Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niezwykle wzruszająca, autentyczna historia dwóch sióstr, które rozdzieliła akcja pacyfikacyjna przeprowadzona przez Niemców w Tarnowoli.
Jedna trafił do partyzantów, druga, wraz z resztą rodziny, do obozu w Majdanku. Jak się potoczyły ich losy?
Sylwia Kubik zabiera w nas podróż do czasów, gdy każdy dzień był naznaczony strachem, ale i nadzieją, że wojna przeminie, a życie wróci do normalności.
Innej, nowej, ale wolnej od zła…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 315
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Gieni i Frani z wyrazami szacunku,
uznania i ogromnej sympatii.
Byłyście dzielne. Przetrwałyście piekło.
Prolog
Przeraźliwy krzyk Zosi świdrował jej w uszach.
Przyciskała mocno dłoń siostry do piersi.
Mama mówiła, że nie może jej puścić.
Pod żadnym pozorem.
Jeśli puści jej rączkę, a siostra upadnie, to ją zadepczą.
Nikt nie będzie mógł się schylić, by pomóc Zosi wstać.
Za to groziła kulka albo śmiertelne uderzenie kolbą od karabinu.
Zacisnęła więc swoje małe dłonie na jej drobnej rączce.
Widziała, jak skóra na niej zbielała, ale nie mogła puścić.
Nie mogła...
Krzyk był coraz głośniejszy i głośniejszy.
Miała wrażenie, że zaraz zwariuje.
Też chciała krzyczeć, ale się bała.
Lepiej było zacisnąć zęby i milczeć.
Tych szczególnie głośnych uciszali uderzeniami.
A ona chciała żyć, bardzo chciała żyć...
Tarnowola, czerwiec 1943 roku
Żar lał się z nieba, sprawiając, że ściółka w lesie skrzypiała nieprzyjemnie. Leżące gałązki z trzaskiem pękały pod stopami, wbijając się ostrymi końcami w skórę. Krew spływała drobnymi kroplami, wsiąkając w pożółkły mech.
Dzieci jednak nie mogły zawracać sobie głowy takimi drobiazgami. Miały zadanie do wykonania. Pod okiem Gieni zbierali jagody. Franka, Władek, a nawet czteroletnia Zosia. Choć ta ostatnia zamiast do dzbanuszka, wrzucała wszystko do ust. Gienia przymykała na to oko, bo i sama wiele kulek zjadała szybciutko, odwróciwszy się do reszty plecami.
Ważne mieli zadanie. Zapasy na zimę trzeba było zrobić, tym bardziej że wojna szalała już kolejny rok i głód nie raz zajrzał im w oczy. Większość oddawali na kontyngenty, a to niewiele, co im zostało, najczęściej padało łupem bandytów, którzy co rusz wpadali do wsi, podszywając się pod partyzantów, i kradli wszystko, co znalazło się w zasięgu ich rąk.
Te napady nieco się uspokoiły, gdy ich starszy brat, Staszek, dołączył do partyzantów. Matka piekła dla nich chleb, dzieląc się skromnymi zapasami, ale otoczyli rodzinę opieką i mieli spokój. I oni, i inni we wsi. W okolicznych miejscowościach tak bezpiecznie nie było. Bandyci kradli, nie myśląc o tym, że pozbawiają pożywienia całe rodziny, dorosłych, starców i dzieci. Znaleźli sobie łatwy, pozbawiony honoru sposób na przetrwanie. Swoich okradali, unikając pracy i walki o wolność.
– Gryzą! – zapłakała Zosia i zaczęła się drapać po szyi. – Swędzi.
Gienia pogładziła dziewczynkę po policzku i wyiskała z jej włosów kilka latających robali. Strzyżaki sarnie strasznie im dokuczały, ale nie było na ich odstraszenie skutecznego sposobu. Nie pomagały żadne zioła. Nacierali się wrotyczem, ale o ile chronił ich przed komarami, to na te paskudy w ogóle nie działał.
– Wiem, Zosieńko. Nic nie poradzimy – odparła współczująco, ignorując nieprzyjemne uczucie pełzania po ciele. Te owady nie tylko gryzły, ale tak sprytnie wbijały się w ubrania, że trudno było się ich później pozbyć. – Popada, chłodniej się zrobi, to ich nie będzie. A póki co, po prostu nie drap, bo to jeszcze gorzej wtedy swędzi.
– Nie da się nie drapać! – odparła, pocierając szyję. – Mnie to boli. Chodźmy już stąd.
– Do domu chcę – zawtórował sześcioletni Władek. – Głodny jestem.
– To jagód trochę zjedz. Dzbanki jeszcze nie są pełne, więc nie ma co wracać, bo mamusia nas skrzyczy. Zbieraj.
– Zbieraj i zbieraj, codziennie zbieraj – powiedział bliski łez. – Stopy mnie pieką. Zobacz, mam pełno ran.
Usiadł na jagodzinach i podniósł nogę do góry, żeby dokładnie zobaczyła wszystkie zadrapania. Te stare i te nowe. Gienia miała podobne. Jak oni wszyscy. Latem butów się nie nosiło, a i zimą chodzili w butach na zmianę, bo nie było skąd brać tyle obuwia dla takiej czeredy dzieciaków.
– Podmucham i przestanie boleć – odparła, ocierając widoczne kropelki krwi. – Jak wrócimy, to wymoczymy sobie w wodzie i wszystko przestanie boleć i swędzieć.
Chłopiec westchnął głęboko. Broda drżała mu od powstrzymywanego płaczu, ale skinął siostrze głową i wrócił do zbierania jagód, które z powodu suszy były drobne i trochę zmarniałe, więc sporo musieli się naskubać, żeby napełnić dzbanki.
– Zobacz, Franiu, tam są żółte kapelusze. Widocznie w cieniu mokrzej, to i kurki urosły – powiedziała zadowolona Gienia. – Podejdź tam i je zbierz.
Śliczna dziewczynka o dużych szklistych oczach wstała i z zaciętą miną podeszła we wskazane miejsce.
– Nienawidzę lasu – wyszeptała, ale na tyle głośno, że wszyscy wokół słyszeli. – Jak dorosnę, to nie będę mieszkała w lesie, tylko tam, gdzie widać domy. I ludzi. I pola. A nie tylko drzewa i drzewa. Wszędzie drzewa.
– Wiem, Franiu, że nie lubisz lasu, ale ten las nas żywi. Dzięki niemu mamy co jeść.
– Mam dość jagód, i czarnych, i czerwonych. Grzybów też już nie chcę – odparła dziewczyna i nerwowymi gestami zaczęła wyrywać kurki z mchu.
Gienia puściła jej uwagi mimo uszu i skupiła się na zbieraniu. Wiedziała, że im szybciej zapełnią dzbanki, tym szybciej wrócą do domu. Mama się ucieszy, że gdzieniegdzie są już grzyby, wszyscy się bowiem martwili, że jest zbyt sucho i na te dary lasu przyjdzie poczekać do jesieni. A przecież i w czerwcu las grzyby rodził, oni zaś, całe życie tu mieszkając, znali doskonale i miejsca, i gatunki, które można było zbierać. Tylko co zbierać, jak od tygodni z nieba nie spadła ani kropla deszczu...
Udało im się wreszcie zebrać odpowiednią ilość jagód i zadowoleni wrócili do domu. Na szczęście mieli blisko. Wieś leżała pośród lasów Puszczy Solskiej. Przywykli do tego otoczenia, ale nie każde z nich je lubiło. A nawet można zaryzykować stwierdzenie, że większość dzieci bała się nieprzebranych połaci porośniętych drzewami, wśród których i zwierzyna się chowała, i żołnierze, i partyzanci. Wszyscy rodzice nieustannie przestrzegali swoje potomstwo, żeby zbyt daleko się nie oddalać, więc dzieciaki, idąc na zbiory, tak chodziły, żeby mieć chałupy w zasięgu wzroku. Na dalsze wędrówki mogli iść tylko większą grupą, w towarzystwie dorosłych. Wtedy organizowano wspólne grzybobranie albo zbierano chrust lub szyszki na zimę.
Gienia z ulgą postawiła dzbanki z jagodami na ławie. Władek i Zosia byli zbyt mali, żeby nieść. Nawet gdyby dźwignęli, to ryzyko, iż wszystko im się wysypie, było zbyt duże, więc we dwie z Franką musiały uporać się z niesieniem zbiorów. Teraz mogły wreszcie odetchnąć.
Zaraz też podbiegła do nich Kazia, starsza siostra, która została w domu, żeby popilnować najmłodszego rodzeństwa, Józi i Józia mających zaledwie cztery miesiące. Sprawnie chwytała po kolei za dzbanki i cienką warstwą rozsypywała owoce na płachcie, żeby słońce porządnie je wysuszyło.
– Widzę, że i grzybów parę wam wpadło – pochwaliła, spoglądając na Franciszkę, która w podwiniętym dole sukienki niosła zebrane kurki i teraz zaczęła je rozkładać na dużym, płaskim kamieniu, który służył im za ogrodowy stół. – Dobrze się spisałaś.
Dziewczynka, dotychczas pełna niechęci, pokraśniała z dumy i odzyskała dobry humor.
– Gdzie mama? – zapytała Gienia, rozglądając się po podwórku. – I tata?
– Tata w polu, a mama chleb piecze. Wiesz – mrugnęła okiem – dla sąsiadów z lasu. Jutro ojciec zawiezie.
– A obiad jest? – wtrącił Władek, wybierając z włosów strzyżaki sarnie, które nawet po opuszczeniu lasu pełzały po ciele, wplątywały się we włosy i gryzły boleśnie, zostawiając swędzące bąble.
– Umyjcie się i idźcie do domu. Zupy szczawiowej trochę zjecie, a może i mama chlebka wam kawałek ukroi.
Nie trzeba im było dwa razy powtarzać. Szybko nalali wody do balii i zaczęli myć ręce, twarze, a na końcu poranione stopy. Chwilowo zapomnieli o zmęczeniu, bólu i pogryzieniach. Wizja jedzenia zepchnęła wszelkie dolegliwości na dalszy plan.
W domu pachniało zupą i świeżym chlebem. I wodą z mydlinami, którą Kazimiera po skończonym praniu przyniosła do domu, żeby nią później podłogi przed niedzielą zmyć. Oprócz pilnowania bliźniaków zrobiła też bowiem pranie i teraz na lince wisiał rząd białych ubrań. Lśniły w słońcu niczym śnieg.
Marianna, która co rusz na ten sznur zerkała, była szalenie dumna z odziewku swoich dzieci. Marcin, jej mąż, podczas jednej z wypraw z chlebem natrafił w polu na spadochron. Nikogo w pobliżu nie było, to zabrał go i wrzucił na wóz. Tak mówił. Jak było, nie chciała wnikać. Znalazł, to znalazł, a ona dzięki temu mogła uszyć ubrania dla całej gromady.
Franciszce uszyła piękną, długą sukienkę, bo Pierwszą Komunię Świętą w tym roku przyjmowała. Kazi bluzkę odświętną, Gieni i Zosi sukieneczki na lato, Władziowi zaś koszulinę i krótkie spodenki. Jej też się marzyła odświętna bluzka albo chociaż ładna zapaska, którą zakryłaby znoszoną spódnicę. Musiała jednak odepchnąć tę myśl od siebie, bo bliźniaki też potrzebowały ubrań. Póki lato gorące, leżały w pieluszkach, ale ciepłe miesiące szybko miną i na jesień i zimę trzeba ich zabezpieczyć.
Stroskanym wzrokiem spojrzała na swoje pociechy i mocniej zaczęła wyrabiać ciasto, z którego miał powstać chleb. Nie dla nich niestety przeznaczony. Stłumiła westchnienie i zaczęła formować bochny. Jednak widok dzieci miała tak mocno zakodowany w głowie, że bez patrzenia każdą twarz mogłaby wyrysować z najdrobniejszymi szczegółami.
Chude strasznie były, wymizerowane takie, że tylko oczy im w wymęczonych twarzach błyskały, gdy zajadały ze smakiem cienką zupę. Słyszała ich pełne zadowolenia mlaśnięcia, siorbanie i wyskrobywanie zupy z misek. Każde stuknięcie łyżką o puste dno uświadamiało jej, że dolewki nie dostaną, bo i dla Marcina porcję musiała zostawić. Samotna łza potoczyła się po policzku i skapnęła na wyrabiany chleb, doprawiając go matczyną troską.
W lesie chodziło coraz mniej zwierzyny, partyzanci i bandyci skutecznie wszystko przetrzebili, więc Marcinowi rzadko udawało się coś upolować, a z jednej krasuli za wiele mleka nie mieli. Nieustannie się zamartwiała, co da dzieciom do jedzenia.
Z każdej strony szło zagrożenie. Niemcy. Ukraińcy. Złoczyńcy podszywający się pod działaczy Związku Walki Zbrojnej. Głód. Wszystko to sprawiało, że ze łzami w oczach przywitała narodziny bliźniaków. Póki co karmiła ich piersią, ale jak mleko jej się skończy, to dwie osoby do wykarmienia przybędą. Czym? Jak? Nie miała pojęcia.
Całą nadzieję pokładała w Panu Bogu, wierząc, że skoro do tej pory ich chronił i nie dał zginąć, to i dalej będzie się nimi opiekował. O to właśnie prosili każdego wieczora, gdy wspólnie klękali do modlitwy inicjowanej przez Marcina.
– Mamo – zawołała Kazimiera, wbiegając do domu. – Duszno się zrobiło i wiatr się zerwał, chyba burza idzie.
Marianna pobladła. Deszcz był potrzebny. Bardzo potrzebny, ale burza stanowiła zagrożenie. Niosła ze sobą zniszczenie i pożary, których nikt nie był w stanie okiełznać.
– Zamknij szybko obórkę i zbierz pranie. Może ojciec zdąży wrócić – powiedziała z nadzieją, odmawiając w myślach szybką modlitwę.
– Będą grzmoty? – zapytał trwożliwie Władek. – I pioruny?
– Miejmy nadzieję, że nie, ale na wszelki wypadek się pomodlimy – zarządziła, kończąc formować ostatni bochen chleba. – Gienia, przygotuj gromnicę, żeby była pod ręką w razie czego. Franka, Władzio, Zosia, szybko klęknijcie pod świętym obrazem. Zaraz zaniesiemy nasze prośby do mateczki i może nam oszczędzi tragedii.
Dzieci bez szemrania wykonały polecenie matki. Wiedziały, że zawsze, gdy działo się coś złego, wszyscy się modlili. Wszędzie. W każdej chałupie w Tarnowoli tak robiono. Rytuał ten sprawiał, że byli spokojniejsi. Wierzyli, podobnie jak ich matka i ojciec, że Maryja nie pozwoli, by spotkała ich krzywda. Mimo wojny. Mimo Niemców. Mimo Ukraińców. I mimo głodu.
Eugenia
Górecko Kościelne, czerwiec 1943 roku
Eugenia założyła białą sukienkę uszytą przez matkę. Była to jedyna odświętna rzecz, jaką miała, i ogromnie ją szanowała. Zakładała tylko do kościoła i z radością wypatrywała chwil, gdy lekko szorstki, wybielony słońcem materiał otuli jej ciało. Czuła się wtedy niezwykle piękna i elegancka.
Zapominała o burczącym żołądku, Niemcach i bandytach czających się w lesie. Zapominała nawet o tym, że wojna trwa i trwa, a jej dzieciństwo upływa w niemijającym strachu i głodzie. Jak przez mgłę pamiętała czasy, gdy mogła się najeść do syta. Było to tak dawno, że niekiedy myślała, iż to tylko wytwór jej wyobraźni.
– Gienka, pospiesz się – ponagliła ją Kazimiera, która była już przy furtce. – Stoisz jak to malowane cielę, a musimy jeszcze kwiatów po drodze zerwać.
– Po co? Do kościoła? – zapytała, doganiając szybko siostrę. Nawet nie zauważyła, kiedy ta ją minęła. Poczuła jednak zapach chleba, który niosła zawinięty w ściereczkę pod pachą, i głośno przełknęła ślinę.
– Nie słuchałaś, co mama mówiła?
Siostra zmierzyła ją tak surowym spojrzeniem, że Eugenia się zawstydziła. Rzeczywiście, zajęta podziwianiem sukienki, słowa matki puściła mimo uszu i teraz przystanęła przed siostrą, wbijając wzrok w wysuszoną ostrym słońcem trawę, której nie wskrzesiła wczorajsza kilkuminutowa burza, obfitująca bardziej w pioruny i grzmoty niż tak upragnione krople wody.
– Och, głuptasie, nie stój tak, tylko się rusz.
Dziewczynka posłusznie ruszyła przed siebie. Nie odważyła się ponownie zapytać. Czekała, aż siostra sama zechce jej powiedzieć.
– Zobacz, tam jest piękna kępa chabrów, zerwij je – wskazała palcem, a Gienia posłusznie zaczęła zrywać i układać w bukiet. – I pospiesz się, mamy jeszcze kawał drogi do kościoła, a musimy najpierw zajść do księdza.
Eugenia na końcu języka miała pytanie: „Po co?”, ale wiedziała, że lepiej zacisnąć zęby, bo siostra gotowa znowu jej zmyć głowę, że nie słuchała matki.
– Może zdążymy – mamrotała pod nosem Kazimiera. – Tam przy zakręcie ostatnio widziałam też cały gąszcz chabrów. Jak je dołożymy do tego, co mamy, to powinien być z tego spory bukiet.
Gience bardziej podobały się maki, których czerwone płatki pstrzyły skraj pola, wyróżniając się na tle zielonych i żółto-brązowych traw. Ich kolor był niezwykle soczysty. Lubiła je najbardziej ze wszystkich kwiatów, choć nie należały do trwałych i bardzo szybko więdły. Chyba że zerwało się je w pąkach. Dziewczyna z przyjemnością obrywała zawsze zielone łuski, uwalniając zwinięte, pomarszczone płatki, które z wdzięcznością się rozwijały, pokazując swą okazałość. Uwielbiała też ich ulotną woń. Wciskała mały nosek w czarne końcówki i chłonęła zapach kojarzący jej się z latem, beztroską i wolnością, która kiedyś była obecna w ich życiu.
– Wgapiasz się w tę miedzę, a po kwiaty się nie schylisz – Kazia pokręciła głową z dezaprobatą. – Zrywaj, bo wstyd księdzu na imieniny taki mały wiecheć dać.
Uśmiech rozjaśnił twarz dziewczynki. Wszystko stało się jasne. Dzisiaj było Jana, a przecież ich ksiądz nazywał się Jan Mróz. Lubiła go, choć jego nazwisko kojarzyło się z zimą, śniegiem i chłodem. Ksiądz Jan był życzliwy, wyrozumiały i taki... nie wiedziała, jak go dokładnie określić. Ważny? Nie, nie wywyższał się ani nie traktował ich z góry. Myślała intensywnie, zrywając szybko rumianki i chabry.
– Dostojny! – zawołała głośno, ciesząc się, że znalazła wreszcie odpowiednie słowo.
– Co tam gadasz? Kto jest dostojny?
– Nasz ksiądz – odparła speszona i z jeszcze większą szybkością zaczęła zrywać polne kwiaty.
Kazimiera zmarszczyła brwi. Nigdy się nie zastanawiała nad tym, jaki jest ksiądz Jan. Był poważny i na pewno inny niż jego poprzednik ksiądz Błażej Nowosad. Pamiętała, a i ludzie często wspominali, że jak ksiądz Błażej był u nich na parafii, to założył chór i orkiestrę parafialną. Zakupił nawet z własnych pieniędzy instrumenty muzyczne, żeby mieli na czym grać. Przenieśli go, ale przyjeżdżał prowadzić rekolekcje, a i na odpustach bywał. Lubiła go słuchać. Wszyscy lubili i po cichu trochę żałowali, że go przeniesiono, choć ksiądz Jan dobrze pełnił swoją posługę i był dobry dla ludzi.
– Wystarczy – powiedziała, spoglądając nerwowo w stronę Górecka Kościelnego. – Zobacz, ludzi na drodze widać, więc pewnie zaraz msza się zacznie. Chodźmy prędko, bo trzeba te kwiaty i chleb imieninowy, co mama dała, zanieść.
Eugenia poprawiła trzymany bukiet i ruszyła za siostrą. Kazimiera już nic nie mówiła, tylko szła coraz szybciej. Momentami Gienia musiała podbiegać, bo nie była w stanie za nią nadążyć.
– Popraw włosy – pouczyła ją Kazimiera, sprawdzając, czy jej własna spódnica się nie przekrzywiła, a chleb jest należycie owinięty.
Dziewczyna przygładziła grzywkę i przeczesała dłonią długi, cienki warkocz, żeby nie wystawały z niego żadne niesforne włosy. Sprawdziła też, czy bukiet prezentuje się należycie, i uznawszy, że wygląda jak trzeba, spojrzała wyczekująco na siostrę.
Kazimiera skinęła głową i już wolniejszym krokiem ruszyła boczną drogą w stronę plebanii. Nie pędziła ani nie popędzała Gieni. Szła wyprostowana, zerkając raz po raz, czy bluzka na pewno dobrze leży. Gdy podeszły do drzwi, zapukała głośno, ale nie natarczywie. Z wnętrza rozległo się zaproszenie, więc weszły do środka i skierowały się w stronę pokoju gościnnego, z którego dobiegały rozmowy.
Siostry stanęły w progu, pozdrawiając księdza oraz zgromadzonych. Eugenia z ciekawością rozejrzała się po wnętrzu, w którym bardzo rzadko miała okazję bywać.
Pokój był obszerny. Środek pomieszczenia zajmował duży drewniany stół, przy którym siedział ksiądz Jan. Obok stały Agnieszka i Jadzia, z którą Eugenia miała przyjmanki. Uśmiechnęła się do niej nieśmiało, ale dziewczynka, zajęta rozmową, nie zauważyła jej gestu, więc Gienia skierowała wzrok na panią Celinę. Kobieta zaprosiła je gestem do środka. Weszły nieśmiało. Gienia milczała, zbyt przejęta, żeby cokolwiek powiedzieć, a i rezolutna Kazimiera straciła rezon, stając przed księdzem i czując na sobie wzrok zgromadzonych.
– Śmiało, dziewczynki – zachęcała je pani Celina. – Pewnie chcecie złożyć życzenia księdzu Janowi.
– Tak – odparła szybko Kazia, odzyskując odwagę. – Rodzice życzą dużo zdrowia i wielu łask Bożych.
Wręczyła księdzu bochenek chleba i szturchnęła siostrę w bok. Gienia czuła, jak rumieniec pokrywa jej policzki, a następnie spełza na szyję oraz dekolt. Miała wrażenie, że nawet włosy jej się zaczerwieniły, ale ponaglana znaczącym chrząknięciem siostry podeszła do proboszcza i dygnąwszy, wręczyła mu bukiet.
– Bóg zapłać. Pani Celinko, naleje pani dziewczynkom kompotu. Wcześnie jeszcze, a już słońce grzeje jak szalone, więc pewnie czują pragnienie po spacerze.
Kobieta energicznie wyszła z pokoju, by po chwili wrócić z dzbankiem oraz kubkami. Eugenia z wdzięcznością przyjęła poczęstunek i dyskretnie przesunęła się trochę do tyłu. Gdy reszta pogrążyła się w rozmowie, ona skupiła się na oglądaniu wnętrza.
Przy otwartych na oścież oknach powiewały białe firanki, wpuszczając do środka zapach rosnących pod oknem kwiatów. Masywny, drewniany kredens przykryty był pięknie wyszytą, białą, na sztywno wykrochmaloną serwetą. Uwagę dziewczyny przykuł serwis kawowy, wyeksponowany za grubymi drzwiczkami przetykanymi szklanymi taflami. Zniekształcały trochę obraz, ale widziała, że zastawa jest biała i ma jakieś kwiatowe wzory. Nie potrafiła jednak określić jakie. Widziała natomiast, że porcelana jest niezwykle piękna i elegancka. Gienia chciałby podejść bliżej i się jej przyjrzeć. U nich w domu nie było takich rzeczy. Nawet nie marzyła o tym, że mogłyby być, więc chłonęła każdy element wystroju pomieszczenia, które mocno różniło się od skromnego wyposażenia ich ubogo urządzonej chałupy, gdzie trudno było o kawałek wolnej przestrzeni.
Otwarte z trzaskiem drzwi wyrwały dziewczynę z pełnego rozmarzenia nastroju. Do środka wbiegła Aniela Mazur, którą Eugenia znała bardzo dobrze, bo mieszkała niedaleko nich. Spódnicę miała przekrzywioną, włosy rozwiane, twarz trupiobladą, a oczy zapłakane i przerażone.
– Niemcy! – zawołała panicznie piskliwym głosem. – Wszędzie Niemcy, otoczyli wsie i wszystkich z domów wyganiają! Strzelają! Już kilku zabili! Idą tu!
– Na Boga! – Ksiądz zerwał się z krzesła. – Szybko! Uciekajcie w las.
– Tam też są! W lesie i w polach! Wszędzie!
– Puszcza wielka, a w niej i nasi, biegnijcie – powiedział proboszcz, popychając stojące obok niego dziewczynki. – Pędem, ukryjcie się dobrze i nie wychodźcie, póki ktoś po was nie przyjdzie.
– Nie stójcie tak! – krzyknęła pani Celina, biegnąc ku drzwiom wejściowym. – Do lasu! Natychmiast!
Agnieszka i Jadzia zaczęły płakać, a Eugenia stała jak wmurowana, nie mogąc zrobić ani kroku do przodu. W głowie huczało. Uciekajcie! Biegnijcie! Rozumiała, że musi się schować, ale nie była w stanie.
W oddali rozległy się strzały. Gienka zaczęła dygotać na całym ciele. Czuła, jak nogi jej miękną i powoli zaczyna się osuwać na ziemię. Mocne szarpnięcie ją ocuciło.
– Biegniemy – rozkazała Kazia i pociągnęła dziewczynę za ramię.
W pomieszczeniu zrobił się harmider. Dziewczyny ruszyły ku drzwiom, za nimi biegły pani Aniela i Celina, ksiądz wybiegł do innego pokoju.
Spanikowana Eugenia wyskoczyła przez okno prosto w bujne, pachnące kwiaty. Poczuła, jak ich połamane, ostre łodygi rozcinają jej skórę, ale nie zważała na to. Coraz wyraźniej było słychać ujadanie psów, szum samochodów oraz tupot ciężkich butów, z mocą uderzających o śródpolne drogi. Z każdą sekundą hałas narastał. Serce biło jej jak oszalałe, oddech wiązł w gardle, a oczy zaszły łzami. Podniosła głowę, szukając siostry, a zobaczyła biegnących mężczyzn w mundurach. Było ich mnóstwo. Trzymali w rękach broń, z której co chwila strzelali w stronę pól. Domyśliła się, że tam biegną uciekający mieszkańcy wsi. Zebrała wszystkie siły i nie oglądając się już za siebie, pędem ruszyła w przeciwną stronę. Ku zagajnikowi. Biegła ile tchu, nie zwracając uwagi na uderzające ją w twarz gałęzie ani kule, które świstały tuż koło głowy. Biegła, wiedząc, że od tego biegu zależy jej życie.