Grzech śmiertelny - Maria Grund - ebook + książka

Grzech śmiertelny ebook

Grund Maria

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Młoda dziewczyna popełnia samobójstwo, wchodząc do wody w opuszczonym kamieniołomie. Nagrania monitoringu jednoznacznie wykluczają udział osób trzecich.

Sprawa wydaje się oczywista, ale dwie policjantki, Sanna i Eir, zaczynają drążyć temat. Przeglądając klatka po klatce nagranie z miejsca zdarzenia, dostrzegają coś w mętnej wodzie obok ciała dziewczyny. Maskę lisa.

W międzyczasie w spokojnym nadmorskim miasteczku dochodzi do makabrycznych morderstw, a mimo zaangażowania w śledztwo całej grupy miejscowych policjantów zabójca pozostaje nieuchwytny.

Czy samobójstwo nastolatki ma jakiś związek z serią zabójstw na wyspie? Czy można dostrzec kogoś, kto nie chce być zobaczony, mimo że jest widoczny? Jaką tajemnicę kryje spokojna społeczność?

Niezwykły szwedzki thriller, z mrocznym klimatem i świetnie zbudowanymi postaciami kobiecymi, które emanują równie groźnym mrokiem, co otaczająca je rzeczywistość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 419

Oceny
4,1 (79 ocen)
35
26
13
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Całkiem niezła

"Grzech śmiertelny" Marii Grund to thriller kryminalny, który wplątuje nas w mroczne tajemnice spokojnej społeczności. Historia rozpoczyna się od tragedii samobójstwa młodej dziewczyny, jednak policjantki Sanna i Eir odkrywają w nagraniach monitoringu coś więcej niż pozornie oczywiste. Maska lisa w mętnej wodzie stawia pytania o związki z serią makabrycznych morderstw w nadmorskim miasteczku. Grund buduje atmosferę tajemnicy, a śledztwo staje się coraz bardziej zawiłe, eksplorując niewidoczne obszary społeczności. Autorka zgrabnie ukazuje, jak czasem widoczne pozory skrywają najgłębsze sekrety. W miarę rozwoju fabuły "Grzechu śmiertelnego " Maria Grund skrupulatnie prowadzi nas przez labirynt zaskakujących zwrotów akcji. Policjantki Sanna i Eir stają przed wyzwaniem odkrycia, czy tajemnicza maska lisa to klucz do rozwikłania zagadki morderstw. Autorka ukazuje psychologiczne niuanse postaci, a także zagłębia się w relacje społeczności, która z pozoru jawi się jako spokojna, lecz skrywa...
10
grzechu1020

Nie oderwiesz się od lektury

Dobry, mroczny kryminal. Niespodziewane zakonczenie. Bardzo dobrze sie czyta.
00
MariaWojtkowiak

Nie oderwiesz się od lektury

Zakończenie raczej nie do przywidzenia. Polecam.
00
WeronikaTrz

Dobrze spędzony czas

Bezwiedne ciało nastolatki odnalezione w opuszczonym kamieniołomie. Makabryczna lisia maska unosząca się w wodnej toni. Śmierć, która zdawać by się mogło była samobójczym aktem, jest tak naprawdę dopiero początkiem morderczej spirali, która wkrótce ogarnie senne, spowite jesiennym mrokiem miasteczko... Nagroda za najlepszy szwedzki kryminalny debiut 2020 roku - cóż, w pełni zasłużona! To, co dość mocno wyróżnia tę pozycję na tle pozostałych z tego gatunku, to kobiecy duet śledczy, co praktycznie się nie zdarza. Zarówno Eir jak i Sanna to postaci z krwi i kości. Piekielnie charakterne, zadziorne i niepozbawione licznych wad, ale przy tym jeszcze bardziej ludzkie. Autorka stopniowo odziera je z zewnętrznych warstw, ukazując tym samym dręczące je demony przeszłości. Historia ta zaskakuje nie tylko ogormną ilością wątków i piętrzącymi się z każdą kolejną stroną sekretami, ale i mnogością krwawych, niezwykle obrazowo ukazanych zbrodni - krótko mówiąc, trup ściśle się gęsto, a niektóre opi...
00
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka - początek może troszkę nudnawy - ale potem trzyma w napięciu aż do zaskakującego zakończenia
00

Popularność




Wstęp

Mgła ota­cza chłopca. Miękki mech unosi go i popy­cha. Dzięki temu udaje mu się uni­kać roz­dzie­ra­ją­cych skórę cierni i gałęzi się­ga­ją­cych do oczu i wło­sów. Gołe nogi i bose stopy mar­zną mu tak, że trudno to wytrzy­mać. Gdyby nie ochronna war­stwa baweł­nia­nych maj­tek, ude­rze­nia pędów już dawno powa­li­łyby go na zie­mię.

Przy­spie­sza, prze­ska­kuje nad prze­wró­co­nymi pniami i bie­gnie przez labi­rynt sosen i spróch­nia­łych jesio­nów. Gna, pędząc przed sie­bie. Serce bije mu coraz moc­niej, aż wresz­cie jego ude­rze­nia zagłu­szają ból i czy­ha­jące w ciem­no­ści głosy.

Może by im uszedł, gdyby nie próż­nia, która otwarła się pod jego sto­pami, chwy­ciła go za nogę i prze­wró­ciła na zie­mię. Kiedy ude­rza twa­rzą o poro­śnięty mchem kamień, roz­kłada ręce i leży krzy­żem z oczami zwró­co­nymi do wewnątrz. Sły­szy, jak głosy się zbli­żają:

– Śmierć wil­kowi, śmierć wil­kowi, śmierć wil­kowi…

Rozdział 1.

1.

Sanna Ber­ling roz­gląda się po pustym, wypa­lo­nym pokoju. Słońce za oknami pokry­tymi kurzem i zaschniętą solą jest brą­zowe i brudne. W gar­dle dra­pie ją prze­szy­wa­jący smród dymu prze­mie­sza­nego z ple­śnią. Za każ­dym razem gdy tu wraca, pomiesz­cze­nie wydaje się jej coraz mrocz­niej­sze. Może to wina drzew nie­skrę­po­wa­nie rosną­cych na zewnątrz, a może złu­dze­nie, sku­tek potwor­nego zmę­cze­nia.

Ostroż­nie wodzi pal­cami po okop­co­nej powierzchni ściany. Tam, gdzie war­stwa sadzy jest cień­sza, widać znisz­czoną dzie­cięcą tapetę. Kobieta zamyka oczy, opusz­cza rękę i idzie przy ścia­nie do drzwi. Dociera do drew­nia­nej futryny i zatrzy­muje się przy wyry­tych w niej lite­rach, jak zawsze. Opuszki pal­ców podą­żają za dzie­cię­cym pismem: „WYNO­CHA”.

Wycho­dzi wresz­cie przez podwójne drzwi, a gro­mada nie­wiel­kich pta­ków zrywa się z dużego drzewa usy­cha­ją­cego przy domu. Kiedy odla­tują, jakby ści­gane przez burzę, trze­pot ich skrzy­deł wypeł­nia powie­trze.

Stoi na skraju roz­po­ście­ra­ją­cego się przed nią kra­jo­brazu – pola i łąki cią­gną się aż do drogi, kościoła i dalej do suro­wej linii brze­go­wej. Ta część wyspy jest opu­sto­szała. Dzwoni jej tele­fon. Sanna odbiera, wsłu­chuje się w głos w słu­chawce, po czym mówi:

– Wła­śnie tu jestem. Dzię­kuję, ale nie. Nie sprze­daję. Jesz­cze nie teraz.

Pomimo gło­śnych pro­te­stów pośred­niczki Sanna bez mru­gnię­cia okiem kie­ruje się do czar­nego saaba. Odjeż­dża, a podwó­rze miga jej w lusterku, jakby obser­wo­wało ją spa­lo­nymi, zio­ną­cymi pustką oknami.

W radiu trzesz­czy głos przed­sta­wi­ciela władz regio­nal­nych: „… surowe ogra­ni­cze­nia i trudne decy­zje podej­mo­wane w ostat­nich latach posta­wiły cały nasz region przed poważ­nymi wyzwa­niami spo­łecz­nymi, dre­nu­jąc poczu­cie bez­pie­czeń­stwa na wiele spo­so­bów. Budżet wciąż jed­nak nie został zrów­no­wa­żony… Wspól­nie musimy jesz­cze tro­chę zaci­snąć pasa, nie likwi­du­jąc już wię­cej miesz­kań, ośrod­ków czy innych waż­nych przed­się­wzięć słu­żą­cych wspar­ciu rosną­cej grupy osób żyją­cych na mar­gi­ne­sie i dys­kry­mi­no­wa­nych…”.

Sanna wyłą­cza radio, pusz­cza płytę i dodaje gazu. Z gło­śni­ków leci Robert John­son i Punch­drunk z utwo­rem Rab­bia Fuori Con­troll. Mija poje­dyn­cze gospo­dar­stwa i zagrody. Łąki, pola i ciemne par­tie lasu. Potem dociera do nie­wiel­kiego, choć głów­nego mia­sta na wyspie i wjeż­dża na obszar prze­my­słowy. Widać tu popę­kany asfalt i kon­te­nery usta­wione pod wyso­kim par­ka­nem wzmoc­nio­nym dru­tem kol­cza­stym.

Młody męż­czy­zna ubrany w szmi­zjerkę z buf­kami, wiel­kim koł­nie­rzem i solid­nymi podusz­kami na ramio­nach poru­sza się ner­wowo przy sygna­li­za­to­rze. Bra­kuje mu jed­nej brwi, druga jest nama­lo­wana fla­ma­strem wysoko na czole. Na nogach ma brudne buty do pły­wa­nia i za każ­dym razem, gdy sta­wia prawą stopę, rzuca nim jak potrą­co­nym psem. Kiedy Sanna prze­jeż­dża, wydaje się, że męż­czy­zna odpręża się na kilka sekund. Zerka na nią nie­śmiało, ale życz­li­wie. Sanna zwal­nia, szuka cze­goś na tyl­nym sie­dze­niu, otwiera okno i rzuca weł­niany swe­ter. Męż­czy­zna pospiesz­nie się nim owija i coś mam­ro­cze, może „dzię­kuję”.

Saab skręca w mniej­szą, szu­trową drogę i mija pose­sje z przy­cze­pami kem­pin­go­wymi i namio­tami. Kiedy przy nie­po­zor­nej tablicy „Maga­zyny i garaże” skręca w prawo, gdzieś w ciem­no­ści szczeka pies.

Drzwi trzesz­czą i skrzy­pią, szo­ru­jąc o beton. Sanna zapala lampę w kącie, która deli­kat­nie oświe­tla łóżko polowe, koc i poduszkę. Sufit jest zawie­szony niżej niż w pozo­sta­łej czę­ści garażu, gdzie stoi nieco krzywo zapar­ko­wany saab z klu­czy­kami w sta­cyjce.

Sanna rzuca na krze­sło kilka rachun­ków i prze­różne reklamy, zdej­muje krótki, czarny weł­niany płaszcz, zrzuca go na pod­łogę i zaczyna ścią­gać spodnie. Potem pod­nosi pory­so­wane ochron­niki i zakłada je na uszy.

Na sto­lik kem­pin­gowy – słu­żący za sto­lik nocny – odkłada klu­cze do garażu i odznakę poli­cyjną. Ude­rzają o leżący tam przed­miot: okrą­głe lusterko z napi­sem „Erik”. Potem Sanna bie­rze bli­ster z małymi, fio­le­to­wymi tablet­kami. Wyci­ska trzy i wrzuca je do ust.

Kiedy kła­dzie się na łóżku, jej wzrok staje się nie­obecny, senny, nie­mal mar­twy.

– Już idę – szep­cze i podąża za mro­kiem.

Dzwo­ne­czek przy drzwiach nie­wiel­kiej dyżur­nej apteki gło­śno i dono­śnie obwiesz­cza, że Eir Peder­sen prze­kro­czyła próg. Sku­lona i czujna poru­sza się szybko; jest lekko pochy­lona i rzuca gorącz­kowe spoj­rze­nia. Kiedy roz­pina obci­słą skó­rzaną kurtkę i wci­ska dłoń do wewnętrz­nej kie­szeni, spo­strzega, że zza lady obser­wuje ją apte­karka. Dys­kret­nie, choć z nie­po­ko­jem. Eir zna ten wzrok, jest do niego przy­zwy­cza­jona. Kobieta w bia­łym far­tu­chu z pew­no­ścią zdą­żyła już poło­żyć rękę na przy­ci­sku alar­mo­wym. Eir mogłaby jej powie­dzieć coś, co roz­ła­do­wa­łoby atmos­ferę, ale nie ma na to siły, pod­cho­dzi więc do lady i kła­dzie dwa dowody oso­bi­ste. W jeden z nich lekko ude­rza pal­cem.

– Powinna być recepta na tabletki i płyn. Wezmę płyn.

Apte­karka ogląda doku­menty, stuka coś na kom­pu­te­rze i spo­gląda spod grzywki na Eir.

– Nie ma? – dopy­tuje Eir. – Jakiś pro­blem? Jeśli tak, zadzwo­nię do…

– Nie, nie, wszystko jest w porządku – zapew­nia ją pospiesz­nie kobieta i znika w głębi lokalu przy szu­fla­dach.

Eir roz­gląda się po nie­wiel­kim lokalu. Wszystko jest tu ele­gancko usta­wione na swo­ich miej­scach. Piękne stare posadzki są czy­ste i wypo­le­ro­wane, a oświe­tle­nie nad­zwy­czaj łagodne jak na aptekę. Na lądzie Eir przy­zwy­cza­iła się do tego, że apteki przy­po­mi­nają duże kli­niczne kon­te­nery z dają­cymi zimne świa­tło jarze­niów­kami na sufi­cie i ugi­na­ją­cymi się od towaru pół­kami. Ta z kolei ma aurę i blask sta­rego sklepu z cukier­kami.

– Pro­szę. – Apte­karka wyrywa ją z zamy­śle­nia. – Coś jesz­cze?

Wkłada butelkę meta­donu do torebki i prze­suwa ją do klientki. Eir odczy­tuje kwotę na ekra­nie i płaci.

– Jest jakaś krót­sza droga do parku Kor­spar­ken niż ta przez tor wyści­gowy?

– Cho­dzi pani pew­nie o Korsgården? – popra­wia ją apte­karka.

– Tak, wła­śnie.

– Kiedy wyj­dzie pani na rynek, pro­szę się kie­ro­wać na wprost, przez wzgó­rze. Nie wycho­dzić za mury, tylko iść główną ulicą i przy zamknię­tym lodo­wi­sku przejść na prze­łaj przez boisko.

– Okej, dzię­kuję.

Eir idzie do drzwi.

– Cho­ciaż ja bym poszła mimo wszystko przez wyścigi – woła za nią kobieta. – O tej godzi­nie.

Oto­czone murem mia­steczko, spo­wite jesien­nym mro­kiem, jest ciche. Uliczki wiją się niczym węże wokół pochy­łego rynku. Bruk jest wil­gotny, na zdrew­nia­łych krza­kach róż poły­skuje w ciem­no­ści kilka nie­złom­nych liści.

Zaczyna padać deszcz, co wpra­wia Eir w dobry nastrój, pocho­dzący gdzieś z głębi, z samego szpiku. Zawsze lubiła brzydką pogodę, jest według niej wyzwa­la­jąca i kojąca. Jed­nak tym razem burza cich­nie już po paru kro­plach desz­czu.

Kilka kro­ków przed pięk­nie oświe­tlo­nym murem oto­cze­nie się zmie­nia. Poja­wia się coraz wię­cej skle­pów zamknię­tych na sie­dem spu­stów, a stop­niowo, kiedy Eir mija kolejne porzu­cone samo­chody i poma­zane znaki, rów­nież ulice stają się coraz bar­dziej opu­sto­szałe. Idzie na skróty przez nie­do­koń­czone roboty dro­gowe i przez boisko, dociera do zanie­dba­nego obszaru ze sta­rymi sze­re­gow­cami i sku­pi­skami ści­śnię­tych niskich czyn­szó­wek. Zapo­mniane meble ogro­dowe stoją to tu, to tam, na dział­kach wszę­dzie walają się śmieci. Dalej w głębi ulicy dwie młode dziew­czyny ozda­biają drzwi gara­żowe spre­jem.

Kiedy Eir się do nich zbliża, jedna z dziew­czyn unosi wzrok, posyła jej obo­jętne spoj­rze­nie i wraca do spre­jo­wa­nia. Na drzwiach do garażu powstaje napis „WON” zapi­sany gru­bymi, inten­syw­nie różo­wymi lite­rami.

– Miesz­ka­cie tu? – pyta spo­koj­nie Eir.

– Co? – odpo­wiada dziew­czyna o kru­czo­czar­nych krę­co­nych wło­sach, z kol­czy­kami w kształ­cie dużych kul w uszach i tru­pią czaszką wyta­tu­owaną na szyi.

Eir wkłada torebkę z meta­do­nem do wewnętrz­nej kie­szeni kurtki i zapina suwak.

– To wasz garaż?

Wan­dalki wymie­niają spoj­rze­nia, oce­nia­jąc sytu­ację.

– Tak, nasz – mówi jedna z nich.

Eir wyciąga tele­fon, ale kiedy naci­ska przy­cisk, bate­ria pada. Wzdy­cha zre­zy­gno­wana.

– Więc jeśli zadzwo­nię do drzwi tego domu, otwo­rzy mi wasza matka?

Druga dziew­czyna, chuda i wyspor­to­wana, z ogo­loną głową i dużym nadru­ko­wa­nym smo­kiem na ręka­wie bluzy, zaczyna krą­żyć wokół niej. Kątem oka Eir dostrzega, że nie­zna­joma wyciąga nóż, ale chowa go pod nad­garst­kiem.

– Jeśli nie chcesz dostać wpier­dolu, lepiej sobie daruj, stara… – syczy dziew­czyna i robi krok do przodu.

Eir koń­czy za nią, tra­fia­jąc ją łok­ciem w twarz. Dziew­czyna leci do tyłu, upusz­cza nóż i chwyta się za nos. Wtedy druga, z czaszką, rzuca się na Eir. Tra­fia ją pię­ścią w usta, ale Eir chwyta napast­niczkę za ramię i powala ją z takim impe­tem, że dziew­czyna wali głową o kra­węż­nik.

– Zła­ma­łaś mi, kurwa, nos… – syczy dziew­czyna ze smo­kiem.

Kiedy Eir się odwraca, stoi pochy­lona i przy­ci­ska bluzę do twa­rzy.

– Chyba cię posrało… – jęczy.

Eir łapie ją mocno za rękę i już chce pocią­gnąć po chod­niku, kiedy ta z czaszką ska­cze na nią od tyłu. Tym razem psika przy tym spre­jem jak osza­lała. Eir robi unik i chwyta gar­ścią loki nie­zna­jo­mej. W mię­dzy­cza­sie ta ze smo­kiem zdą­żyła pod­nieść nóż, ale Eir łapie ją za nad­gar­stek, nóż ude­rza o zie­mię, a Eir kopie go tak, że ten znika pod samo­cho­dem.

Potem cią­gnie dziew­czynę ze smo­kiem po asfal­cie aż do drzwi gara­żo­wych, ale spo­strzega, że ktoś ją obser­wuje. W ciem­nym domu koło garażu stoi za zasłonką młoda dziew­czyna w wieku tych, z któ­rymi Eir wła­śnie się pobiła. Wtem zapala się u niej świa­tło i obok dziew­czyny poja­wia się star­sza kobieta w szla­froku.

Prze­ga­nia dziew­czynę, po czym wybiera czyjś numer, ruchy jej ust zdra­dzają, że prosi o połą­cze­nie z poli­cją. Jed­no­cze­śnie ner­wowo wodzi wzro­kiem po ulicy.

Eir prze­ciąga się, bie­rze głę­boki wdech i stara się odzy­skać spo­kój. Ociera krew ze spierzch­nię­tej wargi, wkłada ręce do kie­szeni i idzie dalej.

Rozdział 2.

2.

Następ­nego ranka, kiedy Sanna jedzie do zamknię­tego kamie­nio­łomu wapie­nia na wscho­dzie wyspy, mróz pokrywa zie­mię cienką war­stwą szronu.

Woda w potęż­nym kra­te­rze jest tur­ku­sowa i nie­ru­choma. Na brzegu stoi karetka, pick-up ochot­ni­czego pogo­to­wia ratun­ko­wego i radio­wóz z otwar­tymi drzwiami. Nur­ko­wie zwi­jają swoje kom­bi­ne­zony, żeby scho­wać je do bagaż­nika. Na noszach, w roz­pię­tym worku, leżą zwłoki nasto­latki. Ktoś pie­czo­ło­wi­cie układa w nim jej dłu­gie, rude włosy.

Sanna par­kuje i wysiada z wozu. Zie­mia pod jej bot­kami wydaje się głu­cha, mię­dzy korze­niami i kamie­niami roi się od kró­li­czych nor. To tu, to tam walają się śmieci zosta­wione przez ama­to­rów kąpieli. Pla­sti­kowe sztućce, papierki od lodów i obtłu­czona butelka po winie. Sanna sły­szy fale ude­rza­jące o kamie­ni­sty brzeg kilka kilo­me­trów dalej – prak­tycz­nie wszę­dzie na wyspie sły­chać szum morza.

Kamie­nio­łom to popu­larne kąpie­li­sko. W prze­ci­wień­stwie do zatło­czo­nych, płyt­kich zatok bez pro­blemu można w nim zanur­ko­wać i się schło­dzić, cho­ciaż o tej porze roku świeci pust­kami. Oprócz poroz­rzu­ca­nych śmieci jedyne ślady obec­no­ści czło­wieka to zardze­wiała dra­binka i dwie małe prze­bie­ral­nie za nie­wiel­kim laskiem.

Sanna patrzy zre­zy­gno­wana na zwłoki na noszach. Z daleka wydają się małe i chude, nogi roz­ło­żone są jak u mar­twego ptaka.

Z samo­chodu wysiada komi­sarz Ber­nard Hel­l­kvist i na nią zerka. San­nie przy­po­mina się, jak zde­ner­wo­wany był przez tele­fon. Każ­dego ranka ma okropny humor, ten dzień nie należy do wyjąt­ków. Wysoki, potężny męż­czy­zna o sze­ro­kich bar­kach koły­sze się w przód i w tył i obej­muje ramio­nami, żeby utrzy­mać cie­pło. Kąci­kiem wąskich ust wypom­po­wuje z papie­rosa resztkę niko­tyny, nie­do­pa­łek ląduje na ziemi. Ber­nard wygląda, jakby stale był na kacu; zawsze tak było. Mruży oczy, patrzy na Sannę i kiwa głową w ramach krót­kiego „dzień dobry”.

– I to aku­rat w nie­dzielę – wzdy­cha. – Mia­łem dziś oglą­dać mecz.

– Gdzie reszta? – pyta Sanna.

– Jon już poje­chał. Nie­wiele wię­cej da się tu zro­bić. Nie­po­trzeb­nie cię wezwa­łem, nie musia­łaś się tu wcale faty­go­wać. Ale dopóki nie wycią­gnę­li­śmy tej małej, nie byłem pewny, czy to samo­bój­stwo.

– I tak nie mia­łam nic lep­szego do roboty.

Kolega się do niej uśmie­cha, po czym zerka na zega­rek w tele­fo­nie.

– Wiemy, kto to? – pyta Sanna.

– Mia Askar. Czter­na­ście lat, w tym roku miała skoń­czyć pięt­na­ście. Ofi­cjal­nie jesz­cze jej wpraw­dzie nie ziden­ty­fi­ko­wa­li­śmy, ale kilka dni temu zaj­rzała na komendę jej matka. Zgło­siła zagi­nię­cie. Miała zdję­cia i opi­sała ją dość szcze­gó­łowo. Stąd wiem, że to ona. Ach, te dzi­siej­sze dzie­ciaki, cho­lerne samo­luby.

Sanna posyła mu surowe spoj­rze­nie.

– No, dobra, dobra – mówi Ber­nard. – Wybacz. Ale wolno chyba się wner­wić? To w końcu mój naj­młod­szy wnuk i jego pierw­szy mecz na wyjeź­dzie.

– Nie­długo będziesz oglą­dać piłkę całymi dniami. Zostały ci rap­tem dwa tygo­dnie.

– Wiem. Ale mogłyby już minąć.

Sanna wzdy­cha.

– A tech­nicy?

– Prze­cież to samo­bój­stwo?

– Ale już jadą?

– Są na pół­nocy. Wła­ma­nie do daw­nego obiektu woj­sko­wego. Cho­ciaż nawet gdyby nie byli teraz zajęci, to wiesz rów­nie dobrze jak ja, że nie zaj­mują się już takimi pier­do­łami.

Sanna tłumi iry­ta­cję, Ber­nard ma w zwy­czaju nazy­wać samo­bój­stwa „pier­do­łami”. Może dla­tego, że są na wyspie coraz powszech­niej­sze, albo dla­tego, że jedyne, co teraz robi poli­cja, to świad­czy „usługi sprzą­ta­jąco-trans­por­towe”.

– Jeśli naprawdę chcesz się z nimi kłó­cić, żeby przy­je­chali… – mówi buń­czucz­nie.

– Ręka­wiczki? – Sanna wyciąga rękę, nawet nie patrząc na kolegę.

Ten sięga do samo­chodu po pudełko i rzuca je San­nie.

– Co ty beze mnie zro­bisz, do cho­lery? – Szcze­rzy się do niej.

Sanna nie odpo­wiada. Ber­nard popra­wia wytarty pasek przy obszer­nych sztruk­sach i idzie za nią do noszy.

– Zna­lazł ją facet spa­ce­ru­jący z psem – wyja­śnia jej po dro­dze. – Uno­siła się na powierzchni w naj­głęb­szym miej­scu. Ze stra­chu koleś pra­wie wyzio­nął ducha. Myślał, że to jakaś nimfa wodna.

– Mieszka w oko­licy?

– Nie, w tej oko­licy nikt nie mieszka. Przy­jeż­dża tu cza­sem pospa­ce­ro­wać z psem.

Dziew­czyna na noszach ma na sobie tylko zno­szone dżinsy. Falo­wane rude włosy przy­kle­jają się do policz­ków, ramion i piersi niczym dodat­kowa war­stwa skóry. Drze­mie w niej jakiś spo­kój. Gdyby nie sine usta i spa­zma­tycz­nie roz­ca­pie­rzone palce u nóg, można by uznać, że po pro­stu głę­boko śpi.

Sanna wciąga ręka­wiczki, obcho­dzi zwłoki i przy­gląda się dło­niom dziew­czyny. Ani jed­nego zadra­pa­nia, czy­ste i równo przy­cięte paznok­cie. Deli­kat­nie obraca jej dło­nie i widzi nacię­cia.

– Słu­chaj, obiło mi się o uszy, że znów odrzu­ci­łaś jakąś grubą ofertę? – zaczyna Ber­nard, a jako że nie otrzy­muje żad­nej odpo­wie­dzi, dodaje: – Cóż, sio­stra Jona pra­cuje w tej nowej agen­cji i wszy­scy wie­dzą, że znów zre­zy­gno­wa­łaś z milio­nów za to gospo­dar­stwo…

– Ludzie za dużo gadają.

– Może i tak. Ale czy mimo wszystko nie byłoby super?

Sanna posyła mu poiry­to­wane spoj­rze­nie.

– Tak tro­chę wylu­zo­wać.

– To już zro­bi­łam.

– Tak, cho­ciaż wiesz, na­dal…

– Mam wszystko, czego mi trzeba – prze­rywa mu.

Ber­nard mruży oczy w bla­dym świe­tle słońca.

– Tak. Dobrze wiesz, co myślę – wzdy­cha.

Nacię­cia na rękach dziew­czyny są równe i głę­bo­kie. W jed­nym z nich widać coś jakby rdzę, przy dotknię­ciu roz­sy­puje się to jed­nak jak pia­sek.

– Wkrótce będą uro­dziny Erika – mówi Sanna i spo­strzega zmie­sza­nie Ber­narda.

– A tak, wła­śnie. Skoń­czyłby czter­na­ście lat – pró­buje kolega.

– Pięt­na­ście.

Ber­nard nie­po­rad­nie się uśmie­cha. Sanna ostroż­nie kła­dzie ręce dziew­czyny przy jej ciele.

– Mie­li­śmy go uczyć jeź­dzić na moto­ro­we­rze po gospo­dar­stwie, żeby na pięt­na­ste uro­dziny zdał prawko – cią­gnie Sanna. – Kiedy Erik się uro­dził, Patrik nawet kupił dakotę i sam ją odre­stau­ro­wał.

– Dakota marki Puch? Kla­syk.

Sanna nie mówi już nic wię­cej. Ber­nard podej­muje kolejną próbę:

– Tak, wiem, prze­rą­bane. Ale on już nie wróci, prze­cież wiesz. Ani on, ani Patrik. Nie jesteś jesz­cze tak cho­ler­nie stara i nie wyglą­dasz źle, mogła­byś więc kogoś poznać. Nie sądzisz, że tego by sobie życzył twój syn? Żebyś zro­biła krok naprzód?

Sanna dalej w mil­cze­niu przy­gląda się zwło­kom dziew­czyny.

– Jedno jest w każ­dym razie pewne – cią­gnie Ber­nard. – W gospo­dar­stwie już ich nie ma. Trzy­ma­nie tego domu tylko po to, żeby ich tam zatrzy­mać, to oszu­ki­wa­nie samej sie­bie. Jeśli chcesz znać moje zda­nie, zrób sobie przy­sługę i sprze­daj to. Żyj dalej.

Sanna uważ­nie ogląda twarz dziew­czyny, ale nie znaj­duje na niej śla­dów prze­mocy. Potem wodzi wzro­kiem po ota­cza­ją­cym ich tere­nie. Nic, ani jed­nego owada.

– Zna­leź­li­ście żyletkę czy coś, czym to sobie zro­biła?

Ber­nard zaczyna się sro­żyć.

– Nie mamy tu już nic wię­cej do roboty. Zostały nam papie­ro­lo­gia i poin­for­mo­wa­nie rodziny. Chyba że masz ochotę sama popły­wać w poszu­ki­wa­niu żyle­tek?

Pod­cho­dzi do nich nurek, ale zatrzy­muje się, nie­pewny, do kogo ma się zwró­cić.

– O co cho­dzi? – pomaga mu Sanna.

– Chcę tylko dać znać, że tak to zosta­wimy. – Wska­zuje na włosy dziew­czyny.

W rude fale wplótł się szorstki sznu­rek. Jest gruby, z mocno sple­cio­nej bawełny i oplata coś w rodzaju czar­nej gumy. Cho­ciaż nie mie­rzy wię­cej niż kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów, zaplą­tał się we włosy na karku.

– Więk­szość tego syfu: algi, śmieci i cała reszta, który się do niej przy­cze­pił pod­czas dry­fo­wa­nia, odpa­dła, kiedy ją wycią­ga­li­śmy z wody – dodaje. – To jedno się zaplą­tało. Nie ma tech­ni­ków, więc…

– Tak, nie ma co się przej­mo­wać – wtrąca Ber­nard.

– Rzu­ciło wam się w oczy coś, z czego może pocho­dzić ten sznu­rek? – pyta Sanna.

– Nie, ale w tej niecce pły­wają wszel­kie moż­liwe śmieci. Może to być cokol­wiek.

– Dzięki – mówi Sanna. – Radio­wóz już jedzie?

– Tak.

– Sek­cja zwłok to nic innego jak strata czasu i mar­no­wa­nie środ­ków – mam­ro­cze Ber­nard, kiedy męż­czy­zna z ochot­ni­czego pogo­to­wia ratun­ko­wego w pośpie­chu odcho­dzi.

– Wiesz prze­cież, że w takich sytu­acjach zawsze się ją prze­pro­wa­dza.

Ber­nard zerka na bio­dro dziew­czyny. Nad kra­wę­dzią dżin­sów ktoś zapi­sał na skó­rze liczbę dwa­dzie­ścia sześć. Na nie­bie­sko, cho­ciaż kolor wyblakł, jakby napis znaj­do­wał się tam od dawna. Albo jakby ktoś pró­bo­wał go zetrzeć.

– Mówi ci to coś? – pyta Sanna.

Ber­nard kręci głową.

– Wygląda na fla­ma­ster. Moje wnuki zawsze się nimi mażą, gdy tylko dostaną je w ręce. Przy odro­bi­nie pecha – nie do usu­nię­cia. Można prać i prać, nie scho­dzi nawet przy goto­wa­niu. Pew­nie też się czymś bawiła.

Sanna znów odwraca dło­nie dziew­czyny.

– Nie zro­biła sobie tego sama.

– Oj, zro­biła – mówi zmę­czony Ber­nard. – Pod­cięła sobie żyły. Sama widzisz. Daj już temu spo­kój.

– Nie o to mi cho­dzi. Mia­łam na myśli to, że sama sobie tego nie napi­sała.

Sanna staje przy sto­pach dziew­czynki. Ber­nard podąża za nią.

– Napi­sał to ktoś inny, ktoś, kto stał przed nią.

– Hmm, dobrze, dobrze… – mam­ro­cze Ber­nard. – Miała pew­nie chło­paka albo kolegę. Tak czy ina­czej, wciąż jest to ewi­dentne samo­bój­stwo.

Kiedy Sanna nie odpo­wiada, Ber­nard dodaje:

– Już chyba nic tu po nas?

– Poin­for­mo­wano Ekena? – pyta Sanna.

– Taa. – Na ustach Ber­narda poja­wia się filu­terny uśmiech. – Ucie­szył się jak cho­lera, kiedy go obu­dzi­łem, żeby powie­dzieć mu o samo­bój­stwie nasto­latki.

– Wiesz, że powin­ni­śmy do niego zadzwo­nić?

– To ostatni tydzień jego waka­cji. Jest tysiące kilo­me­trów stąd, do cho­lery.

– Ale mają tam chyba tele­fony.

– Wróci za kilka dni. W tej chwili i tak nic tu wię­cej nie wskóra.

Sanna nie odpo­wiada. Erns „Eken” Eriks­son jest ich sze­fem. Uwiel­bia­nym. Budzą­cym lęk. Darzo­nym sza­cun­kiem. Rok temu dopa­dła go cho­roba zwy­rod­nie­niowa sta­wów i mimo że wró­cił do pracy, wciąż ma trud­no­ści z nie­któ­rymi ruchami. Ten urlop w cie­płych kra­jach dla zła­go­dze­nia dole­gli­wo­ści to jego pierw­sze wolne dni od prze­szło dzie­się­ciu lat. Pod jego nie­obec­ność miano wyzna­czyć na zastęp­stwo kogoś z lądu, ale tego nie zro­biono.

– No dobra. – Ber­nard uśmie­cha się wyczer­pany. – Co ty na to, żeby­śmy odwa­lili teraz to, co mamy do zro­bie­nia, i cho­ciaż tro­chę sko­rzy­stali z nie­dzieli?

Wydaje się przy­gnę­biony, myśli Sanna. Zamglone oczy i obwi­słe policzki: trwa to już któ­ryś rok, stra­cił zapał i wszel­kie zain­te­re­so­wa­nie.

Kiedy Sanna roz­gląda się po oko­licy, z dużego, przy­po­mi­na­ją­cego puszkę przed­miotu na wyso­kim drew­nia­nym słu­pie po dru­giej stro­nie kamie­nio­łomu wzbija się rybo­łów.

– Tam jest kamera moni­to­ringu.

Ber­nard mruży oczy.

– Ktoś spi­sał jej kod? – pyta Sanna. – Spraw­dził, gdzie są prze­cho­wy­wane nagra­nia?

– Że co? Musiała tu zostać po zeszło­rocz­nym sezo­nie, pew­nie nawet nie jest włą­czona.

– Ale jeśli przy­pad­kiem dzia­łała, może nam poka­zać, co się tu dokład­nie wyda­rzyło.

– Co do… Chyba nie mówisz poważ­nie?

– A tak przy oka­zji: zna­la­złeś jakiś list poże­gnalny lub inną wia­do­mość? Jeśli ode­brała sobie życie, mogła po sobie coś zosta­wić, mając nadzieję, że ktoś to znaj­dzie?

– Nic.

– Nawet tele­fonu?

Ber­nard wzdy­cha i kręci głową.

– Spraw­dzi­łeś sam lub kaza­łeś komuś spraw­dzić jej Face­bo­oka? Insta­gram? Resztę?

– Przej­rze­li­śmy wszystko z jej mamą. To zna­czy, sama nam poka­zała. Od kilku dni żad­nych aktu­ali­za­cji, żad­nych wska­zó­wek. I pra­wie nie miała zna­jo­mych. Smutne.

Sanna mil­czy, zasta­na­wia się.

– Ktoś z rodziny figu­ruje w reje­strze kar­nym? Spraw­dzi­li­ście to?

Ber­nard znów wzdy­cha, jesz­cze bar­dziej poiry­to­wany i zre­zy­gno­wany. Wci­ska jej w dło­nie swój notes, pod­wija rękawy i idzie do słupa, na któ­rym zamon­to­wana jest kamera. Kiedy dociera na miej­sce, zatrzy­muje się i patrzy na zardze­wiałą żela­zną dra­binkę na słu­pie, po czym chwyta się jej i wcho­dzi na górę.

– Pro­szę, zro­bi­łem zdję­cie kodu. A niech to, jak miło będzie się cie­bie pozbyć – mówi po powro­cie i krzywo się uśmie­cha.

– Prze­pra­szam? – Roz­lega się za nimi czyjś głos.

Odwra­cają się. Zgar­biona kobieta po trzy­dzie­stce z popę­ka­nymi, pora­nio­nymi ustami patrzy na nich pyta­jąco.

– Sanna Ber­ling? – Wyciąga rękę. – Eir Peder­sen. Twoja nowa part­nerka.

Zastęp­stwo za prze­cho­dzą­cego na eme­ry­turę Ber­narda nie wygląda tak, jak Sanna je sobie wyobra­żała. Spo­dzie­wała się wymu­ska­nej, zadba­nej biurwy. Eir raczej wygląda, jakby sypiała pod mostem w podar­tym kar­to­nie. Ma ogo­rzałą twarz i ner­wowo prze­stę­puje z nogi na nogę. Jest w tym coś buń­czucz­nego.

Wodzi wzro­kiem po oto­cze­niu, kiedy drzwi radio­wozu zatrza­skują się za Mią Askar i samo­chód odjeż­dża. Ber­nard szybko rusza i dodaje gazu. Sanna roz­waża, czy zapy­tać Eir, co tu robi, bo zaczyna prze­cież dopiero jutro, ale odpusz­cza, nie ma ochoty wda­wać się dys­ku­sje. Kiedy roz­ma­wiały przez tele­fon kilka tygo­dni temu, Eir zda­wała się spo­kojna, teraz spra­wia wra­że­nie, jakby bra­ko­wało jej pią­tej klepki. Cho­dzi prędko w brud­nych butach, które nie są porząd­nie zawią­zane. I coś się na nie wylało, a może to tylko zaschnięta słona woda.

Wpraw­dzie ich szef na lądzie mówił, że Eir Peder­sen „ni­gdy nie odpusz­cza”, ale nie wspo­mi­nał, że – sądząc po wyglą­dzie – potrze­buje kaftana bez­pie­czeń­stwa. Nie omiesz­kał z kolei pod­kre­ślić, że to córka zna­nego praw­nika i dyplo­maty. Zro­bił to zapewne po to, żeby zni­we­lo­wać szok, gdy wresz­cie się pojawi. Jakby dało się w ogóle zła­go­dzić szok, kiedy czło­wiek wyobra­żał sobie zadbaną laskę w gabi­ne­cie z dro­gimi meblami z ciem­nego maho­niu i cięż­kimi aksa­mit­nymi zasło­nami.

– Mam nadzieję, że nie masz nic prze­ciwko, że przy­je­cha­łam – mówi Eir. – Na komen­dzie powie­dzieli, że tu jesteś. Dali mi samo­chód, więc pomy­śla­łam: co mi tam. Cza­isz?

– Wyda­wało mi się, że dopiero wczo­raj mia­łaś się tu prze­pro­wa­dzić?

– No tak.

– Dziw­nie zaczy­nać w nowym miej­scu w nie­dzielę. Dla­czego niby nie wstrzy­ma­łaś się z tym do jutra?

Eir nie odpo­wiada.

– Nie musisz naj­pierw odbyć jakie­goś wpro­wa­dze­nia na komen­dzie? – dopy­tuje Sanna.

– Zro­bię to jutro. Aha, nie ma tech­ni­ków – mówi Eir. – Samo­bój­stwo?

– Praw­do­po­dob­nie.

– Na komen­dzie mówili, że to młoda dziew­czyna.

Sanna przy­ta­kuje.

– Mam coś zro­bić? – pyta Eir.

– Jutro się tym zaj­miemy.

– Ale ja cho­ler­nie bym chciała teraz coś zro­bić. Czuję się taka nała­do­wana. – Skro­bie zie­mię czub­kiem buta. Sanna ją igno­ruje. – Albo może udo­stęp­nij mi akta, zapo­znam się z innymi spra­wami, które są wła­śnie w toku – cią­gnie Eir.

Sanna wzdy­cha, zawie­dziona tą uciąż­liwą, nad­gor­liwą i nie­po­jętą istotą, która truchta obok niej do samo­chodu.

– Co jest? – Eir uśmie­cha się drwiąco. – Boisz się, że wpa­kuję ci się z bucio­rami i będę lep­sza od cie­bie, co?

– Nie. Ale w tej chwili nie mam czasu wymy­ślać ci roz­ry­wek.

– Słu­cham?

– Spraw­dzi­łam cię, kiedy się dowie­dzia­łam, że masz zastą­pić Ber­narda. Klasa wyż­sza. Szkoła z inter­na­tem. Znu­dzona i kłó­tliwa. Szkoła poli­cyjna. Znu­dzona i mimo naj­lep­szych wyni­ków – trudna. Naro­dowy Wydział Ope­ra­cyjny. Znu­dzona i nie­umie­jąca współ­pra­co­wać.

– Ej, daj spo­kój. – Eir wzdy­cha sfru­stro­wana. – Możemy chyba iść na kawę i poga­dać, tro­chę lepiej się poznać?

– Do zoba­cze­nia jutro.

– Pie­przona zdzira – mam­ro­cze za nią Eir, kiedy Sanna idzie dalej do samo­chodu.

– Co powie­dzia­łaś? – Sanna odwraca się.

– Nic.

Otwie­ra­jąc drzwi, Sanna przy­po­mina sobie pochwały, jakich nie szczę­dził Eir jej szef. Odpuść, myśli sobie.

– Zasta­na­wiam się więc, dla­czego mnie wybra­łaś? – pyta Eir, kiedy doga­nia Sannę. – Skoro już wszystko wie­dzia­łaś?

– Nic podob­nego.

– To zna­czy?

– Wcale cię nie wybra­łam.

– Ach tak?

– Tak. Nie było innych chęt­nych.

Eir par­ska śmie­chem.

– To takie śmieszne?

– Tak, bo ja wcale się nie ubie­ga­łam o żadną jebaną pracę. Mój szef zro­bił to za mnie. Powie­dział tylko, że wysłał moje zgło­sze­nie. Cóż, ni­gdy mnie nie lubił, dziad jeden. – Żałuje tych słów już w chwili, gdy je wypo­wiada.

Twa­rzy Sanna roz­pro­mie­nia się w peł­nym satys­fak­cji uśmie­chu.

– Naprawdę? – pyta. – Jak on mógł cię nie lubić?

– Zasta­na­wia mnie jedno. – Eir ryt­micz­nie ude­rza ręką w udo.

– Tak?

– No, skoro to samo­bój­stwo, to jak ona się tu dostała. Nie widzę żad­nego roweru ani nic podob­nego, a to zaje­bi­ście daleko od szosy.

Sanna kiwa głową. Ota­cza­jący kamie­nio­łom las wydaje się nagle głę­boki i ciemny. Przede wszyst­kim gęsty i nie­prze­nik­niony. Jedyna pro­wa­dząca tu droga jest długa i poko­na­nie jej musia­łoby zająć dziew­czy­nie sporo czasu. Sanna bie­rze tele­fon.

– Tak, to ja – mówi, gdy Ber­nard odbiera. – Przy­kro mi, ale musisz tu wró­cić. Trzeba prze­szu­kać teren. Dziew­czyna musiała się tu jakoś dostać. Spro­wadź Jona czy kogo tam dorwiesz. A potem do mnie zadzwoń.

Kiedy Sanna się roz­łą­cza, ramiona Eir są spięte, a policzki rumiane od zimna.

– Chodź.

– Dokąd się wybie­ramy? – pyta z uśmie­chem zasko­czona Eir.

– Pla­no­wa­łam zro­bić to sama. Ale weź swój samo­chód i jedź za mną.

Lara Askar czuje się tak, jakby ktoś postrze­lił ją w głowę. Jakby roz­pa­dła się na kawałki w ele­ganc­kim przed­po­koju, kiedy Sanna i Eir pro­szą ją, żeby udała się z nimi i ziden­ty­fi­ko­wała córkę. To postawna kobieta o ład­nych rysach. Ma takie same ogni­sto­czer­wone, falu­jące włosy jak Mia i surowe nie­bie­skie oczy. Ale na tę wia­do­mość bled­nie. Osuwa się na pod­łogę i aż do przy­by­cia pogo­to­wia nie spo­sób nic z niej wycią­gnąć. Kiedy ratow­nicy udzie­lają jej pomocy, szep­cze:

– To nie mogą być oni.

Rozdział 3.

3.

Tele­fon dzwoni tuż po pią­tej rano. Zanim Sanna cał­ko­wi­cie się obu­dzi, sły­szy wła­sny krzyk:

– Nie!

Tele­fon nie prze­staje jed­nak dzwo­nić, pró­buje go wyma­cać ręką.

– Halo? – mówi zaspana. – Okej, już tam jadę.

Wstaje z łóżka, po omacku szuka wie­szaka na ubra­nia i zapala chy­bo­tliwą lampę. Na wie­szaku są trzy pary czar­nych spodni, a na pod­ło­dze trzy pary czar­nych bot­ków. Wysuwa torbę i wyciąga nowy czarny T-shirt, jesz­cze zapa­ko­wany.

Na krze­śle leżą nie­otwarte rachunki i listy z urzę­dów, wśród nich pismo z gminy. Sanna wie, co zawiera. Pierw­sze taki pismo dostała kilka mie­sięcy temu. Garażu nie wolno uży­wać jako lokalu miesz­kal­nego, pro­szą o potwier­dze­nie, że nic takiego nie ma miej­sca.

Łapie się na tym, że wpa­truje się w lusterko Erika. Jedną z nie­wielu rze­czy, które jej po nim zostały. Pożar pochło­nął nie­mal wszystko. Całe gospo­dar­stwo, które w pocie czoła odre­mon­to­wali z Patri­kiem, obró­ciło się w wypa­loną sko­rupę. Nie pierw­szy raz sprawca – piro­man Mårten Unger – pod­pa­lił dom, w któ­rym miesz­kały dzieci.

Sanna wyciera twarz i prze­kręca lusterko, żeby leżało tak, jak powinno: szkieł­kiem do dołu. Kiedy go dotyka, tęsk­nota się nasila. Z Patri­kiem jest ina­czej. Roz­pacz minęła po kilku mie­sią­cach. Gdy Sanna dostała wia­do­mość, że zosta­wił po sobie garaż, już nie­mal nie pamię­tała jego twa­rzy. Coś poszło nie tak przy postę­po­wa­niu spad­ko­wym i dopiero kilka lat po jego śmierci odkryto w testa­men­cie ten budy­nek. Skon­tak­to­wał się z nią praw­nik i podał jej ten adres. Sanna ni­gdy wcze­śniej nie sły­szała ani o sta­rym saabie, ani o garażu.

Kiedy przy­je­chała tu po raz pierw­szy, zastała sterty śmieci tara­su­jące drzwi. Prze­cięła zardze­wiałą kłódkę noży­cami do metalu i otwo­rzyła bramę; przy wej­ściu przy­wi­tały ją tysiące ciem. Chmara owa­dów zerwała się ze ścian, a potem ucie­kła.

W środku pach­niało ben­zyną i wil­go­cią. Na ścia­nach wyma­lo­wano hasła: „No Gods, No Masters” i „Anar­chia jest porząd­kiem”. Oraz wize­ru­nek szcze­rzą­cego kły czar­nego kota wpi­sa­nego w koło, z wygię­tym w łuk grzbie­tem. Sanna od razu go roz­po­znała: Patrik bazgrał to, gdzie popa­dło, na skraw­kach papieru i na ser­wet­kach.

Roz­wa­la­jące się biurko zaj­mo­wały szkice, rysunki, notatki i listy do osób podob­nie myślą­cych. A także kilka dłu­gich pism z oskar­że­niami zaadre­so­wa­nych do róż­nych władz. Czę­ściowo znisz­czyła je wil­goć, czę­ściowo zja­dły gry­zo­nie lub owady. Prze­sy­cała je nie­na­wiść do esta­bli­sh­mentu, podob­nie jak te slo­gany na ścia­nie.

Sanna ni­gdy nie prze­pa­dała za anar­chi­stycz­nym obli­czem Patrika. Sta­rała się jed­nak pod­cho­dzić do tego z humo­rem i doce­niać cza­ru­jący kon­trast mię­dzy nimi. Jego nie­na­wiść do pań­stwa zna­la­zła dodat­kową pożywkę, gdy stra­cił pracę, a ona zaszła w ciążę i spo­dzie­wali się Erika. Wtedy aku­rat naj­bar­dziej potrze­bo­wała męża i w tam­tym cza­sie docho­dziło mię­dzy nimi do awan­tur.

Krótko po pierw­szych uro­dzi­nach Erika Patrik prze­stał nagle ryso­wać i pisać nocami, porzu­cił też dys­ku­sje przy kola­cji. Sanna się z tym pogo­dziła, zakła­da­jąc, że uspo­koił się pod wpły­wem nowej pracy.

Kiedy odkryła ten garaż, dotarło do niej, że Patrik ni­gdy z tym nie skoń­czył, za to z dala od rodziny stwo­rzył sobie jamę, w któ­rej mógł bez prze­szkód reali­zo­wać swoje fan­ta­zje. Ona w każ­dym razie tak to nazy­wała – fan­ta­zjami.

Jasne, mogła się poczuć roz­go­ry­czona tym, że Patrik miał przed nią tajem­nicę, wła­sne miej­sce, o któ­rym nie wie­działa. Ale po pro­stu się tam wpro­wa­dziła. Z dnia na dzień opu­ściła hostel, w któ­rym miesz­kała od pożaru, oczy­ściła ściany garażu myjką ciśnie­niową i posprzą­tała w środku, odbyła jazdę próbną sta­rym saabem i sprze­dała wła­sny samo­chód. Wsta­wiła tu swój nie­wielki doby­tek, kupiła łóżko i wie­szak na ubra­nia. Toa­leta znaj­do­wała się w jed­nym kącie, zro­bił ją tam zapewne sam Patrik, w końcu był hydrau­li­kiem. Na jed­nej ze ścian wisiała umy­walka ze stali nie­rdzew­nej. Kiedy chciała wziąć cie­pły prysz­nic, myła się na komen­dzie.

Z początku sobie powta­rzała, że będzie tu miesz­kać, dopóki samo­chód Patrika nie wyzio­nie ducha. Ale ten, jak na złość, nie chciał się popsuć. I została. Tak było pro­ściej. Teraz miała nadzieję, że gmina da jej jesz­cze kilka mie­sięcy, zanim przy­śle tu kogoś, kto zmusi ją do wypro­wadzki. Jesz­cze tylko tro­chę czasu, nic wię­cej nie potrze­buje, żeby to wszystko ogar­nąć. Potem zezło­muje nawet ten samo­chód.

Wra­cają do niej urywki z poprzed­niego dnia. Myśli o Mii Askar. O sznurku w jej wło­sach. Miał w środku jakiś rodzaj gumy, co zapewne nada­wało mu ela­stycz­ność. Zasta­na­wia się, do czego mógł słu­żyć taki gruby ela­styczny sznu­rek, ale nic nie przy­cho­dzi jej do głowy. Nie­czynny kamie­nio­łom był głę­boki, a jak zauwa­żył nurek, w dole mogło kryć się cokol­wiek.

Tele­fon znów wibruje, Sanna odkręca wodę w sta­lo­wej umy­walce. Prze­mywa twarz, ściąga T-shirt i wrzuca go pro­sto do śmieci, gdzie leży już sterta iden­tycz­nych koszu­lek.

Eir wpa­truje się w sufit. Zdo­bią go świe­cące pla­sti­kowe gwiazdki, co każe jej sądzić, że wcze­śniej miesz­kała tu rodzina z dziećmi. Wierci się i prze­wraca z boku na bok, ale nie może zasnąć. Siada więc i prze­cze­suje dło­nią włosy, które są potar­gane i sztywne.

Kawa­łek dalej stoi pudło prze­pro­wadz­kowe, a z czar­nego worka wysy­puje się sterta ubrań. Wystaje spod niej popla­miona ket­chu­pem papie­rowa torebka z budki z jedze­niem.

Za oknem – jedy­nym w tym pokoju – rośnie drzewo z ogromną koroną. Jakaś gałąź wali o szybę, ale Eir to nie prze­szka­dza. Ten stu­kot sta­nowi wręcz mile widziany prze­ryw­nik odcią­ga­jący uwagę od innych hała­sów – dobro­dziej­stwa inwen­ta­rza przy wynaj­mie z dru­giej ręki.

Źró­dłem naj­bar­dziej nachal­nych dźwię­ków jest jej wła­sna sio­stra zaj­mu­jąca pokój obok. Eir wie, że mogłaby popro­sić Ceci­lię o wyłą­cze­nie syn­te­tycz­nego pika­nia w tele­fo­nie, ale daje sobie spo­kój. To nic w porów­na­niu z tym, co wyda­rzyło się kilka lat temu, gdy Ceci­lia znik­nęła na kilka mie­sięcy, po czym zja­wiła się naćpana, zlana zim­nym potem, z podra­pa­nymi do krwi rękami, żeby pro­sić ją o pie­nią­dze. Eir jest więc gotowa znieść tę bolączkę. Lep­sza czy­sta, nawet cier­piąca na bez­sen­ność zjawa, która pika tele­fo­nem za ścianą, niż pobudka w środku nocy z nożem przy gar­dle i młod­sza sio­stra o źre­ni­cach wiel­ko­ści kra­te­rów wul­ka­nicz­nych, despe­racko potrze­bu­jąca gotówki.

Nie jest to niczyja wina, że Ceci­lia stała się taka, jaka się stała. Coś poszło nie tak, może stra­ciła grunt pod nogami, kiedy była dziec­kiem, a ich matka zgi­nęła w wypadku. Eir myśli o nasto­latce z kamie­nio­łomu. To mniej wię­cej w jej wieku Ceci­lia zaczęła eks­pe­ry­men­to­wać z cięż­szymi dra­gami: jest wiele dróg, żeby uciec przed demo­nami.

Potem Eir przy­po­mina sobie zdję­cie, które poka­zała jej Sanna. Przy­nio­sła je na komendę Lara Askar, żeby zgło­sić zagi­nię­cie córki. Powięk­szona foto­gra­fia kla­sowa. Rude falo­wane włosy Mii są poprze­ci­nane brzyd­kimi, błę­kit­nymi smu­gami z tła, typo­wego dla takich zdjęć. Dziew­czyna wyszła na nim słodko, zda­wała się jed­nak nie­obecna i uśmie­chała się od nie­chce­nia. W oczy rzu­cał się naj­bar­dziej jej strój. Zie­lone boa, jasno­brą­zowa zamszowa kami­zelka z weł­nianą pod­szewką, pia­skowy kape­lusz, kow­boj­skie buty, nie­bie­skawe oku­lary prze­ciw­sło­neczne, do tego liczne naszyj­niki, bran­so­letki i pier­ścionki. Jakby pocho­dziła z innej epoki. Z innego świata.

Eir wyszu­kuje Mię Askar w inter­ne­cie, nie ma zbyt wielu tra­fień. Naj­wię­cej dowia­duje się z jed­nego arty­kułu. Doty­czy kon­kursu mate­ma­tycz­nego dla dzieci, który Mia – wów­czas dzie­się­cio­let­nia – wygrała w cuglach. W wywia­dzie zwy­cięż­czyni udziela krót­kich odpo­wie­dzi. Wycho­wuje ją mama, Lara, która pro­wa­dzi wła­sną firmę. Na pyta­nie, czy ma jakiś żywy wzo­rzec do naśla­do­wa­nia w dzie­dzi­nie mate­ma­tyki, Mia odpo­wiada: „Nie, Hypa­tia już nie żyje”. To jej tata, Johnny, obu­dził w niej zain­te­re­so­wa­nie naukami ści­słymi i mate­ma­tyką. Był ento­mo­lo­giem, spe­cja­li­stą apio­lo­giem, czyli – mówiąc ina­czej – znawcą psz­czół. Na pyta­nie, czy tata jest dziś dumny z Mii, pada odpo­wiedź: „Nie, tata nie żyje”. Pytana o to, czy następ­nym razem, za cztery lata, też wystar­tuje w kon­kur­sie, odpo­wiada: „Nie”.

Eir spraw­dza pro­file Mii Askar w mediach spo­łecz­no­ścio­wych. Prze­gląda zdję­cia. Nie ma ich wiele. Te, które widzi, to nic nie­mó­wiące pej­zaże z wodą, głów­nie mor­skie zatoki, ale też kilka jezior i bagien. Kiedy zaczyna czy­tać komen­ta­rze, staje się dla niej jasne, że Mia nie miała szcze­gól­nie wielu przy­ja­ciół. Ci, któ­rzy ją obser­wują, zdają się być przy­pad­ko­wymi zna­jo­mymi z orga­ni­za­cji przy­rod­ni­czych i sto­wa­rzy­sze­nia sym­pa­ty­ków ruchu na świe­żym powie­trzu, nikt nie jest jej praw­dzi­wym przy­ja­cie­lem. Pozo­sta­wione przez nich komen­ta­rze doty­czą tego, jak piękne są miej­sca na zdję­ciach Mii, jak kru­che jest śro­do­wi­sko i jak wydaje się opusz­czone. Opusz­czone. Eir szybko prze­cho­dzi od jed­nego zdję­cia do dru­giego. Jako bez­stronna obser­wa­torka spo­strzega, że ma przed sobą pre­zen­ta­cję opusz­czo­nych akwe­nów wokół wyspy. Opusz­czo­nych zbior­ni­ków; w sam raz, żeby się w nich uto­pić.

Pika­nie w sąsied­nim pokoju ustaje i sły­chać prze­miesz­cza­jące się po miesz­ka­niu kroki. Odkrę­coną wodę w kuchni. Eir zwleka się z mate­raca i otwiera okno. Chłodne powie­trze wpada do środka, a ona bie­rze głę­boki wdech. Ma na sobie tylko majtki i koszulkę i kiedy się wychyla, dostaje gęsiej skórki. Na bla­sza­nym para­pe­cie coś muska jej prawą dłoń, jest wło­chate i mięk­kie, jak puch. Kos z żół­tym dziób­kiem i żół­tymi obrącz­kami wokół oczu, który zła­mał sobie kark. Eir nie może się powstrzy­mać i deli­kat­nie go dotyka. Jego ciało jest sztywne, wyschnięte. Jakby ni­gdy nie żył.

W kuchni Ceci­lia wyj­muje ze zmy­warki tale­rze i kubki nie do kom­pletu. Jest piękna, ale wychu­dzona i blada. Włosy ma krótko przy­cięte, pra­wie zgo­lone. Przy­po­mina lalkę ze słodką buzią. U jej stóp leży kudłaty Sixten w brą­zowo-czarne łaty, pokaźny mie­sza­niec wil­cza­rza irlandz­kiego.

– W porządku? – pyta Eir, kiedy wcho­dzi do kuchni.

Ceci­lia aż pod­ska­kuje z stra­chu, Sixten siada.

– Sorry, myśla­łam, że mnie sły­sza­łaś.

Sio­stra unosi talerz. Jest pory­so­wany i ma wyszczer­biony brzeg.

– Nie mogły­śmy zabrać do kuchni nic swo­jego? Nawet jeśli nie prze­wi­du­jesz, że długo tu zaba­wimy, spa­ko­wa­nie paru tale­rzy i kilku kub­ków nie było chyba aż tak trudne?

– Spa­łaś w ogóle? – ziewa Eir.

– Czy ja wiem. Chyba nie. A ty?

– Może godzinę.

Uśmie­chają się do sie­bie. Nie pierw­szy raz pro­wa­dzą taką kon­wer­sa­cję.

– Kos zde­rzył się z moim oknem – mówi Eir.

Cecy­lia wzdy­cha.

– Też widzia­łam jed­nego, leżał wczo­raj mar­twy przed bramą. Myśla­łam, że odle­ciały na zimę.

– To moje ubra­nia? – Eir wska­zuje na pralkę, w któ­rej obraca się para dżin­sów.

– Tak. Cuch­nęły na całą łazienkę. Ni­gdy nie mogłam pojąć, jak ktoś może twier­dzić, że kocha zapach morza. Śmier­dzi gów­nem.

– Prze­pra­szam, powin­nam była od razu je wsta­wić, kiedy tylko wró­ci­łam do domu.

– Dwa kilo­me­try stąd jest basen. Mają otwarte do późna. Do późna nawet jak na cie­bie.

Eir ją igno­ruje, odkręca kran i usta­wia jak naj­zim­niej­szą wodę. Pochyla się i bie­rze kilka dużych łyków, po czym wyciera sobie usta i brodę. Ceci­lia z łosko­tem sta­wia koło niej pory­so­waną szklankę.

– I jak ci poszło? – pyta. – Spo­tka­łaś się z nią wczo­raj? Z tą komi­sarką? Udało ci się ją zła­pać?

– Tak.

– I jaka jest?

Eir wzru­sza ramio­nami.

– Nie wiem. Zmę­czona. Sty­rana życiem.

– Co robi­ły­ście? – drąży Ceci­lia. – Skoro obie były­ście w pracy w nie­dzielę?

– Nic szcze­gól­nego.

– Aha?

– Ktoś się uto­pił. To zna­czy, uto­pił jak uto­pił, czy­sto tech­nicz­nie laska pod­cięła sobie…

Eir urywa, widząc, że Ceci­lia się jej przy­gląda, a na jej twa­rzy maluje się cała gama pier­wot­nych uczuć.

– Tak – mówi Eir, wybita z rytmu przez wytrzesz­czone oczy sio­stry. – Świat jest pełen ludzi, któ­rzy pra­gną umrzeć. Co mam ci powie­dzieć?

– Możesz to chyba czę­ściowo pomi­nąć, skoro nie ma w tym nic szcze­gól­nego?

Eir wzru­sza ramio­nami, nie ma siły ani na poga­dankę, ani na kłót­nię. Na stole stoi nie­ru­szona torba z apteki. Otwiera ją i wyj­muje butelkę z meta­do­nem.

– Robi mi się wysypka od tego szajsu – pro­te­stuje Ceci­lia. – Na całej nodze. Patrz!

Pod­ciąga nogawkę i poka­zuje Eir swę­dzącą egzemę na szczu­płej nodze.

– Jebane paskudz­two.

– Wiem… – Eir obej­muje sio­strę.

– Nie­na­wi­dzę tego.

– Ale wiesz prze­cież, że musisz to przyj­mo­wać – mówi Eir, zanim Ceci­lia uwolni się z jej uści­sku, prych­nie i zabie­rze się do dal­szego opróż­nia­nia zmy­warki. Nagle na kuchen­nym stole zaczyna wibro­wać tele­fon Eir. Ceci­lia pod­ska­kuje i upusz­cza talerz na pod­łogę, a ten roz­pry­skuje się na kawałki.

Sanna powoli wysiada z samo­chodu i wygła­dza ubra­nie. Nieme, miga­jące nie­bie­skie świa­tła tań­czą po jej twa­rzy, kiedy zosta­wia kolejną wia­do­mość na poczcie gło­so­wej Eir.

– To znowu ja. Gdzie jesteś?

Oko­lica, w któ­rej się znaj­duje, przy­lega do murów miej­skich. Domy są tu oka­załe, a ogrody utrzy­mane z pro­fe­sjo­nalną pre­cy­zją. Mimo że poszcze­gólne ele­menty wywo­dzą się z róż­nych epok i sty­lów, całość łączy się ze sobą har­mo­nij­nie, dając poczu­cie bez­pie­czeń­stwa i solid­no­ści. Domy z dużymi oknami, maje­sta­tycz­nymi drzwiami, ogrom­nymi pod­jaz­dami i nie­malże raj­skimi drze­wami o ide­al­nie przy­cię­tych koro­nach sta­no­wią obiekty pożą­da­nia w tym malut­kim mia­steczku z nie­wiel­kimi dom­kami i cia­snymi ulicz­kami.

Willa naj­bli­żej Sanny to istne marze­nie, z bie­lo­nymi ścia­nami i zadba­nym traw­ni­kiem. Teren jest jed­nak odgro­dzony taśmą i kilku kole­gów krąży po ogro­dzie. Nor­mal­nie Sanna pogna­łaby do nich od razu, tego dnia czuje się jed­nak zmę­czona. Odkąd się obu­dziła, męczą ją wspo­mnie­nia o dziew­czy­nie z kamie­nio­łomu. Nie­szcze­gól­nie ma ochotę prze­no­sić się do domu w eks­klu­zyw­nej dziel­nicy, gdzie ofiarą mor­der­stwa padła jakaś zamożna eme­rytka.

Czeka więc na Eir, popi­ja­jąc kawę z cało­do­bo­wej sta­cji ben­zy­no­wej. Komen­dant miał chrypę, kiedy do niej dzwo­nił. Chrzą­ka­jąc, kazał się jej pospie­szyć. Napo­mknął coś o wła­ma­niu i śmierci. Jon Klinga i kilku kole­gów byli już podobno na miej­scu.

I fak­tycz­nie, nagle Jon wyra­sta obok niej. Zapach jego wody po gole­niu jest inten­sywny. Kłu­jący i cytru­sowo cierpki, wci­ska się jej do nosa.

– W środku, kurwa, scena jak z hor­roru – dyszy Jon, jakby bra­ko­wało mu tchu. – Co tak ster­czysz na zewnątrz? Dla­czego nie wcho­dzisz?

Jon ma wyspor­to­waną syl­wetkę, a kiedy się porząd­nie ucze­sze, tak jak dzi­siaj, wygląda naprawdę dobrze. I jest tego w pełni świa­dom. Cho­ciaż niż­szy rangą od niej, trak­tuje Sannę nieco z góry. Jest uprzejmy. Rezo­lutny. Gdy spo­łe­czeń­stwo drży ze stra­chu przed kimś, kto jeź­dzi po oko­licy białą fur­go­netką, porywa i tor­tu­ruje ludzi, to pra­gnie wła­śnie takiego poli­cjanta.

Lśniące buty myśliw­skie to jedyna rzecz, która zdra­dza, że swoim podej­ściem do prawa i porządku skła­nia się ku eks­tre­mi­zmowi. Nie­wielu wie o tym, że ma na piersi pod mun­du­rem czer­woną swa­stykę. Stary tatuaż z cza­sów mło­do­ści, który pró­bo­wał usu­nąć. Sanna widziała go raz, kiedy Jon sądził, że jest sam i prze­bie­rał się na komen­dzie. Przy­ła­pał ją na tym, jak gapi się na tatuaż, ale nie zdą­żył nic powie­dzieć, bo ucie­kła. Następ­nego dnia zacho­wy­wał się tak, jakby ni­gdy nic, powie­dział „dzień dobry” z tym samym przy­ja­znym uśmie­chem na ustach co zawsze.

Teraz znów się do niej uśmie­cha. Bez­pre­ten­sjo­nal­nie i uprzej­mie, choć w jego uśmie­chu nie ma ani odro­biny cie­pła. W ręce trzyma latarkę, która ledwo świeci.

– Cze­kasz na Ber­narda? – pyta.

– Nie, na tę nową. Dziś zaczyna i myśla­łam, że przy­je­dzie. Dzwo­ni­łam do Ber­narda, powie­dzia­łam mu, że się tym zaj­miemy, ja i ona.

– Aha. Skó­rzana kurtka i potar­gane włosy, to ona?

Sanna się roz­gląda, ale Eir na­dal ni­gdzie nie widać.

– Wydaje mi się, że widzia­łem ją wczo­raj na komen­dzie – wyja­śnia Jon nie­mrawo, z wyż­szo­ścią. – Coś zała­twiała w dyżurce.

Sannę ogar­nia obrzy­dze­nie. Po tonie jego głosu roz­po­znaje, do czego zmie­rza i że jest już za późno, żeby go powstrzy­mać.

– Śniła mi się póź­niej, kiedy odpo­czy­wa­łem chwilę przed nocną zmianą – cią­gnie Jon, bio­rąc się pod boki. – Poka­za­łem jej, jak to jest z praw­dzi­wym męż­czy­zną…

– Daj spo­kój.

– To zabawne – szcze­rzy się. – W moim śnie mówiła dokład­nie to samo. I to nie raz.

– Ach tak – prze­rywa mu poiry­to­wana Sanna. – A więc mamy wła­ma­nie? Jeden zgon?

– Mor­der­stwo – odchrzą­kuje Jon. – To zde­cy­do­wa­nie było mor­der­stwo.

– Mor­der­stwo? Komen­dant mówił przez tele­fon o wła­ma­niu.

– Tak sądzi­łem w pierw­szej chwili. Uzna­łem po pro­stu, że to musi być wła­ma­nie i już. Ten adres i tak dalej, ale potem się porząd­nie rozej­rza­łem i…

– I?

– Sama zoba­czysz w środku. To jakaś masa­kra.

Sanna patrzy na willę i żałuje, że nie wzięła ze sobą Ber­narda.

– Kim jest ofiara? – pyta.

– To nie­jaka Marie-Louise Roos. Sie­dem­dzie­siąt cztery lata.

– Rodzina?

– Bez­dzietna. Męża nie było w domu. Jest poszu­ki­wany.

– Marie-Louise Roos… – mam­ro­cze Sanna.

– Tak, znasz ją?

– Coś mi mówi to nazwi­sko.

– Gazety czę­sto o niej pisały. Głów­nie dla­tego, że prze­ka­zy­wała masę pie­nię­dzy na cele cha­ry­ta­tywne i prze­różne pro­jekty. Była mię­dzy innymi zaan­ga­żo­wana w powsta­wa­nie nowego hospi­cjum i je sfi­nan­so­wała, no wiesz, ten kon­tro­wer­syjny budy­nek koło tar­taku, na któ­rego budowę wydano pozwo­le­nie.

Sanna pamięta. Marie-Louise Roos, naj­więk­sza filan­tropka spo­śród grupy pry­wat­nych dar­czyń­ców, dzięki któ­rym moż­liwe stało się wznie­sie­nie nowo­cze­snego budynku na skrawku ziemi, gdzie znaj­do­wały się ruiny sta­rego gospo­dar­stwa o znacz­nej war­to­ści kul­tu­ro­wej.

– Była naprawdę nadziana – mówi Jon.

– Zga­dza się. Stare książki. Kilka lat temu pro­wa­dziła chyba w cen­trum eks­klu­zywny anty­kwa­riat?

– Doro­biła się przede wszyst­kim na wyszu­ki­wa­niu sta­rych pier­wo­dru­ków, manu­skryp­tów i takich tam. Póź­niej sprze­da­wała je boga­tym kolek­cjo­ne­rom z całego świata.

– Już tego nie robi?

– Nie, wyco­fała się kilka lat temu, kiedy han­del prze­niósł się do inter­netu. Ale w środku ma nie­wielką biblio­tekę.

– A więc mimo wszystko może to być wła­ma­nie? Ktoś chciał ukraść książki?

– Może, ale nie przy­pusz­czam.

– Jest nie­tknięty? Ten pokój z książ­kami.

– Tak mi się wydaje. A nawet jeśli nie jest, towa­rzy­stwo ubez­pie­cze­niowe i tak uzna ina­czej.

– A mąż?

Jon kart­kuje notes, coś czyta, po czym kart­kuje go z powro­tem.

– Frank Roos. Na wcze­śniej­szej eme­ry­tu­rze.

– A przed­tem?

– Geo­log.

– Pro­wa­dził bada­nia?

– Tak, w mło­do­ści. Potem pra­co­wał jako doradca. Głów­nie w muzeum Forn­sa­len.

Dalej czyta notatki.

– Pra­co­wał też dla biz­nesu, w fir­mach, które naj­wy­raź­niej ubie­gały się o pozwo­le­nie na wydo­by­cie wapna.

Sanna chwilę się zasta­na­wia.

– Z powodu tych pozwo­leń w ostat­nich latach było chyba sporo awan­tur i pro­te­stów.

– Tak, ale wtedy już się tym nie zaj­mo­wał. Prze­szedł na eme­ry­turę dzie­sięć lat temu.

Sanna dra­pie się po gło­wie i znów zerka na willę. Kątem oka widzi, że twarz kolegi przy­biera obo­jętny wyraz, jak zawsze, gdy Jon nie ma zbyt wiele do powie­dze­nia.

– Wcho­dzimy? – pyta Sanna, naprawdę ziry­to­wana tym, że Eir wciąż nie ma.

– A co z twoją nową?

– Ech, popro­simy chło­pa­ków, żeby ode­słali ją z powro­tem na komendę, kiedy już się zjawi. Ma dzi­siaj jakieś wpro­wa­dze­nie. Chodźmy do środka.

Sanna zgniata papie­rowy kubek ze sta­cji ben­zy­no­wej i wci­ska go do kie­szeni.

– Jasne – mówi Jon. – Słu­chaj, mówi­łaś, że kiedy ona tu w ogóle przy­je­chała?

– Nic takiego nie mówi­łam. A co?

– Nic, tak się zasta­na­wiam, czy była na wyspie w sobotę wie­czo­rem?

– Przy­pły­nęła w sobotę poran­nym pro­mem. Dla­czego pytasz?

– Nie, nic takiego. Sły­sza­łaś o tych dwóch dziew­czy­nach zgar­nię­tych dwa dni temu?

– O tych wan­dal­kach? – pyta Sanna. – Tych, które się pobiły i wylą­do­wały w szpi­talu?

– Twier­dzą, że wcale się nie pobiły, rze­komo napa­dła na nie jakaś laska w skó­rza­nej kurtce i pra­wie je zabiła.

– O ile dobrze się orien­tuję – śmieje się Sanna – to mazały wła­śnie dom dziew­czyny, którą kie­dyś prze­śla­do­wały. Były naćpane, bo nawdy­chały się opa­rów, i w tym otu­ma­nie­niu rzu­ciły się na sie­bie z pię­ściami.

Jon sztyw­nieje.

Sanna widziała to wcze­śniej: chłód poja­wia­jący się na jego twa­rzy, kiedy ktoś się z niego śmieje. Szcze­gól­nie jeśli tym kimś jest kobieta.

– Doszło do tego w Tal­l­dun­gen – mówi. – A gdzie mieszka ta nowa?

Wtedy wła­śnie nad­cho­dzi Eir.

– Spóź­ni­łaś się – zauważa Sanna.

– Wiem – sapie Eir i prze­cze­suje ręką roz­czo­chrane włosy.

– Jon. – Jon wyciąga do niej rękę.

Eir ją ści­ska i uważ­nie mu się przy­gląda. Szuka w jego spoj­rze­niu śladu cie­pła, ale nic takiego nie znaj­duje

– Jesteś tu nowa, mogłaś się zgu­bić – mówi Jon. – Skąd idziesz?

– Z Kor­spar­ken.

– Chyba z Korsgården? – drwi Jon i odwraca się do Sanny. – To koło Tal­l­dun­gen. Sanna i ja wła­śnie roz­ma­wia­li­śmy o tam­tej oko­licy.

– Ach tak – mówi zdez­o­rien­to­wana Eir.

– Idziemy? – prze­rywa im Sanna i rusza w stronę dużego, odgro­dzo­nego domu.

Reszta podąża za nią. W kilku oknach migają fle­sze apa­ra­tów. Eir zerka na Jona.

– Kiedy dokład­nie wpły­nęło zgło­sze­nie?

– O czwar­tej trzy­dzie­ści – odpo­wiada. – Sąsiadka wyszła z domu po gazetę, zoba­czyła, że drzwi są uchy­lone, i chciała spraw­dzić, czy wszystko w porządku.

– A kiedy wsz­czę­li­ście poszu­ki­wa­nia jej męża?

– O pią­tej. Zro­bi­łem to oso­bi­ście, kiedy tylko tu przy­je­cha­łem.

Eir drga i odwraca się do Jona.

– Zaraz, zaraz… Pół godziny zajęło ci przy­je­cha­nie tutaj? To mia­sto jest tak małe, że w trzy­dzie­ści minut da się je obejść dookoła.

– W tej sytu­acji nie miało to raczej więk­szego zna­cze­nia. Kiedy sąsiadka ją zna­la­zła, była już zimna.

– Wszystko ma zna­cze­nie. Jeśli pra­cuje się w nocy i dostaje się zgło­sze­nie o popeł­nie­niu mor­der­stwa, to wyłą­cza się por­nosa i bie­gnie na miej­sce. Może nie?

Jej głos jest cięty i wyzy­wa­jący. Znów ta gorącz­ko­wość, myśli Sanna, ten bru­talny, dziki i cał­ko­wity brak zaha­mo­wań. Czy Jon może mieć rację? Naprawdę pobiła dwie gów­niary?

– Jak będziemy wycho­dzić, damy ci w razie czego znać – mówi Sanna do Jona. – Chyba niczego nie doty­ka­li­ście, co?

– Nie otwie­ra­li­śmy okien ani nawet nie macha­li­śmy rękami. Nie było to łatwe, bo wali tam nie­sa­mo­wi­cie. Z tego, co zro­zu­mia­łem, Sud­den prze­pro­wa­dził już z tech­ni­kami wstępne oglę­dziny.

– Sud­den jest jesz­cze w środku?

– Nie, ale ma się do cie­bie ode­zwać w ciągu dnia. Może powi­nie­nem cię ostrzec przed tym, co się wyda­rzyło w środku…

– To zna­czy?

– Ta sąsiadka, która ją zna­la­zła, łaziła po domu i macała Bóg wie co. Z tego, co mówił Sud­den, utrud­niło to im robotę.

Sanna wzdy­cha.

– A Fabian?

– W dro­dze na wyspę. Moni­to­ro­wał na lądzie jakąś ważną sek­cję, ale jego samo­lot ma chyba lada chwila lądo­wać – odpo­wiada Jon, odwra­ca­jąc się ple­cami do Eir. Ta odpłaca mu się tym, że zabiera mu z ręki latarkę.

– Czyli mogę wejść? – pyta Sannę.

W odpo­wie­dzi otrzy­muje krót­kie ski­nie­nie głową i znika wewnątrz domu.

– Były tu wcze­śniej jakieś zgło­sze­nia? – pyta Sanna, grze­biąc w kie­szeni w poszu­ki­wa­niu ręka­wi­czek, nic jed­nak nie znaj­duje. Myśl o Ber­nar­dzie, który zawsze miał przy sobie dodat­kową parę dla niej, lekko ją przy­gnę­bia. Będzie jej go bra­ko­wało.

– Nie – mówi Jon, wpa­tru­jąc się w drzwi, za któ­rymi znik­nęła Eir.

Na chod­niku stoi star­sza kobieta w szla­froku, razem z dwójką poli­cjan­tów.

– Sąsiadka? – pyta Sanna.

– Taa – odpo­wiada Jon i zerka na zega­rek.

– Zaraz wra­cam. – Sanna rusza w stronę kobiety. – I słu­chaj, załatw mi w mię­dzy­cza­sie parę ręka­wi­czek.

Sąsiadka z roz­pa­czy trzę­sie się i szlo­cha w chu­s­teczkę. Ma sztywne ruchy, a żyły na jej szyi są nie­bie­skie i nabrzmiałe. Sanna bie­rze na bok jed­nego z poli­cjan­tów.

– Zaraz nam tu zamar­z­nie, przy­pil­nuj, żeby dali jej koc i zabrali ją gdzieś, gdzie jest cie­pło. Pogo­to­wie już ją oglą­dało?

– Nie wiem, gdzie oni są.

– To zna­czy?

– No nie wiem, gdzie są.

– Okej. – Sanna wzdy­cha, po czym zwraca się do kobiety. – Komi­sarz Sanna Ber­ling. Jak rozu­miem, to pani zna­la­zła Marie-Louise Roos?

Kobieta przy­ta­kuje i pró­buje się uśmiech­nąć. W szczęce ma coś w rodzaju pro­tezy, ale kla­merki nie do końca trzy­mają. W szpa­rze mię­dzy posi­nia­łymi war­gami wygląda to tak, jakby miała trzy rzędy zębów.

– Czy dziś nad ranem zwró­ciła pani uwagę na coś jesz­cze, poza otwar­tymi drzwiami?

Kobieta zaprze­cza.

– A mąż Marie-Louise?

– Frank? – pyta kobieta, spraw­dza­jąc języ­kiem pro­tezę i pró­bu­jąc nie beł­ko­tać przy tym zbyt mocno. – Zna­leź­li­ście go?

– Patrole cho­dzą po mie­ście i go szu­kają.

– A dla­czego nad wyspą nie lata heli­kop­ter?

– Rzadko go uży­wamy. Trudno jest z niego coś dokład­nie zoba­czyć.

Kobieta kiwa głową, ma nieco nie­spo­kojny, roz­bie­gany wzrok.

– Jakieś suge­stie, gdzie on może być? – pyta Sanna. – Czy w pobliżu miesz­kają jacyś ich przy­ja­ciele albo rodzina?

– To zna­czy? Frank nie był raczej w sta­nie sam ni­gdzie pójść!

Kilka minut póź­niej Sanna znów stoi przy Jonie, bez pyta­nia wyj­muje mu z ręki notes i coś pisze.

– Wie­dzie­li­ście, że jej mąż jest przy­kuty do wózka i ma cukrzycę? – pyta roze­źlona.

– Że co?

– Wyślij dodat­kowe psy, niech jesz­cze raz prze­szu­kają zaro­śla i ogrody na tym tere­nie. Frank może być w szoku albo leżeć gdzieś ranny.

Jon pota­kuje z chłodną uprzej­mo­ścią w oczach.

– A chło­pak roz­no­szący gazetę… Czy ktoś z nim roz­ma­wiał?

– Tak, nic nie widział, nic nie sły­szał.

– Wiemy, kiedy widziano go po raz ostatni? Mam na myśli męża.

– Nie.

– Popra­cuj nad tym. I dopil­nuj, żeby­śmy od razu dostali loka­li­za­cję jego tele­fonu.

– Okej.

– Ręka­wiczki?

Sanna staje przed Jonem, wyciąga rękę i spo­gląda na ludzi w ogro­dzie. W ten spo­sób Jon, wrę­cza­jąc jej dwie pary latek­so­wych ręka­wi­czek, nie widzi, na co patrzy Sanna, i musi wycią­gać szyję.

– Popro­si­łam chło­pa­ków, żeby spi­sali nazwi­ska i tele­fony wszyst­kich gapiów, któ­rzy się nam przy­glą­dają. Żaden jed­nak nie miał przy sobie notesu – dodaje.

– Okej. Zajmę się tym.

– I jak naj­szyb­ciej wezwij tu pogo­to­wie.

Jon mam­ro­cze, że się postara. Kiedy Sanna odwraca się i idzie do willi, mocny zapach jego wody po gole­niu dra­pie ją w gar­dle. Bie­rze głę­boki wdech i kaszle, ale dra­pa­nie upar­cie powraca.

Przed­po­kój poma­lo­wano na deli­katny sza­ro­nie­bie­ski kolor. Jedną ścianę pokry­wają obrazy olejne w ramach. Na dru­giej wisi spo­rej wiel­ko­ści kamion­kowa pła­sko­rzeźba. Przy drzwiach stoi oka­zała por­ce­la­nowa waza – sto­jak na para­sole, a obok niej para zabło­co­nych kalo­szy.

Dzieła sztuki odbi­jają się w mar­mu­ro­wej posadzce. W domu, pomimo zamie­sza­nia na zewnątrz, panuje cisza.

Na sto­liku pod ścianą stoi srebrna misa. Wystaje z niej drew­niany uchwyt, a w samej misie znaj­duje się per­fo­ro­wana srebrna główka. Kro­pi­dło. San­nie prze­cho­dzi przez myśl, że to dziwne trzy­mać w domu przy­rząd do świę­ce­nia, musi to być zapewne okaz kolek­cjo­ner­ski. Potem zauważa wypchaną kopertę, która leży pod kro­pi­dłem. Wkłada ręka­wiczki i ostroż­nie ją pod­nosi, żeby się jej przyj­rzeć. Koperta jest czy­sta. Po otwar­ciu wewnątrz widać mie­dzio­ryt Daga Hammarskjölda, a w środku leży kilka tysięcy koron. Pod kopertę na dnie srebr­nej misy wsu­nięto kilka zło­żo­nych bank­no­tów o nomi­nale stu koron opa­trzo­nych żółtą kar­teczką z literą „W” i rysun­kiem pro­stego kwiatka.

Sanna ostroż­nie odkłada kopertę i wysyła do Sud­dena ese­mesa z prośbą, żeby on albo któ­ryś z jego tech­ni­ków jesz­cze raz na to spoj­rzał.

W progu salonu wita ją stę­chły, ciężki odór krwi. Podaje Eir drugą parę ręka­wi­czek.

– Dzię­kuję. Roz­ma­wia­łaś z sąsiadką? Widzia­łam cię przez okno.

– Tak, nic nowego. Poza tym, że zagi­niony mąż poru­sza się na wózku inwa­lidz­kim.

– Tak, tak przy­pusz­cza­łam – mówi Eir, popra­wia ochra­niacz ma bucie i wska­zuje na zdję­cie w ramce. Męż­czy­zna sie­dzi na wózku. Kobieta lekko się nad nim pochyla, jedną rękę trzyma na jego piersi. Patrzą na sie­bie czule. Ich rysy są deli­katne. W kąci­kach ust kobiety czai się uśmiech.

Sanna roz­gląda się po salo­nie. Wszystko porząd­nie pousta­wiane na swo­ich miej­scach. Nikt tu ni­gdzie nie grze­bał, nie otwie­rał szu­flad ani nie szu­kał sejfu ukry­tego za obra­zami. Jon ma rację, nie było to zwy­kłe wła­ma­nie. Jeśli w ogóle było to wła­ma­nie.

Chaos ogra­ni­cza się wyłącz­nie do naj­bliż­szego oto­cze­nia dużej sofy sto­ją­cej pośrodku pokoju. Sanna dostrzega na niej zwłoki, a na pod­ło­dze roz­lewa się olbrzy­mia kałuża. Wszę­dzie leżą płyty z prze­zro­czy­stego pla­stiku zosta­wione przez tech­ni­ków. Mimo to dookoła widać wyraźne krwawe ślady, kroki pro­wa­dzą we wszyst­kie strony, głów­nie mię­dzy drzwiami a sofą. Małe, nie­re­gu­larne i gorącz­kowe.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki