Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poruszająca opowieść o miłości i wierze ponad podziałami!
Mennonici stanowią zamkniętą społeczność, do której niechętnie wpuszczają obcych. Żyją wiarą, pracą i zasadami przekazywanymi od pokoleń. Dla wiary tej opuścili swą ojczyznę i chronią ją jak najcenniejszego skarbu.
Wszystko się zmienia podczas zimowej śnieżycy, gdy jeden z mennonitów znajduje na drodze sanie z przysypanymi śniegiem ludźmi. Udziela im schronienia tym samym otwierając dom dla obcych. Jeden z nich okazuje się polskim hrabią, który w opiekującej się nim Gretchen dostrzega to, czego szukał przez całe życie.
Czy dziewczyna odwzajemni jego zainteresowanie? Czy możliwe będzie połączenie polskiej szlachty z mennonickim chłopstwem? Co wygra? Uczucie czy konwenanse?
Sylwia Kubik zabiera nas do świata mennonitów - pełnego tajemnic, sztywnych zasad i reguł – pokazując, jak bardzo ich rzeczywistość może różnić się od tej, którą znamy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 310
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 7 godz. 22 min
Żuławy, 1878 rok
Arkadiuszowi Ciszewskiemu –
w podziękowaniu za zainteresowanie mnie tematem mennonitów, życzliwą pomoc, dzielenie się wiedzą oraz wsparcie w trakcie tworzenia.
Prolog
Jechali ubitym traktem wzdłuż rzeki. Pogoda zmieniła się nagle, bez ostrzeżenia. Śnieg padał coraz mocniej. Wzmagał się wiatr, który bez przeszkód hulał po otwartej przestrzeni. Płaskie połacie pól ułatwiały mu zadanie, z rzadka hamując jego pęd.
Służący świsnął batem, zachęcając konie do szybszego galopu. Na niewiele jednak się to zdało. Nadciągała burza śnieżna.
– Panie, drogi nie widać. Konie grzęzną w śniegu. Nie przejedziemy! – zawołał ze strachem w głosie woźnica.
– Zjedź gdzieś! Muszą tu być jakieś chałupy.
– Panie, nic nie widać – potwierdził siedzący obok woźnicy sługa. – Wszędzie biało.
Hrabia wychylił głowę z sań, nie wierząc ich słowom. Jechał tą drogą nie pierwszy raz i wiedział, że są tu zarówno chałupy, jak i całkiem zasobne gospodarstwa.
Nie dostrzegł nic. Wytężał wzrok, ale widoczność była bardzo ograniczona. Śnieg wirował, spowijając wszystko grubą warstwą. Zimno wdzierało się pod owcze skóry, którymi był przykryty. Dalsza jazda była zbyt niebezpieczna.
– Zatrzymaj konie. Przeczekamy zamieć!
Mężczyzna ściągnął lejce. Konie momentalnie przysunęły się bliżej siebie. Służący podciągnął skórę trzymaną na kolanach i wraz z woźnicą skulili się na siedzisku, próbując osłonić się przed podmuchami wiatru niosącego kolejne warstwy śniegu. Podobnie uczynił hrabia, który zsunął się w przestrzeń między siedzeniami, szczelnie nakrywając się wszystkim, co miał pod ręką.
Było mu strasznie zimno. Ręce, mimo iż je schował pod poły kożucha, szczypały coraz mocniej. Rzęsy skleiły się od mrozu, a oddech skraplał, momentalnie zamarzając. Dygotał na całym ciele.
Przed oczami pojawiły się obrazy z dzieciństwa. Ukochany koń, którego podarował mu ojciec, i duma, jaką odczuwał, gdy przesadził pierwszy parkan. To szczęście było tak wielkie, że napłynęły mu do oczu łzy radości.
Po chwili emocje się zmieniły. Żal szarpnął jego sercem. Widział gasnące oczy i nikły uśmiech. Trzymał ojca mocno za rękę, nie chcąc pozwolić, żeby odszedł. Dłoń starszego mężczyzny powoli się wysuwała, lekko muskając palce syna. Ojciec zaczął się oddalać, a on poczuł dojmującą pustkę i samotność.
Chciał wołać, krzyczeć, ale nie mógł wydobyć głosu. Zimno spowiło jego ciało.
Zrobiło mu się ciepło, bardzo ciepło.
Wszystko inne zniknęło.
Przestał czuć cokolwiek.
Rozdział 1
Wygłoszone przez pana Esau kazanie wciąż dźwięczało Gretchen w uszach. Bardzo ceniła go jako człowieka, ale i jako mówcę, który w prostych słowach potrafił wyłożyć wszystko to, co ważne i wyznaczające kierunek w codziennym działaniu.
– Gretchen – zwróciła się do niej matka. – Ojciec z Jacobem idą na zebranie, więc odwiedzimy panią Wiebe.
– Dobrze, matko.
Ruszyły w kierunku domu znajomych, który mieścił się niedaleko kościoła. Gretchen widziała mężczyzn zmierzających do gospodarstwa państwa Lotze mieszkających tuż obok rodziny Wiebe. Tam właśnie miało odbyć się spotkanie. Doskonale pamiętała, że planowano dzisiaj ustalić składkę na dom dla ubogich i chorych. Ojciec zawsze hojnie wspierał wszystkie wspólnotowe inicjatywy, a i ona z matką dokładały starań, żeby dary przekazywane w naturze były jak najlepszej jakości.
Dom wybudowano w zeszłym roku po powodzi, która uczyniła wiele szkód we wsi. Gospodarstwo Dycków, usadowione na dość wysokim trepie, uniknęło zalania. Część uszkodzonych budynków innych bauerów, dzięki współdziałaniu sąsiadów, szybko doprowadzono do porządku. Zatopionych upraw nie dało się odzyskać, ale i tu z pomocą ruszyła wspólnota. Podzielili się tym, co mieli, spłatę odkładając na czas pożniwny.
Było jednak także kilka rodzin, złożonych z osób starych i schorowanych, które wskutek różnych wydarzeń losowych nie miały potomstwa mogącego się nimi zaopiekować, więc ich domy już od lat podupadały. Powódź tylko przyspieszyła agonię tych budynków. Ich odnowienie nie miało sensu, więc podjęto decyzję, że wybudują dla nich jeden wspólny dom na placu wydzielonym przy kościele. Hospicja i domy dla starych i chorych funkcjonowały też w sąsiednich wspólnotach, gdyż mennonici nigdy nikogo ze swoich współwyznawców nie zostawiali bez opieki.
Solidarność i odpowiedzialność za współtowarzyszy była jedną z cech wyróżniających mennonitów spośród innych społeczności, ale kilkoro starszych mieszkańców, którzy przed powodzią żyli samodzielnie w skromnych gospodarstwach, miało opory przed korzystaniem z jałmużny. Ustalono więc, że ci, którzy będą się czuli na siłach, pomogą wiosną i latem w polu, inni zaś zajmą się wyplataniem koszy, przędzeniem wełny oraz pomniejszymi pracami ręcznymi na rzecz wspólnoty.
Annchen Dyck, matka Gretchen, oraz pani Wiebe przodowały w pracach związanych z organizacją domu dla ubogich. Miały już dorosłe dzieci, uznały więc, że ich obowiązkiem jest służenie swoją pracą oraz wolnym czasem. W działania te zaangażowały córki, które choć zdatne już do ożenku, wciąż czekały na odpowiednich kandydatów.
Zarówno Gretchen, jak i Leonore Wiebe pochodziły z zamożnych domów. Piękne i pracowite, przyjaźniły się od najmłodszych lat. Ich starsze rodzeństwo, poza bratem Gretchen – Jacobem, założyło już swoje rodziny, osiedlając się w bliskiej okolicy. Dziewczyny często się spotykały przy okazji różnych zebrań, uroczystości czy też zwykłych sąsiedzkich odwiedzin. W miesiącach mniej intensywnej pracy jeździły do nich, żeby pomagać przy ich licznym potomstwie, którego każdego roku przybywało.
Leonore podczas ostatnich odwiedzin u siostry miała okazję spędzić trochę czasu w towarzystwie Isaaka Friesena. Był młodym wdowcem, który został z trójką małoletnich chłopców. Zamierzał się starać o rękę Leonore. Gretchen nie miała jeszcze okazji z nią o tym porozmawiać i liczyła, że dzisiaj znajdą chwilę na swobodną rozmowę.
Nie omyliła się. Gdy tylko weszły do Wiebów, zostały ugoszczone kawą i ciastem. Matki, po wymienieniu grzeczności i omówieniu kazania pana Esau, skupiły się na bieżących sprawach związanych z domem dla ubogich. Szczegółowo rozprawiały o potrzebnym zaopatrzeniu oraz konieczności obstalowania nowych butów dla pani Wienss, najstarszej podopiecznej, która mimo wieku i choroby prawie codziennie chodziła nad rzekę zrywać trzcinę, z której wyplatała maty. Odżegnywały ją wielokrotnie od tych wypraw, ale był to lubiany przez nią rytuał i nie chciała z niego rezygnować.
– Mamo – zapytała grzecznie Leonore, gdy kobiety przerwały na chwilę rozmowę – możemy iść do mojego pokoju?
Panie Wiebe spojrzała na nią z lekkim zaskoczeniem. Tak się wciągnęła w rozmowę, że zapomniała o ich obecności.
– Tak, idźcie. Jeszcze nam tu chwilę zejdzie, a i zebranie pewnie szybciej niż za godzinę się nie skończy.
Dziewczęta z ulgą opuściły wielką izbę i przeszły do pokoju Leonore, który był mniejszy, ale dzięki temu bardziej przytulny. Skłaniający do sekretnych rozmów i wymiany tajemnic.
– Jak ci się podobała wizyta u siostry? – zapytała Gretchen, zajmując miejsce przy małym stoliku. – Doszła już do siebie po porodzie?
– Tak, czuje się dobrze, a moja mała siostrzenica jest urocza. Skradła nasze serca.
– Wszystkie małe dzieci są słodkie. Najbardziej lubię niemowlaki.
– Ja też! Im starsze, tym więcej mówią i ciągle o coś pytają. To bywa męczące.
– Właśnie – przytaknęła Gretchen i spojrzała na przyjaciółkę uważnie. – Dzieci Isaaka są jeszcze małe. Miałaś okazję poznać je bliżej?
Na policzkach Leonore pojawił się rumieniec, który próbowała zamaskować, poprawiając śnieżnobiały czepek skrywający jej pszeniczne włosy.
– Tak, dość często odwiedzali moją siostrę, a i my raz byliśmy u nich z wizytą – odparła, zajmując miejsce na wprost przyjaciółki. – Najstarszy chłopiec ma pięć lat, ale nie jest męczący. Głównie milczy i słucha, rzadko zadaje pytania. Młodszy ma trzy latka, a najmłodszy dwa i z nim właśnie jest najwięcej problemu. Bardzo ruchliwy, w miejscu nie usiedzi i ma mnóstwo pytań. Wszystko go ciekawi.
– Polubiłaś ich?
– Sama nie wiem – odparła Leonore, szarpiąc lekko wiązanie czepka. – To miłe dzieci i zasługują na najlepszą opiekę.
– Naturalnie. Te młodsze niewiele pamiętają, ale starszy chłopiec pewnie tęskni.
– On akurat jest bardzo spokojny. Często się zamyśla i tak smutno patrzy, że aż żal chwyta za serce. Jego bracia zaś są bardzo rozbrykani. Zupełnie inni niż dzieci mojej siostry.
– Isaak pewnie trochę ich rozpieścił, chcąc wynagrodzić stratę matki.
– Myślę, że to raczej jego matka, która mu pomaga i się nimi zajmuje. To starsza kobieta i pozwala im na zbyt wiele. Chyba brak jej sił do pilnowania, wychowywania i dyscyplinowania tej gromadki. A Isaak ma tyle pracy w gospodarstwie, że rzadko ich widzi.
– To zrozumiałe. Dużo ziemi, bydła, więc nawet zimą jest co robić – przytaknęła ze zrozumieniem Gretchen. – Rozmawiał już z twoim ojcem?
– Tak. Ojciec mnie do niego przekonuje, bo to dobra partia. Ma ładny dom i duże gospodarstwo. Jest pracowity i o wszystko dba. Nie ma długów ani żadnych nałogów. Wspiera działania wspólnoty i właściwie nic mu nie można zarzucić.
– To wiem, mieszka przecież niedaleko nas. Pytałam jednak, co ty o nim sądzisz?
Leonore wstała z wyściełanego poduszkami drewnianego krzesła i podeszła do sekretarzyka. Chwyciła leżącą na nim Biblię i zaczęła ją machinalnie kartkować. Wreszcie zamknęła księgę z trzaskiem, odłożyła i ponownie usiadła na krześle.
– Och, Gretchen! Zupełnie nie wiem, co mam myśleć.
– Leonore, przecież nie musisz go poślubiać. Twój ojciec nie będzie cię zmuszał do ożenku z kimś, kto jest ci niemiły.
– To nie tak – zaprzeczyła żywo. – To dobry człowiek, podpora naszej społeczności. I ja go szanuję. A nawet lubię.
– Ale?
– Boję się, że nie podołam obowiązkom matki trójki dzieci. Wiesz, tak od razu. Zupełnie inaczej, gdy dzieci wychowuje się od początku, a inaczej, gdy musisz wejść na czyjeś miejsce. Nie wiem, czy mnie zaakceptują jako swoją matkę. I nie wiem, czy ja je pokocham...
– Będziesz dla nich dobra. Wiem to. Znam cię. Zrobisz wszystko, żeby wychować ich na porządnych ludzi.
– Czy to wystarczy? Dzieci powinno się nie tylko dobrze traktować i wychowywać, ale i kochać. Biblia przecież mówi, że miłość jest najważniejsza.
– Nie umiem ci doradzić.
– Nikt nie umie – odparła smutnym głosem. – Ojciec mówi, że to dobry człowiek i zasługuje na oddaną mu żonę. Matka z kolei uważa, że dzieci są jeszcze małe i się do siebie przyzwyczaimy. Podkreśla też, że obowiązkiem wspólnoty jest zadbać o te sieroty. Nie mogą się wychowywać bez kobiecej ręki.
– Przecież babka się nimi zajmuje.
– Tak, ale ona chce wrócić do swojego domu, więc naciska na syna, żeby znalazł żonę. Boję się, że zanim ja się zdecyduję, on się rozmyśli, ale boję się również tego, że nie podołam zadaniu. Będę złą matką i żoną, a Isaak będzie żałował, że mnie poślubił.
– Leonore, na pewno będziesz doskonałą żoną i matką. Każdy popełnia błędy, więc i tobie może jakieś się przytrafią, ale cóż to znaczy? Nic. Normalna, ludzka sprawa, więc może warto posłuchać rodziców i dać mu szansę?
– Może – odparła machinalnie, wygładzając suknię. – Rodzice dali mi czas do namysłu, więc ciągle się nad tym zastanawiam. I gdy wydaje mi się, że już podjęłam decyzję, to przychodzi nowa myśl do głowy, która tak mi mąci i od nowa zaczynam rozważać.
Gretchen rozumiała rozterki przyjaciółki. Nie chciałaby znaleźć się na jej miejscu. Zajmowanie miejsca kobiety, która była lubiana i stanowiła wzór wszelkich cnót, zawsze jest trudne. Tym trudniejsze, gdy zostało po niej trzech niedorostków, którym trzeba stworzyć nową rodzinę, nie burząc przy tym wizerunku matki utrwalonego w sercach i pamięci. Tak, zdecydowanie nie jest łatwo być drugą matką, a jeszcze trudniej być drugą żoną. Widziała jednak, że Leonore jest zainteresowana Isaakiem bardziej, niż przyznaje. Nie umiała jej doradzić, więc postanowiła ograniczyć się do okazania wsparcia.
– Leonore. Cokolwiek zdecydujesz, wiedz, że jestem i zawsze możesz na mnie liczyć.
– Dziękuję, Gretchen. Dobrze mieć świadomość, że otaczają mnie życzliwi ludzie, chcący mego dobra – odparła wzruszona. – Wiesz? Gdybym się zgodziła, to stałabym się prawie twoją sąsiadką zza miedzy.
– Dopóki ja za mąż nie pójdę – przypomniała jej Gretchen.
– O czymś nie wiem? Planujesz coś?
– Nie, jest mi dobrze tak jak jest, ale matka coraz częściej wspomina, że czas na ożenek. Ojciec na razie nie podejmuje tematu, lecz wiesz, moje siostry w tym wieku miały już swoje rodziny, więc niebawem pewnie i dla mnie męża będą szukali.
– W okolicy nie ma zbyt wielu kawalerów w odpowiednim wieku i z odpowiednią ilością ziemi.
– Kilku jest, ale za żadnego bym nie chciała iść.
– Gretchen! Mam nadzieję, że obie wyjdziemy dobrze i szczęśliwie za mąż.
– Oby. Czas jednak na mnie. Słyszę nasze matki, więc pewnie będą nas zaraz wołać.
Nie myliła się. Gdy wyszły z pokoju, kobiety stały w sieni i kończyły ustalać ostatnie sprawy. Matka Gretchen zapinała obszerne futro, więc i ona sięgnęła po swoje.
Pożegnały się i odprowadzone przez gospodynię, wyszły przed dom. Ojciec podjechał pod podcień, a niedawno malowane przez Katta wzory na saniach zalśniły w promieniach słońca. Wyglądały zachwycająco.
Gretchen wraz z matką umościły się w pojeździe wyłożonym kożuchami. Brat usiadł obok ojca, który cmoknął na konia, przecinając powietrze batem.
Blessfuchs ruszył żwawo i po chwili płozy gładko sunęły w stronę domu.