Pod obcym niebem. Spełnione marzenie - Sylwia Kubik - ebook + książka

Pod obcym niebem. Spełnione marzenie ebook

Kubik Sylwia

4,5

Opis

Lucjan i Marianna niesieni wojenną zawieruchą trafili na roboty u bauerów. Tam poznali smak miłości, ale też doznali pierwszej, ogromnej straty. Miłość, którą się darzyli pozwoliła przetrwać trudny czas i doczekać końca wojny. Mogli wyjechać do Francji i tam ułożyć swoje życie na nowo. Zdecydowali się jednak wrócić do Polski, dołączyć do rodziny, która osiadła na Ziemiach Odzyskanych. Zderzenie z rzeczywistością szybko rozwiało ich nadzieję. Rozpoczęli tułacze życie dążąc do spełnienia swojego największego marzenia. Los jednak nie szczędził im problemów. Czy tym razem miłość wystarczy, żeby przetrwać? Sylwia Kubik maluje obraz pełen miłości, nadziei na lepsze jutro i wiary, że wszystko w życiu jest możliwe.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 335

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (91 ocen)
58
25
6
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Niunia81

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna, wzruszająca i taka prawdziwa. Cieszę się, że mogłam poznać dalsze losy Lucjana i Marianny. Być z nimi, i w tych ciężkich i w tych radosnych chwilach. Niesamowita podróż przez życie dwojga tak różnych ludzi. Chociaż za Lucjanem to ja nie nadążałam i zdecydowanie "przegonił" mnie przez książkę. Można było zadyszki przez niego dostać. Każdy jego pomysł, wywoływał mój uśmiech i szczyptę niepewności, którą też czuła Marianna. Ich miłość otuliła całą powieść bezpiecznym kokonem i mimo wojennej i powojennej zawieruchy dawała namiastkę bezpieczeństwa, siły i nadzieji. Dziękuję za tak cudowną i wyjątkową podróż.
30
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo ciekawa historia i interesująco napisana, wciąga tak, że oderwać się nie można, aż do końca..
10
Agusia720925

Nie oderwiesz się od lektury

czekam na dalsze części...polecam
00
dariolenka

Nie oderwiesz się od lektury

Piękne zakończenie
00
Irenaira

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam 😍😍❤️
00

Popularność




Re­dak­cjaAgnieszka Czap­czyk
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładki, skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Zdję­cia wy­ko­rzy­stane na okładce©Fa­bri­zio/Ado­be­Stock, Mas­son/Ado­be­Stock, Ali­cja Neu­mi­ler/Ado­be­Stock, Eric/Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Syl­wia Ku­bik, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83292-73-1
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

To już sie­dem lat, Tato...

W do­wód mi­ło­ści, pa­mięci i tę­sk­noty –Mi­ro­sła­wowi Ku­bi­kowi.

Kie­dyś się spo­tkamy.

W no­wym, lep­szym, szczę­śli­wym ży­ciu.

Ko­cham.

PRO­LOG

Pu­ste ra­miona.

Dło­nie szu­ka­jące dziecka.

Ci­che kwi­le­nie, które ni­gdy nie wy­do­było się z ma­łych uste­czek.

Ból roz­dzie­ra­jący serce.

W tym wszyst­kim sa­mot­ność i żal.

I nie­na­wiść wle­wa­jąca się w każdą ko­mórkę ciała.

Nie­na­wiść ro­snąca z każ­dym od­de­chem.

I z bra­kiem tego dru­giego od­de­chu.

W tym wszyst­kim ży­cie.

Co­dzien­ność. Praca. Wojna.

I mi­łość.

Mi­łość. Inna. Ostrożna, a jed­nak trzy­ma­jąca przy ży­ciu.

Po­dob­nie jak nie­na­wiść.

I chęć ze­msty.

Co bę­dzie sil­niej­sze?

~ CZĘŚĆ I ~

Ostat­nie chwile

Ma­rianna

Ebers­berg, zima 1945 roku

Ma­rianna sie­działa na pry­zmie ubi­tego śniegu i wpa­try­wała się w za­śnie­żone pola. Ry­szard le­pił bał­wana, co rusz wo­ła­jąc matkę, żeby spoj­rzała na jego dzieło. Ro­biła to, nie chcąc spra­wić sy­nowi przy­kro­ści. Po­ta­ki­wała, chwa­liła, a na­wet zmu­szała się do uśmie­chu. Ma­ska, którą przy­wdziała ja­kiś czas temu, przy­le­gła na stałe do jej twa­rzy, kry­jąc praw­dziwe emo­cje uwal­niane do­piero ciemną nocą, gdy wszy­scy już za­snęli i mo­gła cho­ciaż przez chwilę być sobą. Bez uda­wa­nia.

– Tata! Tata idzie!

Ry­szard z da­leka do­strzegł Lu­cjana i nie ba­cząc na za­spy, po­biegł w jego stronę, prze­wra­ca­jąc się co kilka me­trów. Po­krę­ciła głową z roz­czu­le­niem. Sy­nek był wierną ko­pią ojca. Nie tylko z wy­glądu, ale i cha­rak­teru. Pso­cił co nie­miara, a przy tym był tak słodki i cwany, że ni­gdy nie ścią­gnął na sie­bie gniewu Gerdy czy in­nych miesz­kań­ców domu. Sze­roki uśmiech uno­szący jego okrą­głe po­liczki do góry i czarne oczy bły­ska­jące ra­do­ścią po­tra­fiły skru­szyć na­wet naj­tward­sze serca.

Lu­cjan chwy­cił chłopca, za­rzu­cił go so­bie na ra­miona i z uśmie­chem szedł w stronę Ma­rianny, która po raz ko­lejny stwier­dziła, że obaj są iden­tyczni.

– Ma­ry­siu – za­wo­łał, pod­cho­dząc bli­żej. – Ry­siek tak szybko ro­śnie, że nie­długo to on bę­dzie mnie no­sił na ba­rana.

Chło­piec ro­ze­śmiał się gło­śno i przy­tu­lił do głowy ojca, zrzu­ca­jąc mu czapkę.

– Tak, mamo! Będę duży i silny!

Lu­cjan zdjął syna z ra­mion i po­pra­wiw­szy mu włosy, wy­cią­gnął z kie­szeni pre­zent.

– Zo­bacz, zro­bi­łem ci procę na śnieżki. Ulep kilka, to na­uczę cię strze­lać.

Ry­szard z za­pa­łem za­brał się do ro­bie­nia ku­lek, a Lu­cjan pod­szedł do uko­cha­nej i ser­decz­nie ją uści­skał.

– Ma­ry­siu, nie sia­daj na śniegu. Prze­zię­bisz się albo i za­pa­le­nie płuc zła­piesz.

– Nic mi nie bę­dzie.

Jej głos był ma­towy, wy­prany z wszel­kich emo­cji. Ostat­nimi czasy bar­dzo czę­sto to sły­szał i mar­twił się o uko­chaną. Dziew­czyna jakby za­pa­dła się w so­bie. Co prawda i daw­niej nie była zbyt wy­lewna, rzadko oka­zy­wała uczu­cia, ale nie­kiedy po­zwo­liła so­bie na prze­jaw ra­do­ści, zło­ści czy smutku. Te­raz zaś zu­peł­nie jakby przy­wdziała ma­skę, która skry­wała to, co czuła.

Lu­cjan znał przy­czynę ta­kiego za­cho­wa­nia, sam wpadł w tak wielką fu­rię, że tylko cu­dem Ry­siek z Sa­biną okieł­znali jego złość. Długo do­cho­dził do sie­bie, lecz czas ule­czył jego rany. Z Ma­rianną było ina­czej. Cier­piała w mil­cze­niu. Sza­no­wał to i na wszel­kie moż­liwe spo­soby sta­rał się nieść uko­je­nie, kiedy jed­nak mimo upływu mie­sięcy Ma­ry­sia od­da­lała się co­raz bar­dziej, uznał, że za­szło to za da­leko i musi in­ter­we­nio­wać. Tego, co się stało, nie można było cof­nąć, zmie­nić, jed­nak trzeba było żyć da­lej, wie­rząc, że los kie­dyś się od­mieni.

– Sa­bina ostat­nio przy­nio­sła nowe wie­ści od ko­le­ża­nek. Prze­grana szwa­bów jest co­raz bar­dziej re­alna. Bar­dzo moż­liwe, że na wio­snę bę­dziemy mieli ko­niec wojny.

– Nie wie­rzę w te plotki – żach­nęła się Ma­rianna. – Ileż to już razy sły­sze­li­śmy, że zo­stali roz­gro­mieni i lada chwila wszystko się za­koń­czy?

– Ow­szem, ale te­raz jest ina­czej. To na­prawdę po­czą­tek ich końca.

– Uwie­rzę, jak zo­ba­czę. Zresztą, na­wet je­śli na­stąpi ko­niec wojny, to co? Co z nami tu­taj?

Lu­cjan pod­szedł do dziew­czyny, usiadł obok niej na pry­zmie śniegu i otu­lił ra­mio­nami.

– Wró­cimy do domu.

– Do domu... Któ­rego? Sta­wi­szyn? Osinki?

– Do Pol­ski, a do­kąd do­kład­nie, to się zo­ba­czy.

– Nie chcę wra­cać do Sta­wi­szyna. Matka pew­nie na­wet za próg domu mnie nie wpu­ści. Mó­wiła, że mam nie wra­cać z brzu­chem, a ja co? Wrócę nie tyle z brzu­chem, co z dziec­kiem. Bę­kar­tem.

– O czym ty mó­wisz? Ja­kim bę­kar­tem. Ry­siek ma ojca i jak tylko wró­cimy, weź­miemy ślub.

– Mó­wię tak, jak po­wie Aniela. Dla niej nie bę­dzie tłu­ma­cze­nia. Uzna mnie za pusz­czal­ską kurwę i tyle.

– Na pewno nie. Je­stem przy to­bie i za­wsze będę.

– Och, jak ty nic nie ro­zu­miesz. – Po­krę­ciła głową. – Nie znasz mo­jej matki.

– To po­znam. Poza tym do Sta­wi­szyna po­je­dziemy tylko w od­wie­dziny. Naj­pew­niej za­miesz­kamy w Osin­kach, bo tam mam ka­wa­łek pola i dach nad głową.

– Skąd wiesz, że masz? Wojna trwa od lat, a od mie­sięcy żadne z nas nie ma wie­ści z domu. Co, je­śli się okaże, że na­szych do­mów nie ma? A co gor­sza, może i na­szych bli­skich?

– Franka jest za­radna i ob­rotna. Wiem, po pro­stu wiem, że po­ra­dzi so­bie w każ­dej sy­tu­acji. Ten brak wia­do­mo­ści jest do­bry, bo zna­czy, że Niem­com ogień się pod dupą pali i mają waż­niej­sze rze­czy niż cen­zu­ro­wa­nie li­stów. I naj­pew­niej dla­tego poczta nie funk­cjo­nuje.

– Ten twój opty­mizm bywa de­ner­wu­jący.

– Może opty­mizm, a może re­alne spoj­rze­nie na to, co się dzieje wo­kół nas. Zo­bacz, od dawna nikt nowy na ro­boty nie przy­je­chał.

– Na wieś – prych­nęła Ma­rianna. – Bo w tych ich­nich fa­bry­kach co chwilę ktoś się po­ja­wia. Szwaby już ta­kie ła­panki urzą­dzają, że strach wyjść na ulicę, żeby ja­kieś hycle nie prze­chwy­cili. Jak się do­wie­działa Magda od zna­jo­mej, biorą, jak leci i od razu wy­wożą.

– Akt de­spe­ra­cji. To też po­ka­zuje, że już tam u nich nie jest od li­nijki i zgod­nie z pla­nem. Po­sy­pało im się wszystko w cho­lerę – pró­bo­wał tłu­ma­czyć Lu­cjan.

– Na­wet je­śli tak jest, to Niemcy nie wyjdą ot tak z Pol­ski. Zo­sta­wią za sobą ru­iny i zglisz­cza. Z czego bę­dziemy żyli? Co bę­dziemy je­dli? Przed wojną było nie­ła­two, w cza­sie wojny jesz­cze go­rzej, a po woj­nie... Po­myśl, pola znisz­czone od bomb, ale i od chwa­stów, bo pew­nie zie­mie le­żały przez lata odło­giem. Kto miał je upra­wiać, skoro po­wy­wo­zili Po­la­ków na Sy­be­rię, na ro­boty i nie wia­domo, do­kąd jesz­cze. Tam nie bę­dzie co jeść.

– Oczy­ścimy pola, za­sie­jemy, za­sa­dzimy, więc zbiory będą.

– Czym za­sie­jemy? Lu­cjan! Zejdź na zie­mię. Skąd weź­miesz te wszyst­kie ziarna i bulwy?

– Prze­sa­dzasz. Na pewno nie jest tak, że wszystko znik­nęło, bo do tej pory już umar­liby z głodu.

– I pew­nie wielu umarło. Ci, któ­rym nie miał kto po­móc i nikt pa­czek z je­dze­niem nie przy­sy­łał. Jak ci po­ma­ga­jący wrócą, to kto bę­dzie słał i po­ma­gał? Nikt. Tylko gęb do­dat­ko­wych do kar­mie­nia doj­dzie. Nic do­brego nas tam nie czeka.

– Ma­ry­siu, jak tylko od­zy­skamy wol­ność, rząd pol­ski bę­dzie my­ślał, skąd wziąć po­moc.

– Fan­ta­sta z cie­bie. A kiedy to rząd, ja­ki­kol­wiek, mar­twił się o zwy­kłych lu­dzi? Jak wszy­scy wrócą, to czym tylu lu­dzi na­kar­mić? Na­wet jak po­zy­skają ma­te­riał na za­siew, to za­nim uro­śnie, zdech­niemy z głodu.

– To zo­staw mnie. Nie po­zwolę, żeby bra­ko­wało nam je­dze­nia.

– Niby jak?

– Jak, jak. – Wes­tchnął z iry­ta­cją. – Ja­koś. Nie martw się na za­pas. Przy mnie chleba ci nie za­brak­nie.

Ma­rianna po­ki­wała głową. Lu­cjan był za­radny i pra­co­wity, ale na­wet te ce­chy nie są w sta­nie za­gwa­ran­to­wać chleba w sy­tu­acji, gdy tego chleba po pro­stu ni­g­dzie nie ma. De­ner­wo­wało ją, że nie chce zro­zu­mieć, co ona do niego mówi, i wszystko ba­ga­te­li­zuje.

– My­ślisz, że ko­niec wojny na­prawdę się zbliża? – za­py­tała nieco ła­god­niej. – Oni tyle razy już byli o krok od prze­gra­nej, a za­wsze ja­koś się wy­ka­ra­skali.

– I ich szczę­ście wresz­cie opu­ści. Cho­ciaż może na­wet nie tyle szczę­ście, co przy­zwo­le­nie za­gra­nicz­nia­ków. To już trwa zbyt długo. Ci, co mieli na woj­nie za­ro­bić, już za­ro­bili. Te­raz będą chcieli za­ro­bić pie­nią­dze na od­bu­do­wie.

– Ja­koś tyle lat im szwab­skie dzia­ła­nia nie prze­szka­dzały.

– I ra­dziec­kie. Prze­cież Niemcy nie dzia­łają w po­je­dynkę. Nie da­liby sami radę. A te­raz na So­wie­tów li­czyć już nie mogą. I dla­tego prze­grają.

– Ba­ja­nia. Swój ze swoim się za­wsze po­ro­zu­mie, a oni po jed­nych pie­nią­dzach są.

– Nie. Mó­wię ci, Ma­ryśka, idzie ko­niec.

Ma­rianna nie od­po­wie­działa. Od­szu­kała wzro­kiem ba­wią­cego się synka, który Pol­ski na oczy nie wi­dział. Żył wśród nie­miec­kich pól, jego świat ogra­ni­czał się do po­dwórka Gerdy oraz spa­ce­rów po wsi. Co go cze­kało póź­niej? Je­śli jed­nak Niemcy nie prze­grają, to kim bę­dzie w przy­szło­ści? Ro­bot­ni­kiem jak oni? Czło­wie­kiem bez per­spek­tyw?

A je­śli szwaby prze­grają, to co go czeka po po­wro­cie? Bieda i głód. Cią­gła po­nie­wierka i strach przed tym, co przy­nie­sie ko­lejny dzień. Słabe to wi­doki na przy­szłość. O ile w ogóle ona na­stąpi, bo prze­cież może być i tak, że w ostat­nim ak­cie agre­sji wy­biją wszyst­kich w pień. Są do tego zdolni, oj są.

– Tata! Mam już dużo kul!

– Idę. Chodź, Ma­ry­siu, po­strze­lasz z nami. Tro­chę ru­chu do­brze ci zrobi po tym sie­dze­niu na śniegu.

Dziew­czyna zmu­siła się do wsta­nia. Nie miała ochoty się ru­szać, rzu­cać kul­kami ani roz­ma­wiać. Wszystko, co się działo, co się wy­da­rzyło, spra­wiło, że czuła się jak w matni, z któ­rej nie ma wyj­ścia. W którą stronę by po­szła, co by zro­biła, efekt za­wsze był bez­na­dziejny. Ich ży­cie było bez­na­dziejne.

Lu­cjan

Rot­t­man­ns­berg, zima 1945 roku

Lu­cjan czy­ścił zgrze­bło, pla­nu­jąc w my­ślach za­da­nia na dzi­siej­szy dzień. Zimą miał zde­cy­do­wa­nie mniej obo­wiąz­ków. Tym bar­dziej, że skoń­czyły się rów­nież prace do­dat­kowe, które zle­cał mu cza­sami bauer. Mar­twiło go to i cie­szyło za­ra­zem. Ża­ło­wał utra­co­nego za­robku, a jed­no­cze­śnie co­raz moc­niej utwier­dzał się w prze­ko­na­niu, że ko­niec jest bli­ski, dla­tego Niemcy tak li­czą każdą re­isch­markę.

Gdy drzwi stajni skrzyp­nęły, męż­czy­zna nie za­re­ago­wał, czę­sto bo­wiem ktoś tędy wcho­dził i wy­cho­dził.

– Lu­tek!

Pod­niósł głowę na dźwięk głosu sio­stry.

– Co tam?

– Schre­der cię woła.

– O, do­brze, może ma dla mnie ja­kąś do­dat­kową ro­botę.

– Ro­botę to pew­nie ma, ale nie do­dat­kową – od­parła Sa­bina, pod­cho­dząc bli­żej. – Sły­sza­łam, jak roz­ma­wiał z żoną, że trzeba spie­nię­żyć, co się da, więc pew­nie po­je­dzie­cie na spęd by­dła.

– O tej po­rze roku nie ma żad­nego spędu. To nie czas na sprze­daż.

– Może i nie czas, ale wi­dać, że kasa jest im pil­nie po­trzebna.

Lu­cja­nowi za­świe­ciły się oczy. Na han­dlu znał się jak mało kto. Za­wsze po­tra­fił tak za­pre­zen­to­wać to­war, że ku­pu­jący pra­wie mu dzię­ko­wał za moż­li­wość na­by­cia. Na­uczył się też kilku sztu­czek. Tu pod­ra­so­wał, tam przy­czer­nił i każda sztuka by­dła od razu le­piej wy­glą­dała. Schre­de­rowi bar­dzo spodo­bały się efekty jego dzia­łań, więc czę­sto wy­su­płał kilka re­isch­ma­rek eks­tra od uzy­ska­nych do­cho­dów. Lu­cek do­ce­niał ten gest, ale i tak na boku za­wsze jesz­cze coś uszczk­nął albo za­chach­mę­cił. Nie­zmien­nie go też ba­wiło, że Niemcy chcą ucho­dzić za ta­kich upo­rząd­ko­wa­nych i pra­wo­rząd­nych, a jak tylko jest oka­zja, to ko­rzy­stają zu­peł­nie tak jak ru­ska swo­łocz, z któ­rej kpią nie­ustan­nie, wy­ty­ka­jąc im cham­stwo i pro­stac­two. No, może ro­bią to mniej wul­gar­nie i bar­dziej dbają o po­zory, ale i im do­dat­kowe mo­nety miło dźwię­czą, więc bez skru­pu­łów oszu­kują i nie­miec­kie wła­dze, i sie­bie na­wza­jem.

– Ty się tak nie uśmie­chaj pod no­sem, tylko idź, bo on czeka na cie­bie – po­na­gliła sio­stra.

– Idę, idę. Wra­casz?

– Nie, zaj­rzę jesz­cze do obory.

– Do obory czy do Ryśka?

– Ty się nie wściu­biaj tam, gdzie nie trzeba – ofuk­nęła go i ob­ró­ciw­szy się na pię­cie, wy­szła ze stajni.

Lu­cjan bez zbęd­nej zwłoki po­szedł do bau­era. W domu tak pach­niało kar­to­flanką, że od razu po­czuł ści­ska­nie w żo­łądku. Do obiadu jed­nak jesz­cze było sporo czasu, więc prze­łknął ślinę i ode­gnał myśl o pysz­nej, gę­stej zu­pie, w któ­rej, być może, zna­la­złby ja­kieś skrawki mięsa.

Drzwi do ga­bi­netu były otwarte, więc tylko puk­nął sy­gna­li­za­cyj­nie i wszedł do środka.

– Je­steś. Do­brze. Sia­daj, bo mamy kilka spraw do omó­wie­nia – po­wie­dział Schre­der, wy­cią­ga­jąc cy­garo z ust. – Ale naj­pierw za­mknij drzwi.

Lu­cjan uniósł lekko brwi, lecz nie sko­men­to­wał. Za­mknął drzwi i usiadł na wprost bau­era, za­sta­na­wia­jąc się, ja­kie to sprawy będą oma­wiali.

– Po­le­ci­łem chło­pa­kom przy­go­to­wać wszystko, co się da na sprze­daż.

– Czyli?

– Świ­nie, byki, cie­laki, kury, krowy.

– Ca­łość pan wy­prze­daje?

– Nie­stety, nie da się od razu, ale tu jest wła­śnie za­da­nie dla cie­bie. Zo­sta­wimy star­sze krowy, żeby mieć co doić i co od­da­wać do mle­czarni. Sys­te­ma­tycz­nie jed­nak te młod­sze, sztuka po sztuce, bę­dziesz wy­wo­ził i sprze­da­wał.

– Gdzie?

– W Back­nangu, ale i w in­nych mia­stach i mia­stecz­kach w oko­licy. Weź­miesz do po­mocy Ry­szarda, a Hans po­służy wam za prze­wod­nika.

Lu­cjana zdzi­wiły te słowa. Hans, we­te­ry­narz, miał mnó­stwo pracy w oko­licy i ni­gdy go nie tra­cił na zbędne za­ję­cia, a tu na­gle ma być ich prze­wod­ni­kiem. Do­prawdy cie­kawe rze­czy za­czy­nały się dziać.

– Trzeba usta­lić, co się uda jak naj­szyb­ciej sprze­dać. Mu­simy też po­ro­bić za­pasy. Za­bi­jemy młode sztuki i po­wę­dzi­cie.

– Mogę o coś za­py­tać?

– Py­taj.

– Co pan bę­dzie ro­bił z taką ilo­ścią wę­dzo­nek?

– Sprze­da­wał oczy­wi­ście. Część też scho­wam. Nie wiem jesz­cze, gdzie, ale coś się wy­my­śli.

Lu­cjan po­pra­wił lok i prze­je­chał dło­nią po lekko za­ro­śnię­tych po­licz­kach.

– Długo to ma być scho­wane?

– Nie wiem.

– To może le­piej za­so­lić? Sól długo trzyma. Może wi­sieć i wi­sieć.

– My­ślisz?

– Ro­bi­li­śmy tak w domu, jak był nad­miar, a kiedy przy­szła wojna i bieda, cho­wa­li­śmy tak resztki do­bytku, żeby nam wszyst­kiego nie za­re­kwi­ro­wali.

– Wiesz, jak to zro­bić?

– Wiem.

– To po­wiesz sio­strze. Niech przy­uczy resztę.

– Sa­bina też to po­trafi. Jesz­cze le­piej niż ja.

– Do­brze, bar­dzo do­brze. Od ju­tra zaj­miesz się han­dlem, a Jó­zek za­stąpi cię przy do­je­niu.

Lu­cjan ski­nął głową i choć roz­mowa była za­koń­czona, wciąż sie­dział na krze­śle.

– Cze­goś nie zro­zu­mia­łeś?

– W su­mie to się tak za­sta­na­wiam, co bę­dzie, jak mnie wła­dza przy­ła­pie. Co in­nego sprze­dać na lewo kilka sztuk, a co in­nego kil­ka­na­ście. Jesz­cze mnie po­ślą do wię­zie­nia albo na stry­czek.

Ka­rol uśmiech­nął się sze­roko i pu­ścił kilka kłę­bów dymu.

– Do­sta­niesz swoją dolę, wiesz prze­cież. Za­wsze się do­brze roz­li­cza­li­śmy.

– Wiem, ale i tak mnie to tro­chę mar­twi.

– Wła­dza ma te­raz co in­nego do ro­boty, niż pil­no­wać zwy­kłych rol­ni­ków.

– Prawdą jest więc, że idzie ko­niec wojny?

Schre­der przy­ga­sił cy­garo, wstał od biurka, wło­żyw­szy ręce do kie­szeni, pod­szedł do okna. Dłuż­szą chwilę mil­czał, ale Lu­cjan znał jego zwy­czaje, więc cier­pli­wie cze­kał.

– Tak. Tym ra­zem na­prawdę ko­niec. Czło­wiek cze­kał i cze­kał na ten ko­niec, a jak nad­cho­dzi, to nie wie, czy się cie­szyć, czy mar­twić. – Wes­tchnął. – Wiesz, że nie by­łem zwo­len­ni­kiem Hi­tlera, ale to mój kraj, oj­czy­zna, więc ro­bi­łem swoje naj­le­piej, jak umia­łem, sta­ra­jąc się przy tym ni­komu nie wy­rzą­dzić krzywdy. Bo wojna wojną, ale przy­zwo­itym czło­wie­kiem trzeba być za­wsze.

– Ra­cja – przy­tak­nął Lu­cjan, bo Schre­der rze­czy­wi­ście trak­to­wał ich cał­kiem do­brze. Byli jed­nak i inni bau­erzy, któ­rych z chę­cią udu­siłby wła­snymi rę­kami. Bez mru­gnię­cia po­wieką i ja­kich­kol­wiek skru­pu­łów.

– Moi sy­no­wie wal­czyli na fron­cie. Byli zwy­kłymi żoł­nie­rzami. Zgi­nęli w dru­gim roku wojny. Strasz­nie ich ża­ło­wa­łem, bo to moje chło­paki, moja duma, ale tak so­bie te­raz my­ślę, że le­piej, iż na fron­cie zgi­nęli, niż mie­liby dzia­łać w... Zresztą, nie­ważne, nie żyją, więc nikt nie bę­dzie szar­gać ich pa­mięci ani o nic oskar­żać.

Lu­cja­nowi tro­chę dłu­żył się ten wy­wód, ale cze­kał cier­pli­wie, aż Schre­der do­brnie do końca. Miał bo­wiem na­dzieję, że do­wie się cze­goś kon­kret­nego.

– Dwie star­sze córki po­szły za mąż, ale za­mie­rzam je ścią­gnąć do domu. Ich mę­żo­wie pa­rali się róż­nymi rze­czami, więc le­piej, żeby ich zo­sta­wiły. Wy­ślę je ra­zem z naj­młod­szą córką oraz moją żoną do Fran­cji. Tam będą bez­pieczne. Prze­cze­kają ten naj­gor­szy czas, w któ­rym nie wia­domo, co z nami zro­bią i ja­kie będą wa­runki ka­pi­tu­la­cji oraz re­pa­ra­cji wo­jen­nych.

– Pan nie je­dzie?

– Nie, ja zo­stanę. Nie mam nic na su­mie­niu, więc będę pil­no­wał do­bytku.

– Cza­sami nie trzeba mieć nic na su­mie­niu, a jak ktoś chce, to i tak znaj­dzie od­po­wiedni pa­ra­graf.

– Wiem, ale ten dom, go­spo­dar­stwo to mój cały do­by­tek, moje ży­cie i ro­dzinna spu­ści­zna. Nie zo­sta­wię tego sa­mo­pas – od­parł sta­now­czo i za­siadł po­now­nie przy biurku. – Ro­zu­miesz więc, że po­trze­buję pie­nię­dzy. Pięć ko­biet to duży wy­da­tek. Nie wiem, czy córki, te za­mężne, mają zgro­ma­dzone ja­kieś oszczęd­no­ści, więc le­piej, że­bym i o nich po­my­ślał.

– Słusz­nie. A co z nami?

– Wy pew­nie wró­ci­cie do Pol­ski, bo jak­żeby ina­czej?

– Bę­dziemy mo­gli?

– Pew­nie tak. Chyba że bę­dzie­cie chcieli zo­stać. Pra­co­wici je­ste­ście. I ty, i twoja sio­stra. Jakby była taka moż­li­wość, to ja chęt­nie bym was u sie­bie za­trzy­mał. Sporo sprze­dam, ale i tak bę­dzie co ro­bić w polu oraz obo­rze.

Lu­cjan nie za­kła­dał ta­kiej opcji, uznał jed­nak, że nie ma sensu mó­wić te­raz o tym na głos.

– My­śli pan, że wkro­czą tu Ro­sja­nie? Czy ra­czej nie do­trą na wio­ski?

– Ro­sja­nie, Ame­ry­ka­nie, nie wia­domo, kto to bę­dzie. Co do wio­sek, cóż, na te dal­sze pew­nie nie, ale my miesz­kamy nie­da­leko Back­nangu, więc nie ma co li­czyć, że nas ominą. Trzeba więc się po­spie­szyć. Bar­dzo po­spie­szyć.

– Do­brze, pójdę szy­ko­wać, co trzeba.

Opusz­czał ga­bi­net Ka­rola Schre­dera z ra­do­snym ser­cem i sze­ro­kim uśmie­chem na twa­rzy. Nie mógł się do­cze­kać chwili, kiedy szwaby zbiorą cięgi i od­po­ku­tują za wszystko, co zro­bili Po­la­kom, Pol­sce i in­nym na­ro­do­wo­ściom. Miał na­dzieję, że czas roz­li­czeń bę­dzie dla nich bar­dzo do­tkliwy.

A szcze­gól­nie dla tego skur­wy­syna Kle­mensa Mey­era.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki