Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pełna smaków i zapachów opowieść o świecie, w którym każdy czuje się jak w domu.
Wiosną w Brzozówce kiełkują stare troski i dojrzewają nowe miłości. Gdy przyroda budzi się do życia, mieszkańcy małej wsi na Powiślu wypatrują nie tylko cieplejszych promieni słońca, lecz także nadziei, która przychodzi do nich wraz nowym życiem. Wypełnionym radością oczekiwaniom towarzyszą aromaty potraw powstających w kuchniach wyjątkowych i silnych kobiet. Bohaterki nadają niepowtarzalny smak wybornym daniom oraz wszystkiemu, co łączy rodziny i spaja społeczność wsi.
Sylwia Kubik powraca z kolejną czułą historią. W czwartej części ukochanej i wyczekiwanej przez czytelników serii powiślańskiej proponuje nam nastrojową, pełną emocji, pogody ducha i poczucia humoru opowieść o zwyczajnym życiu niezwykłych bohaterów. To zaproszenie do wspólnej biesiady, rozmowy i nabierania sił dzięki obecności i bliskości innych ludzi. Czy to gotowy przepis na szczęście.
Zwyczajna-niezwyczajna rzeczywistość, uśmiech i łzy, miłość i przyjaźń, rodzina i codzienne sprawy, a to wszystko na tle malowniczego Powiśla. Z właściwymi sobie wrażliwością, wnikliwością i humorem Sylwia Kubik portretuje ludzkie charaktery i zaprasza w gościnne progi Brzozówki. Cudownie było tu powrócić i zobaczyć, co słychać u znanych i lubianych bohaterów!
Joanna Wolf, NIEnaczytana
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 289
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2024 by IWR WE sp. z o.o.
Redaktor prowadzący: Magdalena Kędzierska-Zaporowska Korekta: Katarzyna Machowska Redakcja techniczna: Paweł Kremer Projekt okładki: Lena Wójcik Zdjęcie na okładce: Jan / Adobe Stock
Wydanie I | Kraków 2024EBOOK ISBN: 978-83-68031-20-1
Wydawnictwo Emocje, ul. Meissnera 20, 31-457 Kraków
wydawnictwoemocje.pl
Plik przygotował Woblinkwoblink.com
Tę wyjątkową powieść dedykuję moim szalonym Czytelniczkom, które wzięły udział w akcji „Stara sukienka”.
Dziewczyny!
Z całego serca dziękuję, że ZAWSZE mogę na Was liczyć.
Ślę serdeczności, przytulasy i mnóstwo pozytywnej energii.
W domu pachniało pączkami. Tłuszcz przyjemnie skwierczał w garnku, a puszyste, dobrze wyrośnięte kulki czekały na swoją kolej, żeby wskoczyć do gorącej kąpieli.
Hania jedną ręką formowała kolejne, drugą zaś przewracała te, które już się smażyły. Zerkała co jakiś czas do sąsiedniego pokoju. Miała tam ustawione łóżeczko turystyczne. W takim miejscu, żeby mieć na nie widok z każdego zakątka kuchni.
Karolek był przyzwyczajony do hałasów oraz mieszaniny woni, więc spał słodko, nie reagując na domową krzątaninę. Hanka uśmiechnęła się pod nosem, posyłając czułe spojrzenie w jego stronę. Do dzisiaj nie mogła uwierzyć, że z takim przerażeniem zareagowała na wieść o ciąży. Tak bardzo się bała późnego macierzyństwa – tego, czy podoła obowiązkom i czy potrafi pokochać maleństwo tak wielką miłością jak Tomka i Dominikę.
Wszystkie obawy okazały się nieuzasadnione. Podobnie jak i czarne wizje, które roztaczał przed nią pierwszy ginekolog, który ją badał. Wciąż na myśl o nim ogarniała ją furia. Najchętniej to jego, a nie pączki zanurzyłaby we wrzątku.
„Dureń! Tak mnie wystraszył, że miesiącami męczyły mnie koszmary!”, myślała.
Jego słowa i wizje, które przed nią roztaczał, oraz sugestie usunięcia ciąży bardzo wpłynęły na jej psychikę. Nieustannie prześladowały ją złe sny. Na szczęście od razu zmieniła lekarza i choć faktycznie większość ciąży musiała spędzić w łóżku, to udało się ją donosić, a Karolek urodził się duży i zdrowy. Dostał dziesięć punktów w skali Apgar.
Ulga, którą wtedy odczuła, była tak wielka, że się rozpłakała, i to tak, że nikt nie potrafił jej uspokoić. Płakała, płakała i płakała. Miesiącami oplatający ją strach i niepewność wreszcie puściły, znajdując ujście we łzach.
– Ot, durnota, pączki spaliła! – zawołała skrzekliwie Weronika, patrząc z przyganą na synową. – Kopci się! Ślepa jesteś?
– O matko! Faktycznie!
– Ty mi tu nie matkuj, tylko coś z tym zrób, bo oddychać nie idzie. Wszędzie siwy dym – dodała zrzędliwie teściowa i chwyciła za talerz z wcześniej usmażonymi pączkami, na których nie zdążył jeszcze nawet zastygnąć lukier, po czym z lubością zaczęła się nimi zajadać, jednocześnie obserwując zmagania Hanki.
Ta szybko wyłączyła palnik pod garnkiem i odsunęła go na bok. Następnie zamknęła drzwi do pokoju synka. Odsunęła firankę, zdjęła doniczki z kwiatami i dopiero wtedy otworzyła okna na oścież. Świeże, chłodne powietrze owionęło jej rozgrzane, spocone ciało, więc pobiegła do swojej graciarni, gdzie zawsze na krześle wisiał długi, kolorowy, wydziergany na drutach sweter.
– To narobiłaś! Nie dość, że śmierdzi, to zaraz i nas przeziębisz, i ciasto drożdżowe. Jak można być taką niezgułą?
– Może mama przejdzie do swojego pokoju? Tutaj faktycznie może mamę owiać.
– Lepiej zostanę i cię przypilnuję, bo robota to ci się pali w rękach. – Weronika zachichotała złośliwie. – Dosłownie pali.
Hanka zagryzła zęby i stłumiła westchnienie. Teściowa potrafiła ją wyprowadzić z równowagi, choć starała się przymykać oko na jej złośliwości. Mieszkała u nich już prawie dwa lata i nie zanosiło się na to, żeby ten stan miał się zmienić. Rękę wyleczyła już dawno i władała nią tak sprawnie jak językiem, lecz spodobało jej się u syna i ani myślała o powrocie do siebie.
Na początku próbowali ją do tego nakłonić. Przeprowadzili poważną, rzeczową rozmowę, ale skończyło się to udawaniem przez Weronikę zawału. Kolejna rozmowa zaowocowała pozorowanym wylewem. Po tym, jak teściowa stwierdziła, że straciła pamięć, odpuścili dalsze perswazje, licząc na to, że po przyjściu na świat noworodka zmęczona hałasami i płaczem sama się wyprowadzi.
Karol okazał się jednak złotym dzieckiem. Był bardzo spokojny i rzadko płakał. Nawet gdy się przebudził w nocy, potrafił dłuższy czas leżeć w ciszy, wpatrując się w wiszącą nad nim karuzelę. Mały rósł, miesiące mijały, zmieniły się właściwie w lata, a teściowa jak z nimi mieszkała, tak mieszka nadal.
Hanka znowu stłumiła westchnienie. Wspomnienie czasu, gdy mieli dom tylko dla siebie, powoli odchodziło w niepamięć. Właściwie już zapomniała, jak to dokładnie było. Pamiętała, że na pewno żyli spokojniej.
– Weźmiesz się wreszcie do sprzątania czy będziesz tak stała w oknie i wgapiała się w nie wiadomo co?
– Będę stała – odparła zirytowana Hanka. – Nie mogę?
– Cycki przeziębisz i tyle będzie z twojego karmienia. Chyba że o to ci chodzi… Znudziło się wstawanie w nocy? Butelka lepsza, co? Wy to takie leniwe i wygodne – Weronika pokiwała głową. – Nie to co za moich czasów. Trzeba było dzieciaki wykarmić, pole obrobić, w oborze ogarnąć. I wszystko własnymi rękami! Maszyn takich i tych innych wynalazków jak te wasze bujaczki, czy co to tam jest, nie było. Takie macie wygody, że lenistwo wam w dupy weszło, ot co.
Hanka podeszła do kuchenki i nałożywszy ochronne łapki, wyniosła dymiący garnek na zewnątrz. Olej nie nadawał się już do smażenia. Kuchnia bardzo się wychłodziła, więc zamknęła okno i podkręciła grzejniki. Nie miała już wystarczająco dużo oleju, żeby nie zabrakło na usmażenie reszty pączków.
– Trudno, usmażę na smalcu – powiedziała do siebie, sięgając po gliniany garnek.
– O, chociaż jakaś korzyść z tego pożaru – stwierdziła Weronika. – Wreszcie zrobisz pączki, jak się należy, na smalcu, a nie na tych wynalazkach.
Hania wymownie spojrzała na pusty talerz stojący przed teściową. Nieustannie ją zadziwiało, jak zdrową wątrobę ma Weronika. Pochłaniała ogromne ilości tłuszczu, a nigdy jej nic nie dolegało. Nic realnego, bo chorób urojonych miała mnóstwo.
– Mamie nie jest tu zimno? Podkręciłam grzejniki, ale faktycznie się wychłodziło.
– Mówiłam już, że muszę cię pilnować. Sklerozę masz? – odparła, podchodząc do okna. – Firanę to tak niechlujnie poprawiłaś, że prawie z żabek się zerwała.
Hanka wzruszyła ramionami i zabrała się do rozgrzewania smalcu. Przygasiła palnik, żeby nie przegrzać tłuszczu, i sięgnęła po słoik ze smażonymi wiśniami. Dla odmiany, oprócz tych z różą, chciała zrobić też kilka pączków z wiśniami, ulubionych Janka.
– A ta raszpla czego tu znowu szuka? Łazi i łazi.
Hania od razu wiedziała, że teściowa mówi o Elfriede, która dość często spacerowała w okolicach ich domu. Domu, w którym przed wojną i w jej trakcie mieszkała z rodziną, prowadząc spokojne, wręcz sielankowe życie. Dopiero wejście Armii Czerwonej na ten teren zmusiło ich do ucieczki i porzucenia wszystkiego, co było im bliskie. Hanka współczuła tej starszej kobiecie i rozumiała tęsknotę za przeszłością, za wspomnieniami. Kiedyś zaprosili ją do siebie, żeby obejrzała swój rodzinny dom. Starsza pani tak bardzo przeżyła tę wizytę, że już więcej nie skorzystała z ich zaproszeń, choć ponawiali je wielokrotnie za pośrednictwem Moniki, właścicielki domu spokojnej starości, w którym Elfriede obecnie mieszkała.
– Niech sobie spaceruje. Ładna pogoda, śnieżnie, słonecznie, lekki mróz… Idealnie. Jak skończę smażyć te pączki, to też zamierzam wybrać się z Karolkiem na spacer.
– Idź, skoro chcesz się migać od roboty.
– Migać? Przecież dziecko potrzebuje spaceru!
– No to dziecko w wózek, wózek przed dom i niech wdycha powietrze, hartuje się. Nie trzeba mu towarzystwa, sam może poleżeć. Nawet jak trochę popłacze, to dobrze, bo płuca dotleni.
– Mama też by mogła wyjść na dwór płuca dotlenić – zasugerowała Hania, ignorując propozycję teściowej.
– Na dwór? – Prychnęła, przysuwając głowę bliżej szyby. – Stare kości wyziębić? Już i tak mnie reumatyzm tak kręci, że ledwo chodzę. Biodro boli, kolano boli, łokieć boli, a palce to prawie mi powykręcało. A ty na tę zimnicę mnie gnasz?
– Tylko zaproponowałam… Poza tym nie jest zimno.
– Tak, tak… Mam się przeziębić i złapać zapalenie płuc. Już ja wiem, że ty byś się chciała mnie pozbyć.
– Głupoty mama opowiada.
– Patrz no! – krzyknęła Weronika tak głośno, że Hanka aż podskoczyła. – Ta wariatka naszego kota gania! Zobacz no! Zobacz!
– Kota?
– No mówię przecież! Chodź, durna, zobacz, co ona robi! Zaraz wyrżnie w ten śnieg. Chyba zapomniała, raszpla jedna, że już jest stara… – Weronika zaśmiała się złośliwie, patrząc na kobietę biegnącą za czarno-białym kotem.
Hanka zamarła, gdy Elfriede się poślizgnęła i zaczęła machać rękami. Na szczęście udało jej się złapać równowagę. Wyprostowała się, rozejrzała wokół. Kot chyba myślał, że to taka zabawa, bo odskakiwał kawałek, przystawał, a gdy się zbliżała, znowu odskakiwał.
– Wariatka! Całkiem oszalała! – Rozbawiona Weronika pokiwała głową. – Zobacz, jakie to niemądre, biegnie i zaraz zaryje w śnieg. A niech ryje, Niemra jedna. Może walnie się w ten swój szwabski łeb i klepki wskoczą na miejsce.
– Po co ona tego kota gania?
– Głupia, ot co. Trzeba ją stąd przegnać. Co nam będzie kota straszyła.
Hanka przytaknęła jej w duchu. Nie o kota jej chodziło, lecz o zdrowie starszej pani, dla której upadek na śniegu faktycznie mógł się źle skończyć.
– Szuja jedna! Złodziejka paskudna! Zobacz, no! Kota naszego złapała i idzie z nim! Widzisz? Raszpla taka! Już ja jej dam.
Zanim Hanka zdążyła zareagować, teściowa wybiegła z domu tak, jak stała. W domowym swetrze i kapciach. Tak głośno trzasnęła przy tym drzwiami, że obudziła Karola. Musiała mocno go przestraszyć, bo zaniósł się płaczem. Hania spanikowała, bo nie wiedziała, czy ma biec do syna, czy gonić teściową. Zanim zdążyła to rozważyć, instynkt zwyciężył i podbiegła najpierw do małego, żeby go uspokoić. W duchu jednak modliła się, żeby Weronika przez tę chwilę nie zrobiła nic głupiego.
Śnieg wyglądał niczym puszysty dywan. Skrzyły się na nim pojedyncze płatki, odbijające promienie słońca, które przyjemnie ogrzewało twarz. Zupełnie jak wtedy, gdy po jesiennej plusze przeciągającej się aż do grudnia przyszła pierwsza zimowa śnieżyca. Najpierw padały drobne, ale gęste płatki. Chuchała w szybę, robiąc kółko, przez które mogła podziwiać biel otulającą bury krajobraz. Nie pamiętała, jak długo śnieżynki prószyły. Patrzyła na nie jak urzeczona do czasu, gdy nagle zerwał się wiatr i świat pociemniał. Dosłownie. Nie widziała już nic poza mroczną ciemnością. Szybko uciekła do łóżka i skryła głowę pod poduszkę.
Rano bała się podejść do okna. Wciąż pamiętała mroczne oblicze śniegu. Jasne promienie jednak kusiły i zachęcały, żeby spojrzeć na to, co się w nocy stało. Ku jej zdziwieniu okazało się, że obraz za szybą był wręcz baśniowy. Wszystko otulił biały puch, na którym widać było pojedyncze iskierki odbijające światło. Siostra jeszcze spała, więc Elfriede ubrała się po cichu i wybiegła na dwór.
Matka była w kuchni, ale dziewczynka przemknęła tak szybko, że nie zdążyła jej zauważyć. Jakże było pięknie! Pachniało świętami, choć do Bożego Narodzenia było jeszcze kilka tygodni. No i ten widok! Niezapomniany, wyjątkowy. Wszystko, dosłownie wszystko otulone było śniegiem. Świeżym, nieskalanym jeszcze śladami ludzkich stóp. Cieszyła się, że jako pierwsza zaznaczy na nim swoją obecność. Wyszła na drogę i spojrzała na rząd potężnych wierzb. Na ich gałęziach zamarzły krople wilgoci, zmieniając się w błyszczące brylanty.
Roześmiała się i zaczęła iść. Szybciej i szybciej, odciskając mocno ślady w miękkim śniegu. Przystanęła, schyliła się i nabrała białego puchu w dłonie. Zanurzyła w nim twarz. Był cudowny. Podrzuciła go i patrzyła, jak powoli opada.
Sięgała kolejny raz, gdy dostrzegła małe ślady kocich łapek. Poderwała się i zaczęła baczniej się rozglądać. Nigdzie nie było widać kota. Przestraszyła się, że uciekł.
– Marlene! Marlene, gdzie jesteś?
Nic. Cisza.
Oczy zaszkliły się łzami. Już miała się rozpłakać, gdy za drzewem mignął jej czarno-biały ogon. Wytężyła wzrok. Tak! To była jej ukochana kotka. Zaczęła biec, nawołując ją.
Ślizgała się na miękkim śniegu i potykała, gdy trafiła na koleiny po kołach od wozu. Nie zważała na to. Biegła ile sił, próbując nadążyć za uciekającą kotką.
Zupełnie tak jak teraz.
Było jakoś ciężej. Śnieg bardziej śliski, a grudy – zdradliwe. Drzewa niby te same, ale większe. W oddali majaczył dom, niestety na podwórku nie było nikogo, kto by jej pomógł.
– Marlene! Poczekaj! Marlene!
Poślizgnęła się, tym razem mocniej. Rozpaczliwie zaczęła machać rękoma. Udało jej się złapać równowagę. Kątem oka dostrzegła, że i kotka, zaciekawiona akrobacjami, przystanęła. Wykorzystała tę chwilę i szybko do niej podbiegła. Chwyciła zwierzę w ramiona, zanim zdążyło się zorientować, co się z nim dzieje. Przytuliła je mocno do piersi i ucałowała w lekko zmoczony łepek.
– Moja kochana, moja droga Marlene… Tak się o ciebie bałam – powiedziała, posapując ze zmęczenia.
Serce szybko jej biło. Czuła pulsowanie z tyłu głowy, a ciało po wysiłku zaczęło drżeć. To jednak było nieważne. Miała swoją ukochaną kotkę. Udało jej się ją uratować.
– Raszplo ty paskudna! Zostaw naszego kota, złodziejko! – gdzieś z oddali docierał do Elfriede obcy głos. W dodatku w tym skrzeczącym języku. Obejrzała się. Biegła ku niej jakaś stara kobieta. Zdziwiła się. Nikt taki nie pracował w ich majątku. We wsi też takiej nie widziała.
– Nie bój się, Marlene, to jakaś szalona starucha – szeptała, przytulając mocniej kota do siebie. – Spokojnie, nie pozwolę cię skrzywdzić.
Elfriede nie mogła zrozumieć, jak ta dziwna kobieta znalazła się w jej domu. Stamtąd właśnie wybiegła. W wyciągniętym swetrze i klapkach. Niechlujna, wrzeszcząca. Co ona robiła w ich gospodarstwie? I dlaczego tak krzyczy?
Rozejrzała się bezradnie wokół siebie. Wszystko jakby zawirowało, stało się dziwne, obce. Coś tu nie pasowało, bardzo nie pasowało.
– Raszplo jedna, puść tego kota, bo go zaraz udusisz!
– Ich verstehe nicht – odparła Elfriede. – Was Sie wollen von mir? Wer sind Sie?1
Weronika podbiegła do kobiety i wyciągnęła ręce po zwierzaka. Elfriede zakryła go ramionami, płosząc go tak, że zaczął się wyrywać. Miauczał przy tym niemiłosiernie.
– Oddawaj kota, wariatko!
– Ich verstehe nicht – głos starej Niemki nabrał płaczliwych tonów.
Weronika próbowała odciągnąć jej ręce z klatki piersiowej, żeby uwolnić kota. Miała sporo siły, ale Elfriede jakby zastygła w uścisku.
– Złodziejko jedna! Niemro ty! Kota naszego ci się zachciewa! – wrzeszczała Weronika. – Najpierw kot, a później pewnie dom i gospodarstwo!
– Hilfe! Mutti! Hilfe!2
W głosie Elfriede było słychać strach i panikę. Weronika nie znała niemieckiego, lecz bez trudu rozpoznała emocje. Przystanęła zdziwiona i spojrzała w zamglone, wypełnione przerażeniem oczy kobiety.
– Ty naprawdę oszalałaś – stwierdziła ze zdziwieniem.
Po policzkach Elfriede popłynęły łzy. Kot miauczał i się wyrywał. Wysunął bokiem łapkę i drapnął ją po policzku tak mocno, że poleciała jej krew. Nie zwróciła na to uwagi. Wpatrywała się w Weronikę ze strachem, bojąc się, że ta stara, dziwna kobieta zrobi jej krzywdę. Jej i ukochanej Marlene.
– A to klops. Oszalała Niemka mi się trafiła.
– Ich möchte zu meiner Mutter gehen! Zu meiner Mutter!3 – wołała rozpaczliwie Elfriede. – Ich werde ihr sagen, dass du meine Katze geraufert hast. Meine Marlene. Ich werde alles erzählen4!
– Ty se mów… Toć nic nie rozumiem po twojemu.
Elfriede rozpłakała się w głos i patrząc z ukosa na Weronikę, minęła ją i zaczęła biec w stronę domu Hanki. Ta podparła się pod boki, zastanawiając się, co się dzieje. Coś było ewidentnie nie tak. Pani Elfriede miała błędny wzrok. I to jej zachowanie… Zupełnie… dziecinne.
– I co ja mam z nią zrobić? – zastanawiała się na głos. – Rodak cię pewnie napadł i pamięć odebrał. O tak, niejaki Alzheimer jak nic, już ja to dobrze widzę. Nic to! Niech się Hanka martwi, ja nie zamierzam się przejmować jakąś Niemrą – stwierdziła Weronika i ruszyła w stronę domu.
Im bliżej jednak była, tym wolniej szła. Zaledwie rok temu Hanka i Janek zaprosili Elfriede, żeby zwiedziła swój dawny dom. Czy to możliwe, że w tak krótkim czasie zaszła w niej taka zmiana? Tak łatwo zdziecinnieć? Ta myśl nie dawała Weronice spokoju. Była, co prawda, młodsza od niej, ale zaledwie o kilka lat. Przerażała ją świadomość, że i ją to może spotkać.
Wzdrygnęła się i otuliła ramionami. Starość coraz mniej jej się podobała, choć do plusów zdecydowanie mogła zaliczyć to, że nie musiała już pracować. Nic właściwie nie musiała, bo Hanka robiła wszystko za nią. Podobało jej się dyrygowanie synową. Lubiła też udawać chorą, a wymyślanie różnych schorzeń stało się jej prawdziwą pasją, sprawiającą ogrom radości. Cieszyła się, gdy wszyscy wokół się o nią martwili i nad nią skakali. Choć, musiała przyznać z żalem, coraz rzadziej się nabierali. Co jednak będzie, gdy naprawdę zachoruje? Straci pamięć jak ta Niemka?
Na samą myśl serce zadrżało jej nerwowo. Odegnała ją i otrzepawszy kapcie, weszła do domu. Były zupełnie przemoczone, więc położyła je na grzejnik i założyła jedne z tych trzymanych dla gości. Cmoknęła z lekkim niezadowoleniem. Nie były takie wygodne jak jej, ale chociaż suche i ciepłe.
– Proszę usiąść. Już dzwoniłam do Moniki. Zaraz po panią przyjadą.
Elfriede odpowiedziała coś niewyraźnie. Hanka próbowała ją uspokoić, mówiąc powoli po polsku, ale jej głos był lekko zdenerwowany.
Weronika weszła do kuchni, ale nie odezwała się słowem tylko podeszła do synowej.
– Daj Karolka. Niepotrzebny mu taki stres – zaproponowała, wywołując zdumienie na twarzy Hanki, która spodziewała się złośliwości, a może i awantury. – Wezmę go do pokoju, pobujam, a ty się zajmij tą tam… – Skinęła głową w stronę Elfriede.
– Zrobię herbaty. Obie przemarzłyście.
– A zrób. Tylko uważaj na tego kota, bo gotowa go udusić.
Hanka przytaknęła i nastawiła czajnik. Niemka siedziała na krześle i tuląc kota, bujała się w przód i w tył, wzrokiem zaś wodziła po kuchni. To, co widziała, raczej jej się nie podobało, bo co rusz marszczyła brwi i kiwała głową. Z całej zaś jej postaci bił niesamowity smutek, wręcz rozpacz.
Hania zaparzyła herbatę i jedną ze szklanek postawiła przed Elfriede. Kobieta jednak nawet nie spojrzała w tę stronę, skupiona na głaskaniu kota i rozglądaniu się po wnętrzu.
Po kilku minutach przyjechała Margarethe. Hanka wyszła po nią na podwórko i w skrócie opowiedziała to, co widziała przez okno.
– Nie rozumiem, co się mogło stać. Friede zawsze taka spokojna, a tu taka akcja z kotem… Nie mam pojęcia, o co chodzi.
– Ja też nie. W ogóle dziwnie się zachowuje.
– Co masz na myśli?
– Wejdź. Zobacz, bo trudno to wytłumaczyć.
Małgorzata się zaniepokoiła. Żałowała teraz, że nie wzięła nikogo do pomocy.
Elfriede siedziała wciąż w tej samej pozycji, głaszcząc kota, który zrezygnował z walki i wtulił się w jej ciepłe ramiona.
– Elfriede, co się stało? – zagadnęła ją Małgorzata po niemiecku.
Kobieta drgnęła. Spojrzała na dziewczynę. Jej wzrok momentalnie się zmienił. Przestał być zamglony, a napięte mięśnie twarzy się rozluźniły.
– Margarethe?
– Tak, to ja. Przyjechałam po panią.
– Niepotrzebnie. Przecież wiesz, że lubię spacerować.
– Wiem, ale… – Dziewczyna się zawahała i odwróciła w stronę Hanki, która nic nie rozumiała, więc tylko wzruszyła ramionami. – Jest zimno, lepiej nie spacerować w taką pogodę.
– Słonko świeci, wiatru nie ma, jest przyjemnie – odparła z uśmiechem Elfriede.
– Wróci może pani ze mną jednak samochodem, skoro już przyjechałam?
– Fatygowałaś się, więc dobrze, pojadę z tobą – odparła i wstała z krzesła.
– A ten kot? To chyba Hani, tak?
Kobieta uśmiechnęła się uroczo i potrząsnęła głową.
– Ależ nie! To moja Marlene. Wreszcie ją znalazłam. Tyle lat szukałam, tyle lat! I w końcu jest cała, zdrowa i bezpieczna. Niezwykłe to szczęście, że wyszłam dzisiaj na spacer, bo dzięki temu ją odnalazłam. Wspaniale, prawda?
– Haniu? To nie jest wasz kot?
– Nasza Zefira – potwierdziła, a Margarethe przetłumaczyła jej słowa Elfriede.
– Ależ coś się pani pomyliło – starsza pani zganiła ją łagodnie. – Znalazłam ją na drodze. To moja Marlene.
– Haniu, chyba mamy problem. Ubzdurało jej się, że to jej zaginiony kot.
– To na pewno Zefira – powiedziała stanowczo Hania. – Śpi jak jej wygodnie, raz w domu, raz w stodole. Często spaceruje po okolicy, ale zawsze wraca.
Dziewczyna przygryzła wargę, zastanawiając się, jak wybrnąć z sytuacji. Podeszła bliżej staruszki i położyła jej rękę na ramieniu.
– Pani Elfriede, to chyba faktycznie kot Hani – Margarethe starała się mówić łagodnie, ale widziała, że w staruszce narasta złość, więc pogłaskała ją uspokajająco po ramieniu. – Trzeba go tutaj zostawić.
– Nie! Nie! To moja Marlene! Moja! Dom nam zabrali, wszystko nam zabrali, ale kot jest mój. Odnalazł się i nigdy więcej go nie zostawię!
Kobiety wymieniły bezradne spojrzenia. Sytuacja stawała się napięta. Na to wszystko do kuchni weszła Weronika z Karolkiem na rękach. Chłopiec wciąż lekko zaspany rozglądał się ciekawie, przypatrując się obcym twarzom.
– Co tak stoicie? – zapytała szorstko Weronika, patrząc na zgromadzonych.
– Elfriede ubzdurała sobie, że nasza Zefira to jej Marlene – wyjaśniła krótko Hanka, szykując się na ostrą wymianę zdań z teściową.
– To wiem, ale w czym problem?
– Nie chce go oddać.
– Zatem niech go weźmie. Ubzdurała sobie, to nic gadaniem nie wskóracie. Trzeba czekać, aż jej się przejaśni w głowie, a na razie niech go bierze. Krzywdy mu nie zrobi. To tylko kot. Nie wiem, o co tyle zamieszania. – Wzruszyła ramionami i zagadując do wnuka, wróciła do pokoju.
– Mama ma rację, Małgosiu. To chyba najlepsze rozwiązanie. Jak się Elfriede uspokoi, to nam odwieziecie Zefira.
– Boję się, że jak go stąd zabierze, to już nie będzie chciała oddać.
Hanka też się tego obawiała. Tym bardziej, że był to ukochany kot Dominiki. Nie widziała jednak w tej chwili innego wyjścia.
– Jedziemy? Czy mam iść? – zapytała zniecierpliwiona Elfriede, która nie rozumiała, o czym kobiety rozmawiają, ale doskonale wiedziała, że o niej.
– Co robimy, Haniu?
– Weźcie go. Może jak się uspokoi albo dostanie leki, to wróci do formy. Daj mi znać, kiedy możemy go odebrać, lub podrzuć, jak będziesz wracała z pracy.
– Z chęcią. Odkąd mam swój samochód, korzystam z każdej okazji, żeby nim jeździć. Idzie mi naprawdę coraz lepiej. Już nawet po wioskowych dziurach i koleinach daję radę – odparła z dumą.
Hanka uśmiechnęła się do niej, ale nie zdążyła skomentować, bo Elfriede, rzuciwszy jakieś niemieckie słowa na pożegnanie, wyszła z domu. Małgosia pobiegła za nią i pomogła jej wsiąść do auta. Hania z lekką obawą w sercu patrzyła na ten obrazek. Miała nadzieję, że kot niebawem do nich wróci.
Monika miała wrażenie, że zaraz oszaleje. Wszystko zdawało się sprzysięgnąć przeciw niej i spokojowi w Brzozowej Ostoi. Zaczęło się od pączkowego szaleństwa, które zawładnęło seniorami, szczególnie zaś lubiącą słodkości Emmą. Tym razem jednak zdecydowanie przesadziła i chwycił ją atak woreczka żółciowego. Śniadanie przerwał przyjazd karetki, która zabrała pensjonariuszkę prosto na stół operacyjny.
Później nie było lepiej. Kilka miesięcy temu na prośbę nowych pensjonariuszy ustawili na piętrze wielkie, ponad studwudziestolitrowe akwarium. Mogli sobie pozwolić na taki luksus. Udało im się wyremontować wszystkie pomieszczenia, a dobre opinie o ośrodku tak szybko się rozniosły, że obecnie mieli długą listę oczekujących i żadnego wolnego pokoju.
Akwarium było bogato wyposażone. Pływało w nim mnóstwo pięknych rybek. Seniorzy lubili przesiadywać przy nim na rozstawionych wokół wygodnych kanapach. Czytali, rozmawiali, podziwiali rybki lub ucinali sobie drzemki. Istna sielanka. Dzisiejszy dzień też by zapewne tak wyglądał, gdyby nie to, że akwarium z niewyjaśnionych do teraz przyczyn pękło. Woda momentalnie zalała cały korytarz, a pozbawione wody rybki kompulsywnie podrygiwały.
– Powódź! Wszyscy do pomocy!
Krzyk pielęgniarki Doroty niósł się po całym budynku. Monika usłyszała go w swoim gabinecie i natychmiast zareagowała. Na widok tego prawdziwego potopu znieruchomiała tak, że nie była w stanie zrobić kroku. Na szczęście Dorota zachowała zimną krew i zarządziła ewakuację jeżdżących na wózkach seniorów do pokojów.
Po chwili przybiegli Margarethe oraz reszta pracowników. Woda wraz z rybami, kawałkami roślinności oraz szkłem dryfowała po podłodze, rozlewając się coraz bardziej.
W ruch poszły mopy, ale wody było tak wiele, że musieli użyć ręczników.
– Matko święta! – jęknęła sprzątaczka Agata. – Zużyłyśmy wszystkie czyste ręczniki, a woda dalej stoi.
– Już niedużo, zbierzemy resztę mopami i miotłami – pocieszała Dorota. – Najgorzej z rybkami. Bez pompki wszystkie zdechną.
– Właśnie. Trzeba jechać po akwarium. Chociaż jakieś tymczasowe.
– Pojadę – zaproponował Daniel, fizjoterapeuta. – Wiem, gdzie można kupić.
– Dobrze, jedź, a my tu dokończymy – zgodziła się Monika.
Nie dane im było pracować w spokoju, bo złaknieni atrakcji seniorzy po chwilowym szoku zaczęli wychodzić ze swoich pokojów, by zobaczyć, co się dzieje. Niektórzy tylko wychylali się zza drzwi, pozostali zaś śmiało z nich wychodzili, przybliżając się coraz bardziej do miejsca katastrofy.
– Nie podchodźcie! – zawołała dość ostro Monika. – Jest ślisko. Przewrócicie się i kolejne nieszczęście gotowe. Jedna wizyta karetki dziennie w zupełności wystarczy.
– Może pomogę? – zaproponowała pani Marzena, z ciekawością zerkając na szamoczącą się rybę, która zatrzymała się przy doniczce z wielką draceną. – O, ten welon tam jest do podniesienia. Jak nie trafi do wody, to zaraz zdechnie.
Monika spojrzała we wskazanym kierunku i szybko sięgnęła po rybę.
– Widzi pani? Mogę się na coś przydać.
– Pani Marzeno, proszę wrócić do pokoju, bo z tym chodzikiem lepiej tu nie ryzykować… – Spojrzała znacząco na sprzęt, który umożliwiał schorowanej kobiecie przemieszczanie się po płaskich powierzchniach.
– Koła są porządne, ogumowane, nic mi nie będzie – odparła, posuwając chodzik do przodu.
– To naprawdę nie jest dobry pomysł. Koła może i mają ogumienie, ale pani nogi nie. Sama pani wczoraj mówiła, że chodzi coraz gorzej, a dzisiaj się wyrywa z pomocą. Lepiej nie ryzykować.
– Zatem będę patrzyła i wam mówiła, co macie robić.
– Tu już wiele do roboty nie zostało – wtrąciła Beata, opiekunka o anielskiej wręcz cierpliwości. – Zabiorę państwa na salę gimnastyczną. Poćwiczymy trochę. Przyda nam się po tych pączkach.
– Ja już dziś ćwiczyć nie zamierzam – odparła pani Marzena, unosząc lekko podbródek. – Dość się naćwiczę przy tym chodziku.
– Na pewno będą też chętni na planszówki, karty albo warcaby. Coś dla pani znajdziemy – odparła Beata z uśmiechem. – Pomogę pani przejść do windy, bo tu naprawdę jest tak mokro, że można wywinąć orła.
– Dobry pomysł – przyznała Monika. – Margarethe, pomóż Beacie i Dorocie, a my tu z resztą dokończymy sprzątać.
– Może lepiej ja pomogę? – odparła dziewczyna. – Mam wprawę w sprzątaniu. W końcu tak tu zaczynałam…
– Zgoda… To nawet lepiej, bo mam jeszcze masę papierkowej roboty. Sprowadzimy wszystkich na salę i wracam do wypełniania tabelek.
Nie nacieszyła się długo spokojem, bo ledwo siadła do komputera, zadzwoniła Hania, że jest u nich Elfriede i dziwnie się zachowuje. Monika stłumiła przekleństwo cisnące się jej na usta i podziękowała za informację. Nie miała auta, a służbowe wziął Daniel, więc poprosiła Margarethe, żeby pojechała po pensjonariuszkę swoim prywatnym samochodem.
W międzyczasie szybko zadzwoniła do syna, żeby mu powiedzieć, że na pizzę i do kina pojadą trochę później. Zostało jeszcze kilka dni ferii, więc chcieli je wykorzystać na wspólne wyjście. Niestety dokumenty, które pilnie musiała uzupełnić, wciąż leżały niedokończone. Na szczęście Karolina była w domu i przygarnęła Kubę. Niemal całe ferie spędził u nich na zabawach z Gabrysią. Chciała się odwdzięczyć wspólnym wyjazdem do kina, ale jak na złość cokolwiek sobie planowała, rozsypywało się jak domek z kart. Ogarniała ją coraz większa frustracja.
– Wszystko na opak, wszystko – sarknęła, uderzając palcami w blat biurka. Próbowała się skupić na pracy, ale myśli wciąż jej uciekały. – Nie, no w takim tempie, to ja nic nie zrobię. Co za dzień!
Nerwowo wstała z fotela i podeszła do okna. Dzisiaj zdecydowanie wstała nie tą nogą, co powinna. Chodziła podminowana, chociaż tak właściwie nie miała ku temu powodów. Poza jednym – Maciej znowu wspomniał o dziecku. Te jego ciągłe prośby o powiększenie rodziny Monikę już bardzo irytowały. Nie miała ochoty kolejny raz mu tłumaczyć, że nie chce więcej dzieci. Jeszcze przed ślubem napomknęła, że po przygodach z Kubą więcej potomstwa nie planuje. Twierdził, że rozumie. Dlaczego zatem wciąż wracał do tematu?
Była tak poirytowana, że mimo iż wysłał do niej kilka wiadomości, nie odpisała na żadną. Telefonu też nie odebrała. Nie miała ochoty słuchać jego przeprosin. Co z tego, że przeprosi, skoro po jakimś czasie znowu wróci do tej kwestii?
„Dobrze, że ma dzisiaj dyżur i zobaczę go dopiero jutro. Trochę odpoczynku od niego mi się przyda”, pomyślała i już miała wrócić do komputera, gdy kątem oka dostrzegła, że przyjechały Margarethe z Elfriede. Starsza kobieta kurczowo coś trzymała. Monika podeszła bliżej okna, żeby zobaczyć, co to takiego.
– No nie! Jeszcze nam kota brakowało!
Czym prędzej wyszła z gabinetu i ruszyła w stronę przybyłych.
– Małgośka, co to za kot?
– Cóż, to trochę dłuższa historia…
– Dłuższa? Nie ma mowy o żadnym kocie. Nie trzymamy zwierząt w ośrodku. Przecież doskonale wiesz, że niektórzy z mieszkańców są uczuleni na sierść.
– Rozumiem… Ale coś złego dzieje się z naszą… pensjonariuszką – powiedziała wymijająco, celowo nie używając imienia. – Musimy wezwać lekarza.
Monika otaksowała kobietę uważnym spojrzeniem. Nie zauważyła żadnych niepokojących objawów.
– Dlaczego? Co się stało?
Ich rozmowa przykuła uwagę innych seniorów, więc Monika postanowiła, że dokończą ją w pokoju Elfriede. Gdy weszły do środka, znowu uderzył ją perfekcyjny porządek i wręcz ascetyczne wnętrze. Zawsze ją dziwiło, że ta kobieta nie postawiła w środku nic prywatnego. Żadnego zdjęcia, pamiątki, kwiatka, kubka… Kompletnie nic. Wszystkie pokoje, oprócz tych urządzanych przez seniorów, były wyposażone standardowo. Każdy z mieszkańców jednak dekorował swój kąt po swojemu. Przywozili ze sobą kapy, poduszki, zegarki, zdjęcia, ulubione naczynia… Jedni urządzali pokoje gustownie, tworząc z nich przytulne wnętrza, drudzy przesadzali z ilością gadżetów, tak zagracając pomieszczenia, że nie dało się przejść. W niektórych pokojach kiczowate figurki i inne gromadzone przez lata jarmarczne pamiątki aż kłuły w oczy.
Jednak nie u Elfriede. W jej apartamencie nie znalazło się nic, co by nawiązywało do jej przeszłości. Nie przywiozła ze sobą żadnych ulubionych rzeczy. Tym bardziej więc dziwił tulony w ramionach kot, bo do miłośników zwierząt też się raczej nie zaliczała.
– Dowiem się, o co chodzi z tym kotem? – zapytała, gdy seniorka, nie zdjąwszy nawet płaszcza, rozsiadła się w fotelu. – Skąd go wzięłyście?
– To kot Hanki. Elfriede ubzdurała sobie, że to jej zaginiony zwierzak, i nie chce go oddać.
– Przypomnij jej, jakie mamy zasady. Może zapomniała, co jest w regulaminie?
– Mogę spróbować, ale wątpię, że to pomoże.
Margarethe usiadła obok starszej pani i zaczęła jej spokojnie coś tłumaczyć. Monika żałowała, że jej niemiecki był wciąż zbyt słaby, by mogła komunikować się z pensjonariuszami bez pomocy Małgorzaty. Uczyła się w każdej wolnej chwili, ale ten język jej po prostu nie wchodził.
– I? – zapytała po chwili, widząc, że kobiety zamilkły.
– Wciąż to samo. Twierdzi, że to jej kot i że go nie odda.
Elfriede zaśmiała się radośnie i wstała z fotela. Chwyciła zwierzaka delikatnie pod boki i przystawiła go Monice tak blisko twarzy, że ta zaskoczona odruchowo się odsunęła, potknęła o fotel i upadła na podłogę, boleśnie obijając sobie pośladki.
– Cholera jasna!
Małgorzata rzuciła się Monice na pomoc. Podała jej rękę, którą ta, z lekkim oporem, przyjęła. Ucierpiała nie tylko jej tylna część ciała, ale i duma. Zaakceptowała Małgośkę, ale nie darzyła jej sympatią. Ich relacja mimo upływu miesięcy było dość szorstka, choć już pozbawiona złośliwości i małych wojenek.
– Nic ci nie jest?
– Nic. Mnie nic, ale jej ewidentnie coś dolega… – Skinęła głową w stronę Elfriede, która wciąż dziwnie się śmiała.
– Marlene. Meine liebe Marlene…5
– Demencja albo jakieś inne pomylenie – stwierdziła Monika, rozcierając bolące pośladki. – Trzeba wezwać lekarza, a Macieja oczywiście nie ma. Jak zawsze, gdy jest potrzebny.
– To co robimy?
– Umów ją do rodzinnego w przychodni. Niech ją zbada, a jutro Maciej zajmie się resztą.
– Zadzwonię, ale co z kotem? Zostawiamy?
– Niech zostanie. Wytłumacz tylko Elfriede, że nie może go wypuszczać na dwór. Poproś Daniela, żeby pojechał po kuwetę. Drogę do zoologicznego już zna – stwierdziła z przekąsem i wyszła z pokoju.
Miała serdecznie dość tego dnia. Marzyła, żeby już się skończył, a ona mogła wślizgnąć się do łóżka z paczką chipsów i odpalić jakiś głupawy film niewymagający myślenia. Niestety nie było jeszcze nawet południa.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej