Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Żuławy i Kaszuby… położone po sąsiedzku, a tak różne od siebie. Łączy je jedno – miłość ich mieszkańców do małych ojczyzn. Kiedy więc charakterna Żuławianka spotka dumnego Kaszubę, zderzą się dwa żywioły. Ich moc może być niszczycielska lub budująca, przyniesie spustoszenie lub zrodzi coś silnego. Niełatwo bowiem pogodzić ze sobą kaszubską ziemię, którą kolejne pokolenia kochają i za którą walczą, i żuławski wiatr, który hula po szerokich przestrzeniach, opowiadając minione dzieje. Czy ogień miłości przetrwa powódź wielkiej historii? Czy wiatr, który gna niespokojną duszę Ilony, połączy się z ziemią, która tętni w sercu Konrada?
Dajcie się porwać historii opowiedzianej przez dwie lokalne patriotki: ambasadorkę Żuław, Sylwię Kubik, i Darię Kaszubowską z samego serca Kaszub. Jak ich bohaterowie, tak i autorki musiały się zmierzyć z różnymi żywiołami, od huraganu natchnienia po morze wątpliwości, by stworzyć dla swoich czytelników tę pełną emocji i wzruszeń powieść.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 285
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki
Anna Slotorsz
Redakcja
Anna Seweryn
Ilustracje na okładce
© Anders Liljegren, anetlanda, magann, overlays-textures | stock.adobe.com
Agata Buczek, Naddya | shutterstock.com
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Urszula Bańcerek
Wydanie I, Chorzów 2024
tekst © Daria Kaszubowska, 2023
tekst © Sylwia Kubik, 2023
© Wydawnictwo FLOW
ISBN 978-83-8364-102-7
Wydawnictwo FLOW
Lofty Kościuszko
ul. Metalowców 13/B1/104
41-500 Chorzów
+48 538 281 367
Pomorze wygrywało swą niezwykłą melodię łączącą losy tych, którzy tu osiedli przed wiekami, oraz tych, którzy przyjechali na te ziemie po krwawej, obfitej w stracone życia wojnie. Niezwykłe dźwięki, złożone z pulsowania ziemi, szmeru wody, szelestu liści poruszanych wiatrem oraz ognia drzemiącego w tych wyjątkowych ludziach, spowijały każdy zakątek urokliwego terenu.
Ich charaktery były hartowane przez sztormy, podtopienia oraz wiatry, mające oblicze łagodne, przybierające postać przyjemnych podmuchów, jak i te niszczycielskie, wyrywające z ziemi drzewa, łamiące całe połacie lasów oraz piętrzące wodę występującą z koryt.
Byli twardzi. I dumni.
Nauczyli się współistnieć z ziemią, okazywać należny szacunek wodzie oraz współgrać z wiatrem, który wspomagał ich prace polowe, napędzając wiatraki i młyny.
Natura stała się ich alter ego. Żywioły ich kształtowały i pulsowały w żyłach równie mocno, co krew, której nie wahali się przelewać w obronie swoich rodzin, ziem, zasad i wiary.
Istniało jednak i coś, z czego dumni nie byli, ale zwalczyć tego nie potrafili. A może nie chcieli… Nie ufali innym.
Szczególnie dwie grupy wiodły tu prym – Kaszubi i Żuławiacy. Pierwsi na ziemiach tych się ostali, nie dając się wypędzić z własnych chałup. Czy Polak, czy Niemiec, czy Rosjanin – Kaszuby za próg jego ziemi wyciągnąć nie mógł i tak się przez wieki dochowali. Drudzy z kolei Ziemie Odzyskane zasiedlać przyjechali. Zostawili domy oraz grunty nieurodzajne i wyruszyli tworzyć nową historię i tożsamość tych ziem.
Jedni i drudzy, nauczeni doświadczeniem, wiedzieli, że mogą liczyć tylko na siebie. I choć na tej samej ziemi mieszkali, podzielili się na regiony, które, dumne i uparte, współpracować ze sobą nie chciały. Nie łączyli rodzin. Nie mieszali krwi. Przez dziesiątki lat stronili od siebie.
Jednak czas mijał. Zmieniała się historia. Urodziły się nowe pokolenia. Czy była szansa, że żyjący obok siebie Kaszubi i Żuławiacy się wreszcie połączą?
Kaszuby, Jeleńska Huta
– Diachle! Jak zwykle wszystko się wali! – krzyknął Konrad i aby dać upust frustracji, kopnął kamień stojący przy wjeździe na podwórze. A że kamień był duży i twardy, a stopa bosa i obuta jedynie w sportowy sandał, prędko tego pożałował. – Diachle! – przeklął znowu, podskakując na drugiej nodze.
– Co je lós? – zagadnął Albert, starszy brat, wychodząc z obory.
W języku kaszubskim znaczyło to po prostu: „Co się stało?”, a Maszkowie, jak wiele tutejszych rodzin, między sobą rozmawiali w rodnej mowie, ale gdy tylko pojawił się ktoś z zewnątrz, płynnie przechodzili na język polski. Wszyscy oprócz ojca. Pan Wiesław uparcie odmawiał przestawienia się na polski.
– Co co?! – Irytował się. – Dziś koniec roku szkolnego, za dwie godziny przyjeżdżają pierwsi letnicy, wieczorem wyprawiamy sobótki, a tu nic nieprzygotowane! Nic, rozumiecie?! Pokoje nieposprzątane, łóżka niezaścielone, drwa na opał nieporąbane. Dramat!
– A to nie wiedziałeś, że dziś masz gości? – zdziwiła się matka.
– Wiedziałem. Ale byłem pewny, że Malwina mi pomoże. Jak wiedno, jak zawsze. A ona powiedziała, że dziś nie przyjedzie, bo wychodzą z dziewczynami na pizzę. Chcą uczcić koniec roku.
– Ale wiesz, że ona nie jest twoją niewolnicą? – zauważył Albert ze spokojem.
Zawsze był opanowany i raczej flegmatyczny, w przeciwieństwie do młodszego brata, który nie umiał usiedzieć na miejscu. Poza tym bywał drażliwy na punkcie Malwiny, bo uważał, że Konrad nie doceniał, jakiego anioła miał przy sobie.
– Ale chyba mogłem liczyć na jej pomoc? – Zdenerwował się.
– Teraz musisz sobie radzić sam. Ja ci nie pomogę, bo muszę zrobić jedzenie na wieczór dla gości – zapowiedziała pani Marianna. – A choć drewno na ognisko masz przygotowane?
– Nié.
– Też czekasz, aż zrobi to Malwina? – zapytał Albert z wyczuwalną kpiną.
– Obrońca kobiet się znalazł! A żebyś wiedział, że właśnie po siekierę przyjechałem! Sam to zrobię, bo to męskie zajęcie! – warknął, po czym ze stojącego nieopodal pieńka usiłował wyciągnąć ostrze. Siedziało jednak tak mocno w drewnie, że szarpnął raz – i nic, drugi raz – znów nic. W tym momencie sprawa przestała już dotyczyć wyłącznie siekiery, a dotknęła męskiego honoru i ambicji. Uruchomiła się odwieczna rywalizacja braterska. Albert skrzyżował ręce na piersi i wygiął usta w kpiącym półuśmieszku. Konrad sapnął z irytacją. Chwycił siekierę po raz trzeci i ciągnął z całych sił, aż żyły nabrzmiały mu na skroni i szyi, a twarz poczerwieniała z wysiłku. Wtem… trzonek został mu w rękach, ale ostrze nadal tkwiło w miejscu. Stracił równowagę i upadł na ziemię, obijając sobie plecy i pośladki i uderzając się trzonkiem siekiery w czoło.
– Diachle! – ryknął.
Albert parsknął śmiechem.
– Jak się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy – oznajmiła pani Marianna z niewzruszonym spokojem.
To najwyraźniej po niej pierworodny syn otrzymał łagodny charakter. Zdarzało się jej podnieść głos, ale zawsze w słusznym celu.
– Në jo, śmiejcie się ze mnie – powiedział naburmuszony Konrad. Podniósł się z ziemi i otrzepał z kurzu dżinsowe szorty.
– Nikt się z ciebie nie śmieje, ale synu, matizernoga, nie możesz robić wszystkiego naraz. Prowadzisz firmę, rozwijasz agroturystykę, zajmujesz się końmi, działasz w straży pożarnej, studiujesz… Ciągniesz za wiele srok za ogon. A na kùńc będzie jak przed chwilą, że będziesz leżeć i płakać – ostrzegła.
Konrad nie odpowiedział. Docisnął trzon tam, gdzie było jego miejsce, po czym ponownie, tym razem bez szarpaniny, lecz powoli, a mocno, poderwał siekierę z pnia. Drgnęła i wyskoczyła.
– Jeśli się przewrócę, to wstanę – odparł, dumnie zarzucając siekierę na ramię. – A teraz jadę przygotować plac na ognisko. Pamiętajcie: dziś o dwudziestej!
– Jo. – Pani Marianna pokiwała głową. A potem, patrząc, jak syn wsiada do swojego eleganckiego terenowego land rovera i odjeżdża, westchnęła: – A, matizernoga, co to za niespokojna dusza… Gdzie go tak wciąż goni?
Pan Wiesław, który przez cały czas przysłuchiwał się rozmowie żony i synów, odezwał się teraz:
– Bo dusze kaszubskie dzielą się na te, co są jak wiatr, a pod ich podmuchem wszystko się zmienia, i na te, co są jak ziemia i dzięki nim wszystko trwa. Ale potrzebujemy jednych i drugich, bo mocni możemy być tylko wówczas, gdy zmiana idzie w parze ze stałością.
Marianna machnęła ręką. Była już przyzwyczajona do filozoficznych wywodów męża.
– Zamiast tyle gadać, idź lepiej w pole zobaczyć, jak tam zbiór malën. Jutro do roboty przyjdą młodzi, będzie szło szybciej – przykazała.
Potem zniknęła w bakùzie, czyli letniej kuchni, by włożyć do pieca chleby i dopilnować gotujących się kompotów z truskawek. Truskawek, czyli właśnie kaszëbsczich malën, które pojawiły się na Kaszubach przypadkiem ledwo sto lat temu, a jednak tak dobrze się przyjęły, że do dziś w całej Polsce utożsamiane były właśnie z tym regionem.
***
Sobótki miały się odbyć wieczorem nad jeziorem Wycztok, gdzie Konrad prowadził agroturystykę U Kaszuba. Była to kontynuacja biznesu rodziców, którzy zaczęli wynajmować turystom dwa pokoje na piętrze swojego domu, ale prędko się okazało, że chętnych było więcej niż miejsc. Wówczas młodszy z synów zaproponował, że jeśli dostanie hektar ziemi nad jeziorem, rozwinie rodzinny interes. Najpierw postawił trzy samodzielne domki, gdzie goście sami sobie byli gospodarzami, ale po dwóch dobrych sezonach i setkach zapytań o wyżywienie i warsztaty rękodzielnicze zbudował dom o szachulcowych ścianach i dachu krytym strzechą, gdzie na parterze mieściły się kuchnia i jadalnia z długim stołem oraz jego własne mieszkanie, na piętrze zaś – cztery wygodne sypialnie.
W sezonie każdego dnia przychodziła mama, która zajmowała się gotowaniem dla gości, a Konrad dodatkowo zatrudniał panią Jolę, by pomagała sprzątać i pełniła wartę przy recepcji. Niestety, w ten weekend pani Jola miała wesele syna i mogła przyjść dopiero w poniedziałek. A goście zjeżdżali już dziś po południu. Z początku poprosił o pomoc Malwinę, swoją dziewczynę, nauczycielkę języka kaszubskiego w Szkole Podstawowej w Jeleńskiej Hucie, ale gdy i ona odmówiła, chcąc nie chcąc, pomimo mnóstwa innych naglących obowiązków, sam zabrał się za porządki. Miotła, mop, ścierka do kurzu nie były mu obce, bo matka od maleńkości wdrażała dzieci do dbania o przestrzeń dookoła siebie.
– Jeszcze mi wasza białka za to podziękuje! – powtarzała.
Ale Konrad obiecał sobie, że nie zdradzi przyszłej żonie, jak świetnie radzi sobie z domowymi obowiązkami, by, broń Boże, nie zostać pantoflarzem.
Kiedy już pokoje były czyste, wywietrzone, ze świeżą pościelą i z kwiatami w wazonach, zabrał się za szykowanie miejsca na ognisko. Zamierzał zrobić ogień tak wielki, żeby dobrze widzieli go nawet na drugim brzegu, gdzie znajdowało się kąpielisko gminne w Rabarni. Niech koledze, Andrzejowi Formelli, który z tamtej strony również prowadził agroturystykę, oko zbieleje! Rywalizowali z Formellą od czasów technikum w Powiatowym Zespole Szkół nr 2 w Wejherowie. Rządzili dwoma szkolnymi „gangami”, a ich niechęć się pogłębiła, gdy zakochali się w tej samej dziewczynie…
Dzień był upalny, a praca nielekka, więc nieźle się spocił przy rąbaniu drwa i układaniu gałęzi w wysoki stos. Ściągnął koszulkę jednym ruchem i odrzucił ją w trawę. Przy okazji nagrał też zabawny film, bo od roku prowadził kanał Kaszuba z TikToka, który zdobywał coraz większą popularność. Opowiadał – w języku polskim i kaszubskim – różne anegdoty, dowcipy, pokazywał filmy z prowadzenia agroturystyki, a od czasu do czasu mówił o poważnych sprawach, tłumacząc widzom, kim są Kaszubi, ich kultura, narodowość, historia.
– Dobri dzéń, dobri dzéń! – rozległ się czyjś wesoły głos.
Od strony domu nadchodziła uśmiechnięta brunetka z siedmioletnimi bliźniakami i z pokracznym pieskiem rasy shih tzu na czerwonej smyczy. Ich srebrny mercedes stał na podjeździe, a kierowca był zajęty wyciąganiem niezliczonych toreb z bagażnika. Konrad rozpoznał ich od razu – Tamara i Damian Kowalscy z Warszawy. Przyjechali już trzeci rok z rzędu i jak zwykle zachwycali się wszystkim, od czystego powietrza zaczynając, a na swojskim jedzeniu kończąc.
Konrad zdjął robocze rękawice i uścisnął wyciągniętą dłoń.
– Jak minęła podróż? – zagadnął uprzejmie.
– Fabian wymiotował, Ryszard wył, a Borys zrobił siku w aucie. Poza tym wszystko dobrze – odparła, rozciągając pełne usta w uśmiechu.
Konrad nigdy nie mógł zapamiętać, jakie imiona noszą bliźniaki i pies, ale mógł sobie wyobrazić, że bez względu na to, czy wył pies, czy dziecko, i czy to dziecko, czy może jednak pies narobili w aucie, podróż minęła im ekstremalnie.
– Armagedon – przyznał.
– Armagedon – potwierdziła z błyskiem w oku, po czym strzepnęła trocinkę, która przylepiła się mu do nagiego torsu.
Poczuł muśnięcie palców o długich paznokciach na spoconej skórze i intensywny zapach kwiatowo-pudrowych perfum. Ten zapach wydał mu się prowokujący… Damian Kowalski już zbliżał się w ich stronę, więc Konrad prędko założył koszulkę, ukrywając przed światem szczupłe, wysportowane ciało.
– Czy możemy dostać klucze do apartamentu? – zapytał Kowalski.
– Tak, oczywiście! – Konrad ruszył w stronę domu.
– Jo – przetłumaczyła Tamara, bardzo zadowolona z siebie. W ubiegłym roku chętnie uczyła się kaszubskich słówek, wypytując Konrada o to i o owo.
– Prima! – odparł, unosząc kciuk.
– Tamara bardzo się zafiksowała na punkcie waszej gwary. Kupiła sobie nawet audiobook Remusa – powiedział, mając zapewne na myśli Żëcé i przigòdë Remùsa Aleksandra Majkowskiego w świetnej interpretacji Tomasza Fopke.
– Języka – poprawił.
– Proszę?
– Na punkcie języka. Kaszubski to język, a nie gwara.
Damian machnął lekceważąco ręką, dając znać, co myśli o tych wszystkich narodowościowo-etnicznych dylematach. On, dyrektor handlowy w znanej firmie produkującej smartfony, nie miał głowy do takich „bzdur”. Należał do tych ignorantów, którym się wydawało, że świat można zdobyć plikiem banknotów i złotą kartą kredytową, a wartości ojczyzn, i tej małej, i tej dużej, uznawał za przereklamowane. Pewnie nawet nie wiedział, skąd pochodzili jego dziadkowie, o pradziadkach nie wspominając. Dziś prezentował się jak model: biała koszulka z rozpiętym kołnierzykiem, lniane szorty, jasne mokasyny. Sam zegarek na ręce kosztował chyba tyle samo, co wybudowanie pensjonatu.
– Rozgośćcie się – zachęcił Konrad, podając klucze. – Pora obiadowa już minęła, ale proponuję kawę i kùcha, to jest ciasto. Mama dziś rano upiekła drożdżówkę z truskawkami i kruszonką – zaproponował.
– Ach, u was na wsi nie sposób liczyć kalorii. Wszystko tak smakuje – westchnęła Tamara na widok blachy z jeszcze gorącym ciastem.
– Fuj, owoce! – Bliźniacy się skrzywili. – A są chipsy?
– Chipsów nie ma, ale za to będziecie mogli sobie upiec kiełbaskę nad ogniem i ziemniaki w popiele – odparł, ale jakoś nie wzbudziło to ich entuzjazmu. Dziwne, sam jako chłopiec to uwielbiał. – No i przyjdzie Bruno, będziecie mogli się razem pobawić – dodał, bo pamiętał, że w zeszłym roku towarzystwo o rok starszego Brunka bardzo bliźniakom odpowiadało. Rzeczywiście, obaj się ucieszyli.
Nieco później nadjechała również rodzina Wójtowiczów z Lublina, może mniej glamour niż Kowalscy, ale za to bardziej swojska. Przyjechali z trójką dzieci po raz pierwszy, by „odkrywać Kaszuby”, jak wyjaśnili jeszcze podczas telefonicznej rejestracji. Prędko zajęli się sobą, nie sprawiając gospodarzom większych problemów.
***
Czerwcowe wieczory są długie i jasne. Choć wybiła dwudziesta, słońce wciąż stało wysoko nad horyzontem. Otaczała ich przyroda, nieomal niezmienna od setek lat, nawet zabudowań nie było stąd widać. Zieleń we wszystkich odcieniach, od ciemnej liści, przez szmaragdową traw, po srebrzystą zbóż, koiła zmysły. Żaby rozpoczęły swój wieczorny koncert, przeplatając ze sobą głębokie, skrzekliwe rechu-rech i wesołe kum-kum. Zagrały świerszcze. Na romantyczne kląskanie słowików było jeszcze zbyt wcześnie, ale zaświergotała pokląskwa, jaskółka śpiewała swoje radosne: „Wsi spokojna!”, a rokitniczka naśmiewała się ze wszystkich.
Konrad kręcił się to tu, to tam, sprawdzając, czy wszystko jest gotowe. Przebrany był w ludowy strój kaszubski, czyli białe spodnie wpuszczane w buty o wysokich cholewach, białą haftowaną koszulę i długą granatową kamizelkę. Na głowie tkwił kapelusz z piórkiem, zawadiacko przekrzywiony.
Niektórzy lokalni działacze kłócili się między sobą, negując wartość tych strojów i nazywając je „świetlicowymi”, jako wymyślonymi sztucznie na potrzeby promocji. Ale Konrad lubił takie regionalne akcenty, nie tylko dlatego, że przyciągały turystów, ale i dlatego, że pozwalały mu wyrazić swoją tożsamość i zachować choć cząstkę kaszubskiej kultury dla przyszłych pokoleń. Kaszubszczyzna była dla niego ważna. Może nawet ważniejsza niż cokolwiek innego, niż agroturystyka, biznes kamieniarski, studia z marketingu i zarządzania. Bo one dotykały tylko teraźniejszości, a kaszubszczyzna była przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. Była czymś, co czuł każdą komórką ciała, co wraz z krwią tętniło w jego sercu. On był częścią Kaszub, a Kaszuby były częścią jego. Gdy wpatrywał się w horyzont, cała ta ziemia należała do niego, nie tylko ta, która kończyła się za ogrodzeniem, ale każda, po której deptali jego przodkowie. Oddałby za to życie.
Także i sobótka była dla niego czymś więcej niż tylko wesołą uroczystością na przesilenie dnia nad nocą. Ten pradawny zwyczaj trwał na Kaszubach od wieków, nie zdołały go złamać ani chrześcijaństwo, ani postęp techniki, ani globalizacja. Każdego roku dwudziestego trzeciego czerwca na podwórzach zapalały się ogniska, a ciemne nitki dymów znaczyły niebo od horyzontu do horyzontu.
– U nas, w Lublinie, też są sobótki. Robi je Muzeum Wsi Lubelskiej – powiedziała Wójtowiczowa, przyglądając się staraniom właściciela.
– Ale tutaj te tradycje są wciąż żywe i spójrz, ludzie się starają, by nie zeszły już tylko do skansenu. To naprawdę wyjątkowe! – wtrącił jej mąż.
– Dla nas to naturalne jak oddychanie. O swoje korzenie trzeba dbać, bo gdy one uschną, my również – powiedział pan Wiesław, ale że zrobił to – jak to on – po kaszubsku, Wójtowiczowie spojrzeli jedynie na siebie, niepewni, czy dobrze wszystko zrozumieli.
Konrad pospieszył z wyjaśnieniami.
– Proszę przekazać ojcu, że to godne pochwały – powiedział Wójtowicz, unosząc kciuk, niczym do tubylca, który nie rozumie mowy turysty.
Obaj, Wiesław i Konrad, roześmiali się szczerze.
– Mój tata doskonale rozumie i mówi w języku polskim. Ale nie chce. Jest zdania, że na Kaszubach należy mówić w języku kaszubskim – wyjaśnił.
– Ale to przecież Polska! – wykrzyknął zbulwersowany Damian Kowalski.
Konrad nie odpowiedział. W przeciwieństwie do Wójtowiczów Kowalski był zamknięty na poznawanie innych kultur i narodowości. Tak jak uzurpator – przyjeżdżał wziąć stąd, co najlepsze, nie interesując się tym, co trwało tu od wieków. Konrad zostawił go więc z jego oburzeniem i wrócił do przygotowań. Z pomocą Malwiny zaangażował młodzież z ósmej klasy, by przygotowali tradycyjne kaszubskie sobótkowe przedstawienie – Ścinanie kani. Przed laty w najkrótszą noc w roku Kaszubi dokonywali obrzędu, który w ich mniemaniu oddalał klęskę suszy i oczyszczał wieś ze wszystkich chorób i konfliktów. Wystarczyło złapać kanię, ptaka z rodziny jastrzębiowatych, urządzić jej rozprawę sądową, a następnie… skazać na śmierć i ściąć łeb. Później jednak prawdziwą kanię zamieniono na kukłę.
Konrad do dziś pamiętał, jak po raz pierwszy brał udział w tym wydarzeniu. Zrobiło to na nim tak piorunujące wrażenie, że gdy przejął rodzinny biznes, postanowił co roku wprowadzać swoich gości w ten kaszubski sobótkowy klimat. Poprosił jedną z uczennic o zagranie na skrzypcach, a rzewna, nieco mroczna melodia wprowadziła niezwykłą atmosferę. A co było dla niego istotne: wszystko zostało przygotowane w języku kaszubskim.
– Szukamy kobiety, co Jezusowi pić nie dała i Jezus ją w ptaka za karę zamienił. Odtąd lata po niebie i „Pić!” woła – poinformowała dziewczyna przebrana za starą zielarkę.
Później wraz z gośćmi obeszli wszystkie krzewy i drzewa, aż wreszcie Bruno zawołał:
– Tam jest! Widzę ją!
Wskazał na gałęzie topoli o migoczących srebrzystozielonych liściach. Na jednym z konarów leżała sobie jak gdyby nigdy nic wyleniała kukła, przypominająca raczej kurę niż jastrzębia. Z trudem ją dosięgnęli, bo Konrad położył ją zbyt wysoko.
– To przez nią u nas susze! – wrzeszczał chłopak przebrany za sołtysa, wymachując kukłą, aż leciały sztuczne pióra.
– To przez nią choroby! Ona zabije nas wszystkich! – dodał inny młody chłopak.
– Ja jestem stara zielarka. Ja na wszystko radę mam, ale na kanię rady nie mam! – wykrzyknęła piegowata aktorka.
I zaczęli wspólnie skandować:
– Win-na! Win-na!
Gdy już ptaszydło straciło swoją wypchaną głowę, nadszedł czas na rozpalenie ogniska. Słońce zdążyło się schować za pofalowaną linią pól i drzew i od wschodu powoli, ociągając się, nadchodziła noc. Świerszcze cykały w trawach, a w wierzbie szarej nieopodal jeziora rozśpiewał się słowik. Honory gospodarza czynił pan Wiesław. Z namaszczeniem wyciągnął zapałki i już przy pierwszej próbie udało mu się rzucić iskrę na podpałkę z suchej trawy i drobnych drzazg. Złote języki lizały kolejne patyki, najpierw mniejsze, później większe, i już po chwili ogień, trzaskając wesoło, wystrzelił w górę. Natychmiast wszyscy rzucili się po metalowe kije i po kiełbasy, których cały stos leżał na tacy na stole, tuż obok koszyka ze swojskim chlebem i wielkiej miski zielonej sałatki.
Przyjemnie było tak stać przy żarze, aż szczypała skóra na twarzy i rękach, z gryzącym dymem wdzierającym się w nozdrza i mrużąc oczy od blasku, wpatrywać się w skwierczącą kiełbaskę, nabierającą apetycznych rumieńców.
– Jak tam, młody? Radzisz sobie? – zagadnął Konrad, gdy tuż obok przystanął Bruno ze swoją kiełbasą nadzianą na kij.
– Jo! – przytaknął zadowolony ośmiolatek.
– Masz tu ode mnie za świadectwo! – Wsunął mu do ręki banknot.
Gdy chłopiec zobaczył stuzłotowy nominał, omal nie upuścił kija w ogień.
– Ale przecież nawet nie miałeś czasu zobaczyć mojego świadectwa – zauważył uczciwie.
– I bez tego wiem, że jest dobre. Zresztą nie oceny są najważniejsze. Starałeś się przez cały rok, dzień w dzień wstawałeś o świcie, solidnie wywiązywałeś się z obowiązków. I to jest nagroda za twój trud, a nie za efekty – powiedział, a Bruno aż pokraśniał z zadowolenia.
Wówczas Albert wyciągnął akordeon i zaczął przygrywać kaszubskie piosenki. Wesołe brzmienie harmonii i mocny głos grajka brzmiały wyjątkowo nostalgicznie w ciemną noc, rozjaśnioną tylko bursztynowym blaskiem ognia:
Kaszëbsczé jezora, kaszëbsczi las,
Kaszëbë, Kaszëbë wòłają nas!
Kaszëbsczé jezora, kaszëbsczi las,
Kaszëbë, Kaszëbë wòłają nas!1
1 Pieśń Kaszëbsczé jezora, słowa i muzyka: ksiądz Antoni Pepliński. Tłumaczenie: „Kaszubskie jeziora, kaszubski las / Kaszuby, Kaszuby wołają nas!”.
Albert grał i grał, kolejne zwrotki, coraz to bardziej rozrzewniony, bo nawet on, na co dzień spokojny i nieskory do wzruszeń, czuł w tym momencie coś nadprzyrodzonego. Pieśń niosła się szeroko, daleko, jakby zamierzała dotrzeć do każdego domu, by obudzić każde kaszubskie serce, często już tak obojętne na losy swojego narodu. Jakby wygrywał słowa: „Kaszuby nas wołają, Kaszuby nas potrzebują, nie tylko od święta, w sobótkę, ale każdego zwykłego dnia”.