Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzydziestosiedmioletni Harald Soleim trafił na Svalbard w 1977 roku. Choć planował zostać tam jedynie rok, by potem ruszyć na podbój Ameryki Południowej, Kapp Wijk stało się jego domem na kolejne czterdzieści lat.
„Wysoki, blady, energiczny mężczyzna. Miał brodę, ale bardziej niż trapera przypominał rabina”. Żył tak, jak zawsze pragnął, i tak jak jego zdaniem żyć było trzeba. Znany ze swojego uporu i nieprzejednania, zyskał sławę na całym Svalbardzie. Lata spędzone w samotności zahartowały go i uczyniły jeszcze bardziej nieustępliwym. Samotnik w noce polarne, latem – dusza towarzystwa. W swojej traperskiej chatce gościł agentów KGB, norweską królową i światowej sławy pianistę. Ma trudny charakter, ale jak mało kto zjednuje sobie ludzi.
Norweski pisarz i dziennikarz Birger Amundsen, wieloletni powiernik Haralda, rysuje portret nietuzinkowego człowieka, który wybrał najdalszą Północ na swój dom. Z życzliwym dystansem opowiada historię Soleima, awanturnika, samotnika, a przede wszystkim oddanego przyjaciela. Człowieka pogodzonego z upływającym czasem i śmiercią. Bo jak mówi sam bohater książki: „Jestem już stary, swoje przeżyłem, więc to dla mnie żadna tragedia”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 287
W serii ukazały się ostatnio:
Agnieszka Rybak, Anna Smółka Wieża Eiffla nad Piną. Kresowe marzenia II RP (wyd. 2)
Jacek Hugo-Bader W rajskiej dolinie wśród zielska (wyd. 3)
Marta Sapała Na marne
Piotr Lipiński Gomułka. Władzy nie oddamy
Marcin Kącki Białystok. Biała siła, czarna pamięć (wyd. 3)
Lars Berge Dobry wilk. Tragedia w szwedzkim zoo
Jelena Kostiuczenko Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji
Jacek Hołub Niegrzeczne. Historie dzieci z ADHD, autyzmem i zespołem Aspergera
Lene Wold Honor. Opowieść ojca, który zabił własną córkę
Małgorzata Sidz Kocie chrzciny. Lato i zima w Finlandii
Wolfgang Bauer Nocą drony są szczególnie głośne. Reportaże ze stref kryzysu
Filip Skrońc Nie róbcie mu krzywdy
Maciej Czarnecki Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym (wyd. 2)
Karolina Baca-Pogorzelska, Michał Potocki Czarne złoto. Wojny o węgiel z Donbasu
Maciej Wasielewski Jutro przypłynie królowa (wyd. 2)
Anna Sulińska Wniebowzięte. O stewardesach w PRL-u (wyd. 2)
Anna Sulińska Olimpijki
Wojciech Górecki, Bartosz Józefiak Łódź. Miasto po przejściach
Lidia Ostałowska Farby wodne (wyd. 2)
Albert Jawłowski Miasto biesów. Czekając na powrót cara
Peter Pomerantsev Jądro dziwności. Nowa Rosja (wyd. 2)
Ilona Wiśniewska Hen. Na północy Norwegii (wyd. 2)
Swietłana Aleksijewicz Ostatni świadkowie. Utwory solowe na głos dziecięcy (wyd. 2)
Patrick Radden Keefe Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej
Piotr Lipiński Kroków siedem do końca. Ubecka operacja, która zniszczyła podziemie
Katarzyna Surmiak-Domańska Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość (wyd. 2 zmienione)
Ludwika Włodek Gorsze dzieci republiki. O Algierczykach we Francji
Peter Robb Sycylijski mrok (wyd. 2)
Ojczyzna dobrej jakości. Reportaże z Białorusi pod red. Małgorzaty Nocuń (wyd. 2)
Elizabeth Pisani Indonezja itd. Studium nieprawdopodobnego narodu (wyd. 2)
Barbara Seidler Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe (wyd. 2)
Tomasz Grzywaczewski Wymazana granica. Śladami II Rzeczpospolitej
Jacek Hołub Żeby umarło przede mną. Opowieści matek niepełnosprawnych dzieci (wyd. 2)
W serii ukażą się m.in.:
Piotr Lipiński Cyrankiewicz. Wieczny premier (wyd. 2)
Ewa Stusińska Miła robótka. Polskie świerszczyki, harlekiny i porno z satelity
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału Harald. Førti år alene på Svalbard
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Birger Amundsen
Copyright © by Birger Amundsen, 2021
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2021
Copyright © for the Polish translation by Karolina Drozdowska, 2021
Opieka redakcyjna Przemysław Pełka
Redakcja Magdalena Budzińska
Korekta Patrycja Pączek, Sandra Trela
Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl
Mapy d2d.pl
This translation has been published with the financial support of NORLA.
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8191-147-4
Mojej ukochanej Ilonie
Dookoła mnie panuje przedziwna cisza. Bywam tu od lat i widziałem już wszystko. Chatę z desek oszlifowanych do szarości przez wiatry. Wielkie sanie od psiego zaprzęgu na jej tyłach. Stojak na mięso z brunatnymi foczymi tuszkami.
Wszystko jest tak jak zawsze, a jednak coś się zmieniło.
Opowiadał, jak kuśtykał przez niekończące się korytarze lotniska Gardermoen, dźwigając na plecach czarny worek na śmieci. Jak w pewnym momencie musiał po prostu usiąść i odsapnąć. Kilka godzin wcześniej wypisano go ze szpitala, był słaby i wycieńczony. To serce odmówiło mu posłuszeństwa.
W końcu dowlókł się do okienka, przed którym stał już długi ogonek innych pasażerów. Gdy wreszcie przyszła kolej na niego, kontrolujący podróżnych policjant poprosił go o paszport.
– Paszport?
Następnie zapytano go, czy jest Norwegiem, a on przysiągł, że tak.
– Rozumiem – mruknął mężczyzna w mundurze, patrząc na niego podejrzliwie. – Pan się poci.
– Owszem – odparł. – I nic, kurwa, dziwnego, szedłem tu ponad godzinę.
Było lato 2017 roku, a lekarz dawał mu dwa lata życia. Może to będzie trochę mniej, a może trochę więcej, zaznaczył.
Wyłączam silnik zaburtowy. Zawsze to robię, płynąc przez fiord do mojego przyjaciela. Pozwalam, by przez krótką chwilę decyzje podejmowało morze. Dziś jest bezwietrznie, ale w nocy duło z południowego wschodu. Ciężkie, leniwe fale unoszą ostrożnie ponton, pozwalając mu zaraz ześlizgnąć się miękko ze swoich grzbietów. Przelatujący nieopodal fulmar ustawia lotki skrzydeł równolegle do powierzchni wody, po czym zatacza elegancki łuk, okrążając mój zodiak i zerkając na mnie z ukosa.
Fiord pogrążony jest w ciszy. Znad morza pełzną chmury, dostrzegam to wyraźnie dopiero teraz – coraz większe połacie lądu nikną pod ich ołowianym kocem. Góry w głębi Billefjordu zdają się mienić odcieniami złota.
Ciągnę za linkę rozrusznika, jak zwykle wystarczy jedno szarpnięcie, by odpalić stary silnik Evinrude o mocy trzydziestu koni mechanicznych. Płynę dalej w głąb Nordfjordu, ku Tschermakfjellet.
To tutaj przemieszkał samotnie czterdzieści lat. Świat, w którym żyje, okalają majestatyczne góry uformowane przez nieokiełznane, brutalne siły przyrody: Sylfjellet i Mediumfjellet, Kolosseum i Kapitol, a także stożkowaty szczyt Lykty w głębi Dicksonfjordu. To ta ostatnia góra pozwala mu się orientować w przestrzeni, niezależnie od tego, gdzie w swoim królestwie akurat przebywa. Lykta wskazuje drogę i daje poczucie bezpieczeństwa.
Krajobraz otwiera się przede mną w miarę, jak podpływam coraz bliżej do Kapp Wijk. To nisko położony przylądek, element morenowego krajobrazu ukształtowanego w czasach, gdy w miejscu Dicksonfjordu rozpościerał się lodowiec. Stacja traperska leży u nasady cypla, rozciąga się z niej widok na wszystkie cztery strony świata. To właśnie królestwo Haralda.
Pierwszej wiosny, którą spędził na archipelagu jako myśliwy, wybrał się psim zaprzęgiem na północ Spitsbergenu i odwiedził Kapp Wijk w drodze powrotnej. Jedna z dwóch należących do stacji chat przypominała wtedy walącą się szopę, utrzymywaną w pionie wyłącznie przez torfowy wał wzniesiony kiedyś przy ścianach dla izolacji. Druga chata była natomiast w znacznie lepszym stanie. Harald nigdy wcześniej nie był na Kapp Wijk i znalezienie takiego skrawka lądu z doskonałym widokiem oraz porządnym i przestronnym schronieniem wydało mu się prawdziwym darem od losu.
Siedzę zgarbiony z tyłu zodiaka, lewą ręką kontrolując rumpel i rączkę gazu.
Stojak do suszenia mięsa to pierwsze, co ukazuje się moim oczom. Od dawna tkwi na swoim miejscu, za nic mając sobie wichry i zimowe sztormy. Zaraz po nim dostrzegam przekrzywioną zmurszałą szopę i rząd kolejnych zabudowań położonych coraz dalej od brzegu: wzniesiony tu najwcześniej torfowy domek i starą chatę zwaną Oxaashyttą, chatą Oxaasa, w której Harald przemieszkał dziewięć lat. Najdalej od morza stoi nowy dom, do którego wprowadził się przed trzema dekadami, z sauną po drugiej stronie strumienia. To ostatni, najnowszy element dobudowany do stacji traperskiej.
Przyroda zajęła się tu wszystkim, każdym domkiem, każdą drewnianą kłodą i kawałkiem deski, zdobiąc je odcieniami szarości z brunatnymi ornamentami. W miejscu takim jak to nie przetrwają jaskrawe barwy.
Gdy skręcam w stronę lądu, Harald wychodzi na wyłożoną deskami ścieżkę prowadzącą ku brzegowi przez podmokłą partię cypla. Pcha przed sobą starą taczkę. Unosi rękę w geście pozdrowienia, a ja mocuję kółka transportowe na pawęży, pokonuję z warkotem ostatnie kilka metrów dzielące mnie od lądu, wyskakuję z pontonu i wciągam go na kamienisty brzeg. Ściskamy sobie ręce jak zawsze; Harald wita mnie na Kapp Wijk, a ja sięgam po dwie puszki piwa. Podaję mu jedną, drugą zaś otwieram sam. Rozkładamy się niedaleko od brzegu: oparci na łokciach ni to siedzimy, ni leżymy na suchym żwirze.
Wokół nas panuje błogi spokój. Nawet mewy trzepoczące nad naszymi głowami nie wydają żadnego dźwięku.
Poznaliśmy się latem 1982 roku. Odwiedziłem go wtedy razem z kolegą. Harald był wysokim, postawnym mężczyzną o bujnej brodzie i lśniącej łysinie, z okularami w grubych oprawkach na haczykowatym nosie. Miałem wrażenie, że mieszka tu od zawsze, zupełnie jakby wyrósł prosto z tundry. Pięć lat życia myśliwego odcisnęło już na nim piętno. Było je widać w sposobie, w jakim się poruszał, w jego ubraniach, odcieniu skóry. Stopił się z tym miejscem w jedno.
Potrzebowaliśmy kilku spotkań, by pozbyć się wobec siebie uprzedzeń i znaleźć wspólny język. Harald nauczył się przez lata traktować z solidną dawką sceptycyzmu wszystkich i wszystko, co wywodziło się ze środowiska badawczego w położonym dalej na północ Ny-Ålesundzie. A ponieważ spędziłem tam kilka sezonów, on wyszedł z założenia, że podobnie jak ci, którzy stamtąd przyjeżdżają, zostałem poddany praniu mózgu.
Harald mości się na tapczanie, trzymając puszkę z piwem w potężnych dłoniach. Zajął klasyczną pozycję myśliwego na przysługującym wyłącznie jemu honorowym miejscu w chacie. Ma na sobie zielony kombinezon, który nosi od lat, od rana do wieczora, latem i zimą, pod dachem i na dworze.
Nie umiem pojąć, skąd czerpie siły do takiego życia, z roku na rok niezmiennie samotnego. Co prawda myśliwi od zawsze podróżowali na Północ, czasami przez lata mieszkali w małych, smaganych wiatrem chatkach, ale z nadejściem letnich miesięcy wracali na ląd i często spędzali parę sezonów w domu, zanim decydowali się znów ruszyć na archipelag.
A on, od czego uciekał? Czy w jego życiu zdarzyło się coś, do czego nie chciał wracać?
Gdy Harald snuje opowieść, nigdy nie pozwala sobie przerywać. Sam też nie przerywa innym. Wyczytałem gdzieś, że przeciętny człowiek wypowiada dziennie około szesnastu tysięcy słów. W Kapp Wijk te szesnaście tysięcy byłoby ledwie wstępem do rozmowy.
Skoro Harald spędza większość czasu we własnym towarzystwie, można by podejrzewać, że ma w zwyczaju mówić sam do siebie. Tymczasem on zaprzeczał, ilekroć go o to pytałem. Nie, tłumaczył, nie gada ze sobą ani głośno, ani cicho, nigdy też nie zdarza mu się śpiewać. Dlatego zapewne kumuluje w sobie te niedobory rozmowy, setki tysięcy słów czekających, by w końcu zostać wypowiedziane.
Gdy jakiś czas temu w wieku siedemdziesięciu pięciu lat zmarł jego starszy brat, siedemdziesięciojednoletni wtedy Harald oświadczył bez śladu pesymizmu:
– W tej sytuacji, jak wszystko dobrze pójdzie, zostały mi jeszcze jakieś cztery lata.
Był to dla niego wynik prostego obliczenia, tym wiarygodniejszy, że jego ojciec zmarł w 1977 roku, mając lat siedemdziesiąt cztery, krótko przed tym, jak Harald miał ruszyć na Svalbard. Opóźniło to jego wyjazd o miesiąc.
Śmierć jest zapisana w genach, została dla każdego z nas zaprogramowana, twierdzi mój rozmówca.
Kolację jemy koło północy. W chacie panuje ciemność. Niebo nad wejściem do Isfjordu jest różowawe, a my czekamy na wiadomości. Dowiadujemy się, że kandydat na prezydenta Donald Trump, jadący właśnie do Meksyku, wciąż twierdzi, że trzeba zbudować mur odgradzający jego kraj od nielegalnych uchodźców z południa. Podśmiewamy się trochę z tej ekscentrycznej kanalii. To przecież niemożliwe, by ktoś taki został prezydentem Stanów Zjednoczonych.
Nad stacją traperską zapada noc. To błogosławieństwo – móc wyjść na chwilę w samych skarpetkach na deski przed drzwiami zwróconymi w stronę fiordu, a potem wrócić do środka, pozwolić, by ogień powoli wygasał w piecu, położyć się do łóżka i zapaść w sen. Jest bezwietrznie, powierzchni wody nie marszczy żadna fala. Harald śpi na tapczanie w izbie, zwrócony plecami do morza. Ja kładę się w sypialni, na dolnym posłaniu piętrowego łóżka pod oknem, głową w stronę południa.
Ciszy nie mąci żaden dźwięk. Wpełzam do mojego zielonego śpiwora.
Nikt na niego nie czekał, gdy pewnej chłodnej nocy 1977 roku wylądował na wyspie przy samym krańcu świata. Funkcjonariusz policji kontrolujący przybyłych natychmiast zwrócił uwagę na nieznajomego z psem i zapytał, gdzie też się wybiera. W tamtych czasach wszystko tu było jeszcze dość proste i bezpośrednie: każdy znał się z każdym, a turystów przyjeżdżało jak na lekarstwo. Policjant wydawał się wręcz przerażony, gdy przybysz oświadczył, że zamierza przezimować na archipelagu jako myśliwy. Poprosił go, by przed podróżą w głąb fiordu koniecznie odwiedził gubernatora i zamienił z nim parę słów.
Tamtej nocy solidnie wiało. Wzburzone wody Isfjordu zdawały się białe, góry leżały częściowo schowane w chmurach. Gdzieś w tej mgielnej gęstwinie skrywała się chata, która miała stać się dla nieznajomego domem na kolejny rok.
Harald przytroczył sztucer i strzelbę rzemieniami do plecaka, zarzucił sobie wojskowy worek na ramię, chwycił walizkę i ruszył w kierunku miasta, prowadząc swojego sznaucera na smyczy. Sprawiał wrażenie człowieka, który wybiera się w daleką podróż i nie planuje zbyt szybko wrócić. Dźwigał ciężki bagaż i pocił się, brnąc przed siebie po szutrowej drodze, niczym włóczęga z ludowych opowieści. Po jakichś dwóch czy trzech kilometrach znalazł miejsce osłonięte od wiatru, rozwinął w nim śpiwór i ułożył się do snu.
Po kilku godzinach odpoczynku ruszył dalej i w końcu ujrzał starą, dziwaczną budowlę pod dachem z falistej blachy. Stała na cienkich nogach na samym szczycie zbocza i pięła się ku niebu. Szara wysmagana przez lata wiatrów konstrukcja robiła nieco groźne wrażenie – przypominała coś w rodzaju fortyfikacji wzniesionej u wejścia do doliny. Dla mieszkańców tego górniczego miasteczka była to po prostu centrala kolejki linowej, przystanek wiszących na grubych kablach wózków transportowych, zjeżdżających powoli z kopalni do punktu przeładunkowego na Hotellneset.
Longyearbyen było wtedy zbieraniną leżących w głębi wąskiej doliny niechlujnych zabudowań otoczonych przez strome góry. Nad miasteczkiem wisiała chmura węglowego pyłu, unoszącego się między domami niczym szarawa firana. Na samym końcu doliny Harald dojrzał solidny gmach, który jego zdaniem wyglądał na tyle godnie, by móc służyć za siedzibę gubernatora. W tej samej chwili zobaczył zażywną kobietę jadącą w jego stronę na niewielkim warkoczącym motorowerze. Uznał, że wszystkie te okoliczności są w sumie dość zabawne, uśmiechnął się więc pod nosem, zatrzymał motorowerzystkę i spytał ją o drogę do biura gubernatora. Wskazała mu nie szacowny gmach, lecz leżący zupełnie gdzie indziej brunatny budynek z białą wieżyczką, tuż pod rozklekotanym wyciągiem kolejki.
Ostrzegła go również, że gubernator Leif Eldring nie wyrazi zapewne zachwytu jego planem, ale nie będzie mu też mógł zabronić przezimowania na archipelagu. I rzeczywiście, Eldring odniósł się do pomysłu przybysza cokolwiek sceptycznie. Gdy Harald poinformował go, że chata, którą mu udostępniono, należy do niejakiego Lavika, gubernator burknął, że z tego, co mu wiadomo, Kjell Lavik nie posiada żadnej nieruchomości w Bjonahamnie. Jeśli jest inaczej, chata musiała zostać zbudowana nielegalnie.
*
Gdy w 1973 roku wydano zakaz polowania na niedźwiedzie polarne, zdawało się, że epoka zimujących na archipelagu myśliwych skończyła się raz na zawsze. Zdaniem Eldringa zawodowe myślistwo było już zwyczajnie nieopłacalne. Lisie skórki nie przedstawiały zbyt wysokiej wartości, z ich sprzedaży nie utrzymałby się nawet najskromniej żyjący traper. Gubernator nie miał natomiast pojęcia, że człowiek, który go odwiedził, odznacza się niespotykanym uporem oraz wyjątkową zapobiegliwością. Nie wiedział, że próbując go zniechęcić, tylko coraz bardziej utwierdza bergeńczyka w jego decyzji. Harald należał do ludzi zdolnych zadowolić się kawą i razowym chlebem, a za opał wystarczało mu drewno wyrzucone przez morze. Gubernator miał się zresztą o tym z czasem przekonać.
Po rozmowie z Eldringiem Harald skontaktował się z górnikiem, do którego go skierowano, twardym chłopem z północnego Trøndelagu znanym jako Fjuken, właścicielem niewielkiej motorówki. Fjuken, człowiek nie słów, lecz czynów, szybko zgodził się przewieźć przybysza z całym jego dobytkiem do Bjonahamny.
Wiatr przybrał na sile, wzburzając fale o białych grzbietach. Dwaj mężczyźni okrążyli przylądek Revneset i skręcili w kierunku Sassenfjordu, wiało im teraz w plecy. Dla Haralda wszystko było tu nowe: ostre wierzchołki stromych gór o nazwach takich jak Marmierfjellet, Fjordnibba albo masywne Templet, czyli Świątynia. Chata, w której miał zamieszkać, leżała w głębi Bjonahamny, u stóp Templet, zupełnie jakby była maleńką kapliczką.
Prowiant i sprzęt, w tym ciężką kuchenkę, Harald kazał przewieźć przez morze jako pierwsze. Aby to wszystko zabrać, potrzebne były dwa kursy siedmiometrową motorówką. Gdy przybysz zapytał Fjukena, ile jest mu winien, ten dokonał w myślach szybkiego rachunku i doszedł do wniosku, że uczciwą ceną będzie czterdzieści koron.
Harald właściwie nie spał od wyjazdu z Bergen. Kiedy Fjuken zostawił go samego i wrócił do miasta, przybysz myślał już tylko o tym, by się położyć. Obudził się pod wieczór, nieco skołowany, i natychmiast zaczął zbijać z desek półki oraz rozpakowywać sprzęt.
Następnego dnia przy wspaniałej pogodzie (było, jak napisał w dzienniku, „niemal za gorąco”) dokończył budowę półek i poustawiał na nich wszystko, co leżało dotychczas na podłodze chaty. W tym samym czasie kilkaset kilometrów na północ rozgrywał się dramat, który miał wkrótce odcisnąć piętno nie tylko na Svalbardzie, ale i całej Europie. Stało się coś, przed czym przestrzegało wielu przeciwników ochrony niedźwiedzi polarnych – drapieżniki rozmnażały się w niekontrolowany sposób i zaczynały docierać do miejsc, w których wcześniej ich nie spotykano.
Był wczesny poranek tamtego lipcowego dnia 1977 roku, gdy niedźwiedź, niezauważony przez nikogo, podpłynął do obozowiska po północnej stronie Magdalenefjordu. Dziesięć osób biwakowało tam w sześciu namiotach. Wszyscy spali, nie przeczuwając zbliżającego się zagrożenia. W tamtych czasach uznawało się powszechnie, że na zachodnim wybrzeżu Spitsbergenu niedźwiedzie w lecie nie występują, dlatego nikt nie wziął ze sobą broni.
Z nieproszonych odwiedzin jako pierwsza zdała sobie sprawę para Szwajcarów, obudzona silnym szarpnięciem za płachtę namiotu oraz dochodzącym z zewnątrz podzwanianiem sprzętu do gotowania. Chwilę potem nastąpiło jeszcze silniejsze szarpnięcie. Szwajcar był przekonany, że coś ciężkiego spadło na linki, więc wyjrzał z namiotu, by sprawdzić, co to takiego. Zobaczył stojącego tuż przed sobą niedźwiedzia. Była dokładnie za kwadrans piąta. Chwycił kamień, cisnął nim w drapieżnika i trafił go w łeb, zwierzę jednak wcale się tym nie przejęło. Niedźwiedzia nie odstraszyła również żadna z trzech wystrzelonych przez Szwajcara rakiet sygnalizacyjnych. Miś spokojnie obejrzał rozbłyski, nie przejawiając oznak agresji, po czym zaczął niespiesznie przechadzać się od namiotu do namiotu. Szwajcar patrzył, jak drapieżnik węszy dookoła i uderza łapą w naprężone płótno.
W końcu niedźwiedź dotarł do małej niebieskiej jednoosobówki. Hałas obudził trzydziestotrzyletniego austriackiego wykładowcę szkoły wyższej Bernda Hubkę. Mężczyzna sądził najwyraźniej, że ktoś się po prostu wygłupia, i zawołał, żeby skończyć z tym pajacowaniem, po czym zaczął gramolić się z namiotu. Szwajcar, który przyglądał się tej scenie, nie mogąc nic zrobić, krzyknął tylko przerażony: „Bernd, pass auf! Eisbär!”, „Bernd, uważaj, niedźwiedź!”.
Hubka wyprostował plecy i stanął oko w oko z niedźwiedziem, który wspiął się na tylne łapy zaledwie kilka metrów od niego. Austriak cisnął w niego kamieniem i trafił drapieżnika w pierś. Zwierzę uderzyło go łapą w głowę, mężczyzna natychmiast zalał się krwią. Zawołał o pomoc, ukucnął i zaczął na oślep rzucać kamieniami i żwirem, próbując trzymać drapieżnika na dystans. Niedźwiedź uderzył go w głowę jeszcze dwukrotnie. Hubka wyciągał ręce, usiłując się bronić, lecz zwierzę zacisnęło zęby na jego karku i pociągnęło go za sobą, nie zważając na rozpaczliwe krzyki mężczyzny. Niedźwiedź zatrzymał się w końcu i całym ciężarem rzucił na klatkę piersiową ofiary. Hubka nie dawał już żadnych oznak życia, a drapieżnik natychmiast wbił zęby w jego ciało.
Przeraźliwy hałas obudził wszystkich w obozowisku. Jeden z mężczyzn chwycił czekan, kilka rurek namiotowych oraz miniaturową kuchenkę turystyczną i popędził w kierunku niedźwiedzia. Tuż za nim biegła jego żona, krzycząc, ile sił w płucach, by odpędzić drapieżnika od Hubki. Śmiałek cisnął rozpaloną kuchenką w zwierzę, po czym ugodził je czekanem w pysk i łeb. Niedźwiedź zacisnął kły na jego ramieniu i uderzył go łapą w plecy z taką siłą, że mężczyzna przewrócił się na twarz. Żona śmiałka była na szczęście tak rozwścieczona i pobudzona krążącą w żyłach adrenaliną, że nie dała się wystraszyć. Odwracała uwagę drapieżnika wrzaskiem na tyle długo, że jej mąż wreszcie dźwignął się z ziemi, chwycił jedną z namiotowych rurek i uderzył zwierzę po oczach. Para zaczęła rzucać w niedźwiedzia kamieniami, on zaś powlókł za sobą trupa Hubki, skoczył z nim do fiordu i w końcu wyciągnął go na krę kilkaset metrów od brzegu.
W obozowisku po zabitym została tylko bielizna i zegarek.
Przeprowadzona jakiś czas później akcja poszukiwawcza nie przyniosła skutków. Załodze helikoptera nie udało się odnaleźć żadnego śladu po zwłokach Austriaka.
Harald dowiedział się o zdarzeniu przez niewielkie radio turystyczne, jego jedyny łącznik ze światem. Wysłuchawszy wiadomości o tragedii, wrócił do porządkowania sprzętów w chacie i dalej zaznajamiał się z okolicą.
Pozbierał wyrzucone na brzeg morza drewno, które postanowił przeznaczyć na opał, znalazł wśród niego kawałki nadające się na budowę stojaka do suszenia mięsa i przetransportował nowo pozyskany materiał do chaty, zaprzęgając do pomocy swojego psa. Dla sznaucera o imieniu Kulak przeprowadzka z miasta na pustkowie okazała się wyzwaniem. Pies nie chciał jeść ustrzelonych mew i nie ruszał nawet gotowanej foki, rzucał się za to do miski, gdy Harald w końcu się litował i serwował mu kotlety wieprzowe, parówki albo serce, nerki i wątrobę „czworonoga”, czyli w języku wtajemniczonych – svalbardzkiego renifera.
Tempelfjord zawsze cieszył się popularnością wśród posiadaczy łodzi z Longyearbyen. Miejscowi, zainteresowani nieznajomym, który rozgościł się w chacie Lavika, wpadali do niego na pogawędkę. Harald zaczął wyprawiać się z nimi na polowania na fiordzie, strzelał do fok obrączkowanych i brodatych, pił piwo i poznawał nie tylko ten zakątek świata, ale też zamieszkujących go ludzi.
Gdy tylko dotarła do chaty zamówiona wcześniej czterometrowa plastikowa łódź, Harald wypływał nią dzień w dzień, by zbierać dryfujące przy brzegu drewno. Zbadał też leżącą po południowej stronie Tempelfjordu Villę Fredheim, chatę łowiecką, w której przez lata mieszkał legendarny myśliwy Hilmar Nøis. Polował ponadto na morskie ptaki, foki oraz prowadził żywot trapera.
Fokowąsy, czyli foki brodate, są duże, ich waga dochodzi do trzystu–czterystu kilogramów. Mniejsze i liczniejsze na Svalbardzie foki obrączkowane, które napotkać można w głębi fiordów i które ważą po pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt kilo, określa się również mianem nerp. To na nie najbardziej lubił polować Harald, a także na pojawiające się w okolicy niedźwiedzie. Szczególnie wiosną, gdy zwierzęta wygrzewały się w promieniach słońca.
Niedźwiedzie polarne mają w zwyczaju wędrować brzegiem morza w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Pradawne instynkty podpowiadają im, że wszystko, co unosi się na wodzie, prędzej czy później trafi na ląd. Pewnego dnia w połowie września jeden z takich wędrowców zwietrzył świeżo zabitą fokę i jej aromat doprowadził go aż do Bjonahamny, gdzie focze tuszki wisiały już na stojaku do suszenia, wzniesionym przez myśliwego z ogromnym mozołem. Mięso było przeznaczone na zimowe zapasy robione z myślą o szczeniakach, które wkrótce miały trafić do trapera.
Gdy Harald wrócił pod wieczór z codziennej wyprawy łodzią, natychmiast spostrzegł, że do jego domostwa zawitał nieproszony gość. Obejrzał stojak na mięso i wielkie gwoździe do zawieszania tuszek, które niedźwiedź powyginał, ściągając z nich z ogromną siłą oprawione foki, jedną po drugiej. Niezjedzone resztki leżały porzucone na ziemi. Kulak, uwiązany przed chatą, musiał widzieć każdy szczegół niedźwiedziej uczty. Harald napisał w dzienniku, że pies wydawał się po jego powrocie nieco osowiały. Myśliwy w pierwszej chwili uznał, że sznaucer po prostu się na niego dąsa, bo traper spieszył się tego dnia, wychodząc z chaty, i nie miał czasu z nim porozmawiać. Dopiero widząc porozrzucane focze mięso, Harald domyślił się, o co chodzi, i natychmiast kazał się Kulakowi prowadzić tropem niedźwiedzia. Pies popędził ku skarpie nad strumieniem za chatą, gdzie świeże ślady rozbójnika widniały jeszcze na żwirze.
Harald planował wyprawić się nazajutrz do miasta, ale doszedł do wniosku, że drapieżnik z dużym prawdopodobieństwem zajrzy do niego za dzień czy dwa. „Jak znów zostawię Kulaka przed chatą, to niedźwiedź może zabić mi psa. A jak go ze sobą zabiorę, to stracę resztę mięsa. Zobaczymy. Jeśli miś będzie sobie dalej tak ze mną pogrywał, dostanie przy pierwszej okazji kulkę”.
Gdy tylko zdążył zapisać te słowa w dzienniku, dostrzegł niedźwiedzia tuż przy ścianie chaty. Już wcześniej przygotował sobie swój sztucer Sako, teraz wysunął więc tylko lufę przez okno, wycelował i strzelił. Zwierzę padło, podniosło się zaraz i zataczając się, przeszło jeszcze jakieś pięćdziesiąt metrów, po czym znów runęło na ziemię i tam zamarło na dobre.
„Dziś jest już ciemno. Jutro wstanę wcześniej i go oskóruję. Zapowiada się afera z gubernatorem”, zanotował Harald.
Następnego ranka zjadł lekkie śniadanie i zabrał się do roboty. Był to pierwszy ustrzelony przez niego niedźwiedź, myśliwy nie był więc pewien, w jaki sposób powinien go oprawić. Drapieżnik okazał się niewielką samicą, od nosa do ogona miał zaledwie jakiś metr dziewięćdziesiąt. „Wygląda na silny i zdrowy okaz, ale prawie bez grama tłuszczu. Tyle co na tylnych łapach i odrobinka na brzuchu. Żołądek miała pełny. Sporo zjełczałego tłuszczu i na wpół strawionego mięsa nerpy, poza tym trochę ptasich piór. Mięso niedźwiedzia poćwiartowałem i powiesiłem na stojaku”, zapisał Harald.
*
Następnego dnia zerwał się solidny wiatr, myśliwy postanowił więc zostać w domu. Zasolił niedźwiedzią skórę, zapakował ją do foliowego worka i dopiero nazajutrz pokonał swoją czterometrową łodzią Sassenfjord, okrążył Revneset i skręcił w głąb Adventfjordu. Zobaczył sterty węgla na Hotellneset, stacji przeładunkowej górującej nad brzegiem, oraz czarny dym walący z kominów elektrowni bliżej miasta. Przybił do niewielkiej kei na samym końcu przystani i nie spiesząc się zanadto, kupił dwieście litrów benzyny, nowe gumiaki i różne inne drobiazgi, po czym udał się do gubernatora. Nie zastawszy Eldringa w biurze, Harald przekazał skórę urzędnikowi do spraw ochrony środowiska, który zapowiedział, że następnego dnia przybędzie na oględziny miejsca zdarzenia w towarzystwie funkcjonariusza policji.
Kilka dni później znajomy z Longyearbyen przypłynął do Bjonahamny, przywożąc ze sobą trzy szczenięta rasy pies grenlandzki, na które czekał myśliwy: Sabba, Bamsego oraz suczkę Litę.
Przez następne kilka dni Harald odbywał z psami kolejne spacery. Miał nadzieję, że razem z uparciuchem Kulakiem już nadchodzącej zimy stworzą dobry zaprzęg do sań. Kulak, przyzwyczajony, że ma pana tylko dla siebie, był wyraźnie zazdrosny, ale myśliwy liczył, że to szybko minie.
„Poszedłem na spacer ze szczeniakami na smyczy. Lita i Sabb dobrze ciągną, Bamse trzyma się trochę z tyłu. Zmajstrowałem uprząż w stylu Nome i spróbowałem z całą czwórką. Rany boskie, co za rwetes! Taka nauka wymaga anielskiej cierpliwości”.
Pod koniec września przed chatą pojawił się kolejny niedźwiedź, dwa i pół tygodnia po odstrzeleniu pierwszej sztuki. Harald skończył właśnie oprawiać fokowąsa i zawiesił mięso na stojaku. Szedł na brzeg, by wypłukać i pozwijać jelita, gdy nagle rozległo się ostrzegawcze szczekanie Kulaka. W pierwszej chwili myśliwy sądził, że pies uprzedza go o przybywających łodzią gościach – odwrócił głowę, by spojrzeć w kierunku Bjonapynten, i ujrzał płynącego ku sobie niedźwiedzia, jakieś dwadzieścia metrów od miejsca, w którym stał.
Rewolwer miał przytroczony do pasa pod umazanym krwią i tłuszczem rzeźnickim fartuchem, trudno byłoby mu sięgnąć po tę broń. Harald popędził więc do chaty, gdzie wisiał sztucer, po drodze chwycił jeszcze piłę motorową, uruchomił ją i zamachnął się na niedźwiedzia, który wystraszony zawrócił i odpłynął od brzegu. Myśliwy strzelił kilka razy w powietrze i spuścił ze smyczy Kulaka. Ten popędził na brzeg i narobił takiego jazgotu, że drapieżnik wycofał się jeszcze dalej, a w końcu ułożył się wygodnie na krze spory kawałek od lądu. Niedźwiedź poczuł już jednak kuszący aromat smakołyków. Teraz wystarczyło tylko spokojnie poczekać. Istoty na brzegu mogły sobie hałasować do woli, prędzej czy później na pewno się zmęczą i zamilkną.
Po kilku godzinach miś znów ruszył w kierunku lądu, ale zawrócił na krę, okrążywszy zatokę. Harald zwodował łódź i popłynął w stronę drapieżnika. Spłoszone warkotem silnika zwierzę wskoczyło do wody i zaczęło uciekać, ścigane przez myśliwego. Harald wrzeszczał, ile miał sił w płucach, walił harpunem o burtę i robił gwałtowne zwroty łodzią, byle tylko odpędzić niedźwiedzia jak najdalej.
Przez kilka godzin miał spokój. Ale potem Kulak znów zaczął ujadać, a szczeniaki się do niego przyłączyły.
Harald wyjrzał przez okno i zobaczył niedźwiedzia stojącego w ciemnościach przy stojaku i szarpiącego mięso. Chwycił rewolwer, otworzył ostrożnie okno i strzelił do zwierzęcia z odległości zaledwie trzech metrów. Drapieżnik rzucił się przed siebie z rykiem, minął ujadające szczeniaki i zatrzymał się dopiero na zboczu jakieś dwadzieścia czy trzydzieści metrów dalej. Harald złapał za sztucer, wycelował tak dokładnie, jak tylko się dało w ciemnościach, i pociągnął za spust. Niedźwiedź wydał z siebie jeszcze jeden ryk, przemierzył kilka metrów w górę skarpy i padł martwy.
Po śniadaniu następnego ranka przyszła znów pora na oprawienie zwierzęcia. Po raz kolejny okazało się ono samicą, tak małą, że Haraldowi aż zrobiło się głupio, że ją zastrzelił.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2021
Wydanie I
Okładka
Seria
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Dedykacja
Motto
1
2
3
Kolofon
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
280
Cover
Strona tytułowa
Dedykacja
Kolofon