron sytuacji w wojsku.
Sprawozdania, również na własne jego życzenie, zanosiłam osobiście i [Władysławowi] Gomułce, razem z innymi, ciekawszymi materiałami dotyczącymi wojska. Między innymi były to skargi i zażalenia ludności cywilnej w miejscach stacjonowania jednostek Armii Czerwonej. Mówiły o pijaństwie, napadach rabunkowych, faktach gwałcenia kobiet i innych podobnie brutalnych. Skargi te były przez Gomułkę przedstawiane na komisji mieszanej, polsko-radzieckiej. Czytając je, zgrzytał, jak zwykło się mówić, zębami. „Diabli nam na łeb takich przyjaciół nasłali! Nie ma na nich lekarstwa! Ciężko sobie z nimi poradzić! Boże, chroń nas od przyjaciół…”
O tym, że jeden egzemplarz sprawozdania przeznaczony jest specjalnie dla Wozniesienskiego i jego zwierzchników radzieckich, dowiedziałam się w sposób dość znamienny. Jeden z jego oficerów w Zarządzie, major [Jan] Pieskow, w toku opracowywania któregoś, pilnował mnie – dosłownie – póki nie postawię ostatniej kropki; usiłował mi następnie zabrać je wprost z ręki. Odmówiłam wydania dokumentu. Rozgniewany, oznajmił mi władczo, że na dokument ten czeka sam Wozniesienski, żeby przekazać go, chyba wiem komu. Odprawiłam go z niczym: marszałek Żymierski, generał Spychalski i pierwszy sekretarz Partii będą zawsze otrzymywali ode mnie sprawozdania pierwsi – jeszcze przed doradcami. Taka postawa nie przysparzała mi przychylności Wozniesienskiego, Kuhla i Fejgina.
Nie przysparzała mi przychylności i moja postawa wobec tego, co się działo w królestwie śledczym Fejgina. Szczegóły opowiadali mi oficerowie z czasów okupacji skierowani tam po wojnie przez Spychalskiego. Przychodzili do mnie załamani, prosząc, bym pomogła im wydostać się od Fejgina – inaczej, czują, wpadną w obłęd. Niektórych udało mi się rzeczywiście przenieść do Biura Studiów.
Warunki bytowe aresztowanych, trzymanych w piwnicach budynku Głównego Zarządu, urągały najelementarniejszym wymogom. Sposób prowadzenia śledztwa deptał wszelkie zasady praworządności. Oficerów śledczych zmuszano, by przesłuchiwanych bili i torturowali z całym wyrafinowanym okrucieństwem. Oficerów doprowadzało to do depresji, a więźniów – do wypadków śmierci. Te ostatnie maskowano, przedstawiając Naczelnemu Dowództwu zaświadczenia lekarskie orzekające śmierć z przyczyn naturalnych. Mnożyły się wypadki samobójstw w niejasnych, dających wiele do myślenia okolicznościach.
Zmarł wskutek bicia pułkownik AK [Lucjan] Załęski. Doprowadzono do śmierci jakoby samobójczej, w celi, aresztowanego pod byle pozorem oddanego pracownika Głównego Zarządu, majora [Bogumiła] Cholewkę3. Te i inne, podobne wypadki ukrywano starannie przede mną – nie wspominano o nich na posiedzeniach aktywu z obawy, abym się o nich nie dowiedziała. A przeze mnie – Gomułka, Spychalski, Żymierski. Obawy te były całkowicie uzasadnione. Bo Fejgin „chodził” do Bermana z wszelkimi sprawami, ja natomiast – według Fejgina określającego moje partyjno-służbowe kontakty z tamtymi – „biegałam do nich z językiem”. O karygodnych metodach śledztwa i jego skutkach meldowałam rzeczywiście Gomułce, Spychalskiemu i Żymierskiemu. Kierownictwo Głównego Zarządu, zwłaszcza Fejgin, oberwało za to nieraz porządne cięgi…
*
W końcu 1947 roku do Głównego Zarządu Informacji została przekazana wiadomość o odnalezieniu archiwum przedwojennego Ministerstwa Spraw Wojskowych i jego II Oddziału, osławionej „Dwójki”4. Archiwum to Niemcy, ewakuując się z Polski, próbowali z sobą wywieźć, ale nie zdążyli. Utkwiło w wagonach kolejowych na jakiejś bocznicy; przewiezione do Oliwy miało się tam poniewierać od miesięcy w miejscowych magazynach wojskowych. Spychalski przekazał mi decyzję kierownictwa Partii, że mam zająć się zorganizowaniem przewozu, uporządkowaniem i opracowaniem tegoż archiwum.
Wydzieliłam z Biura Studiów ekipę oficerów. Jeszcze podczas ich pobytu w Oliwie doszły mnie słuchy, że generał Teodor Naumienko5 miał tam być kilkakroć i szperać w dokumentach. Naumienko przed wojną pracował w Wojskowym Instytucie Geograficznym (WIG) i był związany z grupą Buczyński–Jaroszewicz–Lechowicz6. Podczas wojny zajmował się w Sztabie Głównym Armii Ludowej kartografią niemieckich obiektów wojskowych. Po wyzwoleniu został mianowany szefem Wojskowego Instytutu Geograficznego.
Otóż Naumienko rozpowiadał, że szperał w archiwum w Oliwie na polecenie generała radzieckiego – nie pamiętam jego nazwiska, tyle że wymawiano je omal szeptem, jak [nazwisko] kogoś, kto stanowił najwyższy czynnik decydujący dla Wojska Polskiego. Naumienko chwalił się, że pozostaje z nim w bliskiej koneksji towarzysko-służbowej.
Oficerowie, którzy wrócili z Oliwy, meldowali mi, że archiwum znajduje się w stanie nader opłakanym. Każdy, kto chce, ma do niego łatwy dostęp. Znać ślady gospodarki rabunkowej ludzi, gryzoni i wilgoci, ślady wojenne. Wiele dokumentów jest popalonych, wiele poniewiera się, zostało wręcz wyrzuconych, nie wiadomo przez kogo, na stos makulatury przeznaczonej do spalenia.
W krótkim stosunkowo czasie całość dokumentacji, razem z tą wyrzuconą na makulaturę, przewieziono i umieszczono w specjalnie do tego przeznaczonych pomieszczeniach w jednej z podwarszawskich miejscowości7. Wydzieleni przeze mnie oficerowie zamieszkali w obrębie archiwum i zajęli się segregowaniem dokumentów według systemu opracowanego przez Biuro Studiów. Po kilku tygodniach intensywnej pracy można było skonstatować, że archiwum dalekie jest od kompletnego, stanowi fragmentaryczny i dość przypadkowy wyrywek całości.
Kiedy zostało z grubsza uporządkowane, Spychalski wezwał mnie i oznajmił, że nadal zostaje ono pod moją opieką w ramach Biura Studiów, ale jako dział wyodrębniony będzie podlegać kierownictwu Partii, a nie Głównego Zarządu Informacji. Sprawy archiwum mam referować bezpośrednio jemu i Gomułce. Dokumenty, w miarę ich znajdywania, jeśli będą dotyczyć aktualnej kadry oficerskiej, osób w ogóle związanych z wojskiem, mam przekazywać Kuhlowi, Fejginowi i Wozniesienskiemu.
Natomiast dokumenty dotyczące ludzi na eksponowanych stanowiskach państwowych i partyjnych mam przekazywać jemu lub Gomułce. Poprzez nich znajdą się one jako temat do omawiania na posiedzeniach Biura Politycznego. Ministerstwo Bezpieczeństwa może korzystać z dokumentacji w trybie ustalonym w sposób następujący: wiceminister Romkowski będzie miał do archiwum wstęp nieograniczony. Jego ludzie, każdego dnia i o każdej porze, mogą w archiwum czynić poszukiwania na własną rękę, ale z dokumentów w zasadzie mogą korzystać na miejscu. Jeśli zechcą jakieś dokumenty „pożyczyć”, muszą je zarejestrować u oficera Biura Studiów kierującego pracami archiwum, następnie przynieść z powrotem w określonym terminie, oddać oficerowi, by ten odłożył je na miejsce. Biuro Studiów ma wiedzieć dokładnie, co pracownicy UB wynoszą i przynoszą z powrotem. Tryb korzystania z dokumentacji nie wynikał z braku zaufania do UB, z chęci ograniczania go, a ze względów czysto porządkowych.
Ludzie przysyłani przez Romkowskiego nie przestrzegali reguł w najmniejszej mierze. Panoszyli się w archiwum i na odwrót – to oni usiłowali kontrolować jego pracowników, patrzyli im na ręce. Przenosili dokumenty z miejsca na miejsce, wynosili ukryte pod połami ubrań, nie rejestrowali, co wynoszą i co przynoszą na powrót; w kilku wypadkach nie przynieśli na powrót całych partii „pożyczonych” dokumentów. Przyniesione, często odkładali ukradkiem, z wyraźnym nastawieniem utrudniania oficerom Biura Studiów zorientowania się, czym i kim aktualnie UB się interesuje.
W archiwum szperali nie tylko ludzie Romkowskiego. Na tym samym terenie mieściła się szkoła Głównego Zarządu Informacji, prowadzona przez majora radzieckiego w polskim mundurze – człowieka Wozniesienskiego – [Jana] Turczyna8. Moi oficerowie przyłapali go kilkakroć w nocy w pomieszczeniach archiwalnych. Tłumaczył się albo, że był pijany i nie wie, jak się tam znalazł, albo że schronił się tam, uciekając z mieszkania przed awanturą domową.
Pracownicy archiwum próbowali przeciwstawiać się ludziom Romkowskiego. Ci zasłaniali się rozkazem nie tylko jego samego, ale i Fejgina. Fejgin z kolei zasłaniał się Wozniesienskim i… Bermanem.
O dziwnych machinacjach dokumentami, o dezorganizacji pracy archiwum relacjonowałam wyżej. Gomułka obiecywał, iż postawi na Biurze Politycznym sprawę usunięcia Fejgina z Partii. Spychalski natomiast wezwał Fejgina razem z Kuhlem i w mojej obecności jeszcze raz podkreślił, że archiwum jest wyodrębnionym działem Biura Studiów, które im nie podlega i żeby nie wtrącali się do jego prac.
Pracami archiwum kierował bezpośrednio [Władysław Halbersztadt] – mój zastępca, w randze podpułkownika. Wrócił do kraju z 1. Armią; brał udział w przeprawie jednostki polskiej przez Wisłę, wysłanej na pomoc powstańcom warszawskim na przyczółku czerniakowskim. W przeprawie tej stracił nogę, amputowano mu ją aż do biodra i zastąpiono protezą, na której poruszał się z trudem.
Któregoś dnia, razem z innymi materiałami, przywiózł mi znalezione w archiwum dossier zawierające kilka dokumentów. Dotyczyły jakiegoś przedwojennego prowokatora w Komunistycznej Partii Polski, noszącego pseudonim czy też nazwisko „Komar”. Rzekomy komunista współpracował ściśle z „Dwójką”. Czy nie dotyczy to generała [Wacława] Komara, starego komunisty, dowódcy Brygady [Czesko-]Bałkańskiej w Hiszpanii?
Generał Komar wrócił po wojnie z Francji do Warszawy, aby objąć stanowisko szefa II Oddziału Sztabu Generalnego. Spychalski nie znał dotąd osobiście Komara wcale i nie on, nie wiem kto, prawdopodobnie generał Świerczewski, wysunął inicjatywę tej nominacji. Już po zapadnięciu decyzji Spychalski organizował powrót Komara do kraju w przyspieszonym trybie…
Przypuszczenie, iż dokumenty przedwojennego prowokatora w KPP mogły dotyczyć generała Komara, wydało mi się absurdalne. Przedstawiłam je jednak Spychalskiemu. Potwierdził absurdalność podejrzeń i nie wydał mi żadnego polecenia, by nadać dokumentom bieg dalszy. Odłożyłam je do mojej kasy w gabinecie…
W końcu marca, względnie na początku kwietnia 1948, mój zastępca przywiózł mi z archiwum sporą, luźno owiniętą papierem paczkę. Paczka ta – wyjaśnił – została przypadkiem znaleziona pośród przywiezionych z Oliwy papierzysk przeznaczonych na makulaturę. Ocalała przed spaleniem dlatego, że [oficer Biura Studiów porucznik Antoni Lewandowski] przeczytał na okładce brulionu znajdującego się na wierzchu nazwisko i imię… Włodzimierza Lechowicza. Czy nie dotyczy aktualnego wiceministra Ziem Odzyskanych, zastępcy Gomułki w tym ministerstwie9? Nie otwierając jej, przyniósł paczkę w całości, zgodnie z moim poleceniem, by wszelkie dokumenty dotyczące osób na ministerialnych stanowiskach wręczać mi bezpośrednio.
To, co paczka zawierała, przerastało możliwości mojej wcale nieubogiej imaginacji. Obok latami nagromadzonych wypracowań jeszcze z gimnazjum, prac studenckich, stosów rachunków i pokwitowań domowych, listów miłosnych, fotografii rodzinnych, pamiątkowych, rozliczeń z podróży prywatnych, służbowych i tym podobnych, znalazłam w paczce, starannie oddzieloną od dokumentów charakteru prywatnego, dużą ilość dokumentów charakteru urzędowego. Stwierdzały one ponad wszelką wątpliwość, że:
1. Włodzimierz Lechowicz do wojny był kierownikiem Wydziału Narodowościowo-Politycznego „Dwójki”. Głównym zadaniem tego Wydziału było ściganie komunistów – od zewnątrz i przy pomocy organizowanej wewnątrz Partii prowokacji. Moją specjalną uwagę zwróciło kilka złożonych razem dokumentów, urzędowego wprawdzie charakteru, ale wsuniętych byle jak pomiędzy dokumenty prywatne Lechowicza – jedyne tego rodzaju, jakie pośród tych ostatnich znalazłam. Nie były, w przeciwieństwie do każdego dokumentu oficjalnego, nigdzie adresowane – ani do Lechowicza, ani do jego Wydziału. Pisane nie na maszynie, lecz odręcznie.
Własnym oczom nie wierząc, czytałam sprawozdanie agenta wyszczególniającego drogi przerzutowe przez Europę polskich i nie tylko polskich ochotników do Hiszpanii, zorganizowane przez Partię polską i inne partie komunistyczne w Europie. Ze szczególnym uwzględnieniem punktów przerzutu w Paryżu…
To sprawozdanie, razem z załącznikami, świadczyło, że Lechowicz miał swoich agentów na trasie przerzutu i pośród samych Dąbrowszczaków w Hiszpanii…
2. [Pracownik Ministerstwa Ziem Odzyskanych] Stanisław Nienałtowski, podwładny Lechowicza w Wydziale Narodowościowo-Politycznym, był [przed wojną] agentem-prowokatorem tegoż Wydziału w organizacji partyjnej lewicy na Uniwersytecie Warszawskim, noszącej miano „Życie”10. W podaniu, odręcznie pisanym do Lechowicza jako kierownika Wydziału, prosi on o podwyżkę gaży, motywując to tym, że po ostatnich aresztowaniach kilku działaczy komunistycznych zaczynają go oni podejrzewać i jest przez to narażony na niebezpieczeństwo utraty życia.
3. [Dyrektor Centralnego Zarządu Przemysłu Cukrowniczego] Alfred Jaroszewicz pracował [przed wojną] na wysokim – z dokumentów nie wynikało jakim – stanowisku w tymże Samodzielnym Referacie Informacji w wojsku, z zadaniem obserwowania wojskowych, w pierwszym rzędzie pochodzących spośród mniejszości narodowych w Polsce – czy nie sprzyjają komunizmowi. Następnie, jako człowiek zaufania, został przeniesiony na stanowisko dyrektora „Ursusa” – fabryki zbrojeniowej szczególnie ważnej dla wojska – z zadaniem między innymi niedopuszczenia, by powstała w niej organizacja antyrządowa pośród robotników.
W materiałach paczki Lechowicza przewijało się często nazwisko [Bogusława Henryka] Buczyńskiego i Naumienki. Ale ich charakter określał jedynie działalność tych dwóch w przedwojennym związku pracowników państwowych. Zwłaszcza Buczyńskiego…11
Na papierze, którym całość paczki została owinięta, na okładkach poszczególnych brulionów i na poszczególnych dokumentach widniały odręcznie zrobione notatki w języku niemieckim, treści bagatelnej, świadczące jednak, że Niemcy mieli tę paczkę w swoich rękach i że ją starannie przewertowali.
Wstrząśnięta, udałam się z całą paczką do Spychalskiego. Wydawał się zaskoczony i jeszcze bardziej – przerażony. Określił znalezione dokumenty jako „niebezpieczne”: „Lepiej byłoby nie mieć z nimi do czynienia”. Polecił mi zrobić szczegółowy ich wykaz i streszczenie i udać się z tym do Gomułki.
Do sporządzonego przeze mnie w błyskawicznym tempie wykazu i streszczenia, dołączyłam oryginały, które wydały mi się szczególnie ważne, i udałam się do I sekretarza Partii. Gomułka wydał mi się mniej zaskoczony niż Spychalski, prawdopodobnie wiedział już od tego ostatniego, co się stało:
– Cóż chcesz, ludzie, którzy zajmują się taką robotą, muszą mieć brudne ręce, zawsze mają brudne ręce…
Podobnie jak moją i Spychalskiego, również i jego uwagę zwróciło odręcznie pisane sprawozdanie o drogach przerzutu ochotników do Hiszpanii. Wyraził najgłębsze przekonanie, że zostało ono celowo podrzucone przez kogoś do paczki Lechowicza. Nie sprecyzował jednak, przez kogo i w jakim celu to zrobiono. Polecono mi dalsze, usilne poszukiwania w archiwum, z szczególnym uwzględnieniem nazwiska Buczyńskiego…
W maju zostałam włączona do grupy oficerów udających się na cały miesiąc do Jugosławii. Zostawiłam swojemu zastępcy polecenie: jeśli znajdzie się w archiwum coś szczególnie ważnego, ma to niezwłocznie przekazać Spychalskiemu. Tydzień przed ustalonym terminem powrotu, w związku z przygotowanym przez Biuro Informacyjne12 potępieniem Tito, otrzymaliśmy z Warszawy rozkaz natychmiastowego opuszczenia Jugosławii.
Podczas mojej nieobecności w archiwum zostały znalezione pokwitowania kasowe z wypłat agentów „Dwójki”. Mój zastępca sporządził na ich podstawie wykaz. Nazwisko Buczyńskiego w nim nie figurowało. Nie znaleziono też żadnych innych materiałów, które wskazywałyby na „dwójkarski” charakter jego przedwojennych powiązań z Lechowiczem i pozostałymi. W wykazie nie figurowało również nazwisko Teodora Naumienki. Natomiast „wyłowiona” została pojedyncza, niewielka tekturka z wypisanym na niej na maszynie nazwiskiem „Naumienko”. Tego rodzaju fiszek było w archiwum tysiące – stanowiły dawną kartotekę agentury, ale nie zdążono jeszcze przystąpić do jej opracowania. Trochę mi się dziwne wydało, że znaleziono akurat fiszkę Naumienki.
Sporządzony wykaz agentów mój zastępca doręczył niezwłocznie Spychalskiemu. Ale kopię, razem z dokładną informacją o całej „sprawie Lechowicza”, zaniósł do… Fejgina. Gdy meldował mi o tym, odnosiłam wrażenie, że mimo iż się tłumaczył: „Pewnie źle postąpiłem”, czyha z mojej strony na objawy, jak zareaguję na jego postępek… Nie robiłam mu żadnych wyrzutów – nie wydało mi się to tak ważne, czy Fejgin wie o tej sprawie, czy o niej nie wie.
Spychalski zastanawiał się, czy może byłoby lepiej przekazać całą sprawę Fejginowi, ale nie dał mi żadnego polecenia w tym kierunku. Polecił mi natomiast opracować elaborat i potraktować to jako pilne zamówienie Biura Politycznego. Sam nie ma czasu, by to zrobić, mogę się jednak konsultować z nim w sprawach najważniejszych. Ustaliliśmy główne punkty i zasiadłam do pisania…
Pisałam go w okresie potężnej nagonki na Gomułkę rozpętanej przez Biuro Polityczne: punktem wyjściowym stała się jego negatywna postawa wobec uchwały Biura Informacyjnego potępiającej Tito jako zdrajcę. Nagonki, która – jak wiadomo – skończyła się ustąpieniem Gomułki z funkcji I sekretarza Partii i przekazaniem jej Bolesławowi Bierutowi. Ale to nie wystarczyło. Prasa trąbiła o polskiej drodze do socjalizmu Gomułki, o jego niebezpiecznym dla kraju „odchyleniu prawicowo-nacjonalistycznym”. Cała Polska jak długa i szeroka stała się areną permanentnych zebrań, odżegnywała się od Gomułki i jego drogi, uchwalała rezolucje potępiające, składała samokrytykę, że wcześniej nie spostrzegła, czym groziło jego pozostanie przy władzy.
Również i w Głównym Zarządzie Informacji odbywały się na każdym szczeblu zebrania. Na posiedzeniu rozszerzonego aktywu kierowniczego, po grzmiącym referacie krasomówcy Fejgina, w pierś uderzyli się, za brak czujności politycznej, nawet ci, co należeli do PPR w czasie okupacji, wśród nich – Fonkowicz. Ja sama nie złożyłam żadnej samokrytyki. Mój mąż też jej nie złożył. Rzecz dziwna – nikt tego od nas nie zażądał…
Spychalski znikał wciąż służbowo z Warszawy, stał się nieuchwytny. W krótkich wymianach zdań, kiedy udawało mi się „złapać” go telefonicznie, uspokajał moje wątpliwości: przed oddaniem elaboratu kierownictwu zapozna się z nim i skoryguje. A najważniejsze – dokona, jako były szef, nieodzownej oceny działalności Lechowicza i pozostałych – podczas wojny i po wojnie, przed ich zalegalizowaniem – wyciągnie z tej oceny wnioski dla dalszego postępowania odnośnie każdego z oddzielna…
Elaborat napisałam od początku do końca sama. Poruszyłam w nim następujące momenty:
1. „Dwójkarska” działalność Lechowicza, Jaroszewicza i Nienałtowskiego przed wojną mogła stanowić przykrywkę ich współpracy z wywiadem radzieckim. Taką hipotezę oparłam głównie na tym, co sam Buczyński, Jaroszewicz i Spychalski dawali mi w sposób mglisty do zrozumienia podczas wojny. Czy nie na tym właśnie polegały owe „ważne” usługi, jakie oddali oni partii komunistycznej i Kominternowi? Wszczęcie jakichkolwiek kroków warunkowałam wstępnym, bezwzględnym sprawdzeniem poprzez doradców radzieckich, czy rzeczywiście z tym wywiadem współpracowali.
2. Współpracę z nami Lechowicza i pozostałych podczas okupacji ujęłam bardzo pobieżnie, omijając siłą rzeczy wiele szczegółów. Ocenę ostateczną wartości tej współpracy zostawiłam Spychalskiemu.
3. Działalności bezpośrednio powojennej Lechowicza i pozostałych poświęciłam najmniej miejsca. Ograniczyłam się do podstawowych faktów znanych mi – częściowo – z tytułu łącznikowania ich ze Spychalskim, Gomułką oraz z Ministerstwem Bezpieczeństwa. Wstrzymałam się całkowicie od jej oceny, by – tak jak zostało ustalone – dokonał jej Spychalski.
W zakończeniu elaboratu stwierdzałam, że w żadnym wypadku nie może on stanowić podstawy do aresztowania kogokolwiek. Może, obok załączonych dokumentów archiwum, stanowić jedynie punkt wyjściowy do dalszych poszukiwań celem obiektywnego ustalenia prawdy13.
Zawiadomiłam Spychalskiego o ukończeniu dokumentu [i spytałam], kiedy go ode mnie przejmie dla dalszej nad nim pracy. Kazał mi czekać – da mi znać…
Kilka dni potem adiutant przyniósł mi odręcznie przez niego napisaną kartkę: rozmawiał z Bermanem i ze [Stanisławem] Radkiewiczem, mam się natychmiast porozumieć z wiceministrem Romkowskim i przekazać mu elaborat razem z całą dokumentacją „sprawy Lechowicza”. Tego samego jeszcze popołudnia przyjechał do mnie do biura major [Józef] Światło – prawa ręka Romkowskiego w Ministerstwie Bezpieczeństwa. Zabrał przygotowane materiały i uprzedził mnie – niewykluczone, że w związku z nimi Romkowski zaprosi mnie do siebie na rozmowę.
Bodaj dwa tygodnie potem aresztowani zostali Lechowicz, Jaroszewicz z żoną, Nienałtowski, Naumienko i inni. Nie wiem, czy jednocześnie z nimi, czy później nieco, aresztowana została żona [zmarłego w 1945 roku] Buczyńskiego i jego brat14.
Od chwili wręczenia elaboratu zaczęły się wokół mnie dziać niepokojące rzeczy. Najpierw Fonkowicz. Zastrzegając sobie zachowanie przeze mnie największej tajemnicy, uprzedził: w samym Głównym Zarządzie i w Ministerstwie Bezpieczeństwa, w trybie przyspieszonym oraz w największej konspiracji, zaczęto zakładać dossiers na byłych członków PPR, Gwardii i Armii Ludowej. Dotyczyło to w pierwszym rzędzie ludzi współpracujących blisko podczas okupacji z Gomułką i Spychalskim. Na nich samych też podobno założono teczki, ale rozmówca mój ich nie widział. Widział natomiast moją teczkę napełnioną donosami… Odniosłam wrażenie, że czyha na moją reakcję na te jego rewelacje. Zaalarmowałam Spychalskiego, ale ten wzruszył tylko ramionami, bez komentarza. Wyglądało, że nie wierzy. Ja sama ledwo wierzyłam w rzecz tak nieprawdopodobną, że wyglądała na zwykłą plotkę, na żart.
Następnie sprawa kasy w moim gabinecie: poza mną nikt nie miał do niej dostępu. Oprócz dokumentów „Dwójki” dotyczących niejakiego „Komara”, które wciąż tam spoczywały, miałam w niej część dokumentów okupacyjnego archiwum Oddziału Informacji. Po wyzwoleniu Warszawy adiutant Spychalskiego wydobył je z ogródka w Zalesiu, gdzie były zakopane, i przywiózł do szpitala w Lublinie, w którym pozostawałam jako rekonwalescentka po zranieniu15. Razem z nimi przywiózł mi polecenie Spychalskiego oraz Żymierskiego, abym je uporządkowała i na ich podstawie napisała sprawozdanie z całości pracy Oddziału Informacji w czasie wojny.
Po ukończeniu sprawozdania większość dokumentów przekazałam Wydziałowi Historii Partii Komitetu Centralnego. W kasie zostawiłam tylko potrzebne dla, będącej w toku opracowywania przez Biuro Studiów, książki pod moją redakcją, noszącej tytuł Obóz reakcji polskiej w latach 1939–1945. […]
W nawale bieżących zajęć zwlekało mi się jakoś z przekazaniem tej części archiwum Wydziałowi Historii Partii. Nie robiłam nigdy żadnej tajemnicy z dokumentów czasów okupacji spoczywających w mojej kasie. Dokumentami tymi posługiwał się na co dzień komitet redakcyjny książki, najczęściej – mój zastępca. Obecnie, zauważyłam, kasa była kilkakroć otwierana. Wertowano jej zawartość, starając się potem ułożyć z powrotem tak, jak przedtem.
Kolejnym dziwnym faktem było usunięcie mojego męża z Głównego Zarządu Informacji. Przyniósł mi on z podległego mu oddziału teczkę z dokumentami, które – sądził – zainteresują Biuro Studiów w jego opracowaniach. Taka praktyka nie łamała w niczym ustalonego regulaminu – przynosili do Biura Studiów swoje materiały do zapoznania również i inni szefowie oddziałów.
Nieoczekiwanie, ledwo teczka znalazła się u mnie, kierownictwo Głównego Zarządu nakazało mu przesłać ją Romkowskiemu. Zanim mąż mój zdążył ją ode mnie odebrać, zadzwonił do mnie sam Romkowski, bym mu ją przesłała. Uczyniłam to z miejsca. Wtedy teczki zażądał niezwłocznie od męża pułkownik Kuhl. Nie otrzymawszy jej, kazał mu stawić się u siebie w gabinecie. Tam posadził go na taborecie w kącie – w ten sposób lokowano więźniów przyprowadzanych na przesłuchanie. „Rozmowa”, jaką Kuhl z moim mężem, bądź co bądź równym mu stopniem pułkownika, przeprowadził, mało różniła się od „rozmowy” przeprowadzanej z więźniem. Pełna była niewybrednych, wulgarnych epitetów. Po takim wstępie oznajmił mężowi, że zostaje usunięty z Zarządu za niedopuszczalne wydawanie dokumentów poza jego obręb.
Usunięcie męża z Zarządu poprzedziło moje własne. W listopadzie [1948] Spychalski wezwał mnie do siebie na Klonową, do siedziby Naczelnego Dowództwa, gdzie oznajmił mi o powziętej decyzji. Rozmowa miała przebieg dramatyczny. Decyzję przypisywałam samemu Spychalskiemu: poszedł na ustępstwo wobec Kuhla, Fejgina, Wozniesienskiego, poświęcił moją osobę dla własnego spokoju. Robiłam mu gorzkie wyrzuty:
– Pożałujesz, żeś w porę nie usunął nie mnie, a ich, właśnie ich! Od dawna trzeba ci było pozbyć się ich z Zarządu! Nie widzisz, nie chcesz widzieć, jak dołki ryją – pod tobą, pod nami wszystkimi! Przekonasz się o tym, może jak już będzie za późno!
Przypominałam mu wszystkie niepokojące objawy: zakładanie dossiers, otwieranie i grzebanie w mojej kasie, prowokację, głupią, ordynarną, z moim mężem.
Spychalski był blady, przestraszony. Wreszcie przerwał mi, omal szeptem:
– Cicho! Towarzysze radzieccy od dawna nie mają do mnie zaufania. Wozniesienski kazał u mnie w gabinecie założyć podsłuch.
I głośniej: decyzja usunięcia mnie z Głównego Zarządu jest decyzją Biura Politycznego. Zostało to uchwalone na wniosek Bermana i Radkiewicza. W ciągu kilku godzin miałam zdać wszystko mojemu zastępcy.
Swój awans skwitował on w sposób filozoficzny:
– Śliska to droga w ogóle, a cóż dopiero dla kogoś, kto, jak ja, będzie po niej chodził tylko na jednej nodze…
Dokumenty z czasów okupacji stanowiące wkład do Obozu reakcji miałam zawieźć Spychalskiemu. Zainteresował się nimi ni stąd, ni zowąd Bierut, który zażądał, by Spychalski wręczył mu je osobiście. Razem z tymi dokumentami zaniosłam list i poprosiłam Spychalskiego, żeby i ten doręczył przy okazji Bierutowi.
Niewiele pamiętam z tego listu. Tyle, że pisałam w nim o konfliktach pomiędzy kierownictwem Głównego Zarządu a mną i o krzywdzącym usunięciu mnie; o bezprawiu panującym w Oddziale Śledczym Fejgina i w więzieniu. I nie wiem w związku z czym – o śmierci [Marcelego] Nowotki16, czy nie zginął z powodu braku czujności, względnie źle pojętej czujności, za którą wszyscy ponosimy odpowiedzialność. I jeszcze – że czuję instynktownie, że zostanę uderzona: przez kogo i za co – nie wiem… W zakończeniu prosiłam Bieruta, by zechciał mnie przyjąć17.
*
Pozostawałam w tak zwanej dyspozycji Departamentu Kadr [MON] – to znaczy, płacono mi minimum pensji za to, że nic nie robiłam. Godzinami, mimo mrozów i śniegu, błądziłam po parku, po mieście. W uszach brzmiało mi wciąż ulubione powiedzonko Fejgina: „Od nas, z Informacji, odchodzi się albo do więzienia, albo na cmentarz…”.
Snuły się za mną podejrzane indywidua. Odprowadzały mnie spod bramy domu i nie odstępowały na krok. Wprawdzie instynkt, tak jak pisałam do Bieruta, mówił mi, że zostanę uderzona, nie sądziłam jednak, żeby uderzenie miało przybrać drastyczną formę aresztowania poprzedzonego inwigilacją. Nie traciłam nadziei, wciąż jeszcze wierzyłam, że Bierut mnie wezwie.
Zamiast niego wezwał mnie na rozmowę wiceminister Romkowski.
Przyjął mnie, gdy tylko zameldowano moje przyjście. Chciał się dowiedzieć ode mnie trochę więcej szczegółów uzupełniających elaborat. Zadał mi szereg pytań. Odpowiedzi notował na oddzielnych kartkach wyrwanych z notesika.
Kiedy włożył je do szuflady – znak, że skończył – poruszyłam sprawę zaznaczoną w elaboracie: czy towarzysz wiceminister sprawdził poprzez doradców ewentualną współpracę Lechowicza i pozostałych z wywiadem radzieckim przed wojną. Romkowski uśmiechnął się:
– Taka hipoteza pozbawiona jest cienia prawdopodobieństwa i nie ma jej po co poruszać z doradcami… Czy macie mi może jeszcze coś do powiedzenia?
Owszem, miałam…
Romkowski nacisnął na dzwonek przy biurku. Przez drzwi za jego plecami wytoczył się na krótkich nóżkach major Światło, dźwigając przed sobą pokaźną beczkę brzucha.
– Siadaj i notuj, kochany!
Światło notował to, co mówiłam.
– Od pewnego czasu po piętach depczą mi jakieś podejrzane typy. Z początku sądziłam, że to ludzie UB, ale potem odrzuciłam takie przypuszczenie. Bo niby dlaczego?
Jego twarz wyrażała aprobatę: rzeczywiście, kto, dlaczego kazałby mnie inwigilować? UB na pewno nie, nie dałam do tego żadnego powodu. W wyłupiastych oczach majora Światły, kiedy podniósł je na mnie, dostrzegłam wyraz rozbawienia.
Wiceminister zwrócił się do niego nienaturalnie rozwlekłym głosem:
– Słyszysz, kochany, co towarzyszka opowiada? Grozi jej chyba jakieś niebezpieczeństwo – najpewniej ze strony reakcyjnego podziemia. Trzeba ją na wszelki wypadek otoczyć staranną opieką. Zajmij się tym, kochany!
Światło wyprężył na krześle tłusty zad:
– Rozkaz!
– To wszystko?
– Nie, nie wszystko. Kilka dni temu spotkana przeze mnie przypadkiem towarzyszka z okresu okupacji na mój widok wybuchnęła płaczem. Była przekonana, że siedzę w więzieniu. W środowisku byłych partyzantów rozeszła się pogłoska, iż zostałam aresztowana w związku z uprzednim aresztowaniem kilku dawnych działaczy komunistycznych, Dąbrowszczaków, którzy jeszcze w Hiszpanii uprawiali działalność trockistowską18. Podobno rozpowszechniałam przekonanie, że w kierownictwie Ministerstwa Bezpieczeństwa zagnieździła się jeżowszczyzna19. Podobno próbowałam uciec, ale zostałam schwytana na granicy i znaleziono przy mnie większą ilość kosztowności i dewiz. Autorem wszystkich tych pogłosek jest Kazimierz Mijal, szef kancelarii prywatnej prezydenta Bieruta; Belweder jest źródłem pogłosek krążących o mnie po Warszawie20.
– Nie słyszałam o żadnych aresztowaniach starych komunistów, Dąbrowszczaków – zapewniałam słuchającego mnie niecierpliwie Romkowskiego. – Nie twierdziłam nigdy, ani w związku z tym, ani w związku z czymkolwiek innym, że w MBP zagnieździła się jeżowszczyzna. Musiałabym najpierw wiedzieć dokładnie, co to takiego jest ta jeżowszczyzna, żeby dojść do przekonania, o które mnie towarzysz minister Mijal pomawia… Proszę, domagam się, żeby wyjaśnić z Mijalem, czemu wymyśla tego rodzaju fantazje.
– Zajmij się również i tym, kochany! – polecił Romkowski majorowi Światle, podnosząc się z fotela na znak, że audiencja skończona. – Nie martwcie się, towarzyszko, dostanie się za to od nas Mijalowi! A więc to wszystko, co miałyście nam do powiedzenia, nic więcej?
– Wszystko!
– Zastanówcie się dobrze! Jeśli byście znalazły jeszcze coś godnego uwagi, zgłoście się do mnie. Tak czy owak, poproszę was wkrótce na bardziej zasadniczą rozmowę, pogawędzimy sobie o tym i owym. Majorze, poprowadzicie towarzyszkę do wyjścia…
Na dole, w korytarzu, spotkałam „Mefista”, jak w myślach nazywałam szefa Departamentu Śledczego, pułkownika Różańskiego – z powodu jego suchej, przygarbionej nieco postaci, płonących czarnych oczu w śniadej twarzy i sardonicznego uśmiechu bardzo czerwonych i bardzo wąskich warg.
– Wstąp do mnie na chwilkę!
Zdziwiłam się tym nieoczekiwanym zaproszeniem, a jeszcze bardziej owym „ty”.
Usadowił mnie pieczołowicie w miękkim fotelu, sam zasiadł za biurkiem.
– Słyszałem, słyszałem: kłopoty masz, przykrości…
– Kiedy zdążyliście usłyszeć?
– O, u nas wszystko lotem błyskawicy!
Na biurku zadźwięczał jeden z licznych telefonów. Różański podniósł słuchawkę:
– Szkoła…? A tak, tak, proszę pani… Szkoła… Nie, nie ta, o którą pani idzie – trochę inna… Z zakresu specjalnej metody wychowawczej! – Zachichotał do słuchawki. – Pani nie ta szkoła potrzebna?… Szkoda, wielka szkoda… Nasza szkoła doprawdy wychowuje świetnie… Nie ma za co… Pomyłki zdarzają się… Choć w naszej szkole – nigdy…
– Słyszałaś? – mrugnął do mnie porozumiewawczo.
Nie wiedzieć czemu, poczułam się nieswojo. Spojrzałam na Różańskiego. Siedział z zamkniętymi oczami. Otworzył je, zmatowiałe, wydobył z szuflady biurka kapsułkę z białymi pastylkami, połknął jedną, popijając wodą z kryształowej karafki. Zmęczenie, senność jakby gąbką zmył; oczy odzyskały nienaturalnie płonące spojrzenie.
– Nikt chyba nie zaprzeczy – kontynuował wątek rozmowy telefonicznej – że to szkoła. Specyficzna szkoła. Popatrz! – Wziął do ręki figurkę z chleba, gładką i błyszczącą niby alabaster. – Ulepił ją specjalnie dla mnie jeden z moich „uczniów”. Z wdzięczności za naukę, jaką ode mnie otrzymał. No, ale mimo tak pięknych rezultatów wychowawczych, nie życzyłbym ci, żebyś się do tej szkoły dostała. Uchowaj cię, Boże, żebyś miała z nami mieć do czynienia… À propos – czy możesz wtajemniczyć mnie, co mówią o nas na mieście?
– Warszawianie mówią, ja to też zresztą stwierdziłam, że gdy przechodzi się ulicą obok więzienia na Rakowieckiej, trzeba nos zatykać. Tak cuchnie… cuchnie trupem. I jeszcze, że straszliwie się w nim bije…
– Bajki! – oburzył się. – My więźniów nie bijemy! Chyba… chyba że więźniowie sami nas do tego zmuszają…
– Jak to zmuszają… A bo co, oni to lubią?
– No nie, nie lubią! – zaśmiał się. – Oni tylko lubią… kłamać. Czego znów my nie lubimy. Ale nawet kiedy jesteśmy zmuszeni bić, robimy to w miarę. Jeśli oficer prowadzący śledztwo miarę przekroczy, zostaje surowo ukarany. Sprawiedliwość nie może być połowiczna, inaczej nie byłaby sprawiedliwością. Szkolimy odpowiednio oficerów, nie wątpisz w to chyba. Każdy z nich, obok kwalifikacji zawodowych, co zresztą do tych kwalifikacji należy, musi być dobrym psychologiem.
– Co ma psychologia do bicia?
– Naiwne dziecko! Oficer już z pierwszej rozmowy z więźniem powinien trafnie określić jego charakter: będzie „śpiewać” czy też zatnie się po pierwszym uderzeniu i – choć bij zabij – słowa nie uroni21.
– Ja bym do tej drugiej kategorii należała! Słowa bym nie powiedziała, gdyby ktoś ośmielił się na mnie rękę podnieść!
– Tak! – potwierdził Różański. – Nam też się tak wydaje! Należysz do twardych ludzi, twardą szkołę życia przeszłaś, a z takimi…
– Dobrze, widzę, mój charakter znacie…
– Lata walki. Ten pamiętnik jest moją ulubioną lekturą, mam go pod ręką na nocnym stoliku i kiedy nie mogę usnąć, czytam, studiuję go właściwie22. Wiele, bardzo wiele ciekawych, do myślenia dających rzeczy można się z niego dowiedzieć. To swoisty rodzaj albumu bohaterów.
W ostatnim słowie brzmiała ironia.
Zadzwonił, wstając jednocześnie z fotela, by mnie pożegnać. Do gabinetu wsunęła się cichutko pracownica Departamentu Śledczego, o bladawym, podobnym do lisiego pyszczka.
– Podstempluj przepustkę, kochana!
Dziwna forma zwracania się do ludzi – pomyślałam – panuje tutaj: co drugie słowo to „kochany”, „kochana”.
– Do zobaczenia… wkrótce! Kochana „Barbaro”…
*
Na początku 1949 roku zostałam odkomenderowana do Głównego Zarządu Politycznego [Wojska Polskiego], do działu wydawnictw wojskowych. Szefem tego działu był pułkownik Adam Bromberg. Mnie mianowano zastępcą redaktora naczelnego [pisma „Polska Zbrojna”], pułkownika Henryka Wernera.
Miesiące płynęły. Czas łagodził cięgi zadane mojej wybujałej nieco ambicji. Przyzwyczajałam się stopniowo do nowego otoczenia, nowego charakteru zajęcia, ba, zasmakowałam w normalnej pracy, ze zwykłymi ludźmi. Układało mi się z nimi całkiem nieźle. Nie od razu otrząsnęłam z siebie chorobliwą, nacechowaną podejrzliwością atmosferę, jaką siłą rzeczy nasiąkałam w poprzedniej instytucji. Atmosferę ustawicznego węszenia, drążenia najgłębiej ukrytych ludzkich tajemnic.
Gdy siedziałam za biurkiem z nożycami w ręku dla skracania przynoszonych mi artykułów „kobył”, biorąc za pióro, by przeredagować lub samej coś napisać, coraz częściej ogarniało mnie przeświadczenie, że pozostawanie w wojsku po zakończeniu wojny jest jednym wielkim nieporozumieniem. Moje miejsce od dawna było za biurkiem – jako redaktor, dziennikarz, kto wie, może nawet jako pisarz. Z pisaniem, okazuje się, jest jak z alkoholem: kto raz zakosztował, ciągnie do niego niepohamowanie. Próbowałam i teraz pociągnąć niekiedy tego trunku, ale wnet zmuszona byłam zaniechać. Brakło czasu, a jeszcze bardziej odwagi, by „rozpić” się na dobre.
Wracając myślami do niedawnych wydarzeń, które przysporzyły mi tyle zgryzoty, stwierdzałam nie bez satysfakcji, że przestałam się nimi tak bardzo przejmować. Odczuwałam wręcz radość. Oto wbrew złowieszczym pouczeniom Fejgina – odeszłam. W sposób wprawdzie dramatyczny i nie z własnej woli – uwolniłam się jednak od przeszłości, która wydawała mi się teraz wręcz obrzydliwa.
Tymczasem w Budapeszcie rozpoczął się proces [László] Rajka23. Pułkownik Werner został wydelegowany jako obserwator z ramienia prasy wojskowej. Wrócił jeszcze przed zakończeniem procesu z powodu grypy. Zastępowałam go od wielu dni, z trudem radząc sobie z nawałem roboty, jaka się na mnie zwaliła. Miałam właśnie, zmęczona, udać się do domu, gdy w słuchawce usłyszałam jego ochrypły, przerywany kaszlem głos:
– Mam do was prośbę. Sądziłem, że będę mógł, ale okazuje się, że nie jestem w stanie. Otóż o piątej w Komitecie Centralnym ma się odbyć informacja prasowa z udziałem towarzysza Bermana. Zastąpcie mnie – jutro na pewno już zwlokę się z łóżka, obiecuję wam to.
Do narady pozostało mi niewiele czasu. Wyjęłam z torebki grzebyk i lusterko. Wyjrzała na mnie twarz dojrzałej kobiety ze śladami opalenizny po letnim urlopie i o zaokrąglonych policzkach. Nagle drgnęłam, grzebyk zleciał mi na podłogę: za moim ramieniem wynurzyła się twarz męska, dwoje lekko przymrużonych oczu sparzyło mnie złowrogim spojrzeniem. Odwróciłam się gwałtownie… i roześmiałam: to portret Bieruta na ścianie odbił się w lusterku i tak mnie przestraszył.
*
Korytarz pełen był ludzi; czekali na przybycie Bermana. Snułam się tam i sam, nikt do mnie nie podchodził, choć wielu z obecnych znało mnie dobrze. Zdawało mi się, omijają mnie, patrzą na mnie – jeśli przypadkiem musnął mnie ktoś spojrzeniem – jakbym była napiętnowana.
Mignęła mi krótko ostrzyżona czarna głowa, czarne oczy przesłonięte okularami. Towarzysz [Ferdynand] Chaber! Ucieszyłam się. Dobry znajomy jeszcze z konspiracji przedwojennej, z okresu kiedy wysłana z Łodzi do Warszawy, pełniłam w niej funkcję łączniczki Komitetu Centralnego [Czerwonej Pomocy24]. Zetknęłam się z nim już po wojnie na ulicy przypadkiem i poznał mnie z miejsca – tak jak i ja jego. Miło będzie teraz zamienić z nim kilka choćby przyjaznych słów, może uczucie obcości przestanie mnie gnębić.
Minął mnie w korytarzu, tak jak i inni, muskając obojętnym spojrzeniem. Wszedł do jakiegoś pokoju, nie zamykając za sobą drzwi. Weszłam za nim. W sekretariacie nie było nikogo. Spoza uchylonych drzwi przyległego gabinetu dobiegły mnie głosy:
– Skąd się tu wzięła?
– Przyszła zamiast pułkownika Wernera, który jest chory. To on ją przysłał.
– Nie może brać udziału w konferencji! Wykluczone! Konferencja jest tajna! Trzeba ją koniecznie spławić! A w ogóle, co to za jedna? Kto ją tu zna?
W odruchu gniew bez namysłu, weszłam, nie, wtargnęłam do gabinetu.
Za biurkiem siedział tęgi, po babsku rozlany mężczyzna o włosach piaskowego koloru i wodnistych niebieskich oczach. Towarzysz [Stefan] Staszewski…
– Kto mnie tu zna? – powtórzyłam i zwróciłam się, krzycząc niemal, do Chabera. – Wy mnie znacie! Nie możecie chyba zaprzeczyć! A w ogóle, co to wszystko ma znaczyć, o co tu chodzi?!
W gabinecie zaległo pełne konsternacji milczenie.
– Nie denerwujcie się, towarzyszko! – powiedział przymilnie Staszewski. – Nie macie o co się denerwować.
– Znacie mnie czy nie?
– Naturalnie, znam was! – potwierdził Chaber z podejrzanym pośpiechem. – Byłyście przed wojną moją łączniczką. Nie wiedziałem, że wy i „Barbara”, głośna „Barbara”, autorka znanego pamiętnika, jesteście jedną i tą samą osobą. A co do tej tu naszej rozmowy…
– To nieporozumienie! – podpowiedział Staszewski. – Zaraz je wyjaśnimy, tylko jeszcze raz proszę, nie denerwujcie się.
Na korytarzu trzasnęły drzwi, rozległy się ożywione głosy:
– Przyjechał! Przyjechał!
Weszłam razem z innymi do sali konferencyjnej. Dziennikarze, redaktorzy, odsuwając z hałasem krzesła, rozsiadali się wokół długiego stołu, rozkładali na suknie notesy, przygotowywali ołówki.
Stałam wciąż, przyglądając się z daleka nienagannie ubranej „szarej eminencji” Biura Politycznego, jak nazywano Bermana. Szlachetna siwizna krótko strzyżonych włosów pokrywała okrągłą czaszkę. Staszewski z jednej, Chaber z drugiej, szeptali coś do ucha „eminencji”. Jego ciemne, inteligentne oczy powędrowały w moją stronę, twarz miał wyraźnie niezadowoloną, w końcu, wzruszając ramionami, skinął przyzwalająco głową.
– Siadajcie, towarzyszko „Barbaro”! – Chaber podszedł do mnie. – Siadajcie, bierzcie udział w konferencji i zapomnijcie o tym, co zaszło.
Nie mogłam zapomnieć. Mało z tego, co Berman referował i z dyskusji, jaka się potem wywiązała, docierało do mnie. Tyle tylko, że głównym tematem był proces Rajka i jego współoskarżonych; mówiono o dowodach, jakie wypłynęły z tego procesu, świadczących, że nici rozgałęzionego szeroko spisku obejmują również i Polskę…
Powiadomiony przeze mnie z obowiązku służbowego o tym, co zaszło, pułkownik Werner bardzo to sobie wziął do serca:
– Brak zaufania do was jest brakiem zaufania i do mnie, skoro ja was na konferencję posłałem. Komitet Centralny nie może nie żywić zaufania do człowieka, któremu powierzono funkcję mojego zastępcy. Zażądam nie tylko pełnego wyjaśnienia sprawy, ale i wyciągnięcia z niej konsekwencji; w pierwszym rzędzie muszą was przeprosić za takie zachowanie.
W ciągu najbliższych kilku dni pułkownik Werner wydzwaniał do KC, potem udał się tam osobiście. Nagabywany przeze mnie o rezultat swojej interwencji, dał mi wymijającą odpowiedź. Więcej do tego tematu nie chciał wracać.
*
Ledwo skończył się w Budapeszcie proces Rajka, rozpoczął się w Warszawie proces Adama Doboszyńskiego25.
Ku mojemu zdziwieniu zadzwonił do mnie bezpośrednio do redakcji generalny prokurator wojskowy, generał [Stanisław] Zarakowski26. Nie podejrzewałam dotąd, że w ogóle wie o moim istnieniu. Zapraszał mnie na proces: „Warto posłuchać, może się wam przydać, przepustka już przygotowana, możecie ją odebrać na miejscu”.
Poszłam z samej ciekawości. Wychudły, posiwiały oskarżony odsłaniał przed publicznością pokryte pręgami plecy, krzyczał, że zmuszono go biciem do zeznań. Przedwojenny organizator pogromów żydowskich budził we mnie litość zmieszaną z odrazą. Ale sympatii nie budził we mnie i główny oskarżyciel: było publiczną tajemnicą, że generał Zarakowski przed wojną, jako student poznański, w czasach kiedy oskarżony organizował pogromy, należał do organizacji studenckich nie tak znów odległych od „idei” szerzonych przez Doboszyńskiego27.
Drzwi z jednej strony sali sądowej otworzyły się dyskretnie. Wiceminister Romkowski wkroczył na salę. Towarzyszyli mu Różański i Światło. Cała trójka zasiadła w pierwszym rzędzie – niby na spektaklu. W pewnej chwili [wzrok] Romkowskiego spotkał się z moim wzrokiem. Skłonił lekko głowę, ale jego oczy miały temperaturę lodu. Różański przywitał mnie z daleka z ostentacyjną uniżonością. Światło, bez najmniejszej żenady, wlepił we mnie wypukłe oczy.
Podczas przerwy Różański podszedł do mnie, ręki mi jednak nie podał:
– Dobrze, że przyszłaś, „Barbaro”!
– Dlaczego?
– Przyda ci się w niedalekiej przyszłości! – powtórzył słowa generała Zarakowskiego.
*
Po tygodniu przedwczesnych przymrozków, mimo że była już druga połowa października, nastał prawie letni dzień28. Ulice ożywiły się na powrót jasnymi płaszczami, kolorowymi sukienkami kobiet. Wyjrzawszy przez okno na zielone jeszcze, odżyłe pod promieniami słońca drzewa, zdjęłam sweter, pozostając w sukience z krótkim rękawem; cieplejszą bieliznę zmieniłam na jedwabną.
– Znów się przeziębisz! – napominał mnie mój mąż. – Dopiero co wstałaś po ciężkiej grypie, weź przynajmniej płaszcz!
– Nic mi nie będzie – zapewniłam go beztrosko. – Czuję się dziś, jakbym miała dwadzieścia lat.
Płaszcz jednak wzięłam, letni, wojskowy, ze śladami dystynkcji na ramionach. Zdjęłam je, ponieważ żenowało mnie, kiedy ludzie oglądali się za mną na ulicy.
W porze obiadu zastałam na stole kartkę od męża. Wysłano go niespodziewanie do Krakowa. Trochę mnie to zaskoczyło, bo wyjazdy były dotąd planowane przez Departament Personalny [MON], w którym mąż był zastępcą szefa. Niespodziewany, nagły wyjazd zdarzał się po raz pierwszy. Cóż, służba!
Lubiłam rzadkie chwile samotności w domu. Z każdego tak mi dobrze znanego zakątka promieniowało czymś bliskim, nieuchwytnym, niepowtarzalnym. Uczucie niepowtarzalności przemijających obecnie chwil było tak silne, że zatrwożyłam się. Podobnego uczucia doznawałam już rok prawie temu, w przeddzień oznajmienia mi decyzji o wyrzuceniu z Głównego Zarządu Informacji.
Siedziałam wtedy sama w gabinecie. Wszystko w nim było rezultatem mojej pracy. Wieloletniej, intensywnej. Półki z cennymi książkami przeze mnie gromadzonymi, półki z niezliczonymi aktami. Kasa ogniotrwała zawierająca dokumenty z archiwum okupacyjnego. Maszyna do pisania na biurku, pokiereszowana odłamkami pocisków, które mnie raniły – miałam ją przy sobie razem z torebką z dokumentami.
I teraz, u siebie, we własnym domu – to samo. O co bym nie zaczepiła wzrokiem, każdy przedmiot, najbardziej nawet banalny, zdawał się do mnie uśmiechać. Uśmiechem smętnym, pożegnania, o jakim nic jeszcze nie wiedziałam.
Otrząsnęłam się z trudem z ogarniającego mnie przygnębienia i wyszłam na ulicę. Na mój widok kierowca, który mnie przywiózł z redakcji, raptownie odjechał. Na jego miejsce podjechał przed bramę czarny, odrapany, bardzo brudny samochód. Jednocześnie podeszło do mnie dwóch mężczyzn. Jednego z nich znałam dobrze: major Pieskow, radziecki oficer doradcy29 Wozniesienskiego, mój sąsiad. Drugiego widziałam po raz pierwszy. Był to niski, chuderlawy cywil, z czerepem pokrytym gładkimi, niby z lakieru, przylizanymi włosami. Nie wiem czemu, przypominał mi czerep uszkodzonej lalki, dopiero co odebranej z naprawy. Obaj trzymali ostentacyjnie ręce w kieszeniach.
– Trzeba z nami jechać! – wymamrotał po rosyjsku major.
– Dokąd? – spytałam.
– Wiceminister Romkowski zaprasza was na rozmowę! Zdaje się, że wam to zapowiedział.
– Ale jak wrócę do biura? – upierałam się jeszcze. – Mój kierowca odjechał.
– Nie martwcie się! Po rozmowie odeślą was wozem ministra.
Cywil usłużnie otworzył drzwiczki. Wsiadłam. Siedziałam ściśnięta pomiędzy majorem i tym drugim; nie wypuszczali rąk z kieszeni.
Brama Ministerstwa Bezpieczeństwa na Koszykowej otworzyła się, przepuszczając samochód. Stanął w głębi dziedzińca, przed skrzydłem budynku, w którym mieścił się Departament Śledczy Różańskiego.
– Tędy! Tędy!
W miarę, jak szłam, jak mnie prowadzili właściwie korytarzem, drzwi uchylały się i zatrzaskiwały, przebiegło kilku ludzi, dobiegał mnie podniecony szept:
– Prowadzą ją! Jest! Jest!
– Tutaj! Proszę wejść! – usłyszałam po rosyjsku.
Weszli za mną do brudnego pokoju, stał w nim stół pokryty plamami atramentu, jedno krzesło. Opuścili pokój… i zamknęli drzwi na klucz. Zanim odróżniłam znajdującego się w pokoju majora Światło30 i pracownicę Różańskiego o bladawej twarzy kształtu lisiego pyszczka – zrozumiałam.
– Broń macie?
Światło postąpił w moją stronę. Milczałam.
– Broń macie?! – powtórzył ostrzej. – Nie odgrywajcie głupiej! Oficerem byłyście, macie zezwolenie na broń! Aa, co ja widzę! – ogarnął wzrokiem mój płaszcz wojskowy. – Sama dystynkcje zdjęłyście! To dobrze, oszczędziłyście nam roboty degradowania!
Śmiejąc się, przeszukał kieszenie mojego płaszcza, potem zwrócił się do „Lisiego Pyszczka”.
– Zrewiduj ją dokładnie, kochana!
– Jazda! Rozpinaj się! – wrzasnęła „Lisi Pyszczek”. Zadeptana podłoga podskoczyła raptem i uderzyła mnie w czoło. Poczułam na ciele kopnięcia.
– Wstań! Nie rób komedii! Ty kurwo!
Zapiekło jak smagnięcie batem. Zerwałam się z podłogi, skoczyłam do „Lisiego Pyszczka”. Oderwał mnie od niej major Światło.
– No, no, kto by pomyślał, bić się chce! – wykręcił mi ręce do tyłu. Trzymał je tak długo, póki „Lisi Pyszczek” mnie nie zrewidowała, palcami mściwie wpijając się w moje ciało.
Puścili mnie, zatoczyłam się i opadłam na krzesło. Światło przeszukiwał torebkę, spisywał w protokole jej zawartość. Na widok legitymacji partyjnej gwizdnął przeciągle, udając zdziwienie.
– Patrzcie, patrzcie, w Partii była!
Do pokoju wsunął się czerep uszkodzonej lalki z przylizanymi lakierem włosami.
– Obywatelu majorze, samochód zajechał!
Tym samym, a może takim samym, obskurnym samochodem zawieziono mnie na Rakowiecką. Ceglasty budynek więzienia rozwarł paszczę bramy, by wchłonąć mnie w swoje wnętrza. Otoczona sforą krzepkich drabów, jastrzębim wzrokiem śledzących poruszenia schwytanej ofiary, wspinałam się mozolnie po żelaznych schodach. Między krętymi poręczami rozciągała się siatka zabezpieczająca przed skokiem w dół.
Dotarliśmy na trzecie piętro. Korytarz XI Oddziału31, długi, mroczny, głuchym echem oddawał kroki podkutych butów tych, co mnie prowadzili. Z obu stron, gęsto jak otwory ula, czerniały drzwi. Stanęli przed oznaczonymi numerem 53.
– Tutaj! – wepchnęli mnie do celi.
Ciężko, niby wieko ołowianej trumny, zatrzasnęły się za mną drzwi. Huknął rygiel zasunięty uderzeniem pięści, obrócił się ze zgrzytem klucz w zamku.
„Koniec! – krzyknęło coś we mnie. – To już koniec!” Stałam pośrodku wąskiej klitki. Ściany do połowy pomalowane na czarny prawie kolor. Betonowa, czarna podłoga. Pod samym sufitem smętne światło rzucała niewielka żarówka w czarnej siatce z drutu. Żelazny katafalk łóżka. Czarny, żelazny blat stolika, blat stołka – umocowane pod zakratowanym okienkiem. Czarny kibel w kącie. Wszystko razem nadawało celi wygląd żałobny. W nozdrza uderzył znajomy, dawno zapomniany odór. Pośród wielu nienazywalnych powonienie odróżniało smród uryny i kału, niemytych ciał, brudnej bielizny, zgniłej kapusty i zjełczałego tłuszczu.
Ogarnęło mnie dziwne uczucie. Zdawało mi się, że przebywam tu od wieków, że nigdy nie opuszczałam tego ponurego przybytku. Nie było przeszło dziesiątka lat dzielących mnie od doświadczeń pobytu w celi przedwojennego łódzkiego więzienia. Nie było wojny i walki z okupantem. Nie było powojennych lat zmagań o tworzenie nowej, śnionej od tak dawna rzeczywistości. Zawsze, zawsze żyłam w tej wąskiej klitce, świat poza nią nie istniał. Wszystko poza tą celą było nieprawdziwe, tylko ta cela tutaj jest prawdziwa.
Odzyskanym w jednej chwili dawnym nawykiem usiadłam pod okienkiem, opierając łokcie na blacie stolika. Wpatrywałam się bezmyślnie w resztki białego lakieru, które utrzymały się na jego powierzchni. Poczęły przybierać fantastyczne kształty, wyłaniały się z nich miniaturowe roztańczone korowody baletnic w białych, powiewnych spódniczkach.
Nie słyszałam charakterystycznego trzasku odsuwanego co chwila judasza ani szeptów za drzwiami.
– Wstać! – Do celi wszedł strażnik z licznymi odznaczeniami na mundurze.
Wstałam.
– Zdjąć płaszcz!
Zdjęłam płaszcz, pozostając w letniej sukience z krótkim rękawem.
– W celi nie wolno nosić palta! Nie wolno w celi drzemać! Nie wolno podpierać się rękami! Nie wolno zamykać oczu! Nie wolno kryć się po kątach! Siedzieć twarzą odwróconą do wizjera! Albo chodzić! Zrozumiano?!
Wyszedł. Ogarnęło mnie znużenie, pragnienie snu, tym silniejsze, że zakazane. Było mi duszno, a jednocześnie trzęsłam się z zimna. Zaczęłam chodzić. Siedem kroków wzdłuż, dwa kroki wszerz, siedem wzdłuż, dwa wszerz… Jeszcze jedno takie przemierzenie celi, a upadnę. Usiadłam. Powieki same opadły mi na oczy.
– Wstać!
Wstałam.
– Odwrócić się twarzą do ściany! Będziecie tak stać aż do odwołania.
Stałam twarzą do ściany. Ile czasu upłynęło? Godzina? Dwie? Wieki? O, żeby doczekać apelu wieczornego! Wszystko traciło znaczenie wobec potrzeby położenia się.