Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Młoda dziewczyna popełnia samobójstwo, wchodząc do wody w opuszczonym kamieniołomie. Nagrania monitoringu jednoznacznie wykluczają udział osób trzecich.
Sprawa wydaje się oczywista, ale dwie policjantki, Sanna i Eir, zaczynają drążyć temat. Przeglądając klatka po klatce nagranie z miejsca zdarzenia, dostrzegają coś w mętnej wodzie obok ciała dziewczyny. Maskę lisa.
W międzyczasie w spokojnym nadmorskim miasteczku dochodzi do makabrycznych morderstw, a mimo zaangażowania w śledztwo całej grupy miejscowych policjantów zabójca pozostaje nieuchwytny.
Czy samobójstwo nastolatki ma jakiś związek z serią zabójstw na wyspie? Czy można dostrzec kogoś, kto nie chce być zobaczony, mimo że jest widoczny? Jaką tajemnicę kryje spokojna społeczność?
Niezwykły szwedzki thriller, z mrocznym klimatem i świetnie zbudowanymi postaciami kobiecymi, które emanują równie groźnym mrokiem, co otaczająca je rzeczywistość.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 419
Mgła otacza chłopca. Miękki mech unosi go i popycha. Dzięki temu udaje mu się unikać rozdzierających skórę cierni i gałęzi sięgających do oczu i włosów. Gołe nogi i bose stopy marzną mu tak, że trudno to wytrzymać. Gdyby nie ochronna warstwa bawełnianych majtek, uderzenia pędów już dawno powaliłyby go na ziemię.
Przyspiesza, przeskakuje nad przewróconymi pniami i biegnie przez labirynt sosen i spróchniałych jesionów. Gna, pędząc przed siebie. Serce bije mu coraz mocniej, aż wreszcie jego uderzenia zagłuszają ból i czyhające w ciemności głosy.
Może by im uszedł, gdyby nie próżnia, która otwarła się pod jego stopami, chwyciła go za nogę i przewróciła na ziemię. Kiedy uderza twarzą o porośnięty mchem kamień, rozkłada ręce i leży krzyżem z oczami zwróconymi do wewnątrz. Słyszy, jak głosy się zbliżają:
– Śmierć wilkowi, śmierć wilkowi, śmierć wilkowi…
1.
Sanna Berling rozgląda się po pustym, wypalonym pokoju. Słońce za oknami pokrytymi kurzem i zaschniętą solą jest brązowe i brudne. W gardle drapie ją przeszywający smród dymu przemieszanego z pleśnią. Za każdym razem gdy tu wraca, pomieszczenie wydaje się jej coraz mroczniejsze. Może to wina drzew nieskrępowanie rosnących na zewnątrz, a może złudzenie, skutek potwornego zmęczenia.
Ostrożnie wodzi palcami po okopconej powierzchni ściany. Tam, gdzie warstwa sadzy jest cieńsza, widać zniszczoną dziecięcą tapetę. Kobieta zamyka oczy, opuszcza rękę i idzie przy ścianie do drzwi. Dociera do drewnianej futryny i zatrzymuje się przy wyrytych w niej literach, jak zawsze. Opuszki palców podążają za dziecięcym pismem: „WYNOCHA”.
Wychodzi wreszcie przez podwójne drzwi, a gromada niewielkich ptaków zrywa się z dużego drzewa usychającego przy domu. Kiedy odlatują, jakby ścigane przez burzę, trzepot ich skrzydeł wypełnia powietrze.
Stoi na skraju rozpościerającego się przed nią krajobrazu – pola i łąki ciągną się aż do drogi, kościoła i dalej do surowej linii brzegowej. Ta część wyspy jest opustoszała. Dzwoni jej telefon. Sanna odbiera, wsłuchuje się w głos w słuchawce, po czym mówi:
– Właśnie tu jestem. Dziękuję, ale nie. Nie sprzedaję. Jeszcze nie teraz.
Pomimo głośnych protestów pośredniczki Sanna bez mrugnięcia okiem kieruje się do czarnego saaba. Odjeżdża, a podwórze miga jej w lusterku, jakby obserwowało ją spalonymi, zionącymi pustką oknami.
W radiu trzeszczy głos przedstawiciela władz regionalnych: „… surowe ograniczenia i trudne decyzje podejmowane w ostatnich latach postawiły cały nasz region przed poważnymi wyzwaniami społecznymi, drenując poczucie bezpieczeństwa na wiele sposobów. Budżet wciąż jednak nie został zrównoważony… Wspólnie musimy jeszcze trochę zacisnąć pasa, nie likwidując już więcej mieszkań, ośrodków czy innych ważnych przedsięwzięć służących wsparciu rosnącej grupy osób żyjących na marginesie i dyskryminowanych…”.
Sanna wyłącza radio, puszcza płytę i dodaje gazu. Z głośników leci Robert Johnson i Punchdrunk z utworem Rabbia Fuori Controll. Mija pojedyncze gospodarstwa i zagrody. Łąki, pola i ciemne partie lasu. Potem dociera do niewielkiego, choć głównego miasta na wyspie i wjeżdża na obszar przemysłowy. Widać tu popękany asfalt i kontenery ustawione pod wysokim parkanem wzmocnionym drutem kolczastym.
Młody mężczyzna ubrany w szmizjerkę z bufkami, wielkim kołnierzem i solidnymi poduszkami na ramionach porusza się nerwowo przy sygnalizatorze. Brakuje mu jednej brwi, druga jest namalowana flamastrem wysoko na czole. Na nogach ma brudne buty do pływania i za każdym razem, gdy stawia prawą stopę, rzuca nim jak potrąconym psem. Kiedy Sanna przejeżdża, wydaje się, że mężczyzna odpręża się na kilka sekund. Zerka na nią nieśmiało, ale życzliwie. Sanna zwalnia, szuka czegoś na tylnym siedzeniu, otwiera okno i rzuca wełniany sweter. Mężczyzna pospiesznie się nim owija i coś mamrocze, może „dziękuję”.
Saab skręca w mniejszą, szutrową drogę i mija posesje z przyczepami kempingowymi i namiotami. Kiedy przy niepozornej tablicy „Magazyny i garaże” skręca w prawo, gdzieś w ciemności szczeka pies.
Drzwi trzeszczą i skrzypią, szorując o beton. Sanna zapala lampę w kącie, która delikatnie oświetla łóżko polowe, koc i poduszkę. Sufit jest zawieszony niżej niż w pozostałej części garażu, gdzie stoi nieco krzywo zaparkowany saab z kluczykami w stacyjce.
Sanna rzuca na krzesło kilka rachunków i przeróżne reklamy, zdejmuje krótki, czarny wełniany płaszcz, zrzuca go na podłogę i zaczyna ściągać spodnie. Potem podnosi porysowane ochronniki i zakłada je na uszy.
Na stolik kempingowy – służący za stolik nocny – odkłada klucze do garażu i odznakę policyjną. Uderzają o leżący tam przedmiot: okrągłe lusterko z napisem „Erik”. Potem Sanna bierze blister z małymi, fioletowymi tabletkami. Wyciska trzy i wrzuca je do ust.
Kiedy kładzie się na łóżku, jej wzrok staje się nieobecny, senny, niemal martwy.
– Już idę – szepcze i podąża za mrokiem.
Dzwoneczek przy drzwiach niewielkiej dyżurnej apteki głośno i donośnie obwieszcza, że Eir Pedersen przekroczyła próg. Skulona i czujna porusza się szybko; jest lekko pochylona i rzuca gorączkowe spojrzenia. Kiedy rozpina obcisłą skórzaną kurtkę i wciska dłoń do wewnętrznej kieszeni, spostrzega, że zza lady obserwuje ją aptekarka. Dyskretnie, choć z niepokojem. Eir zna ten wzrok, jest do niego przyzwyczajona. Kobieta w białym fartuchu z pewnością zdążyła już położyć rękę na przycisku alarmowym. Eir mogłaby jej powiedzieć coś, co rozładowałoby atmosferę, ale nie ma na to siły, podchodzi więc do lady i kładzie dwa dowody osobiste. W jeden z nich lekko uderza palcem.
– Powinna być recepta na tabletki i płyn. Wezmę płyn.
Aptekarka ogląda dokumenty, stuka coś na komputerze i spogląda spod grzywki na Eir.
– Nie ma? – dopytuje Eir. – Jakiś problem? Jeśli tak, zadzwonię do…
– Nie, nie, wszystko jest w porządku – zapewnia ją pospiesznie kobieta i znika w głębi lokalu przy szufladach.
Eir rozgląda się po niewielkim lokalu. Wszystko jest tu elegancko ustawione na swoich miejscach. Piękne stare posadzki są czyste i wypolerowane, a oświetlenie nadzwyczaj łagodne jak na aptekę. Na lądzie Eir przyzwyczaiła się do tego, że apteki przypominają duże kliniczne kontenery z dającymi zimne światło jarzeniówkami na suficie i uginającymi się od towaru półkami. Ta z kolei ma aurę i blask starego sklepu z cukierkami.
– Proszę. – Aptekarka wyrywa ją z zamyślenia. – Coś jeszcze?
Wkłada butelkę metadonu do torebki i przesuwa ją do klientki. Eir odczytuje kwotę na ekranie i płaci.
– Jest jakaś krótsza droga do parku Korsparken niż ta przez tor wyścigowy?
– Chodzi pani pewnie o Korsgården? – poprawia ją aptekarka.
– Tak, właśnie.
– Kiedy wyjdzie pani na rynek, proszę się kierować na wprost, przez wzgórze. Nie wychodzić za mury, tylko iść główną ulicą i przy zamkniętym lodowisku przejść na przełaj przez boisko.
– Okej, dziękuję.
Eir idzie do drzwi.
– Chociaż ja bym poszła mimo wszystko przez wyścigi – woła za nią kobieta. – O tej godzinie.
Otoczone murem miasteczko, spowite jesiennym mrokiem, jest ciche. Uliczki wiją się niczym węże wokół pochyłego rynku. Bruk jest wilgotny, na zdrewniałych krzakach róż połyskuje w ciemności kilka niezłomnych liści.
Zaczyna padać deszcz, co wprawia Eir w dobry nastrój, pochodzący gdzieś z głębi, z samego szpiku. Zawsze lubiła brzydką pogodę, jest według niej wyzwalająca i kojąca. Jednak tym razem burza cichnie już po paru kroplach deszczu.
Kilka kroków przed pięknie oświetlonym murem otoczenie się zmienia. Pojawia się coraz więcej sklepów zamkniętych na siedem spustów, a stopniowo, kiedy Eir mija kolejne porzucone samochody i pomazane znaki, również ulice stają się coraz bardziej opustoszałe. Idzie na skróty przez niedokończone roboty drogowe i przez boisko, dociera do zaniedbanego obszaru ze starymi szeregowcami i skupiskami ściśniętych niskich czynszówek. Zapomniane meble ogrodowe stoją to tu, to tam, na działkach wszędzie walają się śmieci. Dalej w głębi ulicy dwie młode dziewczyny ozdabiają drzwi garażowe sprejem.
Kiedy Eir się do nich zbliża, jedna z dziewczyn unosi wzrok, posyła jej obojętne spojrzenie i wraca do sprejowania. Na drzwiach do garażu powstaje napis „WON” zapisany grubymi, intensywnie różowymi literami.
– Mieszkacie tu? – pyta spokojnie Eir.
– Co? – odpowiada dziewczyna o kruczoczarnych kręconych włosach, z kolczykami w kształcie dużych kul w uszach i trupią czaszką wytatuowaną na szyi.
Eir wkłada torebkę z metadonem do wewnętrznej kieszeni kurtki i zapina suwak.
– To wasz garaż?
Wandalki wymieniają spojrzenia, oceniając sytuację.
– Tak, nasz – mówi jedna z nich.
Eir wyciąga telefon, ale kiedy naciska przycisk, bateria pada. Wzdycha zrezygnowana.
– Więc jeśli zadzwonię do drzwi tego domu, otworzy mi wasza matka?
Druga dziewczyna, chuda i wysportowana, z ogoloną głową i dużym nadrukowanym smokiem na rękawie bluzy, zaczyna krążyć wokół niej. Kątem oka Eir dostrzega, że nieznajoma wyciąga nóż, ale chowa go pod nadgarstkiem.
– Jeśli nie chcesz dostać wpierdolu, lepiej sobie daruj, stara… – syczy dziewczyna i robi krok do przodu.
Eir kończy za nią, trafiając ją łokciem w twarz. Dziewczyna leci do tyłu, upuszcza nóż i chwyta się za nos. Wtedy druga, z czaszką, rzuca się na Eir. Trafia ją pięścią w usta, ale Eir chwyta napastniczkę za ramię i powala ją z takim impetem, że dziewczyna wali głową o krawężnik.
– Złamałaś mi, kurwa, nos… – syczy dziewczyna ze smokiem.
Kiedy Eir się odwraca, stoi pochylona i przyciska bluzę do twarzy.
– Chyba cię posrało… – jęczy.
Eir łapie ją mocno za rękę i już chce pociągnąć po chodniku, kiedy ta z czaszką skacze na nią od tyłu. Tym razem psika przy tym sprejem jak oszalała. Eir robi unik i chwyta garścią loki nieznajomej. W międzyczasie ta ze smokiem zdążyła podnieść nóż, ale Eir łapie ją za nadgarstek, nóż uderza o ziemię, a Eir kopie go tak, że ten znika pod samochodem.
Potem ciągnie dziewczynę ze smokiem po asfalcie aż do drzwi garażowych, ale spostrzega, że ktoś ją obserwuje. W ciemnym domu koło garażu stoi za zasłonką młoda dziewczyna w wieku tych, z którymi Eir właśnie się pobiła. Wtem zapala się u niej światło i obok dziewczyny pojawia się starsza kobieta w szlafroku.
Przegania dziewczynę, po czym wybiera czyjś numer, ruchy jej ust zdradzają, że prosi o połączenie z policją. Jednocześnie nerwowo wodzi wzrokiem po ulicy.
Eir przeciąga się, bierze głęboki wdech i stara się odzyskać spokój. Ociera krew ze spierzchniętej wargi, wkłada ręce do kieszeni i idzie dalej.
2.
Następnego ranka, kiedy Sanna jedzie do zamkniętego kamieniołomu wapienia na wschodzie wyspy, mróz pokrywa ziemię cienką warstwą szronu.
Woda w potężnym kraterze jest turkusowa i nieruchoma. Na brzegu stoi karetka, pick-up ochotniczego pogotowia ratunkowego i radiowóz z otwartymi drzwiami. Nurkowie zwijają swoje kombinezony, żeby schować je do bagażnika. Na noszach, w rozpiętym worku, leżą zwłoki nastolatki. Ktoś pieczołowicie układa w nim jej długie, rude włosy.
Sanna parkuje i wysiada z wozu. Ziemia pod jej botkami wydaje się głucha, między korzeniami i kamieniami roi się od króliczych nor. To tu, to tam walają się śmieci zostawione przez amatorów kąpieli. Plastikowe sztućce, papierki od lodów i obtłuczona butelka po winie. Sanna słyszy fale uderzające o kamienisty brzeg kilka kilometrów dalej – praktycznie wszędzie na wyspie słychać szum morza.
Kamieniołom to popularne kąpielisko. W przeciwieństwie do zatłoczonych, płytkich zatok bez problemu można w nim zanurkować i się schłodzić, chociaż o tej porze roku świeci pustkami. Oprócz porozrzucanych śmieci jedyne ślady obecności człowieka to zardzewiała drabinka i dwie małe przebieralnie za niewielkim laskiem.
Sanna patrzy zrezygnowana na zwłoki na noszach. Z daleka wydają się małe i chude, nogi rozłożone są jak u martwego ptaka.
Z samochodu wysiada komisarz Bernard Hellkvist i na nią zerka. Sannie przypomina się, jak zdenerwowany był przez telefon. Każdego ranka ma okropny humor, ten dzień nie należy do wyjątków. Wysoki, potężny mężczyzna o szerokich barkach kołysze się w przód i w tył i obejmuje ramionami, żeby utrzymać ciepło. Kącikiem wąskich ust wypompowuje z papierosa resztkę nikotyny, niedopałek ląduje na ziemi. Bernard wygląda, jakby stale był na kacu; zawsze tak było. Mruży oczy, patrzy na Sannę i kiwa głową w ramach krótkiego „dzień dobry”.
– I to akurat w niedzielę – wzdycha. – Miałem dziś oglądać mecz.
– Gdzie reszta? – pyta Sanna.
– Jon już pojechał. Niewiele więcej da się tu zrobić. Niepotrzebnie cię wezwałem, nie musiałaś się tu wcale fatygować. Ale dopóki nie wyciągnęliśmy tej małej, nie byłem pewny, czy to samobójstwo.
– I tak nie miałam nic lepszego do roboty.
Kolega się do niej uśmiecha, po czym zerka na zegarek w telefonie.
– Wiemy, kto to? – pyta Sanna.
– Mia Askar. Czternaście lat, w tym roku miała skończyć piętnaście. Oficjalnie jeszcze jej wprawdzie nie zidentyfikowaliśmy, ale kilka dni temu zajrzała na komendę jej matka. Zgłosiła zaginięcie. Miała zdjęcia i opisała ją dość szczegółowo. Stąd wiem, że to ona. Ach, te dzisiejsze dzieciaki, cholerne samoluby.
Sanna posyła mu surowe spojrzenie.
– No, dobra, dobra – mówi Bernard. – Wybacz. Ale wolno chyba się wnerwić? To w końcu mój najmłodszy wnuk i jego pierwszy mecz na wyjeździe.
– Niedługo będziesz oglądać piłkę całymi dniami. Zostały ci raptem dwa tygodnie.
– Wiem. Ale mogłyby już minąć.
Sanna wzdycha.
– A technicy?
– Przecież to samobójstwo?
– Ale już jadą?
– Są na północy. Włamanie do dawnego obiektu wojskowego. Chociaż nawet gdyby nie byli teraz zajęci, to wiesz równie dobrze jak ja, że nie zajmują się już takimi pierdołami.
Sanna tłumi irytację, Bernard ma w zwyczaju nazywać samobójstwa „pierdołami”. Może dlatego, że są na wyspie coraz powszechniejsze, albo dlatego, że jedyne, co teraz robi policja, to świadczy „usługi sprzątająco-transportowe”.
– Jeśli naprawdę chcesz się z nimi kłócić, żeby przyjechali… – mówi buńczucznie.
– Rękawiczki? – Sanna wyciąga rękę, nawet nie patrząc na kolegę.
Ten sięga do samochodu po pudełko i rzuca je Sannie.
– Co ty beze mnie zrobisz, do cholery? – Szczerzy się do niej.
Sanna nie odpowiada. Bernard poprawia wytarty pasek przy obszernych sztruksach i idzie za nią do noszy.
– Znalazł ją facet spacerujący z psem – wyjaśnia jej po drodze. – Unosiła się na powierzchni w najgłębszym miejscu. Ze strachu koleś prawie wyzionął ducha. Myślał, że to jakaś nimfa wodna.
– Mieszka w okolicy?
– Nie, w tej okolicy nikt nie mieszka. Przyjeżdża tu czasem pospacerować z psem.
Dziewczyna na noszach ma na sobie tylko znoszone dżinsy. Falowane rude włosy przyklejają się do policzków, ramion i piersi niczym dodatkowa warstwa skóry. Drzemie w niej jakiś spokój. Gdyby nie sine usta i spazmatycznie rozcapierzone palce u nóg, można by uznać, że po prostu głęboko śpi.
Sanna wciąga rękawiczki, obchodzi zwłoki i przygląda się dłoniom dziewczyny. Ani jednego zadrapania, czyste i równo przycięte paznokcie. Delikatnie obraca jej dłonie i widzi nacięcia.
– Słuchaj, obiło mi się o uszy, że znów odrzuciłaś jakąś grubą ofertę? – zaczyna Bernard, a jako że nie otrzymuje żadnej odpowiedzi, dodaje: – Cóż, siostra Jona pracuje w tej nowej agencji i wszyscy wiedzą, że znów zrezygnowałaś z milionów za to gospodarstwo…
– Ludzie za dużo gadają.
– Może i tak. Ale czy mimo wszystko nie byłoby super?
Sanna posyła mu poirytowane spojrzenie.
– Tak trochę wyluzować.
– To już zrobiłam.
– Tak, chociaż wiesz, nadal…
– Mam wszystko, czego mi trzeba – przerywa mu.
Bernard mruży oczy w bladym świetle słońca.
– Tak. Dobrze wiesz, co myślę – wzdycha.
Nacięcia na rękach dziewczyny są równe i głębokie. W jednym z nich widać coś jakby rdzę, przy dotknięciu rozsypuje się to jednak jak piasek.
– Wkrótce będą urodziny Erika – mówi Sanna i spostrzega zmieszanie Bernarda.
– A tak, właśnie. Skończyłby czternaście lat – próbuje kolega.
– Piętnaście.
Bernard nieporadnie się uśmiecha. Sanna ostrożnie kładzie ręce dziewczyny przy jej ciele.
– Mieliśmy go uczyć jeździć na motorowerze po gospodarstwie, żeby na piętnaste urodziny zdał prawko – ciągnie Sanna. – Kiedy Erik się urodził, Patrik nawet kupił dakotę i sam ją odrestaurował.
– Dakota marki Puch? Klasyk.
Sanna nie mówi już nic więcej. Bernard podejmuje kolejną próbę:
– Tak, wiem, przerąbane. Ale on już nie wróci, przecież wiesz. Ani on, ani Patrik. Nie jesteś jeszcze tak cholernie stara i nie wyglądasz źle, mogłabyś więc kogoś poznać. Nie sądzisz, że tego by sobie życzył twój syn? Żebyś zrobiła krok naprzód?
Sanna dalej w milczeniu przygląda się zwłokom dziewczyny.
– Jedno jest w każdym razie pewne – ciągnie Bernard. – W gospodarstwie już ich nie ma. Trzymanie tego domu tylko po to, żeby ich tam zatrzymać, to oszukiwanie samej siebie. Jeśli chcesz znać moje zdanie, zrób sobie przysługę i sprzedaj to. Żyj dalej.
Sanna uważnie ogląda twarz dziewczyny, ale nie znajduje na niej śladów przemocy. Potem wodzi wzrokiem po otaczającym ich terenie. Nic, ani jednego owada.
– Znaleźliście żyletkę czy coś, czym to sobie zrobiła?
Bernard zaczyna się srożyć.
– Nie mamy tu już nic więcej do roboty. Zostały nam papierologia i poinformowanie rodziny. Chyba że masz ochotę sama popływać w poszukiwaniu żyletek?
Podchodzi do nich nurek, ale zatrzymuje się, niepewny, do kogo ma się zwrócić.
– O co chodzi? – pomaga mu Sanna.
– Chcę tylko dać znać, że tak to zostawimy. – Wskazuje na włosy dziewczyny.
W rude fale wplótł się szorstki sznurek. Jest gruby, z mocno splecionej bawełny i oplata coś w rodzaju czarnej gumy. Chociaż nie mierzy więcej niż kilkadziesiąt centymetrów, zaplątał się we włosy na karku.
– Większość tego syfu: algi, śmieci i cała reszta, który się do niej przyczepił podczas dryfowania, odpadła, kiedy ją wyciągaliśmy z wody – dodaje. – To jedno się zaplątało. Nie ma techników, więc…
– Tak, nie ma co się przejmować – wtrąca Bernard.
– Rzuciło wam się w oczy coś, z czego może pochodzić ten sznurek? – pyta Sanna.
– Nie, ale w tej niecce pływają wszelkie możliwe śmieci. Może to być cokolwiek.
– Dzięki – mówi Sanna. – Radiowóz już jedzie?
– Tak.
– Sekcja zwłok to nic innego jak strata czasu i marnowanie środków – mamrocze Bernard, kiedy mężczyzna z ochotniczego pogotowia ratunkowego w pośpiechu odchodzi.
– Wiesz przecież, że w takich sytuacjach zawsze się ją przeprowadza.
Bernard zerka na biodro dziewczyny. Nad krawędzią dżinsów ktoś zapisał na skórze liczbę dwadzieścia sześć. Na niebiesko, chociaż kolor wyblakł, jakby napis znajdował się tam od dawna. Albo jakby ktoś próbował go zetrzeć.
– Mówi ci to coś? – pyta Sanna.
Bernard kręci głową.
– Wygląda na flamaster. Moje wnuki zawsze się nimi mażą, gdy tylko dostaną je w ręce. Przy odrobinie pecha – nie do usunięcia. Można prać i prać, nie schodzi nawet przy gotowaniu. Pewnie też się czymś bawiła.
Sanna znów odwraca dłonie dziewczyny.
– Nie zrobiła sobie tego sama.
– Oj, zrobiła – mówi zmęczony Bernard. – Podcięła sobie żyły. Sama widzisz. Daj już temu spokój.
– Nie o to mi chodzi. Miałam na myśli to, że sama sobie tego nie napisała.
Sanna staje przy stopach dziewczynki. Bernard podąża za nią.
– Napisał to ktoś inny, ktoś, kto stał przed nią.
– Hmm, dobrze, dobrze… – mamrocze Bernard. – Miała pewnie chłopaka albo kolegę. Tak czy inaczej, wciąż jest to ewidentne samobójstwo.
Kiedy Sanna nie odpowiada, Bernard dodaje:
– Już chyba nic tu po nas?
– Poinformowano Ekena? – pyta Sanna.
– Taa. – Na ustach Bernarda pojawia się filuterny uśmiech. – Ucieszył się jak cholera, kiedy go obudziłem, żeby powiedzieć mu o samobójstwie nastolatki.
– Wiesz, że powinniśmy do niego zadzwonić?
– To ostatni tydzień jego wakacji. Jest tysiące kilometrów stąd, do cholery.
– Ale mają tam chyba telefony.
– Wróci za kilka dni. W tej chwili i tak nic tu więcej nie wskóra.
Sanna nie odpowiada. Erns „Eken” Eriksson jest ich szefem. Uwielbianym. Budzącym lęk. Darzonym szacunkiem. Rok temu dopadła go choroba zwyrodnieniowa stawów i mimo że wrócił do pracy, wciąż ma trudności z niektórymi ruchami. Ten urlop w ciepłych krajach dla złagodzenia dolegliwości to jego pierwsze wolne dni od przeszło dziesięciu lat. Pod jego nieobecność miano wyznaczyć na zastępstwo kogoś z lądu, ale tego nie zrobiono.
– No dobra. – Bernard uśmiecha się wyczerpany. – Co ty na to, żebyśmy odwalili teraz to, co mamy do zrobienia, i chociaż trochę skorzystali z niedzieli?
Wydaje się przygnębiony, myśli Sanna. Zamglone oczy i obwisłe policzki: trwa to już któryś rok, stracił zapał i wszelkie zainteresowanie.
Kiedy Sanna rozgląda się po okolicy, z dużego, przypominającego puszkę przedmiotu na wysokim drewnianym słupie po drugiej stronie kamieniołomu wzbija się rybołów.
– Tam jest kamera monitoringu.
Bernard mruży oczy.
– Ktoś spisał jej kod? – pyta Sanna. – Sprawdził, gdzie są przechowywane nagrania?
– Że co? Musiała tu zostać po zeszłorocznym sezonie, pewnie nawet nie jest włączona.
– Ale jeśli przypadkiem działała, może nam pokazać, co się tu dokładnie wydarzyło.
– Co do… Chyba nie mówisz poważnie?
– A tak przy okazji: znalazłeś jakiś list pożegnalny lub inną wiadomość? Jeśli odebrała sobie życie, mogła po sobie coś zostawić, mając nadzieję, że ktoś to znajdzie?
– Nic.
– Nawet telefonu?
Bernard wzdycha i kręci głową.
– Sprawdziłeś sam lub kazałeś komuś sprawdzić jej Facebooka? Instagram? Resztę?
– Przejrzeliśmy wszystko z jej mamą. To znaczy, sama nam pokazała. Od kilku dni żadnych aktualizacji, żadnych wskazówek. I prawie nie miała znajomych. Smutne.
Sanna milczy, zastanawia się.
– Ktoś z rodziny figuruje w rejestrze karnym? Sprawdziliście to?
Bernard znów wzdycha, jeszcze bardziej poirytowany i zrezygnowany. Wciska jej w dłonie swój notes, podwija rękawy i idzie do słupa, na którym zamontowana jest kamera. Kiedy dociera na miejsce, zatrzymuje się i patrzy na zardzewiałą żelazną drabinkę na słupie, po czym chwyta się jej i wchodzi na górę.
– Proszę, zrobiłem zdjęcie kodu. A niech to, jak miło będzie się ciebie pozbyć – mówi po powrocie i krzywo się uśmiecha.
– Przepraszam? – Rozlega się za nimi czyjś głos.
Odwracają się. Zgarbiona kobieta po trzydziestce z popękanymi, poranionymi ustami patrzy na nich pytająco.
– Sanna Berling? – Wyciąga rękę. – Eir Pedersen. Twoja nowa partnerka.
Zastępstwo za przechodzącego na emeryturę Bernarda nie wygląda tak, jak Sanna je sobie wyobrażała. Spodziewała się wymuskanej, zadbanej biurwy. Eir raczej wygląda, jakby sypiała pod mostem w podartym kartonie. Ma ogorzałą twarz i nerwowo przestępuje z nogi na nogę. Jest w tym coś buńczucznego.
Wodzi wzrokiem po otoczeniu, kiedy drzwi radiowozu zatrzaskują się za Mią Askar i samochód odjeżdża. Bernard szybko rusza i dodaje gazu. Sanna rozważa, czy zapytać Eir, co tu robi, bo zaczyna przecież dopiero jutro, ale odpuszcza, nie ma ochoty wdawać się dyskusje. Kiedy rozmawiały przez telefon kilka tygodni temu, Eir zdawała się spokojna, teraz sprawia wrażenie, jakby brakowało jej piątej klepki. Chodzi prędko w brudnych butach, które nie są porządnie zawiązane. I coś się na nie wylało, a może to tylko zaschnięta słona woda.
Wprawdzie ich szef na lądzie mówił, że Eir Pedersen „nigdy nie odpuszcza”, ale nie wspominał, że – sądząc po wyglądzie – potrzebuje kaftana bezpieczeństwa. Nie omieszkał z kolei podkreślić, że to córka znanego prawnika i dyplomaty. Zrobił to zapewne po to, żeby zniwelować szok, gdy wreszcie się pojawi. Jakby dało się w ogóle złagodzić szok, kiedy człowiek wyobrażał sobie zadbaną laskę w gabinecie z drogimi meblami z ciemnego mahoniu i ciężkimi aksamitnymi zasłonami.
– Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko, że przyjechałam – mówi Eir. – Na komendzie powiedzieli, że tu jesteś. Dali mi samochód, więc pomyślałam: co mi tam. Czaisz?
– Wydawało mi się, że dopiero wczoraj miałaś się tu przeprowadzić?
– No tak.
– Dziwnie zaczynać w nowym miejscu w niedzielę. Dlaczego niby nie wstrzymałaś się z tym do jutra?
Eir nie odpowiada.
– Nie musisz najpierw odbyć jakiegoś wprowadzenia na komendzie? – dopytuje Sanna.
– Zrobię to jutro. Aha, nie ma techników – mówi Eir. – Samobójstwo?
– Prawdopodobnie.
– Na komendzie mówili, że to młoda dziewczyna.
Sanna przytakuje.
– Mam coś zrobić? – pyta Eir.
– Jutro się tym zajmiemy.
– Ale ja cholernie bym chciała teraz coś zrobić. Czuję się taka naładowana. – Skrobie ziemię czubkiem buta. Sanna ją ignoruje. – Albo może udostępnij mi akta, zapoznam się z innymi sprawami, które są właśnie w toku – ciągnie Eir.
Sanna wzdycha, zawiedziona tą uciążliwą, nadgorliwą i niepojętą istotą, która truchta obok niej do samochodu.
– Co jest? – Eir uśmiecha się drwiąco. – Boisz się, że wpakuję ci się z buciorami i będę lepsza od ciebie, co?
– Nie. Ale w tej chwili nie mam czasu wymyślać ci rozrywek.
– Słucham?
– Sprawdziłam cię, kiedy się dowiedziałam, że masz zastąpić Bernarda. Klasa wyższa. Szkoła z internatem. Znudzona i kłótliwa. Szkoła policyjna. Znudzona i mimo najlepszych wyników – trudna. Narodowy Wydział Operacyjny. Znudzona i nieumiejąca współpracować.
– Ej, daj spokój. – Eir wzdycha sfrustrowana. – Możemy chyba iść na kawę i pogadać, trochę lepiej się poznać?
– Do zobaczenia jutro.
– Pieprzona zdzira – mamrocze za nią Eir, kiedy Sanna idzie dalej do samochodu.
– Co powiedziałaś? – Sanna odwraca się.
– Nic.
Otwierając drzwi, Sanna przypomina sobie pochwały, jakich nie szczędził Eir jej szef. Odpuść, myśli sobie.
– Zastanawiam się więc, dlaczego mnie wybrałaś? – pyta Eir, kiedy dogania Sannę. – Skoro już wszystko wiedziałaś?
– Nic podobnego.
– To znaczy?
– Wcale cię nie wybrałam.
– Ach tak?
– Tak. Nie było innych chętnych.
Eir parska śmiechem.
– To takie śmieszne?
– Tak, bo ja wcale się nie ubiegałam o żadną jebaną pracę. Mój szef zrobił to za mnie. Powiedział tylko, że wysłał moje zgłoszenie. Cóż, nigdy mnie nie lubił, dziad jeden. – Żałuje tych słów już w chwili, gdy je wypowiada.
Twarzy Sanna rozpromienia się w pełnym satysfakcji uśmiechu.
– Naprawdę? – pyta. – Jak on mógł cię nie lubić?
– Zastanawia mnie jedno. – Eir rytmicznie uderza ręką w udo.
– Tak?
– No, skoro to samobójstwo, to jak ona się tu dostała. Nie widzę żadnego roweru ani nic podobnego, a to zajebiście daleko od szosy.
Sanna kiwa głową. Otaczający kamieniołom las wydaje się nagle głęboki i ciemny. Przede wszystkim gęsty i nieprzenikniony. Jedyna prowadząca tu droga jest długa i pokonanie jej musiałoby zająć dziewczynie sporo czasu. Sanna bierze telefon.
– Tak, to ja – mówi, gdy Bernard odbiera. – Przykro mi, ale musisz tu wrócić. Trzeba przeszukać teren. Dziewczyna musiała się tu jakoś dostać. Sprowadź Jona czy kogo tam dorwiesz. A potem do mnie zadzwoń.
Kiedy Sanna się rozłącza, ramiona Eir są spięte, a policzki rumiane od zimna.
– Chodź.
– Dokąd się wybieramy? – pyta z uśmiechem zaskoczona Eir.
– Planowałam zrobić to sama. Ale weź swój samochód i jedź za mną.
Lara Askar czuje się tak, jakby ktoś postrzelił ją w głowę. Jakby rozpadła się na kawałki w eleganckim przedpokoju, kiedy Sanna i Eir proszą ją, żeby udała się z nimi i zidentyfikowała córkę. To postawna kobieta o ładnych rysach. Ma takie same ognistoczerwone, falujące włosy jak Mia i surowe niebieskie oczy. Ale na tę wiadomość blednie. Osuwa się na podłogę i aż do przybycia pogotowia nie sposób nic z niej wyciągnąć. Kiedy ratownicy udzielają jej pomocy, szepcze:
– To nie mogą być oni.
3.
Telefon dzwoni tuż po piątej rano. Zanim Sanna całkowicie się obudzi, słyszy własny krzyk:
– Nie!
Telefon nie przestaje jednak dzwonić, próbuje go wymacać ręką.
– Halo? – mówi zaspana. – Okej, już tam jadę.
Wstaje z łóżka, po omacku szuka wieszaka na ubrania i zapala chybotliwą lampę. Na wieszaku są trzy pary czarnych spodni, a na podłodze trzy pary czarnych botków. Wysuwa torbę i wyciąga nowy czarny T-shirt, jeszcze zapakowany.
Na krześle leżą nieotwarte rachunki i listy z urzędów, wśród nich pismo z gminy. Sanna wie, co zawiera. Pierwsze taki pismo dostała kilka miesięcy temu. Garażu nie wolno używać jako lokalu mieszkalnego, proszą o potwierdzenie, że nic takiego nie ma miejsca.
Łapie się na tym, że wpatruje się w lusterko Erika. Jedną z niewielu rzeczy, które jej po nim zostały. Pożar pochłonął niemal wszystko. Całe gospodarstwo, które w pocie czoła odremontowali z Patrikiem, obróciło się w wypaloną skorupę. Nie pierwszy raz sprawca – piroman Mårten Unger – podpalił dom, w którym mieszkały dzieci.
Sanna wyciera twarz i przekręca lusterko, żeby leżało tak, jak powinno: szkiełkiem do dołu. Kiedy go dotyka, tęsknota się nasila. Z Patrikiem jest inaczej. Rozpacz minęła po kilku miesiącach. Gdy Sanna dostała wiadomość, że zostawił po sobie garaż, już niemal nie pamiętała jego twarzy. Coś poszło nie tak przy postępowaniu spadkowym i dopiero kilka lat po jego śmierci odkryto w testamencie ten budynek. Skontaktował się z nią prawnik i podał jej ten adres. Sanna nigdy wcześniej nie słyszała ani o starym saabie, ani o garażu.
Kiedy przyjechała tu po raz pierwszy, zastała sterty śmieci tarasujące drzwi. Przecięła zardzewiałą kłódkę nożycami do metalu i otworzyła bramę; przy wejściu przywitały ją tysiące ciem. Chmara owadów zerwała się ze ścian, a potem uciekła.
W środku pachniało benzyną i wilgocią. Na ścianach wymalowano hasła: „No Gods, No Masters” i „Anarchia jest porządkiem”. Oraz wizerunek szczerzącego kły czarnego kota wpisanego w koło, z wygiętym w łuk grzbietem. Sanna od razu go rozpoznała: Patrik bazgrał to, gdzie popadło, na skrawkach papieru i na serwetkach.
Rozwalające się biurko zajmowały szkice, rysunki, notatki i listy do osób podobnie myślących. A także kilka długich pism z oskarżeniami zaadresowanych do różnych władz. Częściowo zniszczyła je wilgoć, częściowo zjadły gryzonie lub owady. Przesycała je nienawiść do establishmentu, podobnie jak te slogany na ścianie.
Sanna nigdy nie przepadała za anarchistycznym obliczem Patrika. Starała się jednak podchodzić do tego z humorem i doceniać czarujący kontrast między nimi. Jego nienawiść do państwa znalazła dodatkową pożywkę, gdy stracił pracę, a ona zaszła w ciążę i spodziewali się Erika. Wtedy akurat najbardziej potrzebowała męża i w tamtym czasie dochodziło między nimi do awantur.
Krótko po pierwszych urodzinach Erika Patrik przestał nagle rysować i pisać nocami, porzucił też dyskusje przy kolacji. Sanna się z tym pogodziła, zakładając, że uspokoił się pod wpływem nowej pracy.
Kiedy odkryła ten garaż, dotarło do niej, że Patrik nigdy z tym nie skończył, za to z dala od rodziny stworzył sobie jamę, w której mógł bez przeszkód realizować swoje fantazje. Ona w każdym razie tak to nazywała – fantazjami.
Jasne, mogła się poczuć rozgoryczona tym, że Patrik miał przed nią tajemnicę, własne miejsce, o którym nie wiedziała. Ale po prostu się tam wprowadziła. Z dnia na dzień opuściła hostel, w którym mieszkała od pożaru, oczyściła ściany garażu myjką ciśnieniową i posprzątała w środku, odbyła jazdę próbną starym saabem i sprzedała własny samochód. Wstawiła tu swój niewielki dobytek, kupiła łóżko i wieszak na ubrania. Toaleta znajdowała się w jednym kącie, zrobił ją tam zapewne sam Patrik, w końcu był hydraulikiem. Na jednej ze ścian wisiała umywalka ze stali nierdzewnej. Kiedy chciała wziąć ciepły prysznic, myła się na komendzie.
Z początku sobie powtarzała, że będzie tu mieszkać, dopóki samochód Patrika nie wyzionie ducha. Ale ten, jak na złość, nie chciał się popsuć. I została. Tak było prościej. Teraz miała nadzieję, że gmina da jej jeszcze kilka miesięcy, zanim przyśle tu kogoś, kto zmusi ją do wyprowadzki. Jeszcze tylko trochę czasu, nic więcej nie potrzebuje, żeby to wszystko ogarnąć. Potem zezłomuje nawet ten samochód.
Wracają do niej urywki z poprzedniego dnia. Myśli o Mii Askar. O sznurku w jej włosach. Miał w środku jakiś rodzaj gumy, co zapewne nadawało mu elastyczność. Zastanawia się, do czego mógł służyć taki gruby elastyczny sznurek, ale nic nie przychodzi jej do głowy. Nieczynny kamieniołom był głęboki, a jak zauważył nurek, w dole mogło kryć się cokolwiek.
Telefon znów wibruje, Sanna odkręca wodę w stalowej umywalce. Przemywa twarz, ściąga T-shirt i wrzuca go prosto do śmieci, gdzie leży już sterta identycznych koszulek.
Eir wpatruje się w sufit. Zdobią go świecące plastikowe gwiazdki, co każe jej sądzić, że wcześniej mieszkała tu rodzina z dziećmi. Wierci się i przewraca z boku na bok, ale nie może zasnąć. Siada więc i przeczesuje dłonią włosy, które są potargane i sztywne.
Kawałek dalej stoi pudło przeprowadzkowe, a z czarnego worka wysypuje się sterta ubrań. Wystaje spod niej poplamiona ketchupem papierowa torebka z budki z jedzeniem.
Za oknem – jedynym w tym pokoju – rośnie drzewo z ogromną koroną. Jakaś gałąź wali o szybę, ale Eir to nie przeszkadza. Ten stukot stanowi wręcz mile widziany przerywnik odciągający uwagę od innych hałasów – dobrodziejstwa inwentarza przy wynajmie z drugiej ręki.
Źródłem najbardziej nachalnych dźwięków jest jej własna siostra zajmująca pokój obok. Eir wie, że mogłaby poprosić Cecilię o wyłączenie syntetycznego pikania w telefonie, ale daje sobie spokój. To nic w porównaniu z tym, co wydarzyło się kilka lat temu, gdy Cecilia zniknęła na kilka miesięcy, po czym zjawiła się naćpana, zlana zimnym potem, z podrapanymi do krwi rękami, żeby prosić ją o pieniądze. Eir jest więc gotowa znieść tę bolączkę. Lepsza czysta, nawet cierpiąca na bezsenność zjawa, która pika telefonem za ścianą, niż pobudka w środku nocy z nożem przy gardle i młodsza siostra o źrenicach wielkości kraterów wulkanicznych, desperacko potrzebująca gotówki.
Nie jest to niczyja wina, że Cecilia stała się taka, jaka się stała. Coś poszło nie tak, może straciła grunt pod nogami, kiedy była dzieckiem, a ich matka zginęła w wypadku. Eir myśli o nastolatce z kamieniołomu. To mniej więcej w jej wieku Cecilia zaczęła eksperymentować z cięższymi dragami: jest wiele dróg, żeby uciec przed demonami.
Potem Eir przypomina sobie zdjęcie, które pokazała jej Sanna. Przyniosła je na komendę Lara Askar, żeby zgłosić zaginięcie córki. Powiększona fotografia klasowa. Rude falowane włosy Mii są poprzecinane brzydkimi, błękitnymi smugami z tła, typowego dla takich zdjęć. Dziewczyna wyszła na nim słodko, zdawała się jednak nieobecna i uśmiechała się od niechcenia. W oczy rzucał się najbardziej jej strój. Zielone boa, jasnobrązowa zamszowa kamizelka z wełnianą podszewką, piaskowy kapelusz, kowbojskie buty, niebieskawe okulary przeciwsłoneczne, do tego liczne naszyjniki, bransoletki i pierścionki. Jakby pochodziła z innej epoki. Z innego świata.
Eir wyszukuje Mię Askar w internecie, nie ma zbyt wielu trafień. Najwięcej dowiaduje się z jednego artykułu. Dotyczy konkursu matematycznego dla dzieci, który Mia – wówczas dziesięcioletnia – wygrała w cuglach. W wywiadzie zwyciężczyni udziela krótkich odpowiedzi. Wychowuje ją mama, Lara, która prowadzi własną firmę. Na pytanie, czy ma jakiś żywy wzorzec do naśladowania w dziedzinie matematyki, Mia odpowiada: „Nie, Hypatia już nie żyje”. To jej tata, Johnny, obudził w niej zainteresowanie naukami ścisłymi i matematyką. Był entomologiem, specjalistą apiologiem, czyli – mówiąc inaczej – znawcą pszczół. Na pytanie, czy tata jest dziś dumny z Mii, pada odpowiedź: „Nie, tata nie żyje”. Pytana o to, czy następnym razem, za cztery lata, też wystartuje w konkursie, odpowiada: „Nie”.
Eir sprawdza profile Mii Askar w mediach społecznościowych. Przegląda zdjęcia. Nie ma ich wiele. Te, które widzi, to nic niemówiące pejzaże z wodą, głównie morskie zatoki, ale też kilka jezior i bagien. Kiedy zaczyna czytać komentarze, staje się dla niej jasne, że Mia nie miała szczególnie wielu przyjaciół. Ci, którzy ją obserwują, zdają się być przypadkowymi znajomymi z organizacji przyrodniczych i stowarzyszenia sympatyków ruchu na świeżym powietrzu, nikt nie jest jej prawdziwym przyjacielem. Pozostawione przez nich komentarze dotyczą tego, jak piękne są miejsca na zdjęciach Mii, jak kruche jest środowisko i jak wydaje się opuszczone. Opuszczone. Eir szybko przechodzi od jednego zdjęcia do drugiego. Jako bezstronna obserwatorka spostrzega, że ma przed sobą prezentację opuszczonych akwenów wokół wyspy. Opuszczonych zbiorników; w sam raz, żeby się w nich utopić.
Pikanie w sąsiednim pokoju ustaje i słychać przemieszczające się po mieszkaniu kroki. Odkręconą wodę w kuchni. Eir zwleka się z materaca i otwiera okno. Chłodne powietrze wpada do środka, a ona bierze głęboki wdech. Ma na sobie tylko majtki i koszulkę i kiedy się wychyla, dostaje gęsiej skórki. Na blaszanym parapecie coś muska jej prawą dłoń, jest włochate i miękkie, jak puch. Kos z żółtym dzióbkiem i żółtymi obrączkami wokół oczu, który złamał sobie kark. Eir nie może się powstrzymać i delikatnie go dotyka. Jego ciało jest sztywne, wyschnięte. Jakby nigdy nie żył.
W kuchni Cecilia wyjmuje ze zmywarki talerze i kubki nie do kompletu. Jest piękna, ale wychudzona i blada. Włosy ma krótko przycięte, prawie zgolone. Przypomina lalkę ze słodką buzią. U jej stóp leży kudłaty Sixten w brązowo-czarne łaty, pokaźny mieszaniec wilczarza irlandzkiego.
– W porządku? – pyta Eir, kiedy wchodzi do kuchni.
Cecilia aż podskakuje z strachu, Sixten siada.
– Sorry, myślałam, że mnie słyszałaś.
Siostra unosi talerz. Jest porysowany i ma wyszczerbiony brzeg.
– Nie mogłyśmy zabrać do kuchni nic swojego? Nawet jeśli nie przewidujesz, że długo tu zabawimy, spakowanie paru talerzy i kilku kubków nie było chyba aż tak trudne?
– Spałaś w ogóle? – ziewa Eir.
– Czy ja wiem. Chyba nie. A ty?
– Może godzinę.
Uśmiechają się do siebie. Nie pierwszy raz prowadzą taką konwersację.
– Kos zderzył się z moim oknem – mówi Eir.
Cecylia wzdycha.
– Też widziałam jednego, leżał wczoraj martwy przed bramą. Myślałam, że odleciały na zimę.
– To moje ubrania? – Eir wskazuje na pralkę, w której obraca się para dżinsów.
– Tak. Cuchnęły na całą łazienkę. Nigdy nie mogłam pojąć, jak ktoś może twierdzić, że kocha zapach morza. Śmierdzi gównem.
– Przepraszam, powinnam była od razu je wstawić, kiedy tylko wróciłam do domu.
– Dwa kilometry stąd jest basen. Mają otwarte do późna. Do późna nawet jak na ciebie.
Eir ją ignoruje, odkręca kran i ustawia jak najzimniejszą wodę. Pochyla się i bierze kilka dużych łyków, po czym wyciera sobie usta i brodę. Cecilia z łoskotem stawia koło niej porysowaną szklankę.
– I jak ci poszło? – pyta. – Spotkałaś się z nią wczoraj? Z tą komisarką? Udało ci się ją złapać?
– Tak.
– I jaka jest?
Eir wzrusza ramionami.
– Nie wiem. Zmęczona. Styrana życiem.
– Co robiłyście? – drąży Cecilia. – Skoro obie byłyście w pracy w niedzielę?
– Nic szczególnego.
– Aha?
– Ktoś się utopił. To znaczy, utopił jak utopił, czysto technicznie laska podcięła sobie…
Eir urywa, widząc, że Cecilia się jej przygląda, a na jej twarzy maluje się cała gama pierwotnych uczuć.
– Tak – mówi Eir, wybita z rytmu przez wytrzeszczone oczy siostry. – Świat jest pełen ludzi, którzy pragną umrzeć. Co mam ci powiedzieć?
– Możesz to chyba częściowo pominąć, skoro nie ma w tym nic szczególnego?
Eir wzrusza ramionami, nie ma siły ani na pogadankę, ani na kłótnię. Na stole stoi nieruszona torba z apteki. Otwiera ją i wyjmuje butelkę z metadonem.
– Robi mi się wysypka od tego szajsu – protestuje Cecilia. – Na całej nodze. Patrz!
Podciąga nogawkę i pokazuje Eir swędzącą egzemę na szczupłej nodze.
– Jebane paskudztwo.
– Wiem… – Eir obejmuje siostrę.
– Nienawidzę tego.
– Ale wiesz przecież, że musisz to przyjmować – mówi Eir, zanim Cecilia uwolni się z jej uścisku, prychnie i zabierze się do dalszego opróżniania zmywarki. Nagle na kuchennym stole zaczyna wibrować telefon Eir. Cecilia podskakuje i upuszcza talerz na podłogę, a ten rozpryskuje się na kawałki.
Sanna powoli wysiada z samochodu i wygładza ubranie. Nieme, migające niebieskie światła tańczą po jej twarzy, kiedy zostawia kolejną wiadomość na poczcie głosowej Eir.
– To znowu ja. Gdzie jesteś?
Okolica, w której się znajduje, przylega do murów miejskich. Domy są tu okazałe, a ogrody utrzymane z profesjonalną precyzją. Mimo że poszczególne elementy wywodzą się z różnych epok i stylów, całość łączy się ze sobą harmonijnie, dając poczucie bezpieczeństwa i solidności. Domy z dużymi oknami, majestatycznymi drzwiami, ogromnymi podjazdami i niemalże rajskimi drzewami o idealnie przyciętych koronach stanowią obiekty pożądania w tym malutkim miasteczku z niewielkimi domkami i ciasnymi uliczkami.
Willa najbliżej Sanny to istne marzenie, z bielonymi ścianami i zadbanym trawnikiem. Teren jest jednak odgrodzony taśmą i kilku kolegów krąży po ogrodzie. Normalnie Sanna pognałaby do nich od razu, tego dnia czuje się jednak zmęczona. Odkąd się obudziła, męczą ją wspomnienia o dziewczynie z kamieniołomu. Nieszczególnie ma ochotę przenosić się do domu w ekskluzywnej dzielnicy, gdzie ofiarą morderstwa padła jakaś zamożna emerytka.
Czeka więc na Eir, popijając kawę z całodobowej stacji benzynowej. Komendant miał chrypę, kiedy do niej dzwonił. Chrząkając, kazał się jej pospieszyć. Napomknął coś o włamaniu i śmierci. Jon Klinga i kilku kolegów byli już podobno na miejscu.
I faktycznie, nagle Jon wyrasta obok niej. Zapach jego wody po goleniu jest intensywny. Kłujący i cytrusowo cierpki, wciska się jej do nosa.
– W środku, kurwa, scena jak z horroru – dyszy Jon, jakby brakowało mu tchu. – Co tak sterczysz na zewnątrz? Dlaczego nie wchodzisz?
Jon ma wysportowaną sylwetkę, a kiedy się porządnie uczesze, tak jak dzisiaj, wygląda naprawdę dobrze. I jest tego w pełni świadom. Chociaż niższy rangą od niej, traktuje Sannę nieco z góry. Jest uprzejmy. Rezolutny. Gdy społeczeństwo drży ze strachu przed kimś, kto jeździ po okolicy białą furgonetką, porywa i torturuje ludzi, to pragnie właśnie takiego policjanta.
Lśniące buty myśliwskie to jedyna rzecz, która zdradza, że swoim podejściem do prawa i porządku skłania się ku ekstremizmowi. Niewielu wie o tym, że ma na piersi pod mundurem czerwoną swastykę. Stary tatuaż z czasów młodości, który próbował usunąć. Sanna widziała go raz, kiedy Jon sądził, że jest sam i przebierał się na komendzie. Przyłapał ją na tym, jak gapi się na tatuaż, ale nie zdążył nic powiedzieć, bo uciekła. Następnego dnia zachowywał się tak, jakby nigdy nic, powiedział „dzień dobry” z tym samym przyjaznym uśmiechem na ustach co zawsze.
Teraz znów się do niej uśmiecha. Bezpretensjonalnie i uprzejmie, choć w jego uśmiechu nie ma ani odrobiny ciepła. W ręce trzyma latarkę, która ledwo świeci.
– Czekasz na Bernarda? – pyta.
– Nie, na tę nową. Dziś zaczyna i myślałam, że przyjedzie. Dzwoniłam do Bernarda, powiedziałam mu, że się tym zajmiemy, ja i ona.
– Aha. Skórzana kurtka i potargane włosy, to ona?
Sanna się rozgląda, ale Eir nadal nigdzie nie widać.
– Wydaje mi się, że widziałem ją wczoraj na komendzie – wyjaśnia Jon niemrawo, z wyższością. – Coś załatwiała w dyżurce.
Sannę ogarnia obrzydzenie. Po tonie jego głosu rozpoznaje, do czego zmierza i że jest już za późno, żeby go powstrzymać.
– Śniła mi się później, kiedy odpoczywałem chwilę przed nocną zmianą – ciągnie Jon, biorąc się pod boki. – Pokazałem jej, jak to jest z prawdziwym mężczyzną…
– Daj spokój.
– To zabawne – szczerzy się. – W moim śnie mówiła dokładnie to samo. I to nie raz.
– Ach tak – przerywa mu poirytowana Sanna. – A więc mamy włamanie? Jeden zgon?
– Morderstwo – odchrząkuje Jon. – To zdecydowanie było morderstwo.
– Morderstwo? Komendant mówił przez telefon o włamaniu.
– Tak sądziłem w pierwszej chwili. Uznałem po prostu, że to musi być włamanie i już. Ten adres i tak dalej, ale potem się porządnie rozejrzałem i…
– I?
– Sama zobaczysz w środku. To jakaś masakra.
Sanna patrzy na willę i żałuje, że nie wzięła ze sobą Bernarda.
– Kim jest ofiara? – pyta.
– To niejaka Marie-Louise Roos. Siedemdziesiąt cztery lata.
– Rodzina?
– Bezdzietna. Męża nie było w domu. Jest poszukiwany.
– Marie-Louise Roos… – mamrocze Sanna.
– Tak, znasz ją?
– Coś mi mówi to nazwisko.
– Gazety często o niej pisały. Głównie dlatego, że przekazywała masę pieniędzy na cele charytatywne i przeróżne projekty. Była między innymi zaangażowana w powstawanie nowego hospicjum i je sfinansowała, no wiesz, ten kontrowersyjny budynek koło tartaku, na którego budowę wydano pozwolenie.
Sanna pamięta. Marie-Louise Roos, największa filantropka spośród grupy prywatnych darczyńców, dzięki którym możliwe stało się wzniesienie nowoczesnego budynku na skrawku ziemi, gdzie znajdowały się ruiny starego gospodarstwa o znacznej wartości kulturowej.
– Była naprawdę nadziana – mówi Jon.
– Zgadza się. Stare książki. Kilka lat temu prowadziła chyba w centrum ekskluzywny antykwariat?
– Dorobiła się przede wszystkim na wyszukiwaniu starych pierwodruków, manuskryptów i takich tam. Później sprzedawała je bogatym kolekcjonerom z całego świata.
– Już tego nie robi?
– Nie, wycofała się kilka lat temu, kiedy handel przeniósł się do internetu. Ale w środku ma niewielką bibliotekę.
– A więc mimo wszystko może to być włamanie? Ktoś chciał ukraść książki?
– Może, ale nie przypuszczam.
– Jest nietknięty? Ten pokój z książkami.
– Tak mi się wydaje. A nawet jeśli nie jest, towarzystwo ubezpieczeniowe i tak uzna inaczej.
– A mąż?
Jon kartkuje notes, coś czyta, po czym kartkuje go z powrotem.
– Frank Roos. Na wcześniejszej emeryturze.
– A przedtem?
– Geolog.
– Prowadził badania?
– Tak, w młodości. Potem pracował jako doradca. Głównie w muzeum Fornsalen.
Dalej czyta notatki.
– Pracował też dla biznesu, w firmach, które najwyraźniej ubiegały się o pozwolenie na wydobycie wapna.
Sanna chwilę się zastanawia.
– Z powodu tych pozwoleń w ostatnich latach było chyba sporo awantur i protestów.
– Tak, ale wtedy już się tym nie zajmował. Przeszedł na emeryturę dziesięć lat temu.
Sanna drapie się po głowie i znów zerka na willę. Kątem oka widzi, że twarz kolegi przybiera obojętny wyraz, jak zawsze, gdy Jon nie ma zbyt wiele do powiedzenia.
– Wchodzimy? – pyta Sanna, naprawdę zirytowana tym, że Eir wciąż nie ma.
– A co z twoją nową?
– Ech, poprosimy chłopaków, żeby odesłali ją z powrotem na komendę, kiedy już się zjawi. Ma dzisiaj jakieś wprowadzenie. Chodźmy do środka.
Sanna zgniata papierowy kubek ze stacji benzynowej i wciska go do kieszeni.
– Jasne – mówi Jon. – Słuchaj, mówiłaś, że kiedy ona tu w ogóle przyjechała?
– Nic takiego nie mówiłam. A co?
– Nic, tak się zastanawiam, czy była na wyspie w sobotę wieczorem?
– Przypłynęła w sobotę porannym promem. Dlaczego pytasz?
– Nie, nic takiego. Słyszałaś o tych dwóch dziewczynach zgarniętych dwa dni temu?
– O tych wandalkach? – pyta Sanna. – Tych, które się pobiły i wylądowały w szpitalu?
– Twierdzą, że wcale się nie pobiły, rzekomo napadła na nie jakaś laska w skórzanej kurtce i prawie je zabiła.
– O ile dobrze się orientuję – śmieje się Sanna – to mazały właśnie dom dziewczyny, którą kiedyś prześladowały. Były naćpane, bo nawdychały się oparów, i w tym otumanieniu rzuciły się na siebie z pięściami.
Jon sztywnieje.
Sanna widziała to wcześniej: chłód pojawiający się na jego twarzy, kiedy ktoś się z niego śmieje. Szczególnie jeśli tym kimś jest kobieta.
– Doszło do tego w Talldungen – mówi. – A gdzie mieszka ta nowa?
Wtedy właśnie nadchodzi Eir.
– Spóźniłaś się – zauważa Sanna.
– Wiem – sapie Eir i przeczesuje ręką rozczochrane włosy.
– Jon. – Jon wyciąga do niej rękę.
Eir ją ściska i uważnie mu się przygląda. Szuka w jego spojrzeniu śladu ciepła, ale nic takiego nie znajduje
– Jesteś tu nowa, mogłaś się zgubić – mówi Jon. – Skąd idziesz?
– Z Korsparken.
– Chyba z Korsgården? – drwi Jon i odwraca się do Sanny. – To koło Talldungen. Sanna i ja właśnie rozmawialiśmy o tamtej okolicy.
– Ach tak – mówi zdezorientowana Eir.
– Idziemy? – przerywa im Sanna i rusza w stronę dużego, odgrodzonego domu.
Reszta podąża za nią. W kilku oknach migają flesze aparatów. Eir zerka na Jona.
– Kiedy dokładnie wpłynęło zgłoszenie?
– O czwartej trzydzieści – odpowiada. – Sąsiadka wyszła z domu po gazetę, zobaczyła, że drzwi są uchylone, i chciała sprawdzić, czy wszystko w porządku.
– A kiedy wszczęliście poszukiwania jej męża?
– O piątej. Zrobiłem to osobiście, kiedy tylko tu przyjechałem.
Eir drga i odwraca się do Jona.
– Zaraz, zaraz… Pół godziny zajęło ci przyjechanie tutaj? To miasto jest tak małe, że w trzydzieści minut da się je obejść dookoła.
– W tej sytuacji nie miało to raczej większego znaczenia. Kiedy sąsiadka ją znalazła, była już zimna.
– Wszystko ma znaczenie. Jeśli pracuje się w nocy i dostaje się zgłoszenie o popełnieniu morderstwa, to wyłącza się pornosa i biegnie na miejsce. Może nie?
Jej głos jest cięty i wyzywający. Znów ta gorączkowość, myśli Sanna, ten brutalny, dziki i całkowity brak zahamowań. Czy Jon może mieć rację? Naprawdę pobiła dwie gówniary?
– Jak będziemy wychodzić, damy ci w razie czego znać – mówi Sanna do Jona. – Chyba niczego nie dotykaliście, co?
– Nie otwieraliśmy okien ani nawet nie machaliśmy rękami. Nie było to łatwe, bo wali tam niesamowicie. Z tego, co zrozumiałem, Sudden przeprowadził już z technikami wstępne oględziny.
– Sudden jest jeszcze w środku?
– Nie, ale ma się do ciebie odezwać w ciągu dnia. Może powinienem cię ostrzec przed tym, co się wydarzyło w środku…
– To znaczy?
– Ta sąsiadka, która ją znalazła, łaziła po domu i macała Bóg wie co. Z tego, co mówił Sudden, utrudniło to im robotę.
Sanna wzdycha.
– A Fabian?
– W drodze na wyspę. Monitorował na lądzie jakąś ważną sekcję, ale jego samolot ma chyba lada chwila lądować – odpowiada Jon, odwracając się plecami do Eir. Ta odpłaca mu się tym, że zabiera mu z ręki latarkę.
– Czyli mogę wejść? – pyta Sannę.
W odpowiedzi otrzymuje krótkie skinienie głową i znika wewnątrz domu.
– Były tu wcześniej jakieś zgłoszenia? – pyta Sanna, grzebiąc w kieszeni w poszukiwaniu rękawiczek, nic jednak nie znajduje. Myśl o Bernardzie, który zawsze miał przy sobie dodatkową parę dla niej, lekko ją przygnębia. Będzie jej go brakowało.
– Nie – mówi Jon, wpatrując się w drzwi, za którymi zniknęła Eir.
Na chodniku stoi starsza kobieta w szlafroku, razem z dwójką policjantów.
– Sąsiadka? – pyta Sanna.
– Taa – odpowiada Jon i zerka na zegarek.
– Zaraz wracam. – Sanna rusza w stronę kobiety. – I słuchaj, załatw mi w międzyczasie parę rękawiczek.
Sąsiadka z rozpaczy trzęsie się i szlocha w chusteczkę. Ma sztywne ruchy, a żyły na jej szyi są niebieskie i nabrzmiałe. Sanna bierze na bok jednego z policjantów.
– Zaraz nam tu zamarznie, przypilnuj, żeby dali jej koc i zabrali ją gdzieś, gdzie jest ciepło. Pogotowie już ją oglądało?
– Nie wiem, gdzie oni są.
– To znaczy?
– No nie wiem, gdzie są.
– Okej. – Sanna wzdycha, po czym zwraca się do kobiety. – Komisarz Sanna Berling. Jak rozumiem, to pani znalazła Marie-Louise Roos?
Kobieta przytakuje i próbuje się uśmiechnąć. W szczęce ma coś w rodzaju protezy, ale klamerki nie do końca trzymają. W szparze między posiniałymi wargami wygląda to tak, jakby miała trzy rzędy zębów.
– Czy dziś nad ranem zwróciła pani uwagę na coś jeszcze, poza otwartymi drzwiami?
Kobieta zaprzecza.
– A mąż Marie-Louise?
– Frank? – pyta kobieta, sprawdzając językiem protezę i próbując nie bełkotać przy tym zbyt mocno. – Znaleźliście go?
– Patrole chodzą po mieście i go szukają.
– A dlaczego nad wyspą nie lata helikopter?
– Rzadko go używamy. Trudno jest z niego coś dokładnie zobaczyć.
Kobieta kiwa głową, ma nieco niespokojny, rozbiegany wzrok.
– Jakieś sugestie, gdzie on może być? – pyta Sanna. – Czy w pobliżu mieszkają jacyś ich przyjaciele albo rodzina?
– To znaczy? Frank nie był raczej w stanie sam nigdzie pójść!
Kilka minut później Sanna znów stoi przy Jonie, bez pytania wyjmuje mu z ręki notes i coś pisze.
– Wiedzieliście, że jej mąż jest przykuty do wózka i ma cukrzycę? – pyta rozeźlona.
– Że co?
– Wyślij dodatkowe psy, niech jeszcze raz przeszukają zarośla i ogrody na tym terenie. Frank może być w szoku albo leżeć gdzieś ranny.
Jon potakuje z chłodną uprzejmością w oczach.
– A chłopak roznoszący gazetę… Czy ktoś z nim rozmawiał?
– Tak, nic nie widział, nic nie słyszał.
– Wiemy, kiedy widziano go po raz ostatni? Mam na myśli męża.
– Nie.
– Popracuj nad tym. I dopilnuj, żebyśmy od razu dostali lokalizację jego telefonu.
– Okej.
– Rękawiczki?
Sanna staje przed Jonem, wyciąga rękę i spogląda na ludzi w ogrodzie. W ten sposób Jon, wręczając jej dwie pary lateksowych rękawiczek, nie widzi, na co patrzy Sanna, i musi wyciągać szyję.
– Poprosiłam chłopaków, żeby spisali nazwiska i telefony wszystkich gapiów, którzy się nam przyglądają. Żaden jednak nie miał przy sobie notesu – dodaje.
– Okej. Zajmę się tym.
– I jak najszybciej wezwij tu pogotowie.
Jon mamrocze, że się postara. Kiedy Sanna odwraca się i idzie do willi, mocny zapach jego wody po goleniu drapie ją w gardle. Bierze głęboki wdech i kaszle, ale drapanie uparcie powraca.
Przedpokój pomalowano na delikatny szaroniebieski kolor. Jedną ścianę pokrywają obrazy olejne w ramach. Na drugiej wisi sporej wielkości kamionkowa płaskorzeźba. Przy drzwiach stoi okazała porcelanowa waza – stojak na parasole, a obok niej para zabłoconych kaloszy.
Dzieła sztuki odbijają się w marmurowej posadzce. W domu, pomimo zamieszania na zewnątrz, panuje cisza.
Na stoliku pod ścianą stoi srebrna misa. Wystaje z niej drewniany uchwyt, a w samej misie znajduje się perforowana srebrna główka. Kropidło. Sannie przechodzi przez myśl, że to dziwne trzymać w domu przyrząd do święcenia, musi to być zapewne okaz kolekcjonerski. Potem zauważa wypchaną kopertę, która leży pod kropidłem. Wkłada rękawiczki i ostrożnie ją podnosi, żeby się jej przyjrzeć. Koperta jest czysta. Po otwarciu wewnątrz widać miedzioryt Daga Hammarskjölda, a w środku leży kilka tysięcy koron. Pod kopertę na dnie srebrnej misy wsunięto kilka złożonych banknotów o nominale stu koron opatrzonych żółtą karteczką z literą „W” i rysunkiem prostego kwiatka.
Sanna ostrożnie odkłada kopertę i wysyła do Suddena esemesa z prośbą, żeby on albo któryś z jego techników jeszcze raz na to spojrzał.
W progu salonu wita ją stęchły, ciężki odór krwi. Podaje Eir drugą parę rękawiczek.
– Dziękuję. Rozmawiałaś z sąsiadką? Widziałam cię przez okno.
– Tak, nic nowego. Poza tym, że zaginiony mąż porusza się na wózku inwalidzkim.
– Tak, tak przypuszczałam – mówi Eir, poprawia ochraniacz ma bucie i wskazuje na zdjęcie w ramce. Mężczyzna siedzi na wózku. Kobieta lekko się nad nim pochyla, jedną rękę trzyma na jego piersi. Patrzą na siebie czule. Ich rysy są delikatne. W kącikach ust kobiety czai się uśmiech.
Sanna rozgląda się po salonie. Wszystko porządnie poustawiane na swoich miejscach. Nikt tu nigdzie nie grzebał, nie otwierał szuflad ani nie szukał sejfu ukrytego za obrazami. Jon ma rację, nie było to zwykłe włamanie. Jeśli w ogóle było to włamanie.
Chaos ogranicza się wyłącznie do najbliższego otoczenia dużej sofy stojącej pośrodku pokoju. Sanna dostrzega na niej zwłoki, a na podłodze rozlewa się olbrzymia kałuża. Wszędzie leżą płyty z przezroczystego plastiku zostawione przez techników. Mimo to dookoła widać wyraźne krwawe ślady, kroki prowadzą we wszystkie strony, głównie między drzwiami a sofą. Małe, nieregularne i gorączkowe.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki