Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lucjan i Marianna niesieni wojenną zawieruchą trafili na roboty u bauerów. Tam poznali smak miłości, ale też doznali pierwszej, ogromnej straty. Miłość, którą się darzyli pozwoliła przetrwać trudny czas i doczekać końca wojny. Mogli wyjechać do Francji i tam ułożyć swoje życie na nowo. Zdecydowali się jednak wrócić do Polski, dołączyć do rodziny, która osiadła na Ziemiach Odzyskanych. Zderzenie z rzeczywistością szybko rozwiało ich nadzieję. Rozpoczęli tułacze życie dążąc do spełnienia swojego największego marzenia. Los jednak nie szczędził im problemów. Czy tym razem miłość wystarczy, żeby przetrwać? Sylwia Kubik maluje obraz pełen miłości, nadziei na lepsze jutro i wiary, że wszystko w życiu jest możliwe.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 335
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
To już siedem lat, Tato...
W dowód miłości, pamięci i tęsknoty –Mirosławowi Kubikowi.
Kiedyś się spotkamy.
W nowym, lepszym, szczęśliwym życiu.
Kocham.
PROLOG
Puste ramiona.
Dłonie szukające dziecka.
Ciche kwilenie, które nigdy nie wydobyło się z małych usteczek.
Ból rozdzierający serce.
W tym wszystkim samotność i żal.
I nienawiść wlewająca się w każdą komórkę ciała.
Nienawiść rosnąca z każdym oddechem.
I z brakiem tego drugiego oddechu.
W tym wszystkim życie.
Codzienność. Praca. Wojna.
I miłość.
Miłość. Inna. Ostrożna, a jednak trzymająca przy życiu.
Podobnie jak nienawiść.
I chęć zemsty.
Co będzie silniejsze?
~ CZĘŚĆ I ~
Ostatnie chwile
Marianna
Ebersberg, zima 1945 roku
Marianna siedziała na pryzmie ubitego śniegu i wpatrywała się w zaśnieżone pola. Ryszard lepił bałwana, co rusz wołając matkę, żeby spojrzała na jego dzieło. Robiła to, nie chcąc sprawić synowi przykrości. Potakiwała, chwaliła, a nawet zmuszała się do uśmiechu. Maska, którą przywdziała jakiś czas temu, przyległa na stałe do jej twarzy, kryjąc prawdziwe emocje uwalniane dopiero ciemną nocą, gdy wszyscy już zasnęli i mogła chociaż przez chwilę być sobą. Bez udawania.
– Tata! Tata idzie!
Ryszard z daleka dostrzegł Lucjana i nie bacząc na zaspy, pobiegł w jego stronę, przewracając się co kilka metrów. Pokręciła głową z rozczuleniem. Synek był wierną kopią ojca. Nie tylko z wyglądu, ale i charakteru. Psocił co niemiara, a przy tym był tak słodki i cwany, że nigdy nie ściągnął na siebie gniewu Gerdy czy innych mieszkańców domu. Szeroki uśmiech unoszący jego okrągłe policzki do góry i czarne oczy błyskające radością potrafiły skruszyć nawet najtwardsze serca.
Lucjan chwycił chłopca, zarzucił go sobie na ramiona i z uśmiechem szedł w stronę Marianny, która po raz kolejny stwierdziła, że obaj są identyczni.
– Marysiu – zawołał, podchodząc bliżej. – Rysiek tak szybko rośnie, że niedługo to on będzie mnie nosił na barana.
Chłopiec roześmiał się głośno i przytulił do głowy ojca, zrzucając mu czapkę.
– Tak, mamo! Będę duży i silny!
Lucjan zdjął syna z ramion i poprawiwszy mu włosy, wyciągnął z kieszeni prezent.
– Zobacz, zrobiłem ci procę na śnieżki. Ulep kilka, to nauczę cię strzelać.
Ryszard z zapałem zabrał się do robienia kulek, a Lucjan podszedł do ukochanej i serdecznie ją uściskał.
– Marysiu, nie siadaj na śniegu. Przeziębisz się albo i zapalenie płuc złapiesz.
– Nic mi nie będzie.
Jej głos był matowy, wyprany z wszelkich emocji. Ostatnimi czasy bardzo często to słyszał i martwił się o ukochaną. Dziewczyna jakby zapadła się w sobie. Co prawda i dawniej nie była zbyt wylewna, rzadko okazywała uczucia, ale niekiedy pozwoliła sobie na przejaw radości, złości czy smutku. Teraz zaś zupełnie jakby przywdziała maskę, która skrywała to, co czuła.
Lucjan znał przyczynę takiego zachowania, sam wpadł w tak wielką furię, że tylko cudem Rysiek z Sabiną okiełznali jego złość. Długo dochodził do siebie, lecz czas uleczył jego rany. Z Marianną było inaczej. Cierpiała w milczeniu. Szanował to i na wszelkie możliwe sposoby starał się nieść ukojenie, kiedy jednak mimo upływu miesięcy Marysia oddalała się coraz bardziej, uznał, że zaszło to za daleko i musi interweniować. Tego, co się stało, nie można było cofnąć, zmienić, jednak trzeba było żyć dalej, wierząc, że los kiedyś się odmieni.
– Sabina ostatnio przyniosła nowe wieści od koleżanek. Przegrana szwabów jest coraz bardziej realna. Bardzo możliwe, że na wiosnę będziemy mieli koniec wojny.
– Nie wierzę w te plotki – żachnęła się Marianna. – Ileż to już razy słyszeliśmy, że zostali rozgromieni i lada chwila wszystko się zakończy?
– Owszem, ale teraz jest inaczej. To naprawdę początek ich końca.
– Uwierzę, jak zobaczę. Zresztą, nawet jeśli nastąpi koniec wojny, to co? Co z nami tutaj?
Lucjan podszedł do dziewczyny, usiadł obok niej na pryzmie śniegu i otulił ramionami.
– Wrócimy do domu.
– Do domu... Którego? Stawiszyn? Osinki?
– Do Polski, a dokąd dokładnie, to się zobaczy.
– Nie chcę wracać do Stawiszyna. Matka pewnie nawet za próg domu mnie nie wpuści. Mówiła, że mam nie wracać z brzuchem, a ja co? Wrócę nie tyle z brzuchem, co z dzieckiem. Bękartem.
– O czym ty mówisz? Jakim bękartem. Rysiek ma ojca i jak tylko wrócimy, weźmiemy ślub.
– Mówię tak, jak powie Aniela. Dla niej nie będzie tłumaczenia. Uzna mnie za puszczalską kurwę i tyle.
– Na pewno nie. Jestem przy tobie i zawsze będę.
– Och, jak ty nic nie rozumiesz. – Pokręciła głową. – Nie znasz mojej matki.
– To poznam. Poza tym do Stawiszyna pojedziemy tylko w odwiedziny. Najpewniej zamieszkamy w Osinkach, bo tam mam kawałek pola i dach nad głową.
– Skąd wiesz, że masz? Wojna trwa od lat, a od miesięcy żadne z nas nie ma wieści z domu. Co, jeśli się okaże, że naszych domów nie ma? A co gorsza, może i naszych bliskich?
– Franka jest zaradna i obrotna. Wiem, po prostu wiem, że poradzi sobie w każdej sytuacji. Ten brak wiadomości jest dobry, bo znaczy, że Niemcom ogień się pod dupą pali i mają ważniejsze rzeczy niż cenzurowanie listów. I najpewniej dlatego poczta nie funkcjonuje.
– Ten twój optymizm bywa denerwujący.
– Może optymizm, a może realne spojrzenie na to, co się dzieje wokół nas. Zobacz, od dawna nikt nowy na roboty nie przyjechał.
– Na wieś – prychnęła Marianna. – Bo w tych ichnich fabrykach co chwilę ktoś się pojawia. Szwaby już takie łapanki urządzają, że strach wyjść na ulicę, żeby jakieś hycle nie przechwycili. Jak się dowiedziała Magda od znajomej, biorą, jak leci i od razu wywożą.
– Akt desperacji. To też pokazuje, że już tam u nich nie jest od linijki i zgodnie z planem. Posypało im się wszystko w cholerę – próbował tłumaczyć Lucjan.
– Nawet jeśli tak jest, to Niemcy nie wyjdą ot tak z Polski. Zostawią za sobą ruiny i zgliszcza. Z czego będziemy żyli? Co będziemy jedli? Przed wojną było niełatwo, w czasie wojny jeszcze gorzej, a po wojnie... Pomyśl, pola zniszczone od bomb, ale i od chwastów, bo pewnie ziemie leżały przez lata odłogiem. Kto miał je uprawiać, skoro powywozili Polaków na Syberię, na roboty i nie wiadomo, dokąd jeszcze. Tam nie będzie co jeść.
– Oczyścimy pola, zasiejemy, zasadzimy, więc zbiory będą.
– Czym zasiejemy? Lucjan! Zejdź na ziemię. Skąd weźmiesz te wszystkie ziarna i bulwy?
– Przesadzasz. Na pewno nie jest tak, że wszystko zniknęło, bo do tej pory już umarliby z głodu.
– I pewnie wielu umarło. Ci, którym nie miał kto pomóc i nikt paczek z jedzeniem nie przysyłał. Jak ci pomagający wrócą, to kto będzie słał i pomagał? Nikt. Tylko gęb dodatkowych do karmienia dojdzie. Nic dobrego nas tam nie czeka.
– Marysiu, jak tylko odzyskamy wolność, rząd polski będzie myślał, skąd wziąć pomoc.
– Fantasta z ciebie. A kiedy to rząd, jakikolwiek, martwił się o zwykłych ludzi? Jak wszyscy wrócą, to czym tylu ludzi nakarmić? Nawet jak pozyskają materiał na zasiew, to zanim urośnie, zdechniemy z głodu.
– To zostaw mnie. Nie pozwolę, żeby brakowało nam jedzenia.
– Niby jak?
– Jak, jak. – Westchnął z irytacją. – Jakoś. Nie martw się na zapas. Przy mnie chleba ci nie zabraknie.
Marianna pokiwała głową. Lucjan był zaradny i pracowity, ale nawet te cechy nie są w stanie zagwarantować chleba w sytuacji, gdy tego chleba po prostu nigdzie nie ma. Denerwowało ją, że nie chce zrozumieć, co ona do niego mówi, i wszystko bagatelizuje.
– Myślisz, że koniec wojny naprawdę się zbliża? – zapytała nieco łagodniej. – Oni tyle razy już byli o krok od przegranej, a zawsze jakoś się wykaraskali.
– I ich szczęście wreszcie opuści. Chociaż może nawet nie tyle szczęście, co przyzwolenie zagraniczniaków. To już trwa zbyt długo. Ci, co mieli na wojnie zarobić, już zarobili. Teraz będą chcieli zarobić pieniądze na odbudowie.
– Jakoś tyle lat im szwabskie działania nie przeszkadzały.
– I radzieckie. Przecież Niemcy nie działają w pojedynkę. Nie daliby sami radę. A teraz na Sowietów liczyć już nie mogą. I dlatego przegrają.
– Bajania. Swój ze swoim się zawsze porozumie, a oni po jednych pieniądzach są.
– Nie. Mówię ci, Maryśka, idzie koniec.
Marianna nie odpowiedziała. Odszukała wzrokiem bawiącego się synka, który Polski na oczy nie widział. Żył wśród niemieckich pól, jego świat ograniczał się do podwórka Gerdy oraz spacerów po wsi. Co go czekało później? Jeśli jednak Niemcy nie przegrają, to kim będzie w przyszłości? Robotnikiem jak oni? Człowiekiem bez perspektyw?
A jeśli szwaby przegrają, to co go czeka po powrocie? Bieda i głód. Ciągła poniewierka i strach przed tym, co przyniesie kolejny dzień. Słabe to widoki na przyszłość. O ile w ogóle ona nastąpi, bo przecież może być i tak, że w ostatnim akcie agresji wybiją wszystkich w pień. Są do tego zdolni, oj są.
– Tata! Mam już dużo kul!
– Idę. Chodź, Marysiu, postrzelasz z nami. Trochę ruchu dobrze ci zrobi po tym siedzeniu na śniegu.
Dziewczyna zmusiła się do wstania. Nie miała ochoty się ruszać, rzucać kulkami ani rozmawiać. Wszystko, co się działo, co się wydarzyło, sprawiło, że czuła się jak w matni, z której nie ma wyjścia. W którą stronę by poszła, co by zrobiła, efekt zawsze był beznadziejny. Ich życie było beznadziejne.
Lucjan
Rottmannsberg, zima 1945 roku
Lucjan czyścił zgrzebło, planując w myślach zadania na dzisiejszy dzień. Zimą miał zdecydowanie mniej obowiązków. Tym bardziej, że skończyły się również prace dodatkowe, które zlecał mu czasami bauer. Martwiło go to i cieszyło zarazem. Żałował utraconego zarobku, a jednocześnie coraz mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że koniec jest bliski, dlatego Niemcy tak liczą każdą reischmarkę.
Gdy drzwi stajni skrzypnęły, mężczyzna nie zareagował, często bowiem ktoś tędy wchodził i wychodził.
– Lutek!
Podniósł głowę na dźwięk głosu siostry.
– Co tam?
– Schreder cię woła.
– O, dobrze, może ma dla mnie jakąś dodatkową robotę.
– Robotę to pewnie ma, ale nie dodatkową – odparła Sabina, podchodząc bliżej. – Słyszałam, jak rozmawiał z żoną, że trzeba spieniężyć, co się da, więc pewnie pojedziecie na spęd bydła.
– O tej porze roku nie ma żadnego spędu. To nie czas na sprzedaż.
– Może i nie czas, ale widać, że kasa jest im pilnie potrzebna.
Lucjanowi zaświeciły się oczy. Na handlu znał się jak mało kto. Zawsze potrafił tak zaprezentować towar, że kupujący prawie mu dziękował za możliwość nabycia. Nauczył się też kilku sztuczek. Tu podrasował, tam przyczernił i każda sztuka bydła od razu lepiej wyglądała. Schrederowi bardzo spodobały się efekty jego działań, więc często wysupłał kilka reischmarek ekstra od uzyskanych dochodów. Lucek doceniał ten gest, ale i tak na boku zawsze jeszcze coś uszczknął albo zachachmęcił. Niezmiennie go też bawiło, że Niemcy chcą uchodzić za takich uporządkowanych i praworządnych, a jak tylko jest okazja, to korzystają zupełnie tak jak ruska swołocz, z której kpią nieustannie, wytykając im chamstwo i prostactwo. No, może robią to mniej wulgarnie i bardziej dbają o pozory, ale i im dodatkowe monety miło dźwięczą, więc bez skrupułów oszukują i niemieckie władze, i siebie nawzajem.
– Ty się tak nie uśmiechaj pod nosem, tylko idź, bo on czeka na ciebie – ponagliła siostra.
– Idę, idę. Wracasz?
– Nie, zajrzę jeszcze do obory.
– Do obory czy do Ryśka?
– Ty się nie wściubiaj tam, gdzie nie trzeba – ofuknęła go i obróciwszy się na pięcie, wyszła ze stajni.
Lucjan bez zbędnej zwłoki poszedł do bauera. W domu tak pachniało kartoflanką, że od razu poczuł ściskanie w żołądku. Do obiadu jednak jeszcze było sporo czasu, więc przełknął ślinę i odegnał myśl o pysznej, gęstej zupie, w której, być może, znalazłby jakieś skrawki mięsa.
Drzwi do gabinetu były otwarte, więc tylko puknął sygnalizacyjnie i wszedł do środka.
– Jesteś. Dobrze. Siadaj, bo mamy kilka spraw do omówienia – powiedział Schreder, wyciągając cygaro z ust. – Ale najpierw zamknij drzwi.
Lucjan uniósł lekko brwi, lecz nie skomentował. Zamknął drzwi i usiadł na wprost bauera, zastanawiając się, jakie to sprawy będą omawiali.
– Poleciłem chłopakom przygotować wszystko, co się da na sprzedaż.
– Czyli?
– Świnie, byki, cielaki, kury, krowy.
– Całość pan wyprzedaje?
– Niestety, nie da się od razu, ale tu jest właśnie zadanie dla ciebie. Zostawimy starsze krowy, żeby mieć co doić i co oddawać do mleczarni. Systematycznie jednak te młodsze, sztuka po sztuce, będziesz wywoził i sprzedawał.
– Gdzie?
– W Backnangu, ale i w innych miastach i miasteczkach w okolicy. Weźmiesz do pomocy Ryszarda, a Hans posłuży wam za przewodnika.
Lucjana zdziwiły te słowa. Hans, weterynarz, miał mnóstwo pracy w okolicy i nigdy go nie tracił na zbędne zajęcia, a tu nagle ma być ich przewodnikiem. Doprawdy ciekawe rzeczy zaczynały się dziać.
– Trzeba ustalić, co się uda jak najszybciej sprzedać. Musimy też porobić zapasy. Zabijemy młode sztuki i powędzicie.
– Mogę o coś zapytać?
– Pytaj.
– Co pan będzie robił z taką ilością wędzonek?
– Sprzedawał oczywiście. Część też schowam. Nie wiem jeszcze, gdzie, ale coś się wymyśli.
Lucjan poprawił lok i przejechał dłonią po lekko zarośniętych policzkach.
– Długo to ma być schowane?
– Nie wiem.
– To może lepiej zasolić? Sól długo trzyma. Może wisieć i wisieć.
– Myślisz?
– Robiliśmy tak w domu, jak był nadmiar, a kiedy przyszła wojna i bieda, chowaliśmy tak resztki dobytku, żeby nam wszystkiego nie zarekwirowali.
– Wiesz, jak to zrobić?
– Wiem.
– To powiesz siostrze. Niech przyuczy resztę.
– Sabina też to potrafi. Jeszcze lepiej niż ja.
– Dobrze, bardzo dobrze. Od jutra zajmiesz się handlem, a Józek zastąpi cię przy dojeniu.
Lucjan skinął głową i choć rozmowa była zakończona, wciąż siedział na krześle.
– Czegoś nie zrozumiałeś?
– W sumie to się tak zastanawiam, co będzie, jak mnie władza przyłapie. Co innego sprzedać na lewo kilka sztuk, a co innego kilkanaście. Jeszcze mnie poślą do więzienia albo na stryczek.
Karol uśmiechnął się szeroko i puścił kilka kłębów dymu.
– Dostaniesz swoją dolę, wiesz przecież. Zawsze się dobrze rozliczaliśmy.
– Wiem, ale i tak mnie to trochę martwi.
– Władza ma teraz co innego do roboty, niż pilnować zwykłych rolników.
– Prawdą jest więc, że idzie koniec wojny?
Schreder przygasił cygaro, wstał od biurka, włożywszy ręce do kieszeni, podszedł do okna. Dłuższą chwilę milczał, ale Lucjan znał jego zwyczaje, więc cierpliwie czekał.
– Tak. Tym razem naprawdę koniec. Człowiek czekał i czekał na ten koniec, a jak nadchodzi, to nie wie, czy się cieszyć, czy martwić. – Westchnął. – Wiesz, że nie byłem zwolennikiem Hitlera, ale to mój kraj, ojczyzna, więc robiłem swoje najlepiej, jak umiałem, starając się przy tym nikomu nie wyrządzić krzywdy. Bo wojna wojną, ale przyzwoitym człowiekiem trzeba być zawsze.
– Racja – przytaknął Lucjan, bo Schreder rzeczywiście traktował ich całkiem dobrze. Byli jednak i inni bauerzy, których z chęcią udusiłby własnymi rękami. Bez mrugnięcia powieką i jakichkolwiek skrupułów.
– Moi synowie walczyli na froncie. Byli zwykłymi żołnierzami. Zginęli w drugim roku wojny. Strasznie ich żałowałem, bo to moje chłopaki, moja duma, ale tak sobie teraz myślę, że lepiej, iż na froncie zginęli, niż mieliby działać w... Zresztą, nieważne, nie żyją, więc nikt nie będzie szargać ich pamięci ani o nic oskarżać.
Lucjanowi trochę dłużył się ten wywód, ale czekał cierpliwie, aż Schreder dobrnie do końca. Miał bowiem nadzieję, że dowie się czegoś konkretnego.
– Dwie starsze córki poszły za mąż, ale zamierzam je ściągnąć do domu. Ich mężowie parali się różnymi rzeczami, więc lepiej, żeby ich zostawiły. Wyślę je razem z najmłodszą córką oraz moją żoną do Francji. Tam będą bezpieczne. Przeczekają ten najgorszy czas, w którym nie wiadomo, co z nami zrobią i jakie będą warunki kapitulacji oraz reparacji wojennych.
– Pan nie jedzie?
– Nie, ja zostanę. Nie mam nic na sumieniu, więc będę pilnował dobytku.
– Czasami nie trzeba mieć nic na sumieniu, a jak ktoś chce, to i tak znajdzie odpowiedni paragraf.
– Wiem, ale ten dom, gospodarstwo to mój cały dobytek, moje życie i rodzinna spuścizna. Nie zostawię tego samopas – odparł stanowczo i zasiadł ponownie przy biurku. – Rozumiesz więc, że potrzebuję pieniędzy. Pięć kobiet to duży wydatek. Nie wiem, czy córki, te zamężne, mają zgromadzone jakieś oszczędności, więc lepiej, żebym i o nich pomyślał.
– Słusznie. A co z nami?
– Wy pewnie wrócicie do Polski, bo jakżeby inaczej?
– Będziemy mogli?
– Pewnie tak. Chyba że będziecie chcieli zostać. Pracowici jesteście. I ty, i twoja siostra. Jakby była taka możliwość, to ja chętnie bym was u siebie zatrzymał. Sporo sprzedam, ale i tak będzie co robić w polu oraz oborze.
Lucjan nie zakładał takiej opcji, uznał jednak, że nie ma sensu mówić teraz o tym na głos.
– Myśli pan, że wkroczą tu Rosjanie? Czy raczej nie dotrą na wioski?
– Rosjanie, Amerykanie, nie wiadomo, kto to będzie. Co do wiosek, cóż, na te dalsze pewnie nie, ale my mieszkamy niedaleko Backnangu, więc nie ma co liczyć, że nas ominą. Trzeba więc się pospieszyć. Bardzo pospieszyć.
– Dobrze, pójdę szykować, co trzeba.
Opuszczał gabinet Karola Schredera z radosnym sercem i szerokim uśmiechem na twarzy. Nie mógł się doczekać chwili, kiedy szwaby zbiorą cięgi i odpokutują za wszystko, co zrobili Polakom, Polsce i innym narodowościom. Miał nadzieję, że czas rozliczeń będzie dla nich bardzo dotkliwy.
A szczególnie dla tego skurwysyna Klemensa Meyera.