Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poruszająca historia, która wydarzyła się naprawdę! Wojna, brak jedzenia i nadziei na lepsze jutro, to codzienność Lucjana i Marianny. Ona żyje w Kraju Warty, on w Generalnym Gubernatorstwie. Łączy ich jedno – bieda, która sprawiła, że dobrowolnie zgłosili się na roboty do Niemiec. Na obczyźnie, w otoczeniu wrogo nastawionych ludzi musieli szybko dorosnąć. Byli zupełnie różni: ona z drzazgą w sercu, on z głową pełną marzeń. I różne mieli plany na przyszłość. Życie jednak szybko wszystko zweryfikowało. Musieli zmierzyć się z sytuacją, której nie planowali, a która związała ich losy na zawsze.
„Pod obcym niebem” to przejmujący obraz czasów, gdy ludzie musieli walczyć o każdy kolejny dzień życia, a miłość ponad podziałami była prawdziwym wyzwaniem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 319
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 7 godz. 33 min
Lucjanowi i Mariannie Kubikom,
którzy w czasie wojny, na obczyźnie, u bauera,
znaleźli miłość i z tą miłością, nadzieją i wiarą walczyli
o swoją rodzinę w powojennym świecie.
Siwy włos i zmarszczka na czole.
Bruzdy pod oczami i wokół ust.
Mijający czas, zabierający siły i zdrowie, ale niebędący w stanie odebrać marzeń i wspomnień.
A przecież... tak niedawno, zupełnie niedawno błękitne oczy jaśniały radością.
Patrzyły na otaczający świat z zachwytem.
Miłość wypełniała to młode serce, gdy patrzyła w ciemne oczy. Inne, czasami tajemnicze, niekiedy figlarne, zawsze jednak pełne zachwytu.
Początek drogi był wyboisty, naznaczony lękiem i niepewnością. I tak też wyglądało ich życie, przetykane krótkimi pasmami radości.
A mimo to... albo właśnie dlatego potrafili cieszyć się każdą chwilą, pięknym światem i sobą.
~ CZĘŚĆ I ~
W rodzinnym domu
Marianna
Stawiszyn, jesień 1939 roku
Z rozciętej wargi popłynęła krew. Dziewczyna upuściła trzymaną książkę i odruchowo zasłoniła się dłońmi przed gęsto wymierzanymi przez matkę razami. Była przyzwyczajona do bicia. Aniela wybuchała z byle powodu, czy trzeźwa, czy pijana. Dzisiaj była mocno wstawiona, więc Marianna wiedziała, że za chwilę się zmęczy i zostawi ją w spokoju.
– Ty nierobie! Ty kocołapie jeden! Książek ci się zachciewa!
Krzyczała, uderzając młodą dziewczynę bez opamiętania. Zgromadzone w kuchni rodzeństwo zamarło ze strachu i tylko siedmioletnia siostra Marianny zareagowała. Irena podbiegła i swoimi wątłymi, chudymi rękami zaczęła ciągnąć matkę za rękaw.
– Mamo, zostaw! Nie bij jej!
Kobieta ze złością odepchnęła córkę, która upadła z łoskotem na gliniane klepisko.
– Pytał cię kto o zdanie?! Pytał?!
Dziewczynka pochlipywała cicho, patrząc błagalnie na matkę. Wiedziała, że teraz lepiej się nie odzywać.
W kącie kuchni, która służyła i za pokój do spania dla młodszych dzieci, rozległ się płacz dwuletniego Józka. Zakwiliło też leżące w starej kołysce niemowlę.
– Widzisz, co narobiłaś?! Dziećmi się zajmij, a nie czytasz i czas marnujesz.
– Nie marnuję – odparła buńczucznie. – W robocie cały dzień byłam. Chciałam chwilę odpocząć.
– Patrzcie hrabiankę! Odpocząć chciała. A mnie kto pyta, kiedy ja odpoczywam?
Mariannie cisnęło się na usta stwierdzenie, że chyba jednak miała czas na odpoczynek, a na pewno na picie samogonu. Zabrakło go jednak na zrobienie obiadu i zajęcie się dziećmi. Nie odezwała się jednak słowem i podając rękę przestraszonej Irence, podeszła do pieca.
Matka poburczała coś pod nosem i poszła do sąsiedniej izby, z której po chwili rozległo się głośne chrapanie.
Dziewczyna schyliła się i podniosła swoją ukochaną książkę. Jedyną, jaką miała. Kartki w wielu miejscach były powycierane od ciągłego czytania. Znała ją prawie na pamięć. Dostała od nauczyciela, gdy kończyła szkołę. Innych nie miała, skąd wziąć. W poprzednich latach czasami uciułała parę groszy, żeby wypożyczyć książkę z biblioteki, ale od dawna ani groszy na to nie miała, ani żadna biblioteka w pobliżu nie działała.
– Marianko, będzie co do jedzenia? – zapytała cicho Irena.
– Będzie, co ma nie być – odparła dość oschle, chcąc zamaskować żal, który dławił ją od środka.
Jedzenia mieli bardzo mało i wiedziała, że do przednówka im nie wystarczy. Mieli sześć mórg ziemi, ale lichej strasznie. Zbiory były słabe, a i Niemcy sporo im zabierali. Ojciec dorabiał u gospodarzy, rzadko jednak do domu coś przynosił, bo większość po drodze przepił. Co zostało, a dało się spieniężyć, matka zamieniała na bimber. Jedynie ona swoje grosze mocno w garści trzymała i na ile mogła, to jedzenie do chałupy kupowała. Częściej jednak płacili jej plonami. W sumie wolała tak, bo wtedy nie musiała walczyć z matką, żeby jej nie zabierała pieniędzy.
– Co będziemy jeść, Marianko?
Irena nieśmiało pociągnęła ją za rękaw.
Marianna spojrzała smutno na siostrę i pogłaskała ją po wychudłym policzku. Podeszła też do Józka, który choć uspokoił się po wyjściu matki, to przedstawiał tak żałosny widok, że musiała go przytulić. Wzięła go na ręce, za co mały odwdzięczył jej się szerokim uśmiechem.
– Pobujaj kołyskę Edka, bo drze się wniebogłosy, a ja zaraz coś przyszykuję. I mleka wam dam. Janka zaraz skończy doić kozy, to wam podgrzeję – zwróciła się do Irenki.
– Dodasz kaszy? – zapytała z nadzieją dziewczynka.
– Zajmij się bratem, a nie tylko pytasz i pytasz – ofuknęła ją, mrugając szybko rzęsami, żeby odegnać niechciane łzy.
Dziewczynka spuściła smętnie głowę i posłusznie poszła zająć się bratem. Wiedziała, co oznacza ta odpowiedź. Kaszy nie będzie.
Marianna posadziła Józka koło pieca, dała mu szmaciankę do zabawy i zaczęła przygotowywać kolację. Opału było mało, ale cieszyła się, że jest cokolwiek. Sięgnęła po gar i nalała z wiadra czystej wody. Postawiła go na piecu i wzięła się do mycia kartofli. Nie obierała. Strat przy myciu nie było, a i smak dużo lepszy.
Wrzuciła kilka sztuk. Nie tyle, żeby mogli się najeść do syta. Na to ich nie było stać, ale chociaż głód trochę oszukają. A ten z dnia na dzień był coraz gorszy.
– Mój Boże, a to dopiero koniec listopada – jęknęła w duchu. – Jak my przeżyjemy?
Nie było na to odpowiedzi. Perspektyw też nie. Nic nie zapowiadało, aby coś miało przeszkodzić w szalonych działaniach Hitlera i Stalina. Nie interesowała jej polityka. Chciała po prostu żyć. Normalnie żyć. Mieć co jeść i w co się ubrać.
I czytać. Chociaż raz na kilka miesięcy móc przeczytać nową książkę.
Ot, takie marzenia snuła w głowie, gdy do chałupy weszła dwunastoletnia Janka. Drugie względem starszeństwa dziecko Ścieszków.
– Gdzie matka? – zapytała, podając siostrze wiadro z mlekiem. Marianna nie musiała odpowiadać, bo po chwili do Janki dobiegło chrapanie matki. – Aha, dzień jak każdy poprzedni i każdy następny – stwierdziła smutno nastolatka i usiadła przy rozklekotanym stole.
– Mało tego mleka. Myślałam, że uda się co odłożyć na twaróg.
– Co ma być więcej, jak jeść dostają tyle co nic? Dobrze, że kozy wszystkożerne, to choć i tyle się udoi.
Marianna przelała kwartę mleka do rondla. Irena czujnie podniosła głowę i tylko czekała, aż siostra ją zawoła.
– Chodź, Irka, napijesz się, a później jeszcze ziemniaka ci dam.
Siostra żwawo wstała z klepiska i w dwóch susach była przy stole.
– Dla nas też będzie? – zapytała Janka.
– Ty swoje już wypiłaś, a ja mleka nie muszę.
– Nie piłam! – zaprzeczyła dziewczyna, a jej twarz oblała się rumieńcem.
– Piłaś i nawet ust nie wytarłaś – odparła sucho Marianna. – Zawsze pijesz, gdy doisz, dlatego tak chętnie do kóz idziesz.
– Nie powiesz matce?
– Nie powiem. Rośniesz, też więcej jeść potrzebujesz.
Zapach mleka rozniósł się po kuchni, a ona poczuła, jak skręca ją z głodu. Tak bardzo chciałaby skosztować. Chociaż pół kubka. Chociaż troszeczkę... Już miała z chochli odrobinę się napić, gdy jej wzrok padł na małego Józka. Podobnie jak oni wszyscy chudy był, blady. W wymizerowanej twarzy było widać tylko duże, błękitne oczy i okrągły nos, który odziedziczyła po matce i ona.
Zacisnęła mocno usta, przelała mleko do kubków i podała Irenie oraz Józkowi. Popatrzyła chwilę na ich rozanielone buzie. „Chociaż oni się najedzą” – pomyślała i ponownie chwyciła po chochlę. Edwardowi nalała w szklaną butelkę. Naciągnęła smoczek i podała Jance.
– Nakarm małego, bo na matkę nie ma co liczyć. Nie wstanie.
Janina przytaknęła i bez słowa wyjęła brata z kołyski. Jadł tak łapczywie, że się zachłysnął. Szybko poklepała go po plecach i ponownie podała butlę. Podobnie jak siostra, była wściekła na matkę, że nie karmi małego. Musiały dzielić się z nim skąpymi zapasami, które były tak bardzo potrzebne innym dzieciom.
– Maryśka?
– Co?
– Myślisz, że my już tak zawsze w biedzie będziemy żyły?
– Janka, a jak mamy żyć? Bogate się nie staniemy, bo i z czego? Z męża? Bogaty nas nie weźmie, trzeba się modlić, żeby dobry i robotny się trafił.
– I taki, co nie chleje – dodała Janka stanowczym głosem. – Nie chcę mieć męża pijaka.
– A która chce? Żadna. Poza tym nie wszyscy piją. Znaczy, nie tak dużo jak ojciec. I matka.
– Mnie się marzy wysoki blondyn, który będzie mnie kochał i dobrze traktował. Kawałek pola i swoja chałupa, w której nie zabraknie mleka i chleba.
– Głupiaś. Kawałek pola? Ojciec ma sześć mórg i co mu z tego skrawka? Bieda jedynie. Ani żyć, ani zdechnąć z głodu. I jeszcze ta wojna. Długo wolnością się nie nacieszyliśmy.
– Maryśka, przecież to musi się wkrótce skończyć.
– Musi? Nic nie musi. Nie bądź naiwna. Jak ostatnio Polskę zajęli, to ponad wiek trzymali. Trzeba się skupić na tym, co jest, i przetrwać. Do wiosny chociaż.
– Do wiosny? Później będzie lepiej?
– Nie wiem, czy lepiej, ale jedzenia będzie więcej.
Irena przysłuchiwała się siostrom z szeroko otwartymi oczami. Chłonęła każde słowo i gdy skończyły mówić, zabrała głos.
– Marianko.
– Głodna pewnie jeszcze jesteś. Zaraz będą ziemniaki.
– Marianko, jestem, ale wiesz? Nie chcę męża. Żadnego. Ja chcę przy tobie być całe życie.
– Przy mnie? Toć ja nie twoja matka.
– Ale jak matka – odparła dziewczynka drżącym głosem.
– Nie opowiadaj głupot, bo jak Aniela usłyszy, to oberwiesz. Umyj lepiej kubki po mleku. Zaparzę mięty i kartofli nałożę. Ojca nie widać, to pewnie prędko nie przyjdzie.
Myliła się jednak, bo gdy tylko wyłożyła jedzenie na talerz, do chaty wszedł podchmielony ojciec. Nie był mocno pijany, ot tyle, co dla lepszego humoru miał wypite.
– Znowu to samo – sarknął, siadając do stołu. – Może maślanka chociaż jest?
Marianna spojrzała na jego gęstą brodę oraz wąs zachodzący na usta. Przydługie, rzadkie włosy opadały na ramiona. Był szczupły, wręcz chudy, co podkreślało głębokie bruzdy żłobiące mu okolice oczu i ust.
– Zarobiłeś jakieś pieniądze? Przyniosłeś coś? – zapytała ostro, wywołując popłoch w siostrach, które ze strachem spojrzały na ojca.
Marianna jednak się nie bała. Ojciec, w przeciwieństwie do matki, nigdy ich nie bił. Czasami krzyczał, ale na niej nie robiło to wrażenia. Przywykła. Do wszystkiego była w stanie przywyknąć. Ważne, aby miała choć chwilę na ucieczkę w świat książek. To dawało jej siłę i pozwalało znosić biedę, razy, strach i głód.
– Maryśka, co za krew masz na ustach?
Dziewczyna przetarła dłonią zaschniętą krew. W całym rwetesie zapomniała o otrzymanych razach. Najważniejsze dla niej było, że matka poszła spać i mieli chwilę spokoju.
– Nic takiego – odparła, machając lekceważąco dłonią. – To co? Zarobiłeś coś?
Ojciec chrząknął i przysunął miskę z ziemniakami.
– Jedzcie, bo wystygną.
Marianna wpatrywała się w niego uparcie. Przygładził ręką zmierzwioną brodę i uciekł spojrzeniem w bok.
– Dzisiaj nic, ale jutro przyniosę.
– To może będzie kasza – powiedziała z nadzieją Irena i zaczęła obierać lekko parchatego ziemniaka ze skórki.
– Będzie – potwierdził ojciec. – Jedzcie.
Marianna, sięgając po swoją porcję, wymieniła znaczące spojrzenia z Janką. Musiały dopilnować, aby przechwycić to, co przyniesie, zanim matka wymieni na alkohol. Jeśli zdążą, to może uda im się kupić kaszy, o której tak marzyła Irenka.
Lucjan
Osinki, jesień 1939 roku
Za oknem hulał jesienny wiatr, wtłaczając zimne podmuchy do domu. Gienka tarła ziemniaki na placki, Helena kroiła cebulę, a Edward uczył Staśkę liczyć.
Franka pogładziła się po napiętym brzuchu i spojrzała w kierunku otwierających się drzwi. W progu stała Sabina, jej najstarsza, dwudziestoletnia córka. Wysoka, postawna blondynka o niebieskich oczach bez wysiłku niosła w jednej ręce wiadro wypełnione mlekiem, a w drugim koszyk z brukwią.
– Gdzie Lutek? – zapytała matka z niepokojem w głosie. – Późno już.
– Nie wiem. Nie wrócił jeszcze.
Dziewczyna zamknęła drzwi i podeszła do pieca, obok którego postawiła wiadro i kosz.
– Ciemno, a ten łazi nie wiadomo gdzie. Oby nie ściągnął na siebie żadnych kłopotów.
– Nie martw się, mamo. Wiesz, jaki on jest. Nawet jak wpadnie w tarapaty, to się z nich wykaraska. Zawsze spada na cztery łapy.
– Kiedyś szczęście go opuści, a wtedy będzie tragedia.
– Poradzi sobie – odparła pewnym głosem Sabina. – Lepiej usiądź, bo jeszcze zaczniesz przedwcześnie rodzić i to będzie prawdziwy kłopot.
– Mam wprawę. Siódme z kolei, więc dla mnie nie pierwszyzna.
Sabina spojrzała na matkę, która co i rusz spoglądała to w okno, to na drzwi. Odkąd wybuchła wojna i Niemcy rozpanoszyli się w Polsce, matka pilnowała, żeby po zmroku wszyscy byli w domu. I byli. Wszyscy oprócz Lutka, który zawsze był niesforny, a odkąd ojciec zmarł dwa miesiące temu na zakażenie, czuł się głową domu i nic sobie nie robił z zakazów.
– Jutro brukwiowa? – zapytała, chcąc zająć myśli matce.
– Nie, Edek mówił, że jeszcze grzyby są, to pójdzie z rana nazbierać, co tam zostało, a brukiew usmażymy w plastrach na kolację.
– Są, i to dość sporo. Sprawdzałem w moich miejscówkach – odparł pryszczaty czternastolatek. – Staśkę też wezmę, niech się uczy.
Krojąca cebulę Helena spojrzała w kierunku brata, a na jej buzi pojawił się szeroki uśmiech.
– Pójdę z wami! Też lubię zbierać grzyby.
– Co to ja? Niańka jakaś? – obruszył się nastolatek.
– Jestem starsza od Staśki o dwa lata! Nie jestem żadnym dzieciakiem i nie potrzebuję niańki.
– Ja ma seść i tes nie potsebuje! – zaprotestowała Stanisława, patrząc na starszą siostrę ze złością.
– Ty, dzieciuchu, nawet jeszcze dobrze nie mówisz, tylko seplenisz jak dzidziuś.
– Helena, bo zaraz ścierą oberwiesz – zganiła ją matka. – Edek weźmie was obie.
Chłopak spojrzał z ukosa, ale nie zaprotestował. Z kolei Helena, gdy tylko matka się odwróciła, wytknęła młodszej siostrze język, po czym z wyniosłą miną wróciła do krojenia cebuli.
– Sabina, pójdziesz jutro na targ.
– Lutek niech idzie. Wiesz, że na handlu to on się najlepiej zna.
– Tak, on to i Eskimosom śnieg by sprzedał, wiem – odparła z uśmiechem matka. – Nie na handel cię jednak wysyłam.
– To po co?
– Poszukasz Pawła, wiesz, tego, co masłem i twarogiem handluje, i zapytasz, co u mojej matki. Dawno mnie nie odwiedzała.
– Mogę iść do nich. Na miejscu się dowiem, co u nich słychać.
– Nie! Po awanturze, którą ojciec mi urządził na pogrzebie Wojtka, powiedziałam, że nasza noga u nich nie postanie i nie postanie! Póki on żyje, to w domu rodzinnym mnie nie zobaczą. Was też nie.
Po pełnej emocji wypowiedzi matki w kuchni zapadła cisza. Wszyscy doskonale pamiętali niedawną śmierć ojca i zachowanie dziadka Kwietnia, które sprawiło, że Lutek rzucił się na niego z pięściami...
Pierwsze dni wojny napełniły ich strachem. Mieszkali na małej wsi, ale i do nich dotarły działania wojenne. Wiele zła działo się w okolicy. Bali się o życie, ale i lękali się głodu, więc gdy trzeba było wyjść w pole, wyszli – Wojtek, Lutek i Edek. Kobietom kazali schować się w domu. Zbierali warzywa, gdyż wiedzieli, że bez nich nie przetrwają. Żołnierze może i ich nie zabiją, ale głód na pewno. Nikt nie pamiętał, jak i gdzie Wojciech się skaleczył. Często przy robotach to się zdarzało i nikt zbytnio tym głowy sobie nie zawracał. Jednak kiedy noga spuchła i się zaczerwieniła, zrozumieli, że to nie zwykłe skaleczenie. Robili okłady, myli, polewali ziołami i spirytusem, ale zakażenie postępowało. Podobnie jak wojna, która praktycznie uziemiła ich w domu.
Gdy zrobiło się trochę spokojniej, Lucjan pobiegł po lekarza. Pomoc niestety przyszła za późno. Zakażenie zajęło cały organizm, a trawiąca Wojtka gorączka odebrała resztę sił. Zmarł wśród płaczu dzieci, nieświadomy tego, co się z nim dzieje.
Franka nie płakała. Miała wojnę za oknem, sześcioro dzieci, które należało nakarmić, i siódme w brzuchu, co miało się jako pogrobowiec narodzić. Nie było czasu na łzy. Ani też zbytniej ochoty. Wiele wycierpiała u boku męża, którego poślubiła raczej z rozsądku niż z wielkiej miłości.
Z rozsądku też, a w sumie w akcie rozpaczy, najęła się u niego w domu do pomocy, gdy miała szesnaście lat. Ojciec miał strasznie podły charakter i zarówno ją, jak i matkę często bił do nieprzytomności. Młodszego rodzeństwa też nie szczędził. Kiedy żona Wojciecha Kubika podupadła na zdrowiu i po wsi puściła wiadomość, że szuka pomocy w zamian za jedzenie i dach nad głową, wyszła z domu tak, jak stała i od razu się u niej najęła.
Wojciech był przystojny i pracowity. Miał jednak wybuchowy charakter, którego nie ujawniał, kiedy był trzeźwy. Początkowo myślała, że to jakiś wyjątkowy oryginał, nic tylko do rany przyłóż, taki dobry. Zmieniła jednak zdanie, kiedy zobaczyła go pod wpływem alkoholu. Gdy wypił za dużo, oczy mu się zmieniały. Stawały się dzikie, puste jakby, a rozum całkiem mu odchodził. Wyglądał jak opętany i tak się zachowywał.
Po pierwszej takiej akcji chciała uciekać do domu, ale szybko się zreflektowała, że choć Kubik szalał, gdy popił, to po trzeźwemu dobry był z niego człowiek i zawsze na drugi dzień przepraszał. Jej ojciec nigdy nikogo nie przeprosił, a szalał i po trzeźwemu, i po pijanemu. Uznała więc, że taka to chłopska natura, że piją i luźne ręce mają. Trzeba jednak w tym wszystkim poznać takiego, który jakiś umiar w tym piciu i biciu ma.
Nie marzyła o miłości. Nie marzyła o mężu dobrym i bogatym. Takie dyrdymały ojciec dawno jej wybił z głowy. Ładna była, pracowita też, ale to jedyne, co miała. Ojciec nieraz mówił, że ani morgi nie dostanie, ani garści ziemi. I wiedziała, że tak właśnie będzie. Któż więc wziąłby taką ubogą niebogę bez grosza przy duszy? Odpowiedź na to zadawane często w myślach pytanie sprawiała, że w oczach stawały łzy. Starała się więc o tym nie myśleć.
Gdy po dwóch latach służby zmarła Kubikowa, zostawiając czwórkę niedorostków, starszy o czternaście lat Wojciech zaproponował, że się z Franką ożeni. Nie były to żadne oświadczyny ani romantyczne wyznania. Pamiętała dokładnie tę chwilę.
Kiedy stosowny czas upłynął, a żal zelżał, pognał dzieciaki na dwór i kazał jej usiąść do stołu. Od jakiegoś czasu wiedziała, co mu chodzi po głowie, ale nie uprzedzała zdarzeń, nie zdradzała, że się domyśla. Czekała.
I nadszedł ten dzień.
– Franka – zaczął, patrząc na nią ciemnym oczami, w którym błysnęło lekkie zakłopotanie. – Nie wypada tak, żebyśmy razem bez ślubu mieszkali.
– Ano nie wypada – przytaknęła, kładąc dłonie na stole.
– Znasz mnie. Dzieciaki cię lubią. Wiesz, co i jak w domu.
– Wiem.
– Bogaty nie jestem, ale dwadzieścia mórg mam. Chleba ci u mnie nie zabraknie.
Nie odpowiedziała. Czekała cierpliwie, co jeszcze powie. Nie, że ją kocha, ale... może chociaż lubi?
– Dzieciaków mam czwórkę. Dużo kłopotu z nimi nie będzie, bo podrośnięte. Starsze niedługo fachu pójdą się uczyć. Młodsze jeszcze zostaną, ale przywykły do ciebie i normalne dla nich będzie, jak im matkę zastąpisz.
– To znaczy?
– Ślub weźmiemy. Wiem, że nic poza tym, co na grzbiecie, nie masz, ale mi więcej ziemi nie potrzeba. Starszy od ciebie jestem, ale to nic nadzwyczajnego. A nawet i dobrze, bo co miałem szaleć, to wyszalałem. Wypić lubię, ale pijakiem nie jestem. Co trzeba robić, robię. Źle ci przy mnie nie będzie.
Franka stłumiła westchnięcie. Jego słowa były dokładnie takie, jakich się spodziewała, a że zabrakło w nich cieplejszego tonu? Cóż. Lepszej perspektywy nie miała, a to, co rzekł, prawdą było. Starszy, ale przystojny i robotny. Nie uchlewał się codziennie jak jej ojciec, ale gdy szał go ogarniał... Nie, o tym wolała nie myśleć.
– Dobrze. Weźmiemy – odparła, wstając od stołu. – Czas wracać do zajęć.
Wrócili. I tak każdego dnia. Praca, trochę rozmowy, praca. Początkowo traktował ją dość szorstko, ale z czasem trochę ich relacje się ociepliły. Przywykła do nowej roli, a nawet była zadowolona z podjętej decyzji. Zaczęły rodzić się dzieci. Starsze, z pierwszego małżeństwa, powoli rozchodziły się na swoje. Poczuła się pewniej. I choć bywały trudne chwile, a nawet bardzo trudne, to jakoś przetrwali. Zarówno kryzys gospodarczy, jak i większe i mniejsze kryzysy małżeńskie.
Kiedy umarł, działo się tak wiele, że nawet nie pomyślała o tym, jak zmieni się jej życie. Do czasu gdy po pogrzebie jej rodzina zeszła na przygotowaną w domu stypę. Dopóki obcy, znajomi Wojtka, przy stole siedzieli, wszystko jeszcze gładko szło. Gdy jednak poszli do domu, ojciec poczuł się pewnie. Szybko sobie polewał, domagając się wciąż nowych butelek. Miała mały zapas, ale wojna była i trzeba było oszczędnie wszystkim rządzić, więc nie zastawiała stołu zanadto. Poza tym uważała, że wypił wystarczająco i czas, żeby szedł do domu.
– Wystarczy. To był długi dzień. Trzeba obrządki zrobić i do normalnych zajęć wrócić.
Rozsierdziło to ojca, który w odruchu złości strącił ręką wszystko, co stało na stole. Chwycił ją mocno za ramię, zaczął wrzeszczeć i nią potrząsać.
– Ty kutwo, ty gnido chitra! Za starego pryka, kurwo, poszłaś, a ojcu bimbru żałujesz?! Wódki nie stawiasz?! Takaś pani? Takaś bogaczka?!
Przestraszone dzieciaki odskoczyły od stołu i uciekły do drugiej izby. Sabina pobiegła za nimi. Matka Franki zaczęła płakać, a Lucjan z Edkiem poderwali się z krzeseł.
– Puść matkę – powiedział stanowczo Lucjan.
– Gówniarzu! Mleko pod nosem jeszcze masz, a chcesz mi mówić, co ja mam robić? Będę chciał, to zleję Frankę jak psa. Zna moją rękę, zna, ale już zapomniała, że ojcu szacunek się należy. Nauczę ją rozumu, nauczę.
Zamachnął się, ale nie zdążył jej uderzyć, bo Lucjan złapał go za dłoń.
– Siebie najpierw naucz tego, że w czyimś domu swoich porządków nie będziesz zaprowadzał.
– Czyimś? Kubik zdechł. Teraz ja tu będę rządził.
Lucjan wiele się nie zastanawiał. Nawet zamachu wielkiego nie brał, tylko z krótkiej ręki mocny cios wyprowadził.
– Furmanić to ty tu nie będziesz – powiedział stanowczo, a gdy z nosa mężczyzny poleciała krew, bryzgając mu na dłoń, otarł ją z niechęcią o poły swetra.
– Lutek! – zawołała babcia, patrząc z trwogą na wnuka. – Jak mogłeś dziadka uderzyć?
– Należało mu się – odparł, błyskając zębami w uśmiechu.
– Ty kacapie! Ty bura świnio! – zawołał ze złością Kwiecień, próbując uderzyć wnuka. – Jak ci przypierdolę, to ci ten uśmiech z twarzy na zawsze zniknie.
– Dziadek się tak nie wysila, bo jeszcze zawału dostanie i zaś księdza na pogrzeb trzeba będzie wołać.
Franka, która otrząsnęła się po pierwszym szoku, posłała synowi surowe spojrzenie.
– Dość. Dość kłótni i zła, które mi wyrządziłeś, ojcze – powiedziała suchym, stanowczym głosem. – Wyjdź i więcej nie wracaj. Moja noga ani noga moich dzieci nigdy u was nie postanie.
– Franuś! Córuś! Co ty mówisz! – załkała matka, łapiąc Frankę za rękę.
– Zostaw te dziwkę! To już nie jest nasza córka!
– Mamo. Dla ciebie drzwi mojego domu zawsze otwarte. Tylko dla ciebie – dodała z naciskiem.
Ojciec próbował się odgrażać, ale gdy Lucjan postąpił krok w jego kierunku, zamilkł i wyklinając pod nosem, opuścił dom Franciszki Kubik.
Tak głęboko zapadła we wspomnienia, że nie usłyszała otwieranych drzwi.
– A co tu taka cisza?
Wzdrygnęła się, słysząc głos syna.
– Lutek! Gdzie ty po nocach się włóczysz?
– Musiałem załatwić kilka interesów.
– Interesów?
Uśmiechnął się łobuzersko i wręczył jej garść monet.
– Skąd to masz?
– Mam. Nie pytaj skąd, tylko ciesz się, że są.
– Lutek!
– W karty pewnie grał – stwierdziła Sabina spokojnie. – Głodny jesteś?
– Coś bym zjadł – odparł i usiadł przy stole, mierzwiąc Staśkowi czuprynę.
– Lucjan, to nie jest czas na hazard. Doigrasz się i cię wsadzą albo gdzie wyślą na front.
– Się mama nie martwi. Wiem, co robię.
– Wiesz! Jak skończysz w więzieniu, to się tak nie będziesz uśmiechał!
– To i też dobrze, jeden mniej do wykarmienia. – Puścił do niej oko i wyjął zza pazuchy garść cukierków. – Sabina, podziel równo.
Franka ze zdumieniem spojrzała na słodycze, które i przed wojną rzadko w ich domu się pojawiały. Helena ze Staśkiem pisnęli z radości, a i Gienia łakomie zerknęła na stół.
– A cukierki skąd masz? Ich chyba w karty nie wygrałeś?!
– Skąd masz i skąd masz. – Westchnął teatralnie. – Lepiej mama da coś jeść, a nie wypytuje niczym gestapo.
Franka pokiwała głową i podeszła do pieca, aby nałożyć mu jedzenie. Gdzieś w sercu błysnęła iskierka dumy. Lucjan był jej najstarszym i najukochańszym synem. Od małego jak Cygan do każdego środowiska potrafił się dostosować i sympatię ludzi zdobyć. Z radością patrzyła, że i w polu sobie radzi i głowę ma nie od parady. Pracowitość wiedziała po kim odziedziczył, ale zmysł do interesów? Albo raczej kombinatorstwa? Tego rozgryźć nie umiała.
I choć bała się ciągle o niego, to wiedziała, że Sabina ma rację. Lutek zawsze spadał na cztery łapy.