Pod obcym niebem - Sylwia Kubik - ebook + audiobook + książka

Pod obcym niebem ebook i audiobook

Kubik Sylwia

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Poruszająca historia, która wydarzyła się naprawdę! Wojna, brak jedzenia i nadziei na lepsze jutro, to codzienność Lucjana i Marianny. Ona żyje w Kraju Warty, on w Generalnym Gubernatorstwie. Łączy ich jedno – bieda, która sprawiła, że dobrowolnie zgłosili się na roboty do Niemiec. Na obczyźnie, w otoczeniu wrogo nastawionych ludzi musieli szybko dorosnąć. Byli zupełnie różni: ona z drzazgą w sercu, on z głową pełną marzeń. I różne mieli plany na przyszłość. Życie jednak szybko wszystko zweryfikowało. Musieli zmierzyć się z sytuacją, której nie planowali, a która związała ich losy na zawsze.

„Pod obcym niebem” to przejmujący obraz czasów, gdy ludzie musieli walczyć o każdy kolejny dzień życia, a miłość ponad podziałami była prawdziwym wyzwaniem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 319

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 33 min

Oceny
4,6 (320 ocen)
223
73
22
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewaperyt

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka i napiszę tylko tyle czekam na drugi tom ponieważ ciekawa jestem dalszych losów Lucjana i Marianny
20
zabka12

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka. Czyta się jednym tchem, choć czuję duuuuuży niedosyt. Brakuje mi dalszych losów bohaterów.
20
EWELINA40

Nie oderwiesz się od lektury

Ksiązka cudowna,zreszta jak wszystkie Sylwi Kubik. Bardzo chciałabym ciag dalszy
10
magda_spodymek

Nie oderwiesz się od lektury

Porywająca opowieść i niezwykle bliska sercu....
10
Urszulapysz

Dobrze spędzony czas

Dobrze się czyta
00

Popularność




Re­dak­cjaAgniesz­ka Czap­czyk
Ko­rek­taBo­że­na Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficz­ny okład­kiAgniesz­ka Kie­lak
Zdjęcia wy­ko­rzy­sta­ne na okład­ce©An­drejs Pi­djass/Ado­be­Stock, ©ser­jio­b74/Ado­be­Stock, ©gi­lo­ty­na/Ado­be­Stock
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
© Co­py­ri­ght by Skar­pa War­szaw­ska, War­sza­wa 2022 © Co­py­ri­ght by Syl­wia Ku­bik, War­sza­wa 2022
Ze­zwa­la­my na udo­stęp­nia­nie okład­ki ksi­ążki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67343-88-6
Wy­daw­ca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mo­wa Skar­pa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skie­go 2 lok. 24 03-475 War­sza­wa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Lu­cja­no­wi i Ma­rian­nie Ku­bi­kom,

któ­rzy w cza­sie woj­ny, na ob­czy­źnie, u bau­era,

zna­le­źli mi­ło­ść i z tą mi­ło­ścią, na­dzie­ją i wia­rą wal­czy­li

o swo­ją ro­dzi­nę w po­wo­jen­nym świe­cie.

Siwy włos i zmarszcz­ka na czo­le.

Bruz­dy pod ocza­mi i wo­kół ust.

Mi­ja­jący czas, za­bie­ra­jący siły i zdro­wie, ale nie­będący w sta­nie ode­brać ma­rzeń i wspo­mnień.

A prze­cież... tak nie­daw­no, zu­pe­łnie nie­daw­no błękit­ne oczy ja­śnia­ły ra­do­ścią.

Pa­trzy­ły na ota­cza­jący świat z za­chwy­tem.

Mi­ło­ść wy­pe­łnia­ła to mło­de ser­ce, gdy pa­trzy­ła w ciem­ne oczy. Inne, cza­sa­mi ta­jem­ni­cze, nie­kie­dy fi­glar­ne, za­wsze jed­nak pe­łne za­chwy­tu.

Po­czątek dro­gi był wy­bo­isty, na­zna­czo­ny lękiem i nie­pew­no­ścią. I tak też wy­gląda­ło ich ży­cie, prze­ty­ka­ne krót­ki­mi pa­sma­mi ra­do­ści.

A mimo to... albo wła­śnie dla­te­go po­tra­fi­li cie­szyć się ka­żdą chwi­lą, pi­ęk­nym świa­tem i sobą.

~ CZĘŚĆ I ~

W ro­dzin­nym domu

Ma­rian­na

Sta­wi­szyn, je­sień 1939 roku

Z roz­ci­ętej war­gi po­pły­nęła krew. Dziew­czy­na upu­ści­ła trzy­ma­ną ksi­ążkę i od­ru­cho­wo za­sło­ni­ła się dło­ńmi przed gęsto wy­mie­rza­ny­mi przez mat­kę ra­za­mi. Była przy­zwy­cza­jo­na do bi­cia. Anie­la wy­bu­cha­ła z byle po­wo­du, czy trze­źwa, czy pi­ja­na. Dzi­siaj była moc­no wsta­wio­na, więc Ma­rian­na wie­dzia­ła, że za chwi­lę się zmęczy i zo­sta­wi ją w spo­ko­ju.

– Ty nie­ro­bie! Ty ko­co­ła­pie je­den! Ksi­ążek ci się za­chcie­wa!

Krzy­cza­ła, ude­rza­jąc mło­dą dziew­czy­nę bez opa­mi­ęta­nia. Zgro­ma­dzo­ne w kuch­ni ro­dze­ństwo za­ma­rło ze stra­chu i tyl­ko sied­mio­let­nia sio­stra Ma­rian­ny za­re­ago­wa­ła. Ire­na pod­bie­gła i swo­imi wątły­mi, chu­dy­mi ręka­mi za­częła ci­ągnąć mat­kę za rękaw.

– Mamo, zo­staw! Nie bij jej!

Ko­bie­ta ze zło­ścią ode­pchnęła cór­kę, któ­ra upa­dła z ło­sko­tem na gli­nia­ne kle­pi­sko.

– Py­tał cię kto o zda­nie?! Py­tał?!

Dziew­czyn­ka po­chli­py­wa­ła ci­cho, pa­trząc bła­gal­nie na mat­kę. Wie­dzia­ła, że te­raz le­piej się nie od­zy­wać.

W kącie kuch­ni, któ­ra słu­ży­ła i za po­kój do spa­nia dla młod­szych dzie­ci, roz­le­gł się płacz dwu­let­nie­go Józ­ka. Za­kwi­li­ło też le­żące w sta­rej ko­ły­sce nie­mow­lę.

– Wi­dzisz, co na­ro­bi­łaś?! Dzie­ćmi się zaj­mij, a nie czy­tasz i czas mar­nu­jesz.

– Nie mar­nu­ję – od­pa­rła bu­ńczucz­nie. – W ro­bo­cie cały dzień by­łam. Chcia­łam chwi­lę od­po­cząć.

– Pa­trz­cie hra­bian­kę! Od­po­cząć chcia­ła. A mnie kto pyta, kie­dy ja od­po­czy­wam?

Ma­rian­nie ci­snęło się na usta stwier­dze­nie, że chy­ba jed­nak mia­ła czas na od­po­czy­nek, a na pew­no na pi­cie sa­mo­go­nu. Za­bra­kło go jed­nak na zro­bie­nie obia­du i za­jęcie się dzie­ćmi. Nie ode­zwa­ła się jed­nak sło­wem i po­da­jąc rękę prze­stra­szo­nej Iren­ce, po­de­szła do pie­ca.

Mat­ka po­bur­cza­ła coś pod no­sem i po­szła do sąsied­niej izby, z któ­rej po chwi­li roz­le­gło się gło­śne chra­pa­nie.

Dziew­czy­na schy­li­ła się i pod­nio­sła swo­ją uko­cha­ną ksi­ążkę. Je­dy­ną, jaką mia­ła. Kart­ki w wie­lu miej­scach były po­wy­cie­ra­ne od ci­ągłe­go czy­ta­nia. Zna­ła ją pra­wie na pa­mi­ęć. Do­sta­ła od na­uczy­cie­la, gdy ko­ńczy­ła szko­łę. In­nych nie mia­ła, skąd wzi­ąć. W po­przed­nich la­tach cza­sa­mi uciu­ła­ła parę gro­szy, żeby wy­po­ży­czyć ksi­ążkę z bi­blio­te­ki, ale od daw­na ani gro­szy na to nie mia­ła, ani żad­na bi­blio­te­ka w po­bli­żu nie dzia­ła­ła.

– Ma­rian­ko, będzie co do je­dze­nia? – za­py­ta­ła ci­cho Ire­na.

– Będzie, co ma nie być – od­pa­rła dość oschle, chcąc za­ma­sko­wać żal, któ­ry dła­wił ją od środ­ka.

Je­dze­nia mie­li bar­dzo mało i wie­dzia­ła, że do przed­nów­ka im nie wy­star­czy. Mie­li sze­ść mórg zie­mi, ale li­chej strasz­nie. Zbio­ry były sła­be, a i Niem­cy spo­ro im za­bie­ra­li. Oj­ciec do­ra­biał u go­spo­da­rzy, rzad­ko jed­nak do domu coś przy­no­sił, bo wi­ęk­szo­ść po dro­dze prze­pił. Co zo­sta­ło, a dało się spie­ni­ężyć, mat­ka za­mie­nia­ła na bim­ber. Je­dy­nie ona swo­je gro­sze moc­no w ga­rści trzy­ma­ła i na ile mo­gła, to je­dze­nie do cha­łu­py ku­po­wa­ła. Częściej jed­nak pła­ci­li jej plo­na­mi. W su­mie wo­la­ła tak, bo wte­dy nie mu­sia­ła wal­czyć z mat­ką, żeby jej nie za­bie­ra­ła pie­ni­ędzy.

– Co będzie­my jeść, Ma­rian­ko?

Ire­na nie­śmia­ło po­ci­ągnęła ją za rękaw.

Ma­rian­na spoj­rza­ła smut­no na sio­strę i po­gła­ska­ła ją po wy­chu­dłym po­licz­ku. Po­de­szła też do Józ­ka, któ­ry choć uspo­ko­ił się po wy­jściu mat­ki, to przed­sta­wiał tak ża­ło­sny wi­dok, że mu­sia­ła go przy­tu­lić. Wzi­ęła go na ręce, za co mały od­wdzi­ęczył jej się sze­ro­kim uśmie­chem.

– Po­bu­jaj ko­ły­skę Edka, bo drze się wnie­bo­gło­sy, a ja za­raz coś przy­szy­ku­ję. I mle­ka wam dam. Jan­ka za­raz sko­ńczy doić kozy, to wam pod­grze­ję – zwró­ci­ła się do Iren­ki.

– Do­dasz ka­szy? – za­py­ta­ła z na­dzie­ją dziew­czyn­ka.

– Zaj­mij się bra­tem, a nie tyl­ko py­tasz i py­tasz – ofuk­nęła ją, mru­ga­jąc szyb­ko rzęsa­mi, żeby ode­gnać nie­chcia­ne łzy.

Dziew­czyn­ka spu­ści­ła smęt­nie gło­wę i po­słusz­nie po­szła za­jąć się bra­tem. Wie­dzia­ła, co ozna­cza ta od­po­wie­dź. Ka­szy nie będzie.

Ma­rian­na po­sa­dzi­ła Józ­ka koło pie­ca, dała mu szma­cian­kę do za­ba­wy i za­częła przy­go­to­wy­wać ko­la­cję. Opa­łu było mało, ale cie­szy­ła się, że jest co­kol­wiek. Si­ęgnęła po gar i na­la­ła z wia­dra czy­stej wody. Po­sta­wi­ła go na pie­cu i wzi­ęła się do my­cia kar­to­fli. Nie obie­ra­ła. Strat przy my­ciu nie było, a i smak dużo lep­szy.

Wrzu­ci­ła kil­ka sztuk. Nie tyle, żeby mo­gli się na­je­ść do syta. Na to ich nie było stać, ale cho­ciaż głód tro­chę oszu­ka­ją. A ten z dnia na dzień był co­raz gor­szy.

– Mój Boże, a to do­pie­ro ko­niec li­sto­pa­da – jęk­nęła w du­chu. – Jak my prze­ży­je­my?

Nie było na to od­po­wie­dzi. Per­spek­tyw też nie. Nic nie za­po­wia­da­ło, aby coś mia­ło prze­szko­dzić w sza­lo­nych dzia­ła­niach Hi­tle­ra i Sta­li­na. Nie in­te­re­so­wa­ła jej po­li­ty­ka. Chcia­ła po pro­stu żyć. Nor­mal­nie żyć. Mieć co jeść i w co się ubrać.

I czy­tać. Cho­ciaż raz na kil­ka mie­si­ęcy móc prze­czy­tać nową ksi­ążkę.

Ot, ta­kie ma­rze­nia snu­ła w gło­wie, gdy do cha­łu­py we­szła dwu­na­sto­let­nia Jan­ka. Dru­gie względem star­sze­ństwa dziec­ko Ściesz­ków.

– Gdzie mat­ka? – za­py­ta­ła, po­da­jąc sio­strze wia­dro z mle­kiem. Ma­rian­na nie mu­sia­ła od­po­wia­dać, bo po chwi­li do Jan­ki do­bie­gło chra­pa­nie mat­ki. – Aha, dzień jak ka­żdy po­przed­ni i ka­żdy na­stęp­ny – stwier­dzi­ła smut­no na­sto­lat­ka i usia­dła przy roz­kle­ko­ta­nym sto­le.

– Mało tego mle­ka. My­śla­łam, że uda się co odło­żyć na twa­róg.

– Co ma być wi­ęcej, jak jeść do­sta­ją tyle co nic? Do­brze, że kozy wszyst­ko­żer­ne, to choć i tyle się udoi.

Ma­rian­na prze­la­ła kwar­tę mle­ka do ron­dla. Ire­na czuj­nie pod­nio­sła gło­wę i tyl­ko cze­ka­ła, aż sio­stra ją za­wo­ła.

– Cho­dź, Irka, na­pi­jesz się, a pó­źniej jesz­cze ziem­nia­ka ci dam.

Sio­stra żwa­wo wsta­ła z kle­pi­ska i w dwóch su­sach była przy sto­le.

– Dla nas też będzie? – za­py­ta­ła Jan­ka.

– Ty swo­je już wy­pi­łaś, a ja mle­ka nie mu­szę.

– Nie pi­łam! – za­prze­czy­ła dziew­czy­na, a jej twarz ob­la­ła się ru­mie­ńcem.

– Pi­łaś i na­wet ust nie wy­ta­rłaś – od­pa­rła su­cho Ma­rian­na. – Za­wsze pi­jesz, gdy do­isz, dla­te­go tak chęt­nie do kóz idziesz.

– Nie po­wiesz mat­ce?

– Nie po­wiem. Ro­śniesz, też wi­ęcej jeść po­trze­bu­jesz.

Za­pach mle­ka roz­nió­sł się po kuch­ni, a ona po­czu­ła, jak skręca ją z gło­du. Tak bar­dzo chcia­ła­by skosz­to­wać. Cho­ciaż pół kub­ka. Cho­ciaż tro­szecz­kę... Już mia­ła z cho­chli odro­bi­nę się na­pić, gdy jej wzrok padł na ma­łe­go Józ­ka. Po­dob­nie jak oni wszy­scy chu­dy był, bla­dy. W wy­mi­ze­ro­wa­nej twa­rzy było wi­dać tyl­ko duże, błękit­ne oczy i okrągły nos, któ­ry odzie­dzi­czy­ła po mat­ce i ona.

Za­ci­snęła moc­no usta, prze­la­ła mle­ko do kub­ków i po­da­ła Ire­nie oraz Józ­ko­wi. Po­pa­trzy­ła chwi­lę na ich roz­anie­lo­ne bu­zie. „Cho­ciaż oni się na­je­dzą” – po­my­śla­ła i po­now­nie chwy­ci­ła po cho­chlę. Edwar­do­wi na­la­ła w szkla­ną bu­tel­kę. Na­ci­ągnęła smo­czek i po­da­ła Jan­ce.

– Na­karm ma­łe­go, bo na mat­kę nie ma co li­czyć. Nie wsta­nie.

Ja­ni­na przy­tak­nęła i bez sło­wa wy­jęła bra­ta z ko­ły­ski. Jadł tak łap­czy­wie, że się za­chły­snął. Szyb­ko po­kle­pa­ła go po ple­cach i po­now­nie po­da­ła bu­tlę. Po­dob­nie jak sio­stra, była wście­kła na mat­kę, że nie kar­mi ma­łe­go. Mu­sia­ły dzie­lić się z nim skąpy­mi za­pa­sa­mi, któ­re były tak bar­dzo po­trzeb­ne in­nym dzie­ciom.

– Ma­ry­śka?

– Co?

– My­ślisz, że my już tak za­wsze w bie­dzie będzie­my żyły?

– Jan­ka, a jak mamy żyć? Bo­ga­te się nie sta­nie­my, bo i z cze­go? Z męża? Bo­ga­ty nas nie we­źmie, trze­ba się mo­dlić, żeby do­bry i ro­bot­ny się tra­fił.

– I taki, co nie chle­je – do­da­ła Jan­ka sta­now­czym gło­sem. – Nie chcę mieć męża pi­ja­ka.

– A któ­ra chce? Żad­na. Poza tym nie wszy­scy piją. Zna­czy, nie tak dużo jak oj­ciec. I mat­ka.

– Mnie się ma­rzy wy­so­ki blon­dyn, któ­ry będzie mnie ko­chał i do­brze trak­to­wał. Ka­wa­łek pola i swo­ja cha­łu­pa, w któ­rej nie za­brak­nie mle­ka i chle­ba.

– Głu­piaś. Ka­wa­łek pola? Oj­ciec ma sze­ść mórg i co mu z tego skraw­ka? Bie­da je­dy­nie. Ani żyć, ani zdech­nąć z gło­du. I jesz­cze ta woj­na. Dłu­go wol­no­ścią się nie na­cie­szy­li­śmy.

– Ma­ry­śka, prze­cież to musi się wkrót­ce sko­ńczyć.

– Musi? Nic nie musi. Nie bądź na­iw­na. Jak ostat­nio Pol­skę za­jęli, to po­nad wiek trzy­ma­li. Trze­ba się sku­pić na tym, co jest, i prze­trwać. Do wio­sny cho­ciaż.

– Do wio­sny? Pó­źniej będzie le­piej?

– Nie wiem, czy le­piej, ale je­dze­nia będzie wi­ęcej.

Ire­na przy­słu­chi­wa­ła się sio­strom z sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi. Chło­nęła ka­żde sło­wo i gdy sko­ńczy­ły mó­wić, za­bra­ła głos.

– Ma­rian­ko.

– Głod­na pew­nie jesz­cze je­steś. Za­raz będą ziem­nia­ki.

– Ma­rian­ko, je­stem, ale wiesz? Nie chcę męża. Żad­ne­go. Ja chcę przy to­bie być całe ży­cie.

– Przy mnie? Toć ja nie two­ja mat­ka.

– Ale jak mat­ka – od­pa­rła dziew­czyn­ka drżącym gło­sem.

– Nie opo­wia­daj głu­pot, bo jak Anie­la usły­szy, to obe­rwiesz. Umyj le­piej kub­ki po mle­ku. Za­pa­rzę mi­ęty i kar­to­fli na­ło­żę. Ojca nie wi­dać, to pew­nie pręd­ko nie przyj­dzie.

My­li­ła się jed­nak, bo gdy tyl­ko wy­ło­ży­ła je­dze­nie na ta­lerz, do cha­ty wsze­dł pod­chmie­lo­ny oj­ciec. Nie był moc­no pi­ja­ny, ot tyle, co dla lep­sze­go hu­mo­ru miał wy­pi­te.

– Zno­wu to samo – sark­nął, sia­da­jąc do sto­łu. – Może ma­ślan­ka cho­ciaż jest?

Ma­rian­na spoj­rza­ła na jego gęstą bro­dę oraz wąs za­cho­dzący na usta. Przy­dłu­gie, rzad­kie wło­sy opa­da­ły na ra­mio­na. Był szczu­pły, wręcz chu­dy, co pod­kre­śla­ło głębo­kie bruz­dy żło­bi­ące mu oko­li­ce oczu i ust.

– Za­ro­bi­łeś ja­kieś pie­ni­ądze? Przy­nio­słeś coś? – za­py­ta­ła ostro, wy­wo­łu­jąc po­płoch w sio­strach, któ­re ze stra­chem spoj­rza­ły na ojca.

Ma­rian­na jed­nak się nie bała. Oj­ciec, w prze­ci­wie­ństwie do mat­ki, ni­g­dy ich nie bił. Cza­sa­mi krzy­czał, ale na niej nie ro­bi­ło to wra­że­nia. Przy­wy­kła. Do wszyst­kie­go była w sta­nie przy­wyk­nąć. Wa­żne, aby mia­ła choć chwi­lę na uciecz­kę w świat ksi­ążek. To da­wa­ło jej siłę i po­zwa­la­ło zno­sić bie­dę, razy, strach i głód.

– Ma­ry­śka, co za krew masz na ustach?

Dziew­czy­na prze­ta­rła dło­nią za­schni­ętą krew. W ca­łym rwe­te­sie za­po­mnia­ła o otrzy­ma­nych ra­zach. Naj­wa­żniej­sze dla niej było, że mat­ka po­szła spać i mie­li chwi­lę spo­ko­ju.

– Nic ta­kie­go – od­pa­rła, ma­cha­jąc lek­ce­wa­żąco dło­nią. – To co? Za­ro­bi­łeś coś?

Oj­ciec chrząk­nął i przy­su­nął mi­skę z ziem­nia­ka­mi.

– Jedz­cie, bo wy­sty­gną.

Ma­rian­na wpa­try­wa­ła się w nie­go upar­cie. Przy­gła­dził ręką zmierz­wio­ną bro­dę i ucie­kł spoj­rze­niem w bok.

– Dzi­siaj nic, ale ju­tro przy­nio­sę.

– To może będzie ka­sza – po­wie­dzia­ła z na­dzie­ją Ire­na i za­częła obie­rać lek­ko par­cha­te­go ziem­nia­ka ze skór­ki.

– Będzie – po­twier­dził oj­ciec. – Jedz­cie.

Ma­rian­na, si­ęga­jąc po swo­ją por­cję, wy­mie­ni­ła zna­czące spoj­rze­nia z Jan­ką. Mu­sia­ły do­pil­no­wać, aby prze­chwy­cić to, co przy­nie­sie, za­nim mat­ka wy­mie­ni na al­ko­hol. Je­śli zdążą, to może uda im się ku­pić ka­szy, o któ­rej tak ma­rzy­ła Iren­ka.

Lu­cjan

Osin­ki, je­sień 1939 roku

Za oknem hu­lał je­sien­ny wiatr, wtła­cza­jąc zim­ne po­dmu­chy do domu. Gien­ka ta­rła ziem­nia­ki na plac­ki, He­le­na kro­iła ce­bu­lę, a Edward uczył Sta­śkę li­czyć.

Fran­ka po­gła­dzi­ła się po na­pi­ętym brzu­chu i spoj­rza­ła w kie­run­ku otwie­ra­jących się drzwi. W pro­gu sta­ła Sa­bi­na, jej naj­star­sza, dwu­dzie­sto­let­nia cór­ka. Wy­so­ka, po­staw­na blon­dyn­ka o nie­bie­skich oczach bez wy­si­łku nio­sła w jed­nej ręce wia­dro wy­pe­łnio­ne mle­kiem, a w dru­gim ko­szyk z bru­kwią.

– Gdzie Lu­tek? – za­py­ta­ła mat­ka z nie­po­ko­jem w gło­sie. – Pó­źno już.

– Nie wiem. Nie wró­cił jesz­cze.

Dziew­czy­na za­mknęła drzwi i po­de­szła do pie­ca, obok któ­re­go po­sta­wi­ła wia­dro i kosz.

– Ciem­no, a ten łazi nie wia­do­mo gdzie. Oby nie ści­ągnął na sie­bie żad­nych kło­po­tów.

– Nie martw się, mamo. Wiesz, jaki on jest. Na­wet jak wpad­nie w ta­ra­pa­ty, to się z nich wy­ka­ra­ska. Za­wsze spa­da na czte­ry łapy.

– Kie­dyś szczęście go opu­ści, a wte­dy będzie tra­ge­dia.

– Po­ra­dzi so­bie – od­pa­rła pew­nym gło­sem Sa­bi­na. – Le­piej usi­ądź, bo jesz­cze za­czniesz przed­wcze­śnie ro­dzić i to będzie praw­dzi­wy kło­pot.

– Mam wpra­wę. Siód­me z ko­lei, więc dla mnie nie pierw­szy­zna.

Sa­bi­na spoj­rza­ła na mat­kę, któ­ra co i rusz spo­gląda­ła to w okno, to na drzwi. Od­kąd wy­bu­chła woj­na i Niem­cy roz­pa­no­szy­li się w Pol­sce, mat­ka pil­no­wa­ła, żeby po zmro­ku wszy­scy byli w domu. I byli. Wszy­scy oprócz Lut­ka, któ­ry za­wsze był nie­sfor­ny, a od­kąd oj­ciec zma­rł dwa mie­si­ące temu na za­ka­że­nie, czuł się gło­wą domu i nic so­bie nie ro­bił z za­ka­zów.

– Ju­tro bru­kwio­wa? – za­py­ta­ła, chcąc za­jąć my­śli mat­ce.

– Nie, Edek mó­wił, że jesz­cze grzy­by są, to pój­dzie z rana na­zbie­rać, co tam zo­sta­ło, a bru­kiew usma­ży­my w pla­strach na ko­la­cję.

– Są, i to dość spo­ro. Spraw­dza­łem w mo­ich miej­sców­kach – od­pa­rł prysz­cza­ty czter­na­sto­la­tek. – Sta­śkę też we­zmę, niech się uczy.

Kro­jąca ce­bu­lę He­le­na spoj­rza­ła w kie­run­ku bra­ta, a na jej buzi po­ja­wił się sze­ro­ki uśmiech.

– Pój­dę z wami! Też lu­bię zbie­rać grzy­by.

– Co to ja? Nia­ńka ja­kaś? – ob­ru­szył się na­sto­la­tek.

– Je­stem star­sza od Sta­śki o dwa lata! Nie je­stem żad­nym dzie­cia­kiem i nie po­trze­bu­ję nia­ńki.

– Ja ma seść i tes nie po­tse­bu­je! – za­pro­te­sto­wa­ła Sta­ni­sła­wa, pa­trząc na star­szą sio­strę ze zło­ścią.

– Ty, dzie­ciu­chu, na­wet jesz­cze do­brze nie mó­wisz, tyl­ko se­ple­nisz jak dzi­dziuś.

– He­le­na, bo za­raz ście­rą obe­rwiesz – zga­ni­ła ją mat­ka. – Edek we­źmie was obie.

Chło­pak spoj­rzał z uko­sa, ale nie za­pro­te­sto­wał. Z ko­lei He­le­na, gdy tyl­ko mat­ka się od­wró­ci­ła, wy­tknęła młod­szej sio­strze język, po czym z wy­nio­słą miną wró­ci­ła do kro­je­nia ce­bu­li.

– Sa­bi­na, pój­dziesz ju­tro na targ.

– Lu­tek niech idzie. Wiesz, że na han­dlu to on się naj­le­piej zna.

– Tak, on to i Eski­mo­som śnieg by sprze­dał, wiem – od­pa­rła z uśmie­chem mat­ka. – Nie na han­del cię jed­nak wy­sy­łam.

– To po co?

– Po­szu­kasz Pa­wła, wiesz, tego, co ma­słem i twa­ro­giem han­dlu­je, i za­py­tasz, co u mo­jej mat­ki. Daw­no mnie nie od­wie­dza­ła.

– Mogę iść do nich. Na miej­scu się do­wiem, co u nich sły­chać.

– Nie! Po awan­tu­rze, któ­rą oj­ciec mi urządził na po­grze­bie Wojt­ka, po­wie­dzia­łam, że na­sza noga u nich nie po­sta­nie i nie po­sta­nie! Póki on żyje, to w domu ro­dzin­nym mnie nie zo­ba­czą. Was też nie.

Po pe­łnej emo­cji wy­po­wie­dzi mat­ki w kuch­ni za­pa­dła ci­sza. Wszy­scy do­sko­na­le pa­mi­ęta­li nie­daw­ną śmie­rć ojca i za­cho­wa­nie dziad­ka Kwiet­nia, któ­re spra­wi­ło, że Lu­tek rzu­cił się na nie­go z pi­ęścia­mi...

Pierw­sze dni woj­ny na­pe­łni­ły ich stra­chem. Miesz­ka­li na ma­łej wsi, ale i do nich do­ta­rły dzia­ła­nia wo­jen­ne. Wie­le zła dzia­ło się w oko­li­cy. Bali się o ży­cie, ale i lęka­li się gło­du, więc gdy trze­ba było wy­jść w pole, wy­szli – Woj­tek, Lu­tek i Edek. Ko­bie­tom ka­za­li scho­wać się w domu. Zbie­ra­li wa­rzy­wa, gdyż wie­dzie­li, że bez nich nie prze­trwa­ją. Żo­łnie­rze może i ich nie za­bi­ją, ale głód na pew­no. Nikt nie pa­mi­ętał, jak i gdzie Woj­ciech się ska­le­czył. Często przy ro­bo­tach to się zda­rza­ło i nikt zbyt­nio tym gło­wy so­bie nie za­wra­cał. Jed­nak kie­dy noga spu­chła i się za­czer­wie­ni­ła, zro­zu­mie­li, że to nie zwy­kłe ska­le­cze­nie. Ro­bi­li okła­dy, myli, po­le­wa­li zio­ła­mi i spi­ry­tu­sem, ale za­ka­że­nie po­stępo­wa­ło. Po­dob­nie jak woj­na, któ­ra prak­tycz­nie uzie­mi­ła ich w domu.

Gdy zro­bi­ło się tro­chę spo­koj­niej, Lu­cjan po­bie­gł po le­ka­rza. Po­moc nie­ste­ty przy­szła za pó­źno. Za­ka­że­nie za­jęło cały or­ga­nizm, a tra­wi­ąca Wojt­ka go­rącz­ka ode­bra­ła resz­tę sił. Zma­rł wśród pła­czu dzie­ci, nie­świa­do­my tego, co się z nim dzie­je.

Fran­ka nie pła­ka­ła. Mia­ła woj­nę za oknem, sze­ścio­ro dzie­ci, któ­re na­le­ża­ło na­kar­mić, i siód­me w brzu­chu, co mia­ło się jako po­gro­bo­wiec na­ro­dzić. Nie było cza­su na łzy. Ani też zbyt­niej ocho­ty. Wie­le wy­cier­pia­ła u boku męża, któ­re­go po­ślu­bi­ła ra­czej z roz­sąd­ku niż z wiel­kiej mi­ło­ści.

Z roz­sąd­ku też, a w su­mie w ak­cie roz­pa­czy, najęła się u nie­go w domu do po­mo­cy, gdy mia­ła szes­na­ście lat. Oj­ciec miał strasz­nie podły cha­rak­ter i za­rów­no ją, jak i mat­kę często bił do nie­przy­tom­no­ści. Młod­sze­go ro­dze­ństwa też nie szczędził. Kie­dy żona Woj­cie­cha Ku­bi­ka pod­upa­dła na zdro­wiu i po wsi pu­ści­ła wia­do­mo­ść, że szu­ka po­mo­cy w za­mian za je­dze­nie i dach nad gło­wą, wy­szła z domu tak, jak sta­ła i od razu się u niej najęła.

Woj­ciech był przy­stoj­ny i pra­co­wi­ty. Miał jed­nak wy­bu­cho­wy cha­rak­ter, któ­re­go nie ujaw­niał, kie­dy był trze­źwy. Po­cząt­ko­wo my­śla­ła, że to ja­kiś wy­jąt­ko­wy ory­gi­nał, nic tyl­ko do rany przy­łóż, taki do­bry. Zmie­ni­ła jed­nak zda­nie, kie­dy zo­ba­czy­ła go pod wpły­wem al­ko­ho­lu. Gdy wy­pił za dużo, oczy mu się zmie­nia­ły. Sta­wa­ły się dzi­kie, pu­ste jak­by, a ro­zum ca­łkiem mu od­cho­dził. Wy­glądał jak opęta­ny i tak się za­cho­wy­wał.

Po pierw­szej ta­kiej ak­cji chcia­ła ucie­kać do domu, ale szyb­ko się zre­flek­to­wa­ła, że choć Ku­bik sza­lał, gdy po­pił, to po trze­źwe­mu do­bry był z nie­go czło­wiek i za­wsze na dru­gi dzień prze­pra­szał. Jej oj­ciec ni­g­dy ni­ko­go nie prze­pro­sił, a sza­lał i po trze­źwe­mu, i po pi­ja­ne­mu. Uzna­ła więc, że taka to chłop­ska na­tu­ra, że piją i lu­źne ręce mają. Trze­ba jed­nak w tym wszyst­kim po­znać ta­kie­go, któ­ry ja­kiś umiar w tym pi­ciu i bi­ciu ma.

Nie ma­rzy­ła o mi­ło­ści. Nie ma­rzy­ła o mężu do­brym i bo­ga­tym. Ta­kie dyr­dy­ma­ły oj­ciec daw­no jej wy­bił z gło­wy. Ład­na była, pra­co­wi­ta też, ale to je­dy­ne, co mia­ła. Oj­ciec nie­raz mó­wił, że ani mor­gi nie do­sta­nie, ani ga­rści zie­mi. I wie­dzia­ła, że tak wła­śnie będzie. Któż więc wzi­ąłby taką ubo­gą nie­bo­gę bez gro­sza przy du­szy? Od­po­wie­dź na to za­da­wa­ne często w my­ślach py­ta­nie spra­wia­ła, że w oczach sta­wa­ły łzy. Sta­ra­ła się więc o tym nie my­śleć.

Gdy po dwóch la­tach słu­żby zma­rła Ku­bi­ko­wa, zo­sta­wia­jąc czwór­kę nie­do­rost­ków, star­szy o czter­na­ście lat Woj­ciech za­pro­po­no­wał, że się z Fran­ką oże­ni. Nie były to żad­ne oświad­czy­ny ani ro­man­tycz­ne wy­zna­nia. Pa­mi­ęta­ła do­kład­nie tę chwi­lę.

Kie­dy sto­sow­ny czas upły­nął, a żal ze­lżał, po­gnał dzie­cia­ki na dwór i ka­zał jej usi­ąść do sto­łu. Od ja­kie­goś cza­su wie­dzia­ła, co mu cho­dzi po gło­wie, ale nie uprze­dza­ła zda­rzeń, nie zdra­dza­ła, że się do­my­śla. Cze­ka­ła.

I nad­sze­dł ten dzień.

– Fran­ka – za­czął, pa­trząc na nią ciem­nym ocza­mi, w któ­rym bły­snęło lek­kie za­kło­po­ta­nie. – Nie wy­pa­da tak, że­by­śmy ra­zem bez ślu­bu miesz­ka­li.

– Ano nie wy­pa­da – przy­tak­nęła, kła­dąc dło­nie na sto­le.

– Znasz mnie. Dzie­cia­ki cię lu­bią. Wiesz, co i jak w domu.

– Wiem.

– Bo­ga­ty nie je­stem, ale dwa­dzie­ścia mórg mam. Chle­ba ci u mnie nie za­brak­nie.

Nie od­po­wie­dzia­ła. Cze­ka­ła cier­pli­wie, co jesz­cze po­wie. Nie, że ją ko­cha, ale... może cho­ciaż lubi?

– Dzie­cia­ków mam czwór­kę. Dużo kło­po­tu z nimi nie będzie, bo pod­ro­śni­ęte. Star­sze nie­dłu­go fa­chu pój­dą się uczyć. Młod­sze jesz­cze zo­sta­ną, ale przy­wy­kły do cie­bie i nor­mal­ne dla nich będzie, jak im mat­kę za­stąpisz.

– To zna­czy?

– Ślub we­źmie­my. Wiem, że nic poza tym, co na grzbie­cie, nie masz, ale mi wi­ęcej zie­mi nie po­trze­ba. Star­szy od cie­bie je­stem, ale to nic nad­zwy­czaj­ne­go. A na­wet i do­brze, bo co mia­łem sza­leć, to wy­sza­la­łem. Wy­pić lu­bię, ale pi­ja­kiem nie je­stem. Co trze­ba ro­bić, ro­bię. Źle ci przy mnie nie będzie.

Fran­ka stłu­mi­ła wes­tchni­ęcie. Jego sło­wa były do­kład­nie ta­kie, ja­kich się spo­dzie­wa­ła, a że za­bra­kło w nich cie­plej­sze­go tonu? Cóż. Lep­szej per­spek­ty­wy nie mia­ła, a to, co rze­kł, praw­dą było. Star­szy, ale przy­stoj­ny i ro­bot­ny. Nie uchle­wał się co­dzien­nie jak jej oj­ciec, ale gdy szał go ogar­niał... Nie, o tym wo­la­ła nie my­śleć.

– Do­brze. We­źmie­my – od­pa­rła, wsta­jąc od sto­łu. – Czas wra­cać do za­jęć.

Wró­ci­li. I tak ka­żde­go dnia. Pra­ca, tro­chę roz­mo­wy, pra­ca. Po­cząt­ko­wo trak­to­wał ją dość szorst­ko, ale z cza­sem tro­chę ich re­la­cje się ocie­pli­ły. Przy­wy­kła do no­wej roli, a na­wet była za­do­wo­lo­na z pod­jętej de­cy­zji. Za­częły ro­dzić się dzie­ci. Star­sze, z pierw­sze­go ma­łże­ństwa, po­wo­li roz­cho­dzi­ły się na swo­je. Po­czu­ła się pew­niej. I choć by­wa­ły trud­ne chwi­le, a na­wet bar­dzo trud­ne, to ja­koś prze­trwa­li. Za­rów­no kry­zys go­spo­dar­czy, jak i wi­ęk­sze i mniej­sze kry­zy­sy ma­łże­ńskie.

Kie­dy uma­rł, dzia­ło się tak wie­le, że na­wet nie po­my­śla­ła o tym, jak zmie­ni się jej ży­cie. Do cza­su gdy po po­grze­bie jej ro­dzi­na ze­szła na przy­go­to­wa­ną w domu sty­pę. Do­pó­ki obcy, zna­jo­mi Wojt­ka, przy sto­le sie­dzie­li, wszyst­ko jesz­cze gład­ko szło. Gdy jed­nak po­szli do domu, oj­ciec po­czuł się pew­nie. Szyb­ko so­bie po­le­wał, do­ma­ga­jąc się wci­ąż no­wych bu­te­lek. Mia­ła mały za­pas, ale woj­na była i trze­ba było oszczęd­nie wszyst­kim rządzić, więc nie za­sta­wia­ła sto­łu za­nad­to. Poza tym uwa­ża­ła, że wy­pił wy­star­cza­jąco i czas, żeby sze­dł do domu.

– Wy­star­czy. To był dłu­gi dzień. Trze­ba obrząd­ki zro­bić i do nor­mal­nych za­jęć wró­cić.

Roz­sier­dzi­ło to ojca, któ­ry w od­ru­chu zło­ści strącił ręką wszyst­ko, co sta­ło na sto­le. Chwy­cił ją moc­no za ra­mię, za­czął wrzesz­czeć i nią po­trząsać.

– Ty ku­two, ty gni­do chi­tra! Za sta­re­go pry­ka, kur­wo, po­szłaś, a ojcu bim­bru ża­łu­jesz?! Wód­ki nie sta­wiasz?! Ta­kaś pani? Ta­kaś bo­gacz­ka?!

Prze­stra­szo­ne dzie­cia­ki od­sko­czy­ły od sto­łu i ucie­kły do dru­giej izby. Sa­bi­na po­bie­gła za nimi. Mat­ka Fran­ki za­częła pła­kać, a Lu­cjan z Ed­kiem po­de­rwa­li się z krze­seł.

– Puść mat­kę – po­wie­dział sta­now­czo Lu­cjan.

– Gów­nia­rzu! Mle­ko pod no­sem jesz­cze masz, a chcesz mi mó­wić, co ja mam ro­bić? Będę chciał, to zle­ję Fran­kę jak psa. Zna moją rękę, zna, ale już za­po­mnia­ła, że ojcu sza­cu­nek się na­le­ży. Na­uczę ją ro­zu­mu, na­uczę.

Za­mach­nął się, ale nie zdążył jej ude­rzyć, bo Lu­cjan zła­pał go za dłoń.

– Sie­bie naj­pierw na­ucz tego, że w czy­imś domu swo­ich po­rząd­ków nie będziesz za­pro­wa­dzał.

– Czy­imś? Ku­bik zde­chł. Te­raz ja tu będę rządził.

Lu­cjan wie­le się nie za­sta­na­wiał. Na­wet za­ma­chu wiel­kie­go nie brał, tyl­ko z krót­kiej ręki moc­ny cios wy­pro­wa­dził.

– Fur­ma­nić to ty tu nie będziesz – po­wie­dział sta­now­czo, a gdy z nosa mężczy­zny po­le­cia­ła krew, bry­zga­jąc mu na dłoń, ota­rł ją z nie­chęcią o poły swe­tra.

– Lu­tek! – za­wo­ła­ła bab­cia, pa­trząc z trwo­gą na wnu­ka. – Jak mo­głeś dziad­ka ude­rzyć?

– Na­le­ża­ło mu się – od­pa­rł, bły­ska­jąc zęba­mi w uśmie­chu.

– Ty ka­ca­pie! Ty bura świ­nio! – za­wo­łał ze zło­ścią Kwie­cień, pró­bu­jąc ude­rzyć wnu­ka. – Jak ci przy­pier­do­lę, to ci ten uśmiech z twa­rzy na za­wsze znik­nie.

– Dzia­dek się tak nie wy­si­la, bo jesz­cze za­wa­łu do­sta­nie i zaś ksi­ędza na po­grzeb trze­ba będzie wo­łać.

Fran­ka, któ­ra otrząsnęła się po pierw­szym szo­ku, po­sła­ła sy­no­wi su­ro­we spoj­rze­nie.

– Dość. Dość kłót­ni i zła, któ­re mi wy­rządzi­łeś, oj­cze – po­wie­dzia­ła su­chym, sta­now­czym gło­sem. – Wyj­dź i wi­ęcej nie wra­caj. Moja noga ani noga mo­ich dzie­ci ni­g­dy u was nie po­sta­nie.

– Fra­nuś! Có­ruś! Co ty mó­wisz! – za­łka­ła mat­ka, ła­pi­ąc Fran­kę za rękę.

– Zo­staw te dziw­kę! To już nie jest na­sza cór­ka!

– Mamo. Dla cie­bie drzwi mo­je­go domu za­wsze otwar­te. Tyl­ko dla cie­bie – do­da­ła z na­ci­skiem.

Oj­ciec pró­bo­wał się od­gra­żać, ale gdy Lu­cjan po­stąpił krok w jego kie­run­ku, za­mil­kł i wy­kli­na­jąc pod no­sem, opu­ścił dom Fran­cisz­ki Ku­bik.

Tak głębo­ko za­pa­dła we wspo­mnie­nia, że nie usły­sza­ła otwie­ra­nych drzwi.

– A co tu taka ci­sza?

Wzdry­gnęła się, sły­sząc głos syna.

– Lu­tek! Gdzie ty po no­cach się włó­czysz?

– Mu­sia­łem za­ła­twić kil­ka in­te­re­sów.

– In­te­re­sów?

Uśmiech­nął się ło­bu­zer­sko i wręczył jej ga­rść mo­net.

– Skąd to masz?

– Mam. Nie py­taj skąd, tyl­ko ciesz się, że są.

– Lu­tek!

– W kar­ty pew­nie grał – stwier­dzi­ła Sa­bi­na spo­koj­nie. – Głod­ny je­steś?

– Coś bym zja­dł – od­pa­rł i usia­dł przy sto­le, mierz­wi­ąc Sta­śko­wi czu­pry­nę.

– Lu­cjan, to nie jest czas na ha­zard. Do­igrasz się i cię wsa­dzą albo gdzie wy­ślą na front.

– Się mama nie mar­twi. Wiem, co ro­bię.

– Wiesz! Jak sko­ńczysz w wi­ęzie­niu, to się tak nie będziesz uśmie­chał!

– To i też do­brze, je­den mniej do wy­kar­mie­nia. – Pu­ścił do niej oko i wy­jął zza pa­zu­chy ga­rść cu­kier­ków. – Sa­bi­na, po­dziel rów­no.

Fran­ka ze zdu­mie­niem spoj­rza­ła na sło­dy­cze, któ­re i przed woj­ną rzad­ko w ich domu się po­ja­wia­ły. He­le­na ze Sta­śkiem pi­snęli z ra­do­ści, a i Gie­nia ła­ko­mie zer­k­nęła na stół.

– A cu­kier­ki skąd masz? Ich chy­ba w kar­ty nie wy­gra­łeś?!

– Skąd masz i skąd masz. – Wes­tchnął te­atral­nie. – Le­piej mama da coś jeść, a nie wy­py­tu­je ni­czym ge­sta­po.

Fran­ka po­ki­wa­ła gło­wą i po­de­szła do pie­ca, aby na­ło­żyć mu je­dze­nie. Gdzieś w ser­cu bły­snęła iskier­ka dumy. Lu­cjan był jej naj­star­szym i naj­uko­cha­ńszym sy­nem. Od ma­łe­go jak Cy­gan do ka­żde­go śro­do­wi­ska po­tra­fił się do­sto­so­wać i sym­pa­tię lu­dzi zdo­być. Z ra­do­ścią pa­trzy­ła, że i w polu so­bie ra­dzi i gło­wę ma nie od pa­ra­dy. Pra­co­wi­to­ść wie­dzia­ła po kim odzie­dzi­czył, ale zmy­sł do in­te­re­sów? Albo ra­czej kom­bi­na­tor­stwa? Tego roz­gry­źć nie umia­ła.

I choć bała się ci­ągle o nie­go, to wie­dzia­ła, że Sa­bi­na ma ra­cję. Lu­tek za­wsze spa­dał na czte­ry łapy.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki