Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak wiele trzeba znieść, by pokonać przeszłość?
Lilka ma za sobą traumatyczne dzieciństwo i tragiczny okres dorastania w Młodzieżowym Ośrodku Wychowawczym. To, co przeżyła, ma olbrzymi wpływ na jej obecne życie. Szansę na rozliczenie się z demonami przeszłości dostrzega w stoczeniu walki w oktagonie z osobą, która wyrządziła jej ogromną krzywdę. Lilka stawia wszystko na jedną kartę i rezygnuje z pracy, by pod okiem wymagającego instruktora dojść do formy, która umożliwi jej udział w zawodach MMA. Nieoczekiwanie otrzymuje od trenera wsparcie psychiczne, którego nigdy wcześniej nie zaznała. I teraz tylko od niej zależy, czy wykorzysta daną jej szansę i zacznie wszystko od nowa.
Bohaterkami cyklu Harde babki są wyjątkowe kobiety, które muszą walczyć o swoje miejsce w męskim świecie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 263
To już był koniec. Straciła wszystko, co nadawało jej życiu jakikolwiek sens.
Wyszła na dwór. Czuła, jak wiatr wdziera się pod kurtkę, a zimne podmuchy chłostają zapłakaną twarz. Nie miała już sił walczyć. Nie miała siły, żeby żyć. Z trudem dowlokła się do stojącej nieopodal ławki. Ogarnęła ją pustka. Była jak skorupa pozbawiona uczuć, emocji i marzeń.
Sięgnęła do kieszeni i zacisnęła dłoń na małym scyzoryku. Dostała go od Martyny, gdy ta opuszczała MOW. Lubiła jego metalową gładkość. Gdy nie radziła sobie z emocjami, wysuwała ostrze i wbijała w skórę. Ból fizyczny sprawiał, że choć na chwilę zapominała o tym gorszym, dojmującym, psychicznym. Kiedy czuła, że dłużej nie wytrzyma, nacinała na skórze dłuższe pręgi. Im bardziej bolało, tym większą przynosiło ulgę.
Wbiła ostrze w nadgarstek. Głęboko, mocno. Wsuwała je w ciało coraz bardziej. Przeszył ją dreszcz bólu. Co za ulga! Odetchnęła mocno, czując coś na kształt radości. Wyjęła ociekający krwią nóż. Żal i uczucie beznadziei powróciło. Szybko wbiła go ponownie. Cóż za błogość. Jakie odprężenie…
Rozejrzała się po małej zagraconej kuchni, w której śmierdziało resztkami jedzenia oraz nagromadzonymi śmieciami z kilku dni. Westchnęła ciężko i odsunęła nogą worki tarasujące przejście. Miała je wynieść wczoraj, ale zadzwonili do niej z pracy, że ma przyjść wcześniej. Stawka ekstra, więc nie zastanawiała się, tylko wciągnęła na siebie ubranie i pobiegła. Dzisiaj zaczynała dopiero o siedemnastej, ale wcześniej miała trening, więc wypadało coś zjeść.
Sięgnęła po patelnię i, lawirując nad stosem naczyń, próbowała usunąć przypalone resztki cebuli i kiełbasy. Po kilku próbach stwierdziła, że nic z tego nie będzie, i nalawszy do niej wody, odstawiła na brzeg blatu.
– Dobra, zjem owsiankę – mruknęła do siebie, wygrzebując spod stosu brudów ostatni czysty garnek.
Wlała do niego mleko, wsypała kilka garści płatków i ustawiwszy mały płomień, usiadła przy chyboczącym się stole, pamiętającym lata wczesnego PRL-u.
Kuchnia była wąska, zabudowana meblami robionymi na zamówienie. Tak jakoś ze trzydzieści albo i więcej lat wcześniej. Całe mieszkanie składało się z dwóch pokoi, małej kuchni i łazienki. Typowe mieszkanie w bloku. Tym się jednak różniło od innych, że całe było zastawione meblami z czasów komunistycznych, wypełnionymi kryształami, porcelaną z Chodzieży i pościelą kupioną pewnie jeszcze w peweksie.
Właściciel był wiekowy i zamieszkał z córką, a ona wynajęła to mieszkanie po bardzo atrakcyjnej cenie. Był jednak warunek, na który większość oglądających się nie godziła, za to Lilka przystała bez problemu – mianowicie zawartość szaf musiała pozostać nietknięta. W każdym z dwóch pokoi udostępniona była tylko część meblościanki, reszta zaś na maksa upchana rzeczami właściciela, który raz na pół roku przychodził oglądać swoje skarby. To był drugi warunek, już zatajony, o którym dowiedziała się, gdy sędziwy staruszek otworzył swoim kompletem kluczy drzwi i wszedł do mieszkania.
Na szczęście była w domu. Widok niecodziennego włamywacza tak ją zaskoczył, że dłuższą chwilę stała w wąskim korytarzu, przyglądając się intruzowi.
– Kim pan jest?
– Ja? – zapytał lekko zdziwiony mężczyzna. – Sobą. A pani?
Zamrugała szybko.
– Eee, też sobą. Chyba.
– To chyba czy na pewno?
– W sumie to nie wiem – odparła szczerze. – Ale co pan tu robi?
– Przegląd – odpowiedział spokojnie i ruszył ku większemu pokojowi, który należał do jej współlokatorki Pauliny Szczepanik.
– Jaki przegląd? I w ogóle skąd ma pan klucze do mieszkania?
– Z domu, a skąd? – mruknął niezrażony i podszedł do segmentu, gdzie ostrożnie przesunął szklaną szybkę, która, głośno piszcząc, zachybotała się lekko.
Pewność, z jaką majsterkował przy meblach, i troska, z jaką wyciągał poszczególne naczynia, by bacznie im się przyjrzeć, szybko podsunęła jej odpowiedź, kim mógł być ten przedziwny wizytator. Zostawiła go więc w pokoju i wyszła do kuchni, żeby zadzwonić do kobiety, od której wynajęła mieszkanie.
– Pani Mario, Lilka Janicka z tej strony.
– Tak? Stało się coś? Jakaś awaria?
– Można tak powiedzieć.
– Nie rozumiem. Proszę się nie wygłupiać, tylko mówić konkretnie, bo mam teraz pilne sprawy na głowie – odparła zirytowana kobieta.
– Do mieszkania przyszedł jakiś starszy pan. Miał klucze i po prostu sobie wszedł.
– Dzięki Bogu! To mój ojciec. Szukamy go od kilku godzin, ale nie przyszło nam do głowy, że mógł pójść do swojego starego mieszkania. No doprawdy, że o tym nie pomyśleliśmy! Totalne gamonie z nas.
Liliana przyznała jej w duchu rację, ale przez grzeczność nie potwierdziła.
– Zaraz po niego przyjedziemy. Proszę go zatrzymać.
– Nie wygląda, jakby miał zamiar wyjść.
– Nie? A co robi?
– Przegląda szkła.
– O matko… No tak, grudzień jest. Zawsze dwa razy w roku wszystko wyciągał i czyścił. Na Wielkanoc i na Boże Narodzenie właśnie.
– Nie mówiła mi pani o tym – wytknęła jej Lilka, która co prawda zgodziła się na specyficzny warunek nieruszania wyposażenia mieszkania, ale nie było mowy o odwiedzinach starszego pana, który jak gdyby nigdy nic szpera po szafach.
– Przepraszam. Naprawdę bardzo przepraszam. Ojciec mieszka z nami już jakiś czas i myślałam, że zapomniał o tym zwyczaju.
– Najwidoczniej nie.
– Przepraszam, zaraz u pani będę, to porozmawiamy.
Rozmowa na niewiele się zdała, bo pan Stanisław rozumiał oczywiście, że mieszkanie jest wynajęte, ale nie przyjmował do wiadomości, że nie może przychodzić w odwiedziny do swoich ukochanych szkieł i regularnie, dwa razy w roku, pojawiał się niezapowiedziany w mieszkaniu przy ulicy Mickiewicza.
Paulina ostro protestowała przeciwko takiej ingerencji w jej prywatność, lecz Lilka przymykała na to oko. Starszy pan zaś nie przejmował się ani jej przymykaniem oka, ani dezaprobatą Pauliny i w okresie świątecznym po prostu się zjawiał.
Lilka uświadomiła sobie właśnie, że teraz nie przyszedł, a przecież była już Wigilia. Dziwne, bardzo dziwne. Może umarł?, pomyślała ze smutkiem. Nie dane było jej jednak poświęcić się dłużej tej myśli, gdyż zapach spalenizny opanował kuchnię, a siwy dym spowił każdy zakamarek małego pomieszczenia.
– Cholera jasna! – zawołała, zrywając się z wysłużonego krzesła. – Moje śniadanie!
Chwyciła ścierkę, złapała garnek za ucho i wrzuciła do zlewu, po czym zalała zimną wodą. Głośne syknięcie przecięło powietrze. Spojrzała na rezultat swojego gotowania. Płatki owsiane zmieniły kolor na czarny i mocno przywarły do emaliowanych ścianek garnka.
– Tego nie da się uratować – powiedziała z niechęcią. – Do wywalenia.
Nieplanowany wydatek nie był jej na rękę. Otwierając okno, szybko robiła w myślach zestawienie wydatków. Czynsz już zapłaciły, ale leżał jeszcze rachunek za prąd i gaz. Okna były nieszczelne, więc mimo stosowanych uszczelniaczy mnóstwo ciepła wylatywało przez szpary. Do tego kończył jej się karnet na siłownię, a i trenera musiała opłacić. Dobrze, że świąt nie wyprawiam i prezentów nie kupuję, pomyślała z goryczą.
Fakt. Od lat nie obchodziła świąt. Właściwie od czasu, gdy ukończyła osiemnaście lat i opuściła Młodzieżowy Ośrodek Wychowawczy. To tam po raz ostatni świętowała Boże Narodzenie. Na samą myśl o tym miejscu, a właściwie poprzednim, w którym była, żołądek zaciskał się w twardą kulę, a żółć podchodziła do ust.
Sięgnęła po szklankę, napełniła ją kranówką i wypiła jednym haustem, żeby przegonić ohydny posmak. I jeszcze ohydniejsze wspomnienia. Najchętniej wymazałaby te lata z pamięci. Czasami nawet udawało jej się o nich zapomnieć, ale wracały niczym bumerang. I to w najmniej oczekiwanych momentach, sprawiając, że ponownie czuła się głupia, bezsilna i nic niewarta.
– Cholera! Spóźnię się na trening! – przeraziła się, zerkając na tykający na ścianie wielki staroświecki zegar z wahadłem. – Kozan urwie mi głowę!
Tomasz Kozan nie tolerował spóźnień. Ani niedbalstwa. Wkładał maksimum siebie w trenowanie i tego samego wymagał od przygotowywanych zawodników. Lilka kilka razy już mu podpadła i była na cenzurowanym. Starała się nie nawalać, bo bardzo jej zależało na zajęciach z nim, ale ostatnio coraz trudniej przychodziło jej wszystko spiąć.
Chwyciła więc torbę i co sił w nogach pobiegła do sali treningowej, która na szczęście znajdowała się dwie ulice dalej, więc już po chwili Lilka wpadła do środka, potargana i ze sporą zadyszką.
– Janicka! Znowu się spóźniłaś!
Tomek splótł ręce na wydatnej klatce piersiowej i mierzył ją srogim spojrzeniem.
– Jeszcze nie! Jeszcze minuta!
– No to widzę cię za minutę na macie!
Dziewczyna wbiegła do szatni, zrzuciła kurtkę, zmieniła buty i po chwili już była na sali.
– Dyszysz jak lokomotywa! Zero kondycji!
Zacisnęła usta i próbowała uspokoić oddech. Czuła na sobie spojrzenia innych zawodników. Jedni zerkali ukradkiem, inni patrzyli całkiem otwarcie. Na ustach Tatiany pojawił się cień złośliwego uśmiechu. Nie lubiła tej dziewczyny. Irytowała ją swoim świergotaniem, bujaniem tyłkiem i nieustannym poprawianiem włosów, gdy rozmawiała z którymś z ćwiczących facetów. Jednego jednak nie mogła jej odmówić. Walczyła świetnie. Całe dnie spędzała na sali treningowej i solidnie ćwiczyła, co miało przełożenie na osiągane przez nią sukcesy. Sukcesy, o których Lilka mogła tylko pomarzyć.
– Słuchasz, co do ciebie mówię?!
Podniosła głowę i gorliwie pokiwała.
– To dupa w troki i rób rozgrzewkę. W ogóle nie wiem, po co sobie zawracam tobą głowę. Do niczego się nie nadajesz!
– Nadaję! – odparła ostro. – Potrafię się bić.
– Takie tam podwórkowe umiejętności – prychnął. – Marzysz o KSW, a nie masz nawet szans, żeby dostać się do Babilonu.
Zacisnęła pięści i poszła w róg sali, żeby rozpocząć rozgrzewkę. Robiła na przemian pompki i przysiady w takim tempie, że zakręciło jej się w głowie i pociemniało w oczach. Zachwiała się i chwyciła stojącego tuż obok atlasu.
– Co jest? – zaniepokoił się Cyprian, czarny koń stajni Tomasza, który miał już sporo sukcesów na koncie i mocno parł do starć o pas mistrzowski.
– Nic. Nie zdążyłam zjeść śniadania i zakręciło mi się w głowie.
– Lepiej nie mów tego głośno, bo Kozan wyrzuci cię stąd na kopach – odparł, rozciągając swoją poznaczoną bliznami twarz w szerokim uśmiechu.
– Nie mówię – mruknęła, biorąc butelkę z wodą, którą jej podał. – Dzięki.
– Po wodzie sił ci nie przybędzie, ale jedzenie w trakcie treningu też nie jest dobrym pomysłem.
– Wiem, dam radę.
Wypowiedziała te słowa z przekonaniem, którego wcale nie czuła. Brakowało jej siły. Zupełnie jakby opuściły ją wszystkie moce. Mięśnie bolały, kark cały zesztywniał.
To nie był jej dzień, ale nie było wyjścia. Jutro Boże Narodzenie, więc siłownia przez najbliższe dwa dni będzie zamknięta, w mieszkaniu zaś nie miała warunków do budowania formy. Jedyne, co mogła tam zrobić, to przysiady, pompki i jakieś rozciąganie. Żadnego ćwiczenia chwytów ani rozwijania mięśni.
– Cyprian, nie stój i się nie gap, tylko wracaj na ławkę i ciśnij, a ty, Janicka, naprawdę marnujesz mój czas – powiedział z niechęcią Kozan, który przyglądał jej się od dłuższej chwili. – Ćwiczysz na odpierdol się.
– Nie, staram się, ale dzisiaj mam słabszy dzień.
– Ty ostatnio masz same słabe dni. Zrozum, to nie jest sport dla każdego. Tu trzeba mieć doskonałą kondycję, świetną formę, umiejętności i koncepcję walki. Nie masz niczego z tego zestawu, dziewczyno, niczego.
– Nauczę się – odparła, czując, jak rośnie w niej złość. – Zresztą sam mówiłeś, że dobrze rokuję.
– Widocznie źle cię oceniłem. Nie przykładasz się do treningów. O – dźgnął palcem jej brzuch – tu powinny być mięśnie, a ty co masz? Tłuszcz?
Spojrzała na swój brzuch, który lekko spęczniał, ale było to wynikiem zatrzymania się wody w organizmie. Zawsze tak miała w czasie miesiączki. Nie zamierzała jednak tłumaczyć tego obcemu facetowi. Nawet jeśli był jej trenerem i z niejednym babskim okresem musiał się mierzyć.
– Wezmę się za siebie. Naprawdę. Zależy mi, żeby wystartować.
– Dziewczyno, walki ruszają pod koniec stycznia. W ogóle zapomnij, że weźmiesz w nich udział. Kompletnie nie nadajesz się do jakichkolwiek starć. Odpuść i nie zawracaj mi więcej gitary. Zapisz się może na jogę czy inne fitnessy. Do niczego innego się nie nadajesz.
Ostatnie słowa uderzyły w nią z taką mocą, że bezwiednie się skuliła. „Do niczego się nie nadajesz! Nic nie potrafisz! Jesteś zerem! Zerem! Zerem…”.
Kozan podszedł do niej i poklepał ją po ramieniu.
– Co jest? – zapytał szorstko, ale dosłyszała w jego głosie troskę.
– Nic – odparła i podniosła głowę, rzucając mu harde spojrzenie.
– To się nie maż, tylko bierz do roboty. Albo ćwiczysz i dajesz z siebie wszystko, albo więcej nie przychodź.
Patrzyła na plecy odchodzącego mężczyzny. Miał rację. Markowała ćwiczenia. Dawno temu wyznaczyła sobie cel. Chciała go osiągnąć. Wiedziała, że dopóki nie wyrówna rachunków, nie będzie mogła żyć normalnie. O ile jakakolwiek normalność w jej przypadku istniała. Tylko… Tylko żeby to zrobić, musiała ostro wziąć się za siebie.
To był podwójnie feralny dzień. Niby Wigilia, a jakby piątek trzynastego. I to w swojej najgorszej odsłonie. Do pracy bowiem też się spóźniła, ale udało jej się przemknąć bocznym korytarzem, omijając menedżera. Tak jej się przynajmniej wydawało. Do czasu, gdy zobaczyła go przed pokojem socjalnym, gdzie zostawiła rzeczy.
Opierał się o ścianę, ręce miał splecione na klatce piersiowej, a wzrok utkwiony w dziewczynie. Z miny nie mogła wywnioskować, czy jest wkurzony, gdyż tradycyjnie zachował pokerowy wyraz twarzy. Ta jego wyprana z emocji poza nieraz doprowadziła ją do szału. I ten stoicki spokój. I słowa wypowiadane beznamiętnym tonem. Dramat! Już wolała, jak Kozan ją opieprzał. Niezależnie od tego, czy się z nim zgadzała, czy nie, to chociaż wiedziała, co myśli.
– Lilka!
– Idę już, idę. Nie wepchnęłam się do tramwaju, bo taki był załadowany ludźmi z zakupami, że nie było jak się wcisnąć.
– Mogłaś to przewidzieć. Jest Wigilia.
– Właśnie! Powinni siedzieć w domu i żurki gotować, a nie latać po sklepach.
– Chyba barszcze.
– Co za różnica? Barszcz czy żur?
– Zasadnicza. Żur jest na Wielkanoc, a barszcz na Wigilię.
– Chyba u ciebie – prychnęła z niesmakiem. – Mogę już iść, czy tak będziemy stali i gadali o jakichś zupach?
– Wiesz, to niezwykle istotna dyskusja.
Uniosła brwi i popatrzyła na niego z niedowierzaniem.
– Doprawdy?
– Tak, bo wyglądasz mi na osobę, która gotuje makaron w rosole.
– Wypraszam sobie, rosół to ja szanuję!
Widząc jej oburzoną minę, parsknął śmiechem, wprawiając ją tym w zdumienie. Uważała, jak wszyscy zresztą, że poczucia humoru nie ma za grosz. Podobnie jak uczuć, których trudno było się u niego dopatrzeć.
– No co? Rosół to rosół, a z innymi zupami nie ma co się cackać – wzruszyła ramionami. – I jeszcze brudzić osobny garnek do ugotowania makaronu.
– Jesteś niemożliwa.
– A ty upierdliwy. Stoisz i mnie zagadujesz, a robota czeka.
– Nie ma jeszcze zbyt wielu ludzi w klubie. Napłyną dopiero po kolacji wigilijnej.
– Zamiast siedzieć w chałupie – pokręciła z dezaprobatą głową.
– Jutro i pojutrze zamknięte, więc muszą się wyszaleć na zaś. Zresztą – popatrzył na nią z ukosa – chyba tobie nie muszę tego tłumaczyć.
– Odkąd tu pracuję, to nie musisz, ale mnie nigdy nie ciągnęło do takich miejsc.
– A więc co tu robisz?
– Pracuję – odparła, dodając w myślach, że tylko tu dostała robotę. Nigdzie indziej nie chcieli z nią gadać. Nawet w sklepie od razu odrzucili jej podanie. – A przynajmniej próbuję, bo skutecznie mi przeszkadzasz.
– Już nie zatrzymuję – powiedział, unosząc ręce do góry, a przez jego twarz przemknął nikły cień uśmiechu.
A może tylko jej się wydawało, że to uśmiech. Na pewno tak było, bo przecież Kamienna Twarz, jak na niego mówili, nigdy się nie uśmiechał, a tu w odstępie zaledwie minuty i śmiech, i uśmiech. Może coś ćpał? Jak połowa personelu. Wzruszyła ramionami. Nie obchodziło jej to, podobnie jak i narkotyki, których się zwyczajnie bała.
Gdy weszła na salę, owionął ją zapach dymu, zioła i mieszaniny różnych alkoholi. Najmocniej czuła piwo, choć tak naprawdę tego napitku sprzedawali najmniej. Młoda klientela gustowała w zdecydowanie mocniejszych i modniejszych trunkach. Najlepiej schodziły wymyślne drinki, specjalność Sebastiana, czołowego barmana, który miał osobisty fanklub, a jego profil na TikToku był jednym z trendujących. Przyciągał do klubu tłumy i zarabiał krocie. Jednak Lilka mu nie zazdrościła. Pamiętała, jak zaczynał, i widziała, ile pracy wkładał w to, żeby osiągnąć perfekcję w swoim fachu. Może i zgrywał w social mediach luzaka, który ma na wszystko wywalone, ale prawda była taka, że nieustannie brał udział w szkoleniach i często przychodził wiele godzin przed otwarciem baru, żeby ćwiczyć i nagrywać filmiki.
Ledwo weszła za kontuar, gdy dopadła ją Ania, nazywana przez wszystkich płaczką, bo nieustannie na wszystko się żaliła. Lilka nie pamiętała ani jednego dnia w pracy, którego Anka by nie zaczęła od narzekania.
– Lilcia!
– O nie! Jak tak zaczynasz, to na pewno czegoś ode mnie chcesz.
– Lilcia, musisz mi pomóc – powiedziała błagalnie drobna szatynka o wielkich niebieskich oczach, która w sumie była nijaka, ale te oczy dodawały jej niezwykłego uroku.
– Nic nie muszę.
– Posłuchaj, no nie uwierzysz, co ten drań zrobił.
– Andzia – Lila pokręciła głową – nie obchodzą mnie twoje sprawy ani twoje problemy.
– Oj, nie gadaj tak – dziewczyna szybko zamrugała oczami, w których zalśniły łzy. – Jak ty mi odmówisz, to pozostanie mi tylko rzucić się pod tramwaj.
– Nie dramatyzuj.
– Naprawdę! Jestem pod ścianą. Tylko sobie w łeb strzelić.
– Bo? Paznokieć ci się złamał czy rzęsy odkleiły?
– Przestań ze mnie kpić – odparła Anka, ukradkiem zerkając na paznokcie. – Nic mi nie odpadło, a sprawa jest poważna.
– Uhum.
– Lilcia, serio! Ten idiota, ojciec mojego dziecka, miał wziąć Oliwera na całe święta, a dzisiaj, jak go odbierał, oznajmił mi, że jutro wieczorem go przywiezie.
– I?
– I nie dam rady przyjść do roboty w drugie święto, bo moja matka mnie totalnie olała i wyjechała na święta w góry. Wyobrażasz to sobie? Spakowała siebie, swojego kochasia i po prostu wyjechała, zostawiając mnie z tym wszystkim samą.
– No niemożliwe – zadrwiła Liliana. – Jak ona mogła zostawić dorosłą córkę na święta.
– Też nie wiem! – odparła koleżanka, nie wyczuwając ironii. – Byłam pewna, że mały będzie z tym idiotą, a on na ostatnią chwilę wyciął mi taki numer. No co ja mam z Oliwerem zrobić? Przecież go tutaj nie przyprowadzę.
– Masz pierwszą zmianę, może posiedzieć w socjalnym – podsunęła Lilka.
– Chyba zwariowałaś! Karol urwałby mi głowę! W życiu się na to nie zgodzi. Wiesz, jaki on jest nieżyciowy. Poza tym młody ma dopiero cztery lata, to nie wysiedzi sam przez tyle godzin.
– To nie mój problem, Andzia. Poproś ciotkę, kuzynkę czy kogo tam chcesz i nie zawracaj mi głowy.
– Lila, wszyscy mają już plany świąteczne. Nic nie wymyślę na ostatnią chwilę.
– Wszyscy? A nie pomyślałaś, że ja też mam swoje plany?
– Przecież ty nie… – dziewczyna urwała zaniepokojona, że może powiedzieć zbyt dużo.
– Nie mam męża, dzieci, rodziny? Tak? I co? Planów też, myślisz, nie mam i z radością przystanę na twoją prośbę i będę zasuwała na dwie zmiany?
– Nie, nie to miałam na myśli. Chodziło mi o to, że nie obchodzisz świąt. Sama tak mówiłaś.
– Co nie znaczy, że nie mam planów na ten czas.
– A masz?
W głosie dziewczyny zabrzmiało autentyczne zdumienie, co mocno zirytowało Janicką.
– Mam, więc szukaj innego jelenia.
– Nikt się nie zgodzi – odparła smutno Anka. – Całą nadzieję pokładałam w tobie. Już nieraz mi tyłek ratowałaś.
– No i właśnie źle robiłam, bo weszło ci to w nawyk.
– To naprawdę wyjątkowa sytuacja. Widzisz, jak mnie ten idiota załatwił. Przywiezie dzieciaka i w dupie ma, co z nim zrobię. On jest tylko ojcem, więc niech się matka martwi.
Absolutnie nie powinna się na to zgadzać. Już jedna zmiana w okresie świątecznym była mordercza, a co dopiero dwie. Przecież padnie na pysk i na drugi dzień znowu nie będzie miała siły ćwiczyć, więc Kozan w końcu ją wypieprzy. I tak traktował ją ulgowo. Wszyscy wiedzieli, że za mniejsze niedbalstwa potrafił wyrzucić i w dupie mieć, że traci klienta. Było tylu chętnych, którzy chcieli u niego ćwiczyć, że mógł przebierać w nich jak w ulęgałkach.
– Proszę, błagam, odrobię ci to – Anna czuła, że Lila mięknie, więc posyłała jej coraz bardziej błagalne spojrzenia. – Naprawdę nie mam co z nim zrobić.
– Dobra, niech będzie, ale to naprawdę ostatni raz.
Dziewczyna rzuciła jej się na szyję i mocno ją uściskała. Lilka wyswobodziła się z jej uścisku, złapała tacę i podeszła do Sebastiana.
– Wcisnęła ci swój dyżur? – zapytał, nie przerywając potrząsania shakerem.
– Skąd wiesz?
– Wszystkich nagabywała, ale każdy odmówił.
– Aż znalazła naiwną, co się zgodziła.
– Masz dobre serce i ona o tym wie.
– Taaa – prychnęła. – Dobre serce. Po prostu miałam dość jej skamlania.
– Jasne – puścił do niej oko i podrzucił shaker.
– Jakieś specjalne zamówienia?
– Przemo ogarnął loże, więc idź na górną arenę.
– OK, lecę.
Ludzi z każdą chwilą przybywało. Mijała dziewczyny, które wyglądały, jakby zeszły z produkcji taśmowej. Takie same nosy, usta, policzki, fryzury i napompowane biusty. Różniły się jedynie sukienkami. Jedne zakrywały pośladki, inne niekoniecznie. Obok nich kroczyli, jak ich nazywała, pizdusie, czyli faceci, którzy poświęcali chyba tyle samo czasu na makijaż i fryzurę co dziewczyny, z którymi tu przychodzili. Wszyscy pachnieli dobrymi perfumami, a biżuteria, którą mieli na sobie, aż biła po oczach. Podobnie jak smartfony i zegarki, które nadmiernie eksponowali, jakby się obawiali, że ktoś przeoczy ich drogie gadżety.
Często musiała tłumić śmiech, słysząc ich nadęte rozmowy. Niektóre dziewczyny tak jazgotały, przeciągając, w ich przekonaniu pewnie uwodzicielsko, poszczególne głoski, że wychodził z tego pomruk podobny do beczenia owiec, które kiedyś widziała na pastwisku koło Zakopanego, kiedy ruszyła na podbój świata. Podbój skończył się porażką, jak wszystko, czego się podejmowała, ale chociaż zostały jej wspomnienia.
Musiała jednak uczciwie przyznać, że bywała tu i normalna młodzież. Owszem, też zaliczająca się do grupy bogatych, rozpieszczonych bachorów, ale taka w miarę przyzwoita, mająca chociaż odrobinę kultury i szacunku do drugiego człowieka. Innych po prostu nie było stać, żeby tu przychodzić. Już sama wejściówka sporo kosztowała, a jeden drink zrobiony przez Sebę potrafił być droższy niż jej cała dniówka. Tak, każdej nocy mieli ogromny utarg, mimo że byli jednym z mniejszych klubów w mieście. Jednak dzięki Sebastianowi stali się modni i przyjście tutaj było czymś, czym można błysnąć wśród znajomych.
Na początku nie mogła pojąć, jak można w jedną noc przepuścić tyle kasy. Później już przestała to analizować. To była zupełnie inna liga i inny świat. Jej ograniczał się do przynoszenia im drinków, zbierania pustych szklanek oraz wycierania stołów. Cóż, znała swoje miejsce w hierarchii społecznej i dawno już straciła nadzieję, że jej życie może wyglądać inaczej.
Do domu wróciła nad ranem tak wykończona, że nawet nie miała siły się myć. Zrzuciła tylko kurtkę oraz buty i od razu wczołgała się pod kołdrę. Nie był to dobry pomysł, bo cała przesiąkła zapachem papierosów i alkoholu, a to zawsze źle wpływało na jej sen, lecz zmęczenie było silniejsze.
Czuła strach spowijający jej serce, gdy otwierała drzwi do mieszkania. Od progu uderzył ją smród tanich, niezwykle kopcących papierosów. Na stałe w pamięć wryło się jej ich żółte opakowanie. Znała też doskonale drogę na melinę, gdzie matka ją wysyłała po fajki przemycane z Kaliningradu.
Było wiadomo, że pani Romka przywozi towar dwa razy w tygodniu. Pracowała na kolei i wiedziała, gdzie schować, żeby podczas kontroli nie znaleźli. Chociaż i jej trafiały się wpadki i wtedy papierosów nie było. Ten czas był najgorszy, bo matka dostawała szału. W sklepie na krechę nie dawali, ale na melinie czasami udało się dostać. Zresztą te u Romki były dużo tańsze. Strasznie śmierdziały i tak kopciły, że dym długo unosił się w małym mieszkaniu. Cała była przesiąknięta tym paskudnym zapachem ‒ włosy, ubrania, wszystko. W szkole część dzieciaków się z niej śmiała, wyzywając od kopciar. Te z tych lepszych domów. One nie rozumiały. Nic nie wiedziały o życiu, a o jej życiu już w szczególności.
Były i takie, co wiedziały, ale z nimi nie chciała o tym rozmawiać. Wystarczyło, że musiała to wąchać i oglądać. Po co jeszcze o tym gadać?
Więc nie gadała też o butelkach walających się po domu. Po piwie, wódce, czasami po tanim winie. Matka jednak głównie piła piwo. Cuchnęło okropnie. I matka po nim cuchnęła. I paskudnie bekała. To było obrzydliwe.
Dzisiaj wyczuła tylko papierosy. To był dobry znak. Znaczyło, że będzie normalnie.
Matka siedziała na starym, wytartym, składanym łóżku. Nogi miała owinięte wyblakłym kocem. W ręku trzymała nieodłącznego papierosa, rozsypując popiół na ławę i podłogę. Rzadko trafiała do popielniczki, która i tak była przepełniona. Pety wręcz z niej wyskakiwały.
Wzdrygnęła się, ale nic nie powiedziała. Odłożyła plecak, zdjęła buty i włożyła dziurawe kapcie. Matka, zajęta serialem, dopiero słysząc szuranie, spostrzegła, że dziewczynka wróciła do domu.
– Co tak szybko?
– Dzisiaj wtorek. Mam mniej lekcji.
– Ty zawsze masz mało lekcji. Zamiast się uczyć, to wiecznie się pałętasz po domu. Za co ci nauczyciele biorą pieniądze? Pracują trzy godziny dziennie i sru, kasa leci. Nieroby pieprzone – zaciągnęła się dymem tak głęboko, że aż zakaszlała. – Cholera, te fajki coraz gorsze.
Lilka przygryzła wargę, nie wiedząc, co zrobić.
– Nie stój nade mną jak ten słup soli. Idź na dwór albo na świetlicę. Dopiero pierwsza, to chyba jeszcze tam ktoś jest.
– Deszcz pada, a w świetlicy byłam – odparła dziewczynka zgodnie z prawdą.
Zawsze zostawała po lekcjach tak długo, jak się dało. Chodziła też na wszystkie dodatkowe zajęcia. Dzisiaj jednak była tylko jedna pani w świetlicy i miejscowym kazała iść do domu. Lilka wcisnęła się w kącik sali, licząc, że nauczycielka jej nie zauważy, ale niestety zauważyła.
Szła do domu bardzo powoli, z całych sił opóźniając powrót. Stawiała stopę za stopą i często przystawała, ale w końcu i tak do domu dotarła. Pobawiłaby się na trzepaku, ale zaczął padać deszcz. Zasmuciło ją to, bo na zabawach czas szybciej leciał, a jak wracała późno, to już nie musiała czekać tak długo na powrót ojca z pracy. Jak on wracał, to zawsze robił jej coś do jedzenia i wspólnie odrabiali lekcje. Chyba że był bardzo wściekły na matkę. Wtedy dawał jej tylko kanapkę i kazał iść do swojego pokoju i lekcji tego dnia nie odrabiali. Czasami próbowała sama, ale krzyki jej w tym znacznie przeszkadzały.
Nie chciała ich słuchać, więc mocno zatykała uszy i wkładała głowę pod poduszkę, a na to jeszcze naciągała kołdrę. I sobie śpiewała. Nie były to konkretne piosenki. Wymyślała teksty, na poczekaniu podkładając je do znanych melodii. Najczęściej do „Barki” albo innej pieśni kościelnej. Te znała nawet dobrze z czasów, gdy przygotowywała się do Pierwszej Komunii Świętej i miała książeczkę, w której ksiądz zapisywał po mszy jej obecność oraz odhaczał modlitwy, które zaliczyła.
Tak, śpiew pomagał jej przetrwać.
– Co tak stoisz i się gapisz? Jak pada, to się za lekcje weź. Ja muszę na chwilę wyjść.
– Nie możesz zostać?
– Nie zawracaj mi głowy – odparła rozzłoszczona i, nie oglądając się na córkę, wyszła z mieszkania.
Lilka była już dość głodna, więc poszła do kuchni, ale oprócz zlewu pełnego brudnych naczyń nic nie znalazła. Wiedziała, że ojciec będzie wściekły. Ciągle na matkę krzyczał, że siedzi w domu, a nic nie jest ogarnięte. Matka, o ile nie była pijana, zaczynała wtedy sprzątać. Natomiast jeśli była pijana, to albo nic sobie z tego nie robiła i po prostu szła spać, albo wpadała w szał i zaczynała wyklinać i drzeć się na całą kamienicę.
Dziewczynka wyjęła chleb z szafki i ukroiła sobie grubą kromkę, którą posmarowała pasztetową. Nie lubiła jej, bo śmierdziała zjełczałym tłuszczem, ale nic innego nie było. Przysiadła na krześle i wbiła wzrok w lepiącą się od brudu podłogę. Nie wyglądało to dobrze. W szkole podłogi zawsze były czyste. Nawet jesienią i zimą panie sprzątaczki na bieżąco je zmywały. Posprzątam!, pomyślała uradowana i czym prędzej przełknęła ostatnie kęsy kanapki.
Miała już dziesięć lat, więc potrafiła całkiem dobrze zamiatać. To poszło sprawnie, gorzej było z myciem, bo nie mogła znaleźć żadnej szmaty, ale wzięła swoją starą koszulkę, nalała do wiadra wody i myła kawałek po kawałku. Trochę się rozmazywało, ale znalazła na to sposób. Chlapała wodą, czekała, aż brud namięknie, i wtedy tarła i tarła do skutku.
Efekt był naprawdę dobry. Może nie było tak czysto jak w szkole. Widziała jakieś mazy i kilka zaschniętych, niezidentyfikowanych plam, ale kapcie już się nie kleiły. Zadowolona ze swojej pracy postanowiła, że umyje też naczynia. Oczyma wyobraźni widziała już zadowoloną minę ojca. Na pewno będzie z niej dumny!
A może mu nie powie, że to ona? Niech myśli, że to matka posprzątała. Tak! Niech tak myśli, to może wtedy spędzą normalny wieczór? Z kolacją i lekcjami?
Z zapałem przystąpiła do pracy. Szło jednak opornie. Naczynia nie mieściły się w zlewie, woda chlapała na boki. Próbowała ją ścierać. Po chwili wyczyszczona podłoga była zalana, a jej kapcie mokre. Schyliła się, żeby ją zetrzeć. W tym samym momencie talerze, które ustawiła jeden na drugim, ześlizgnęły się na ziemię i roztrzaskały w drobny mak. Jeden z większych kawałków wbił się jej w rękę i paskudnie ją rozciął.
Przestraszyła się, widząc krew. Odsunęła dłoń od siebie i chciała biec do łazienki, żeby owinąć rękę ręcznikiem, ale poślizgnęła się na mokrej podłodze i upadła na rozbite szkło, które wbiło jej się w plecy i policzek. Zaczęła przeraźliwie krzyczeć.
Krzyczała i krzyczała, ale nikt nie przychodził. Tu nikt nigdy nie przychodził.
Nie reagowało się na krzyki. Awantury. Wyzwiska. Sąsiedzi woleli nie wściubiać nosa w nie swoje sprawy. Zresztą w tej kamienicy wszyscy się kłócili, awanturowali i pili. No może pani spod siódemki nie, ale ona już była wiekowa i mieszkała z córką, która częściej była poza domem niż w domu.
Gdy zabrakło jej sił do krzyczenia, poczuła, jak otula ją cisza i spokój. Pojawiła się przyjazna ciemność. Błoga taka. Otulała ją i kołysała, sprawiając, że ból malał, a rosła senność.
– O kurwa! – bełkotliwy głos matki wyrwał ją z przyjemnego letargu. – Coś ty tu odpierdoliła? Ty bachorze! Zostawić cię tylko na chwilę samą!
Matka przyklękła koło niej. Czuła jej smród. Smród piwa zmieszany z dymem kiepskich papierosów. Ciało woniejące świeżym, ale i tym przetrawionym alkoholem. Zakręciło jej się w głowie i zwymiotowała.
Zerwała się z krzykiem z łóżka. Była cała spocona. Dłonie miała zdrętwiałe, więc zaczęła je gwałtownie rozcierać. Pod wpływem ruchu zapach z jej bluzki stał się intensywniejszy, więc wyskoczyła z łóżka i ściągnęła z siebie ciuchy. Później otworzyła okno na oścież, zdjęła pościel i zwinęła w jedną kulę, którą natychmiast zaniosła do łazienki. Z trudem wepchnęła wszystko do pralki, ale docisnęła stopą i weszło. Zatrzasnęła szybko drzwiczki. Nasypała potrójną ilość proszku i wlała tyle płynu, że się wylewało z korytka.
Kiedy pralka ruszyła, wskoczyła pod prysznic, odkręcając wodę na cały regulator. Ciepły strumień uderzył w nią dość mocno, ale się tym nie przejęła. Sięgnęła po gąbkę i zaczęła szorować ciało. Zatrzymała się, kiedy dostrzegła bliznę na nadgarstku. Grubą i postrzępioną na bokach. Trochę wyżej ujrzała kolejną. Ta była cienka i równa. Podobnie jak kolejna. I kolejna. I jeszcze kilka następnych.
– Ja pierdolę! – wysyczała przez zęby, trąc coraz mocniej gąbką. Wiedziała, że tak będzie. Tyle razy już dostała nauczkę, a dalej robiła ten sam błąd. Całe moje życie to jeden wielki, pierdolony błąd!
Krzyknęła, uderzając się w ramię. Raz. Drugi. Trzeci. Dopiero gdy poczuła ból, opuściła rękę i pozwoliła, żeby woda spływała po jej ciele, przynosząc ukojenie.
Gdy uporała się z sennym koszmarem, wyszła spod prysznica, zarzuciła na siebie ulubioną piżamę i poszła do kuchni. Poza tym, że do sterty naczyń dołączył kubek i spalony garnek, nic się w niej nie zmieniło. Worki ze śmieciami dalej leżały przed szafką, a brudne naczynia wydzielały nieprzyjemną woń. Jednak wspomnienie bólu przecinanej odłamkiem szkła skóry było zbyt świeże, żeby ryzykować zmywanie. Wiedziała, że jak tylko chwyci gąbkę, wszystko powróci ze zdwojoną siłą, więc odwróciła się do zlewu plecami.
Czuła jednak dość mocny głód. W chlebaku było kilka kromek suchego chleba. W lodówce pustki. Sklepy były dzisiaj zamknięte, więc mogła jedynie pójść na stację benzynową, żeby tam kupić jakiegoś hot doga czy zapiekankę.
Zerknęła przez okno. W bloku naprzeciwko wiele balkonów spowijały lampki mrugające teraz, rozświetlając ponury deszczowy dzień kolorowymi światełkami. U niej nie było żadnych ozdób. Nic, co by świadczyło, że jest Boże Narodzenie. Nawet Paulina w tym roku nie postawiła stroików. Wzięła zaległy urlop i dość wcześnie wyjechała do rodziny, więc nawet tych akcentów zabrakło.
– I dobrze – mruknęła do siebie. – Tylko sypie się później to cholerstwo, a igły roznoszą się po całym mieszkaniu.
Wspomnienie współlokatorki przypomniało jej, że Paulina zawsze wracała do ich mieszkania z wałówką i wiele razy mówiła, że śmiało ma się częstować jej zapasami.
Pełna nadziei otworzyła zamrażarkę. Było w niej sporo zamrożonych owoców z rodzinnego sadu Pauliny, ale na nie Lilka zupełnie nie miała ochoty. Zaczęła więc przesuwać wszystko, licząc na jakiś woreczek z zamrożonymi pierogami lub gołąbkami. Niestety, nie było po nich śladu. Znalazła jednak porcję bigosu.
– Idealnie – zawołała, przypominając sobie wczorajszą rozmowę z Karolem na temat zup. – Jest bigos, do tego walnę barszcz z torebki i będzie bardzo świątecznie.
Wszystkie garnki były brudne, więc przełożyła kapustę do szklanej miski i wstawiła do mikrofalówki. W międzyczasie przygotowała duży kubek barszczu. Gdy po mieszkaniu rozniósł się świąteczny zapach, skrzywiła się z niesmakiem.
– Jeszcze tylko choinki brakuje i rodzinki z fałszywymi uśmiechami na gębie.
Najchętniej wylałaby barszcz do zlewu, a bigos walnęła do śmieci, ale głód był silniejszy niż złość, więc zabrała przyszykowane jedzenie i poszła do swojego pokoju.
Jadła w ciszy, bo w telewizji na pewno leciała świąteczna papka, nie zamierzała więc dodatkowo psuć sobie nastroju. Mimo to wspomnienia wracały.
Rozsiadła się na niewygodnym, wysłużonym czerwonym fotelu z drewnianymi, brązowymi, lakierowanym podłokietnikami. W kilku miejscach były wyślizgane, ale wciąż się błyszczały. Nieraz śmiały się z Pauliną, że te komunistyczne meble są niezniszczalne. Nawet politura lśni, jakby dopiero zjechały z linii produkcyjnej.
U niej w domu też kiedyś takie były. Spadek po babci. Nie wiedziała której, tej od ojca czy matki, bo obie nie żyły, więc słabo je pamiętała, a rodzice nie wyjaśnili jej, po której odziedziczyli meble. O dziadkach też niewiele wiedziała. Tyle tylko, że jeden zmarł, a drugi porzucił babkę, gdy była w ciąży. Ale który którą? Też nie wiedziała.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki