Grzebielec - Fredrik P. Winter - ebook

Grzebielec ebook

Fredrik P. Winter

3,2
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Każdego roku w nocy 6 listopada seryjny morderca włamuje się do piwnicy domu wybranej ofiary. Ofiara zostaje wciągnięta pod ziemię i znika bez śladu.

W czasie, kiedy prowadzone jest śledztwo w sprawie tych dziwnych zbrodni, pracująca w dużym wydawnictwie Annika Granlund znajduje przed drzwiami biura manuskrypt pokryty błotem, zatytułowany Ja jestem Grzebielec. Książka, będąca biografią seryjnego mordercy żyjącego pod ziemią, stanowi ogromną szansę na uratowanie przed bankructwem jej wydawnictwa. W nadziei, że będzie to bestseller, Annika decyduje się opublikować tę kontrowersyjną książkę. Nie ma jednak pojęcia, jakie mroczne sekrety wyjdą w związku z tym na jaw i na jakie niebezpieczeństwo się naraża…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 433

Oceny
3,2 (5 ocen)
2
0
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewolda

Całkiem niezła

Dziwaczna pozycja, nie w moim guście.
00
Magdola

Nie oderwiesz się od lektury

Czytając bałam się oddychać .Dawno nie czytałam niczego tak mrocznego
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Grävlin­gen
Co­py­ri­ght © Fre­drik P. Win­ter, 2020 ac­cor­ding to Agre­ement with Bo­okLab Agency, Po­land and En­berg Agency Swe­den
Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion © Wy­daw­nic­two AR­KADY Sp. z o.o., War­szawa 2024
Wszyst­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana w ja­kiej­kol­wiek for­mie ani po­wie­lana gra­ficz­nie, elek­tro­nicz­nie czy me­cha­nicz­nie, w tym za po­mocą ko­pio­wa­nia, na­gry­wa­nia ani prze­cho­wy­wa­nia w in­for­ma­tycz­nej ba­zie da­nych, bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy. Pro­simy o prze­strze­ga­nie praw twór­ców do ich wła­sno­ści in­te­lek­tu­al­nej i nie­udo­stęp­nia­nie książki w sieci.
Tłu­ma­cze­nie: Mo­nika Wal­czak
Re­dak­cja: Ma­ciej Pie­czyń­ski
Ko­rekta: Mał­go­rzata Stal­mier­ska
Pro­jekt okładki: Na­ta­lia Krzesz­cza­kow­ska
Skład i ła­ma­nie: Syl­wia Szur
ISBN 978-83-213-5319-7
Wy­da­nie I, 2024, Sym­bol 5343/R
CIP  Bi­blio­teka Na­ro­dowa
Win­ter, Fre­drik P.
Grze­bie­lec / Fre­drik P. Win­ter
; prze­ło­żyła Mo­nika Wal­czak.
- Wy­da­nie I. - War­szawa : Le­Tra,
2024
Wy­daw­nic­two AR­KADY Sp. z o.o. ul. Do­bra 28, 00-344 War­szawa tel. 22 444 86 50 e-mail: info@ar­kady.eu, www.ar­kady.eu Fa­ce­book: @Wy­daw­nic­two.Ar­kady, In­sta­gram: @wy­daw­nic­two.ar­kady Fa­ce­book: @Wy­daw­nic­two.Le­tra, In­sta­gram: @wy­daw­nic­two­_le­tra księ­gar­nia wy­sył­kowa: tel. 22 444 86 56www.ar­kady.info
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

So­bota, 6 li­sto­pada

Ce­ci­lia Wre­ede ostroż­nie po­sta­wiła stopę, aby nie uszko­dzić do­wo­dów rze­czo­wych. Pod­łoga była za­sy­pana su­chymi ka­wał­kami tynku ze ścian i su­fitu. Wszę­dzie, po­śród grud wil­got­nej ziemi, stały małe, żółte ta­bliczki, wy­glą­da­jące ni­czym plan­sze re­kla­mowe w mi­nia­tu­rze.

To mu­siała być kie­dyś bar­dzo przy­tulna su­te­rena. Te­raz śmier­działo tu ple­śnią. Ta­pety, od­kle­jone od prze­nik­nię­tych wil­go­cią ścian, wi­siały przy li­stwach pod­ło­go­wych w wiel­kich ar­ku­szach pa­pieru. Od­sło­nięte w ten spo­sób wy­tarte, be­to­nowe mury były w ca­ło­ści po­pę­kane i pełne nie­re­gu­lar­nych dziur.

Wan­dale nie oszczę­dzili na­wet skó­rza­nej ka­napy – je­dy­nego me­bla, który można było uznać za kom­pletny. Wy­peł­nie­nie wy­ła­ziło z po­du­szek przez szcze­liny, praw­do­po­dob­nie roz­cięte no­żem. Sto­lik ka­wowy zo­stał zde­mo­lo­wany, po­dob­nie zresztą jak fo­tel przy ko­minku i te­le­wi­zor. Po­piół i ka­wały wę­gla le­żały po­roz­rzu­cane na klin­kie­ro­wej pod­ło­dze przed roz­bitą szybą ko­min­kową, a szcze­liny w po­od­pry­ski­wa­nych płyt­kach ob­na­żały le­żący pod spodem be­ton. Po­śród po­piołu i ziemi po­ły­ski­wały zie­lone odłamki szkła z bu­te­lek po wi­nie i ma­leń­kie ka­wałki szkła har­to­wa­nego z ko­min­ko­wej szyby.

Cały ten ba­ła­gan prze­cięty był śla­dem krwi. Ktoś naj­wy­raź­niej cią­gnął ciało z sa­lonu na ko­ry­tarz pro­wa­dzący do piw­nicy.

Ce­ci­lia przy­gry­zła wargę.

– Gdzie? – rzu­ciła py­ta­nie w prze­strzeń, po­dą­ża­jąc wzro­kiem za krwawą ścieżką. Wi­dok krwi nie ru­szał jej już od dawna. Mimo to ten czer­wo­no­brą­zowy ślad spra­wiał, że ro­biło jej się nie­do­brze. Wie­działa, co na nią czeka.

– Tam, gdzie zwy­kle – Jo­nas An­drén, jej naj­bliż­szy współ­pra­cow­nik, z sze­le­stem wska­zał pal­cem na wej­ście do piw­nicy.

Ce­ci­lia nie mo­gła opę­dzić się od my­śli, że w swoim bia­łym, pla­sti­ko­wym kom­bi­ne­zo­nie wy­glą­dał jak ogromne nie­mowlę. Tylko oku­lary wy­sta­wały mu spod na­cią­gnię­tego na głowę kap­tura. Ona mu­siała wy­glą­dać tak samo idio­tycz­nie.

– W ko­tłowni. Chodź.

Ce­ci­lia kiw­nęła głową i ru­szyła za Jo­na­sem do piw­nicy, sta­ra­jąc się jed­nak nie na­stą­pić na strugę krwi. Otwo­rzyw­szy drzwi, w ostrym świe­tle uj­rzeli jesz­cze wię­cej grud ziemi i błot­ni­ste ślady, ozna­czone ko­lej­nymi ma­łymi żół­tymi ta­blicz­kami.

– Uwa­żaj, żeby tu na nic nie na­dep­nąć – po­wie­dział Jo­nas. – Bie­gli są­dowi jesz­cze nie po­brali pró­bek krwi. Cho­ciaż i tak je­ste­śmy pra­wie pewni, kim była ofiara. Na­zy­wała się Linda Sand­ström. Matka dwójki dzieci, roz­wódka. Ku­piła ten dom parę lat temu i wła­śnie kła­dła nowy dre­naż.

– Jak wszyst­kie ofiary do­tych­czas – Ce­ci­lia po­twier­dziła ru­chem głowy. – Całe po­dwórko jest roz­ko­pane. Mu­sia­łam się nie­źle na­pra­co­wać, żeby tu do­trzeć.

Ostre świa­tło lamp bu­dow­la­nych od­bi­ja­jące się od kom­bi­ne­zonu Jo­nasa ośle­piło Ce­ci­lię. Chcąc przy­zwy­czaić oczy do świa­tła, mru­gała czę­sto, pró­bu­jąc jed­no­cze­śnie przy­go­to­wać się na to, co miało na­stą­pić. Brała w tym udział już tyle razy, że po­winna się przy­zwy­czaić. Mimo to czuła wzra­sta­jący puls i miała wra­że­nie, jakby soki żo­łąd­kowe co­fały się jej do prze­łyku. Wi­działa prze­cież wiele ofiar mor­derstw, czę­sto w nie­na­tu­ral­nych po­zy­cjach, na naj­gor­szą ma­ka­brę mo­gła pa­trzeć bez stra­chu. Ale za każ­dym ra­zem wła­śnie tego wi­doku nie mo­gła znieść. Nie było ciała. I wła­śnie brak ofiary był gor­szy niż jej obec­ność.

Na środku pod­łogi była dziura, ro­ze­rwana od spodu. Do­okoła le­żały po­roz­rzu­cane bryły be­tonu, po­ła­mane klin­kie­rowe płytki i grudy ziemi, która ro­iła się od larw, peł­zała czar­nymi ro­ba­lami. Krwawy ślad ury­wał się na kra­wę­dzi otworu.

Ce­ci­lia ukuc­nęła przy nim. Bez trudu mógłby się w nim zmie­ścić czło­wiek. Czuła, jak ciem­ność gapi się na nią ze środka wą­skiego pod­ziem­nego tu­nelu. Za­krę­ciło jej się w gło­wie i pod­parła się ręką, aby nie stra­cić rów­no­wagi. Czuła fu­rię. Fu­rię, bo znów nie było ciała. Bo znów znaj­do­wała się w mar­twym punk­cie. Jakby ja­kaś klą­twa wi­siała nad ca­łym tym śledz­twem. Po­trzą­snęła głową.

– Kurwa.

– Spo­dzie­wa­łaś się cze­go­kol­wiek in­nego?

– Nie – od­po­wie­działa, wsta­jąc. – Ale mia­łam na­dzieję.

– Na co?

– Do­bre py­ta­nie. Na zwy­kłe mor­der­stwo, na przy­kład?

Jo­nas za­śmiał się.

– Jest 6 li­sto­pada, Cissi. Wiesz do­brze, co się wtedy dzieje.

– Wiem – przy­znała Ce­ci­lia. – Wiem, wszy­scy wie­dzą. Tylko ja mam tego tak cho­ler­nie dość.

Apa­tycz­nie ro­zej­rzała się wo­kół. Ko­tłow­nia była pełna kar­to­no­wych pu­deł, po­usta­wia­nych na so­bie. Do jed­nej ze ścian przy­krę­cono półkę, która obec­nie była za­rzu­cona lal­kami Bar­bie w fa­brycz­nych opa­ko­wa­niach.

– Prę­dzej czy póź­niej go znaj­dziemy – prze­ko­ny­wał Jo­nas.

– Nie by­ła­bym taka pewna. – Ce­ci­lii dreszcz prze­biegł po ple­cach. Gdyby tylko można było wziąć lalki na świad­ków, po­my­ślała. Ni­gdy ich nie lu­biła. Ich nie­praw­dziwe oczy wpa­try­wały się w nią oskar­ży­ciel­sko. Jesz­cze raz spoj­rzała na dziurę w pod­ło­dze, po­now­nie po­trzą­snęła głową, od­wró­ciła się gwał­tow­nie i wy­szła z po­miesz­cze­nia. – Po­ra­dzi­cie so­bie, nie ma sensu, że­bym tu dłu­żej była.

– Do­kąd idziesz? – spy­tał Jo­nas.

– No, zgad­nij. Na ko­mendę. Ktoś musi prze­cież po­wie­dzieć pra­sie, że Grze­bie­lec po­chło­nął ko­lejną ofiarę.

AKT 1 – MA­SZY­NO­PIS

1

To ja je­stem Grze­bie­lec. Po­słu­chaj mo­jej hi­sto­rii. Być może, kiedy ją po­znasz, spoj­rzysz na mnie in­nymi oczami. Ale to i tak ni­czego nie zmie­nia.

Nie­dziela, 7 li­sto­pada

– Nie chcę tu miesz­kać. – Twarz An­niki Gran­lund ja­śniała w uśmie­chu, kiedy mó­wiła te słowa wprost do ucha Mar­tina Gran­lunda.

Mar­tin wzdry­gnął się.

– Dla­czego nie? – Obej­rzał się, aby spraw­dzić, czy reszta lu­dzi oglą­da­ją­cych dom na sprze­daż ich nie sły­szy.

Ja­sno­brą­zowe oczy An­niki błysz­czały jakby w za­chwy­cie.

– Prze­stań, do­brze wiesz, czemu. – Jej do­bry hu­mor był tylko przy­krywką, nikt z oglą­da­ją­cych miesz­ka­nie nie mógł się zo­rien­to­wać, że coś jest nie tak.

– Nie wiem, po­wiedz. – Wiatr za oknem świsz­czał w ga­łę­ziach brzozy sto­ją­cej po­środku traw­nika. Jej po­żół­kłe li­ście wi­ru­ją­cym ru­chem opa­dały na nie­sko­szony traw­nik. – Bo jak cho­dzi o płytki w ła­zience, to je da się ła­two wy­mie­nić.

– Nie, to nie płytki – za­świer­go­tała An­nika.

Przy­gar­nęła męża ra­mie­niem do sie­bie i ła­god­nie wy­pro­wa­dziła z po­koju dzien­nego, który wy­glą­dał do­kład­nie tak, jak wszyst­kie po­koje dzienne, które oglą­dali przez ostat­nie mie­siące. Prze­strzeń, w któ­rej się znaj­do­wali, to nie był dom. To była oferta agen­cyjna. Marne wy­obra­że­nie ko­goś o tym, jak dom po­wi­nien wy­glą­dać. Świeżo ma­lo­wane białe ściany; oczy­wi­ście nie czy­sta biel, tro­chę zła­mana. No­wo­cze­sny wy­strój, góra po­du­szek na so­fie oraz za­cho­waw­cze ozdoby o wąt­pli­wej uro­dzie. An­nika mo­głaby przy­siąc, że wi­działa już te same ob­razy w in­nych miesz­ka­niach, które oglą­dali. Pa­mię­tała pęk­nięte szkło w ramce jed­nego z nich.

– O co cho­dzi tym ra­zem? – w gło­sie Mar­tina dało się wy­czuć pewną iry­ta­cję. – Lo­ka­li­za­cja jest nie­zła, działka nie wy­maga wiele pracy, wszystko tak, jak chcie­li­śmy, i na­wet mie­ści nam się w bu­dże­cie, o ile nikt inny nie wy­sko­czy z ja­kąś sza­loną kwotą.

An­nika wska­zała ru­chem głowy schody pro­wa­dzące do pod­ziem­nej kon­dy­gna­cji. Do­bie­ga­jące stam­tąd szepty in­nej pary, roz­pra­wia­ją­cej o czymś w su­te­re­nie, spra­wiały, że zimny dreszcz prze­cho­dził jej po ple­cach.

Mar­tin prze­krzy­wił głowę.

– Chyba so­bie żar­tu­jesz.

An­nika uśmiech­nęła się bez po­ka­zy­wa­nia zę­bów i przy­tak­nęła.

– Nie chcę miesz­kać w domu, który ma piw­nicę. Tyle razy ci to mó­wi­łam.

Mar­tin wes­tchnął.

– My­śla­łem, że może spodoba ci się mimo to. Nie mo­żesz prze­cież tak ka­te­go­rycz­nie od­rzu­cać wszyst­kich do­mów, które mają piw­nicę.

– Oczy­wi­ście, że mogę, ko­cha­nie. Na pewno jest mnó­stwo do­mów, które jej nie mają. Nie mo­gli­by­śmy wy­brać któ­re­goś z nich?

Mar­tin wzru­szył ra­mio­nami.

– Do­bra, okej. Z piw­nicą czy bez, jak ty nie chcesz tu miesz­kać, to ja też nie chcę.

An­nika spoj­rzała pro­sto w czy­ste, błę­kitne oczy Mar­tina i po­gła­skała go po ru­da­wej bro­dzie. Jej ob­rączka za­lśniła ma­to­wym bla­skiem.

– Dzię­kuję, skar­bie. Idziemy?

– Ja­sne – uśmiech­nął się, ale dało się wy­czuć, że wal­czył z roz­cza­ro­wa­niem.

Kiedy szli w stronę sa­mo­chodu, żwir na pod­jeź­dzie chrzę­ścił pod ich bu­tami.

– Ro­zu­miem, że my­ślisz, że się po pro­stu cze­piam – mruk­nęła An­nika, ko­piąc szyszkę, która spa­dła ze świerka u są­sia­dów. – Ale z prak­tycz­nego punktu wi­dze­nia, wiesz, ile kło­po­tów może spra­wiać piw­nica?

– Tak, tak, mó­wi­łaś. Wil­goć, dre­naż, który trzeba po­ło­żyć od nowa, pleśń. Ale wiesz, w piw­nicy można mieć masę faj­nych rze­czy.

– Ach tak? – An­nika rzu­ciła szyb­kie spoj­rze­nie z ukosa. – Wy­mień jedną.

– Po­kój roz­rywki?

– Niby ja­kiej? Cała twoja roz­rywka jest na kom­pu­te­rze.

– Si­łow­nia?

– Za­śmiali się. Mar­tin wy­do­był klu­czyki do sa­mo­chodu i otwo­rzył.

– Do­mowe spa?

– O, za­czyna mi się po­do­bać.

– A wi­dzisz.

– Ale na­dal mnie nie na­mó­wi­łeś.

– Ba­wial­nia dla dzieci?

To za­bo­lało. An­nika od­wró­ciła wzrok i przez okno sa­mo­chodu za­częła ob­ser­wo­wać dom – sto­jący po­środku traw­nika pro­sto­kątny bu­dy­nek z brą­zo­wo­czer­wo­nej ce­gły z 1974 roku, ro­snące nie­opo­dal brzozy i jedną wy­soką so­snę, a także wy­ła­nia­jącą się zza rogu ko­mórkę z eter­ni­to­wym po­kry­ciem, przy­sło­niętą prze­ro­śnię­tymi krza­kami peł­nią­cymi funk­cję ży­wo­płotu.

Mar­tin po­chy­lił się w jej stronę.

– A jak będą więk­sze, to bę­dziemy im tam pusz­czać filmy, a sami bę­dziemy sie­dzieć w sa­lo­nie ze zna­jo­mymi.

– Hmm – prze­łknęła ner­wowo.

W drzwiach wej­ścio­wych po­ja­wiła się inna para, która też przy­je­chała oglą­dać dom. Ko­bieta pod­trzy­my­wała rę­kami swój wy­raź­nie za­okrą­glony brzuch. Męż­czy­zna wczy­ty­wał się w ulotkę otrzy­maną od agenta nie­ru­cho­mo­ści. An­nika nie­świa­do­mie od­two­rzyła gest nie­zna­jo­mej ko­biety, głasz­cząc swój brzuch pod czer­wo­nym płasz­czem. Sta­rali się od dawna o dziecko i jej ciało usy­chało już z tę­sk­noty.

– Jedno jest w każ­dym ra­zie pewne – po­wie­działa, z po­wro­tem pa­trząc na Mar­tina – nie mo­żemy mieć dzieci w miesz­ka­niu.

– Tu­taj mo­gli­by­śmy mieć trójkę.

An­nika przy­gwoź­dziła Mar­tina spoj­rze­niem i po­krę­ciła głową.

– Dwójkę. I w in­nym domu, bez piw­nicy. Je­dziemy?

2

Wy­daje ci się, że we wła­snym domu je­steś bez­pieczny. Nikt nie prze­drze się przez za­mknięte na klucz drzwi ani przez tar­czę ochronną alarmu an­tyw­ła­ma­nio­wego. Ale ja wcho­dzę przez pod­łogę.

Po­nie­dzia­łek, 8 li­sto­pada

Wy­siadł­szy z tram­waju, An­nika pod­jęła próbę otwo­rze­nia pa­ra­sola na wie­trze. Był po­nie­dział­kowy po­ra­nek i je­sień po­nuro wi­siała nad Göte­bor­giem. Wyj­ście na dwór wy­ma­gało wiele siły du­cha, a trzy­ma­nie pa­ra­sola – tyle samo siły mię­śni. W końcu An­nika pod­dała się i, la­wi­ru­jąc mię­dzy ka­łu­żami w dro­dze do pracy, po­zwo­liła niebu wy­le­wać na sie­bie strugi lo­do­wa­tego desz­czu.

Mi­ja­jąc kino Dra­ken i dom kul­tury, była od za­wietrz­nej strony. Jed­nak gdy tylko wy­szła na par­king przed żół­tym ma­ga­zy­nem, który są­sia­do­wał z Wy­daw­nic­twem Eklund, jej miej­scem pracy, wiatr ude­rzył z pełną siłą, tar­ga­jąc jej włosy. W tle po­nad ma­ga­zy­nem gó­ro­wał błę­kitny ko­min elek­trowni Ro­sen­lund­sver­ket. W ta­kim desz­czu można się było tylko do­my­ślać, że gdzieś wy­soko mi­gają na nim czer­wone świa­tła ostrze­gaw­cze.

Sze­lesz­czący dźwięk kro­pel ude­rza­ją­cych w mo­kry as­falt wy­da­wał się kon­ku­ro­wać z mo­no­ton­nym szu­mem sa­mo­cho­dów wjeż­dża­ją­cych do i wy­jeż­dża­ją­cych z Göta­tun­neln, tu­nelu pod cen­trum Göte­borgu. Białe świa­tła w jedną stronę, czer­wone w drugą. Je­dyną dawką świa­tła dzien­nego, jaką miały do za­ofe­ro­wa­nia te je­sienne dni, była za­mglona sza­rość w oko­li­cach go­dziny dwu­na­stej. Po­mimo nie­ustan­nego mroku i sen­nego stu­ka­nia desz­czu o szyby, An­nika każ­dej nocy wal­czyła, aby cho­ciaż na chwilę za­paść w sen. Na szczę­ście zimno i kawa spra­wiały, że była na tyle przy­tomna, żeby ja­koś funk­cjo­no­wać.

Prze­szła na skos przez par­king i szarp­nęła drzwi na klatkę scho­dową. Już dawno prze­stali za­my­kać je na klucz. Za­mek ła­two się psuł, więc drzwi nie­rzadko zo­sta­wały nie­za­mknięte na noc; bez­domni czę­sto wcho­dzili i spali na klatce. Kiedy An­nika przy­cho­dziła do pracy, z re­guły już ich nie było. Je­dy­nie po­je­dyn­cze pu­ste bu­telki zdra­dzały ich nie­dawną obec­ność. Wy­da­wało się, że mieli nie­pi­sane po­sta­no­wie­nie nie prze­szka­dzać dzier­żaw­com, aby nie stra­cić lo­kum.

Tuż przed drzwiami le­żał ko­piec wil­got­nej ziemi, tak jakby ktoś upu­ścił do­niczkę i po so­bie nie po­sprzą­tał. An­nika omi­nęła go i we­szła do środka. Fleki jej skó­rza­nych ko­za­ków po­śli­zgnęły się na gru­dach ziemi po dru­giej stro­nie progu.

Po­trzą­snęła tylko głową i we­szła po scho­dach. Świetny, wspa­niały po­czą­tek dnia – po­my­ślała. Wkle­pała kod do drzwi i we­szła do prze­stron­nego holu, w któ­rym na ścia­nach wi­siały okładki ksią­żek opu­bli­ko­wa­nych przez Wy­daw­nic­two Eklund. Uśmiech­nęła się na wi­dok dwóch be­st­sel­le­rów wy­daw­nic­twa: Chło­paka w Zie­lone Świątki i Świę­to­jań­skiej dziew­czyny z se­rii Tur­wall, do suk­cesu któ­rej sama się przy­czy­niła.

Od­wie­siła prze­mo­czony płaszcz na wie­szak koło drzwi, a z ła­zienki przy­nio­sła ka­wa­łek pa­pieru to­a­le­to­wego. Gdy pró­bo­wała usu­nąć z bu­tów błoto, z po­koju so­cjal­nego wy­szła Ka­trin Falk, jedna z re­dak­to­rek.

– Cześć, pani re­dak­tor – za­gad­nęła Ka­trin. Dłońmi obej­mo­wała duży ku­bek her­baty. – Pa­skudna po­goda, co?

– Fa­talna! – od­parła An­nika, ce­lu­jąc zu­ży­tym pa­pie­rem do ko­sza na śmieci przy drzwiach. – Za­czę­li­ście już? Tram­waj mi się spóź­nił – skła­mała. To ona sama jak zwy­kle miała pro­blem ze wsta­niem z łóżka na czas.

– Jesz­cze nie, ale wszy­scy już cze­kają.

– Wszy­scy? – An­nika unio­sła brwi. – Zdążę jesz­cze zro­bić kawę?

Ka­trin przy­tak­nęła.

– Le­piej zrób.

An­nika spoj­rzała na Ka­trin py­ta­ją­cym wzro­kiem, ale ta zi­gno­ro­wała ją i znik­nęła w drzwiach sali kon­fe­ren­cyj­nej. An­nika po­czuła nie­po­kój. Po­szła do swo­jego po­koju od­sta­wić to­rebkę, wy­jęła lunch w pu­dełku śnia­da­nio­wym i udała się do po­miesz­cze­nia so­cjal­nego. Było tuż po dzie­wią­tej. Naj­wyż­szy czas zro­bić coś po­ży­tecz­nego.

W po­nie­działki grupa ma­szy­no­pi­sowa spo­ty­kała się, aby wspól­nie przej­rzeć stertę, jak piesz­czo­tli­wie na­zy­wali zbiór pro­po­zy­cji wy­daw­ni­czych, które spły­nęły do wy­daw­nic­twa w ciągu ze­szłego ty­go­dnia. Już dawno nie udało im się tra­fić na nic sen­sow­nego, ale wszy­scy zgod­nie twier­dzili, że wszyst­kie na­de­słane pro­po­zy­cje na­leży trak­to­wać na se­rio. Prze­cież wła­śnie w ten spo­sób któ­re­goś razu tra­fił w ich ręce pierw­szy tom se­rii Tur­wall Jana Apel­grena. Po­mimo kilku do­brych lat od pu­bli­ka­cji sprze­daż tych dwóch ksią­żek na­dal sta­no­wiła jedną czwartą przy­chodu wy­daw­nic­twa. To­czyły się na­wet roz­mowy o ich ekra­ni­za­cji, ale wszyst­kie plany wzięły w łeb, gdy au­tor i jego żona za­gi­nęli bez śladu pra­wie sześć lat temu. Wszel­kie próby od­na­le­zie­nia ich za­koń­czyły się fia­skiem, więc po pew­nym cza­sie po­szu­ki­wa­nia zo­stały za­wie­szone. Nie było z kim pod­pi­sać umów do­ty­czą­cych praw au­tor­skich; idea filmu o Tur­wallu prze­pa­dła ra­zem z au­to­rem.

An­nika wzięła łyk pa­ru­ją­cej kawy i we­szła do sali kon­fe­ren­cyj­nej. Stół, jak zwy­kle w po­nie­działki, był za­sy­pany wy­dru­ko­wa­nymi tek­stami, ale tym ra­zem zgro­ma­dziło się przy nim nie­zwy­kle dużo osób: wszy­scy pra­cow­nicy wy­daw­nic­twa, od eko­no­mi­stów po wy­daw­ców i spe­cja­li­stów od re­klamy. Ich znu­żone spoj­rze­nia wska­zy­wały, że cze­kali tylko na nią.

Przy krót­szym boku stołu sie­dział Fre­drik Ask, dy­rek­tor wy­daw­nic­twa, i śle­dził ją wzro­kiem, spo­glą­da­jąc zza swo­ich wą­skich oku­la­rów. Ciemne oprawki kon­tra­sto­wały z pa­smami si­wi­zny na czar­nych wło­sach i pod­kre­ślały wy­datne ko­ści po­licz­kowe.

An­nikę prze­peł­niło nie­przy­jemne uczu­cie. Fre­drika z re­guły nie było na po­nie­dział­ko­wych spo­tka­niach i jego obec­ność wy­da­wała się dziwna. Za­rzą­dzał on wy­daw­nic­twem tak, jakby to był za­kład pro­duk­cyjny, i nie prze­kra­czał jego progu, je­śli ko­niecz­nie nie mu­siał. An­nika to do­ce­niała. Miał na tyle roz­sądku, aby nie pchać się w kwe­stie ar­ty­styczne, o ile tylko książki przy­no­siły ocze­ki­wany zysk. Cho­ciaż w ostat­nim cza­sie zysk wcale nie był taki oczy­wi­sty, przy­po­mniała so­bie.

An­nika wy­su­nęła krze­sło koło Ka­trin.

– Dzieje się coś nad­zwy­czaj­nego? – spy­tała szep­tem.

Ka­trin w pod­po­wie­dzi tylko wzru­szyła ra­mio­nami. Fre­drik po­cze­kał cier­pli­wie, aż An­nika usią­dzie. Jego głos zbu­rzył trwa­jącą ci­szę.

– Cie­szę się, że wszy­scy pań­stwo wresz­cie do­tar­li­ście. Będę się stresz­czał. – Od­kaszl­nął i złą­czył ręce na stole jak do mo­dli­twy. – Zda­je­cie so­bie sprawę, że branża wy­daw­ni­cza od wielu lat jest w kry­zy­sie. Jak do­tąd Eklund trzy­mał się nie­źle, zwłasz­cza dzięki se­rii Tur­wall i Zbrodni z Wy­spy Wil­ków Stiny von Gry­ning, ale te­raz smutna rze­czy­wi­stość do­pa­dła i nas. Sprze­daż leci na łeb na szyję. Kie­row­nic­two zle­ciło mi w ze­szły pią­tek spo­rzą­dze­nie bi­lansu fi­nan­so­wego i po­in­for­mo­wa­nie pań­stwa o re­zul­ta­cie.

– Co to dla nas ozna­cza? – spy­tał To­mas Rönn, ko­lejny z czwórki re­dak­to­rów. Po­chy­lił się nad sto­łem, opie­ra­jąc na bla­cie skrzy­żo­wane ra­miona. Pod­wi­nięte rę­kawy ko­szuli od­kry­wały owło­sione przed­ra­miona.

Fre­drik ob­da­rzył go po­sęp­nym spoj­rze­niem.

– Naj­pro­ściej mó­wiąc, nie­długo skoń­czą nam się pie­nią­dze – od­po­wie­dział.

Po­mruk za­sko­cze­nia pod­niósł się wo­kół stołu. An­nika na­po­tkała wzrok Ka­trin. Jej oczy były jesz­cze bar­dziej okrą­głe niż za­zwy­czaj, a uchy­lone usta su­ge­ro­wały, że chcia­łaby coś po­wie­dzieć. Nic jed­nak nie pa­dło z jej ust.

– Co? – wy­rwało się Re­becce Col­lin. Jej bran­so­letki z me­ta­lo­wych łań­cusz­ków dzwo­niły przy każ­dym ru­chu. Re­becka, trzeci re­dak­tor ini­cju­jący, była prze­ci­wień­stwem An­niki: za­wsze per­fek­cyj­nie uma­lo­wana, wy­po­sa­żona w pier­ścionki, bran­so­letki i za­zwy­czaj wię­cej niż je­den na­szyj­nik.

– Kie­row­nic­two ka­zało mi nie nie­po­koić was bar­dziej, niż to ko­nieczne – po­wie­dział Fre­drik Ask. – Wła­ści­ciele są w sta­nie jesz­cze tro­chę nas za­si­lić do­dat­ko­wymi fun­du­szami, ale nie chcę was oszu­ki­wać. Je­śli nie uda nam się pod­bić sprze­daży, to...

– Co wtedy? – spy­tała An­nika.

– Po pro­stu dla nas to ozna­cza ban­kruc­two – Fre­drik roz­ło­żył ręce w bez­rad­nym ge­ście.

Wo­kół stołu za­le­gła ci­sza. An­nika od­sta­wiła ku­bek z kawą na je­den z ma­szy­no­pi­sów. Po­wie­trze w sali zgęst­niało. Ka­trin po­ki­wała głową, nic nie mó­wiąc. An­nika czuła się pu­sta w środku. Słowo „ban­kruc­two” za­wi­sło w po­wie­trzu jak zły duch.

W końcu ci­szę prze­rwał Je­sper Ols­son, je­den z re­dak­to­rów.

– Ale co ty, do cho­lery, ga­dasz? Chcesz nas te­raz wy­wa­lić? Mamy pa­ko­wać ma­natki?

– Nie mogę te­raz od­po­wie­dzieć na to py­ta­nie – od­parł Fre­drik.

An­nika zwró­ciła uwagę na jego ton pe­łen re­zy­gna­cji.

– Kto jak kto, ale ty mu­sisz wie­dzieć – na­ci­skał Je­sper. Twarz mu pło­nęła.

– Uspo­kój się. Mówi prze­cież, że nie wie. – To­bias uniósł rękę, jakby chcąc go za­trzy­mać.

Je­sper opadł na krze­sło, skrzy­żo­wał ręce na pier­siach i wzbu­rzony po­ki­wał głową.

– Nie za­mie­rzam kła­mać – po­wie­dział Fre­drik – ale nie wy­gląda to do­brze. Jed­nak nie wszystko jesz­cze stra­cone – wska­zał ręką w stronę góry pro­po­zy­cji wy­daw­ni­czych le­żą­cych na stole. – Kto wie, może nasz ra­tu­nek jest wła­śnie tu­taj. Wie­cie jak to jest, je­den be­st­sel­ler i się od­ku­jemy.

An­nika rzu­ciła okiem na plik kar­tek, na któ­rych wcze­śniej po­sta­wiła ku­bek. Re­wanż re­por­tera. Je­śli coś ma nas ura­to­wać, to na pewno nie to, po­my­ślała gorzko.

Ka­trin pod­nio­sła ma­szy­no­pis w nie­bie­skiej fo­lio­wej okładce.

– Czy­ta­łam to w week­end. Cał­kiem nie­złe, w su­mie. – Ner­wowo za­ło­żyła włosy za ucho i na­tych­miast je­den ko­smyk znów spadł jej na oczy. Jej fry­zura na pa­zia była za krótka.

Fre­drik roz­pro­mie­nił się.

– A wi­dzisz! Co to jest?

– Ach... – Ka­trin za­ru­mie­niła się i spu­ściła wzrok.

An­nika bar­dzo jej współ­czuła. Wi­działa ten wzrok już wiele razy, za­wsze wtedy, kiedy Ka­trin przed­sta­wiała coś, co po­do­bało się jej, ale ra­czej ni­komu poza tym.

– Za­sta­nów­cie się, ile lu­dzi ogląda ta­kie rze­czy na Net­fli­xie. Albo w ki­nie.

– Czy to znowu jest fan­tasy? – spy­tał To­bias, po­nuro mie­rząc Ka­trin wzro­kiem. Ka­trin spoj­rzała na An­nikę w po­szu­ki­wa­niu wspar­cia.

– Science fic­tion – od­parła Ka­trin. – Na­zywa się Z po­pio­łów Ziemi.

An­nika miała ochotę ob­jąć Ka­trin i przy­tu­lić do serca. Miała po­trzebę to zro­bić za­wsze, ile­kroć ko­le­żanka wy­cho­dziła ze swo­imi spe­cy­ficz­nymi pro­po­zy­cjami. Ale tym ra­zem rów­nież po pro­stu uśmiech­nęła się tak przy­jaź­nie, jak tylko była w sta­nie. Wy­daw­nic­two Eklund fak­tycz­nie pró­bo­wało kie­dyś wy­dać se­rię fan­tasy. Pierw­sza część sprze­da­wała się wpraw­dzie le­piej, niż ocze­ki­wano, ale wła­ści­ciele nie pod­chwy­cili te­matu i nie po­zwo­lili im wy­dać reszty.

– Przy­kro mi – rzekł Fre­drik – ale mu­szę za­pro­te­sto­wać. Po­trze­bu­jemy be­st­sel­lera. Ja też lu­bię al­ter­na­tywne książki, ale to zde­cy­do­wa­nie nie ten mo­ment.

Ka­trin po­ki­wała głową i odło­żyła tekst na stół. Jej wzrok spo­czął przez dłuż­szą chwilę na stro­nie ty­tu­ło­wej, tak jakby chciała się po­że­gnać.

– Po­trze­bu­jemy cze­goś, co się sprze­daje – po­wtó­rzył Fre­drik. – Na­prawdę nic ta­kiego nie mamy pod ręką?

Zbrod­nia, po­my­ślała An­nika, cze­ka­jąc aż inni za­biorą głos. To się sprze­daje. Naj­le­piej by­łoby wy­dać kry­mi­nał do­pra­wiony znie­sma­cza­ją­cym sek­sem. Na samą myśl po ple­cach prze­szedł jej dreszcz. W li­te­ra­tu­rze aż roi się od zbrodni. Li­sty be­st­sel­le­rów były na­szpi­ko­wane po­wie­ściami o dys­funk­cyj­nych po­li­cjan­tach i be­stial­skich se­ryj­nych mor­der­cach. An­nika od­pły­nęła my­ślami gdzieś da­leko. Musi prze­cież być coś in­nego, coś, co mo­głoby prze­bić się przez ten cały chaos. Ale co?

– Nie­długo po­winna do nas tra­fić ko­lejna część Zbrodni z Wy­spy Wil­ków – od­rzekł To­bias. – Stina ma co prawda lek­kie opóź­nie­nie, ale na­pi­sała do nas ma­ila z prze­pro­si­nami w ze­szłym ty­go­dniu.

An­nika spró­bo­wała przy­po­mnieć so­bie, czy na pewno nie czy­tała w ostat­nim cza­sie nic in­te­re­su­ją­cego, co przy­ku­łoby jej uwagę i być może wy­ma­gało po­now­nego spraw­dze­nia.

– Spró­buj ją zmo­ty­wo­wać, żeby skoń­czyła jak naj­szyb­ciej, To­bias – po­pro­sił Fre­drik. – Póki co grupa ma­szy­no­pi­sowa zo­staje grupą kry­zy­sową. Wy­my­śl­cie co­kol­wiek, by­leby się sprze­da­wało – Fre­drik po­słał Ka­trin ostrze­gaw­cze spoj­rze­nie. – No do­bra, w roz­sąd­nych gra­ni­cach.

To­bias po­pra­wił się na krze­śle.

– Okej, w ta­kim ra­zie zo­baczmy naj­pierw, co mamy tu­taj. Po­cze­kamy z praw­dzi­wym spo­tka­niem kry­zy­so­wym do ju­tra. W po­rządku?

Nikt nie od­po­wie­dział, ale ci­sza wo­kół stołu była zna­cząca. Fre­drik po­że­gnał się i opu­ścił spo­tka­nie. Rzu­cił na od­chod­nym, że do­brze by było zna­leźć ko­lejny be­st­sel­ler jesz­cze przed świę­tami. Po­zo­stali uczest­nicy rów­nież za­częli wy­cho­dzić je­den po dru­gim, aż przy stole zo­stała tylko grupa ma­szy­no­pi­sowa.

Znie­chę­ceni, pa­trzyli po so­bie w ci­szy. Na­stęp­nie, aby przejść nad tą sy­tu­acją do po­rządku dzien­nego, za­częli roz­dzie­lać na­de­słane tek­sty mię­dzy sie­bie, pra­wie tak jak zwy­kle. Mimo wszystko w ich ru­chach było coś me­cha­nicz­nego. Wszy­scy byli zszo­ko­wani i nie­zdolni my­śleć o ni­czym in­nym niż o tym, że wkrótce mogą być bez­ro­botni. An­nika za­uwa­żyła, jak Ka­trin dys­kret­nie otarła spły­wa­jącą łzę.

Ro­zu­miała ją. Wszy­scy tu­taj ko­chali swoją pracę. Wie­dzieli do­brze, że branża miała pro­blemy, ale nikt nie przy­pusz­czał, że kry­zys do­się­gnie także Wy­daw­nic­two Eklund. Byli du­żym gra­czem na rynku zde­cy­do­wa­nie dłu­żej, niż An­nika mo­gła się­gnąć pa­mię­cią.

Dzi­siaj wię­cej niż zwy­kle tek­stów odło­żono na bok. Nikt nie miał ochoty czy­tać. Wszystko, co sa­mym tylko ty­tu­łem nie przy­ku­wało uwagi albo za­czy­nało się od opisu po­gody, od razu tra­fiało do śmiet­nika. Gdy skoń­czyli, ro­ze­szli się do swo­ich po­ko­jów, aby po­od­pi­sy­wać na ma­ile.

Wzrok An­niki ska­kał mię­dzy ekra­nem a cienką kupką tek­stów. Czuła się, jakby rze­czy­wi­stość znaj­do­wała się za szkłem. Z nie­chę­cią wzięła je­den z tek­stów i za­częła czy­tać. Wcale jej nie in­te­re­so­wał. Jej my­śli były te­raz zu­peł­nie gdzieś in­dziej. Je­dyne, o czym my­ślała, prze­glą­da­jąc de­biu­tanc­kie po­wie­ści wy­słane w na­dziei na pu­bli­ka­cję, to były jej wła­sne plany o domu i dzie­ciach. Czy zde­cy­dują się ku­pić dom, je­śli mia­łaby zo­stać bez pracy?

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki