Osadnicy na Żuławach. Tom 2. Nowe nadzieje - Sylwia Kubik - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Osadnicy na Żuławach. Tom 2. Nowe nadzieje ebook i audiobook

Kubik Sylwia

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

71 osób interesuje się tą książką

Opis

Na Żuławy, urokliwą krainę poprzecinaną siecią wód i samotnymi wierzbami, przybyła grupa osadników z Wołynia, gdzie zostawili swoje domy i dawne życie. Ziemie Odzyskane, które miały się stać ich ziemią obiecaną, zapewniają im jedynie niebezpieczeństwa, ciężką pracę, głód, niepewne jutro i nikłą nadzieją, że z czasem będzie lepiej. W obliczu nieustannych trudności – od nieprzychylnych żywiołów po bezustanne spory – pozostawieni sami sobie bohaterowie muszą stawić czoło swoim lękom i wątpliwościom. Jak poradzą sobie z przeciwnościami losu? Czy ich marzenia o szczęściu i dostatku mają szansę się spełnić?

 

Nowe nadzieje to poruszająca opowieść o odwadze, determinacji oraz sile więzi międzyludzkich. To historia, która pokazuje, że nadzieja potrafi rozkwitnąć nawet w najtrudniejszych chwilach, a nowe życie można zbudować na fundamentach wspólnej walki, uporu i nieustępliwości. Przygotuj się na emocjonującą podróż, która przeniesie cię w czasy, gdy marzenia były jedynym światłem w mrokach niepewności, a zalewające żuławskie pola wody były niczym w porównaniu z ogniem rozpalającym serca gotowych na wszystko osadników.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 319

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 58 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Elżbieta Kijowska

Oceny
4,8 (95 ocen)
81
11
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Rzepcia84

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja
00
fiolka88

Nie oderwiesz się od lektury

Tych kilka rodzin, które poznaliśmy w poprzedniej części nadal musi mierzyć się z tak innym od znanego im klimatu, inną ziemią i jakże innymi możliwościami. Żuławy to piękna kraina, ale dla ludzi wychowanych przy lasach, pagórkach, górach, wartkich strumykach w otoczeniu mnóstwa różnorodnych drzew, jawi się jako kara za grzechy... Ziemie Odzyskane wymagają od nich wiele nakładu pracy, a władza...cóż władza w pierwszej kolejności musi zadbać o stolicę i niby jest, ale tak jakby jej nie było. Łatwo nie jest, jednak upór, wizja czegoś lepszego pcha osadników do przodu. Pierwsza część skończyła się w takim momencie, że na kontynuację czekałam z niecierpliwością. Nie napiszę Wam jakie były skutki tego wydarzenia, za to gorąco zachęcę do sięgnięcia po całą dylogie. To jak Sylwia Kubik przelała na papier historię powojennych Żuław, ludzi którzy tam trafili zasługuje na pełne uznania słowa. Bohaterzy są niezwykle dobrze wykreowani, tacy żywi, realni do szpiku kości, niektórych można lubić i ...
00
ewaperyt

Nie oderwiesz się od lektury

Piękne niosąca nadzieję serdecznie polecam
00
Elisabeth76

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniala, wciàgajàca opowiesc o dalszych losach ludzi z kresów ktorzy próbujà zorganizowac swoje nowe zycia na ziemiach odzyskanych. Goràco polecam
00
violanta

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacyjna
00

Popularność




Redakcja

Anna Seweryn

Anna Jeziorska

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Anna Seweryn

Projekt okładki i stron tytułowych

Anna Slotorsz

Ilustracje na okładce

© imagosrb, Vectorvstocker | stock.adobe.com

© Narodowe Archiwum Cyfrowe, sygn. 3/8/0/256/486

Wydanie I, Chorzów 2025

tekst © Sylwia Kubik, 2024

© Wydawnictwo FLOW

ISBN 978-83-8364-154-6

Wydawnictwo FLOW

Lofty Kościuszko

ul. Metalowców 13/B1/104

41-500 Chorzów

[email protected]

+48 538 281 367

Marcie, Pawłowi, Martynie, Maciejowi i Antosi Zelmańskim, dzieciom osadników, którzy na Ziemiach Odzyskanych stworzyli swój piękny azyl wypełniony miłością i radością.

Prolog

Huk długo niósł się po żuławskich polach, wywołując drżenie w ludzkich sercach. Wielu zamarło w oczekiwaniu na kolejny atak. Dopiero po kilku minutach dotarło do nich, co się stało.

Pobiegli w kierunku, skąd dochodził odgłos wybuchu. Zatrzymali się tuż przy miejscu, gdzie rozbryzgana ziemia utworzyła naturalną granicę.

Bali się podejść. Bali się, że min może być więcej. Wpatrywali się intensywnie w tragiczną scenę, a im dłużej patrzyli, tym więcej widzieli.

Nie tylko ziemię rozrzuciło po trzcinowym poletku. Wybielone słońcem łodygi połamały się, zmiecione jak po burzy stulecia, tworząc jasny kontrast dla fragmentów ciała, które spoczęło w ich kłączach.

Przerażeni mieszkańcy Marienau usłyszeli mrożący krew w żyłach jęk bólu.

Komuś udało się przeżyć.

Tylko komu?

I kto zginął?

Dom Loewena. Bezkres głupoty

No ja doprawdy nie wiem, kiedy będę mógł wam opowiedzieć o Claassenach, skoro we wsi ciągle tyle się dzieje. Istne szaleństwo!

Odkąd wyjechali stąd moi dawni właściciele i ich sąsiedzi, nieustannie nękają nas jakieś nieszczęścia. O szabrownikach i żołnierzach już wam nie będę mówił, bo to tak nam spowszedniało, że nie ma co wspominać.

Ostatnia atrakcja we wsi to mina, która niespodziewanie wybuchła. Niespodziewanie dla nich, bo my wiemy, że jest ich tu trochę w okolicy. Szczególnie przy rzekach. Niemieccy żołnierze, uciekając, zostawili po sobie nie tylko przerwane wały i wysadzone pompy, ale i kilka niespodzianek dla Sowietów. Oj, zmyślnie to zrobili, zmyślnie.

Ta, która wybuchła, to akurat nie była przeznaczona dla Rosjan, tylko dla lepszego zalania ziem. Tak przynajmniej myślę. A może źle myślę? Może to również była pułapka? Kto ich tam wie.

Faktem jednak jest, że ci nowi od razu poszli w pole i cud, że żyją, bo nic wcześniej nie sprawdzili. No może tam, gdzie kosili, to coś obejrzeli, ale reszty na pewno nie. Nie wiem, bezmyślni tacy czy zapomnieli, co tu się zimą działo. A może uznali, że Niemcom szkoda było marnować broń na zwykłe pola? Cóż, jak widać, nie było im szkoda.

Teraz tak ostrożnie chodzą, że to, co wcześniej zajmowało im kilkadziesiąt minut, na przykład koszenie trawy na siano, to obecnie trwa godzinami. Tak, tak, tacy uważni się zrobili.

Wracając jednak do wybuchu, bo to was na pewno ciekawi… Jak to grzmotnęło, to zaczęli się chować, biegać, szaleć, a kiedy do nich dotarło, że jednak nikt na nich nie napada, ruszyli szukać przyczyny.

No i znaleźli.

Co tam się wydarzyło, to doprawdy wolałbym nie opowiadać. Ale opowiem, skoro tak chcecie.

Stali nieruchomo, bo nikt nie chciał wejść na pole. Jakaś dziewczyna zaczęła ich wołać, krzyczeć, a wreszcie biec. Ostrzegali ją, żeby się zatrzymała, ale ona nie słuchała. Była albo w takim szoku, albo taka głupia po prostu, że pędziła, nie patrząc na nic. Dopadła do jakiegoś miejsca w tych trzcinach i dopiero wtedy zaczęła wyć wniebogłosy. Mój ty świecie! Jakże ona się darła!

Gdy ją posłyszały jej matka i babka, to chciały do niej ruszyć. Ledwo je powstrzymali. W czterech chłopa to robili, bo się wykazały nadludzką wręcz siłą. Aż dziw wszystkich brał, że miały taką krzepę.

Wyobraźcie to sobie… Stoi tłum ludzi. Te się wyrywają, krzyczą, płaczą. Obok zawodzą dzieciaki. W polu słychać taki szloch, że wszystkie ptaki się spłoszyły i odleciały.

No, nieciekawie.

Ludziom po czasie albo się znudziło to oczekiwanie, albo zrobiło im się wstyd, iż tak trzymają te kobiety i nic więcej nie robią. Dwóch odważnych postanowiło więc ruszyć z pomocą. Wzięli długie kije, coby odgarniać trawę oraz trzcinę, no i poszli.

Trochę się bałem, że znowu coś gruchnie, a wiecie, ja jestem dość daleko od tego pola, ale któż to może przewidzieć, jaka będzie siła rażenia? Na szczęście byli rozważni i robili to ostrożnie.

Najpierw znaleźli pokiereszowaną dziewczynę. Żyła, ale twarz miała zakrwawioną i uskarżała się na ból. Nie wiem dokładnie jaki, bo jak na złość mówiła cicho, a wiatr tego dnia nie wiał zbyt mocno i nie doleciały do mnie jej słowa.

Widziałem jednak, że jeden wziął ją na ręce i wyniósł w bezpieczne miejsce. Zaraz obstąpiły ją kobiety. Opatrzyły z grubsza, ale tam potrzebna była inna pomoc, więc sołtys popędził po konia i wóz, a tamci wrócili po pozostałych.

Z tą drugą, która tak krzyczała, że nawet ja ją doskonale słyszałem, problem był większy, bo nie chciała zejść z pola. Och, co to się działo! Jej matka i babka się wyrywały, tamta rzucała się jak dzika kotka, żeby ją w spokoju zostawili. No mówię wam, myślałem, że zaraz dojdzie do kolejnej tragedii. Ci ludzie naprawdę są nierozsądni.

Wreszcie we dwóch ją obeszli, jeden zastąpił jej drogę, drugi chwycił i jakoś poszło. A gdy ją doprowadzili do tych kobiet, to takie sceny tam odchodziły, że doprawdy jeszcze trochę, a byłby następny trup.

Z tym, którego rozerwało, było najtrudniej, bo musieli wszystko odszukać. Ksiądz im pomagał. Wiadomo, dla ciała już nic nie można było zrobić, ale dla duszy i owszem, więc ten nowy duchowny włączył się w działania, a i innych zagonił, żeby zaraz szykowali trumnę, bo panował nieznośny upał, zwłoki zaś były rozszarpane, więc nie było na co czekać.

Jak im powiedział, tak zaczęli działać, a dziewczynę, tę pierwszą, ranną, wsadzili na wóz i zawieźli do Tiegenhofu1, bo tam został otwarty punkt szpitalny.

1 niem. Nowy Dwór Gdański

Tak, punkt… Wiecie, taka gorycz mnie trochę naszła, bo czym jest taki prowizoryczny lazaret? Jeszcze niedawno, ledwo kilka miesięcy temu, w tym mieście było wszystko. Wiem, bo moi właściciele opowiadali. Tiegenhof tętnił życiem. Fabryki, sklepy, kawiarnie. A teraz co? Wszystko zrujnowane. Nic nie ma. Jak można tak w kilka tygodni zniszczyć dorobek wielu pokoleń? No jak? Nie mogę pojąć ludzkiej bezmyślności.

Ach… Tęsknię za czasami spokoju i za dawnymi mieszkańcami. Z nimi to nawet powódź nie była straszna, bo się wiedziało, że zaraz naprawią, posprzątają i wszystko przywrócą do porządku.

A teraz? Szkoda gadać, więc już zamilknę, bo z tego żalu kolejna dachówka mi spadła, a i deska jakaś się wypaczyła. Jak tak dalej pójdzie, to cały się rozpadnę i nic ze mnie nie zostanie.

Rozdział 1. W obliczu tragedii

Celina musiała mocno zaciskać pięści, żeby nie drapać skóry na twarzy. Swędziało potwornie. Wiedziała, że to objaw gojenia się ran i że gmeranie przy nich może się zakończyć paskudnymi bliznami, więc starała się zająć dłonie i myśli czymś innym.

Nigdy nie wykazywała talentu w robótkach ręcznych, bo i nie było takiej potrzeby, gdyż jej matka wyczarowywała cuda na drutach. Swetry, szale, czapki, skarpety, które tworzyła, były unikatowe. Wiele kobiet sztrykowało, ale żadna z nich nie potrafiła wymyślić takich wzorów ani tak połączyć kolorów, że układały się w pejzaże, kwiaty czy misterne esy-floresy. Niektóre sąsiadki przychodziły do niej na nauki, próbowały odwzorowywać, ale żadna nie miała do tego smykałki.

Jedyną zrobioną przez matkę rzeczą, jaka jej została, był długi sweter. Kiedy wujostwo ją przygarnęło, Tekla podarowała jej tę matczyną pamiątkę, którą kiedyś otrzymała od siostry w prezencie. Celina nigdy go nie nosiła. Wyprany, złożony i zapakowany w szary papier przewiązany jutowym sznurkiem spoczywał na dnie jej worka podróżnego i był skarbem, którego strzegła jak oka w głowie. W szczególnie trudnych momentach, a tych miała ostatnio wiele, wyciągała go ostrożnie i przytulała się do niego, próbując odegnać koszmarne myśli. Teraz też gładziła jego misterny splot, wspominając wydarzenia z ostatnich dni.

Samego wybuchu w ogóle nie pamiętała. Jedyne, co jej z tamtych chwil utkwiło w głowie, to przebiegająca dziewczyna i goniący ją mężczyzna. Kolejne wspomnienie to czas wypełniony potwornym cierpieniem. Czuła pod plecami twarde deski, o które się obijała, gdy wóz podskakiwał na koleinach. Tych zaś nie brakowało. Najbardziej jednak bolała twarz. Była jedną wielką krwawiącą raną.

Wuj w towarzystwie jakichś mężczyzn zawiózł ją do prowizorycznego szpitala w Nowym Dworze. Nie było tam nawet polskiego lekarza, jednak Niemiec, który przyjmował chorych, wykazał się ogromną empatią i chęcią pomocy. Posiadał tylko podstawowe narzędzia, ale z godną podziwu skrupulatnością powoli oczyścił twarz Celiny z ziemi i odłamków.

Każde zetknięcie szczypiec z jej skórą powodowało u dziewczyny atak paniki. Początkowo w ogóle nie dała się dotknąć.

– Jeśli natychmiast nie oczyszczę ran, brud wniknie tak głęboko, że już tego nie wyjmę – tłumaczył łagodnie. – W najlepszym wypadku zarośnie to skórą, zostawiając na twarzy ciemne grudkowate blizny. W najgorszym… spowoduje infekcję. Bolesną infekcję. Jeśli zakażenie się rozprzestrzeni, może pani umrzeć.

Wizja śmierci jej nie przekonała, ale już pokryta bliznami twarz – i owszem. Zamknęła puchnące coraz bardziej powieki i zaczęła odmawiać w myślach różaniec. Lekarz jeszcze coś do niej mówił, ale już nie słuchała. Jej umysł wypełnił ból przeplatany modlitwą. Doskonale czuła każde zetknięcie chłodnego metalu z rozpaloną gorączką twarzą. Najpierw jedne szczypce rozchylały płaty jej skóry, a następnie drugie, cieńsze i ostrzejsze, usuwały zanieczyszczenia. Każdy odprysk bolał inaczej. Te metalowe gładko wysuwały się z mięśni. Inne, chropowate, zapewne fragmenty trzciny, rozczapierzyły się tak, że każde cieniutkie źdźbło trzeba było wydłubać. Często wysuwały się ze szczypiec, więc czynność była powtarzana, raz, drugi, kolejny. Do skutku.

Za najbardziej bolesne uznała grudki ziemi, które rozpadały się pod wpływem dotyku. Lekarz próbował je wypłukać, obficie polewając twarz pacjentki wodą, a następnie alkoholem. Szczypało tak potwornie, że mimowolnie próbowała się wyrwać. Robiła to z taką zapalczywością, że kobiety pomagające lekarzowi miały problem, żeby ją utrzymać.

– Proszę leżeć spokojnie!

Celina warknęła w odpowiedzi coś niezrozumiałego. Sama nawet nie wiedziała co, gdyż kierował nią ból i zupełnie nie panowała nad swoim ciałem.

– Muszę to dokładnie oczyścić. Nie mam innego leku. Wiem, że to piecze. Proszę jednak zacisnąć zęby i wytrzymać. Inaczej nie zdołam pani pomóc.

Tak długo powtarzał te słowa, aż się uspokoiła. Trudno było jej się opanować. Nie pomagało ani zaciskanie zębów, ani modlitwa. W pewnym momencie zemdlała z bólu. Lekarz przyjął ten fakt z ulgą i starał się w tym czasie oczyścić jak najwięcej miejsc.

– Auuu! – krzyknęła, odzyskując świadomość.

Wuj, stojący nieopodal i obserwujący bacznie całą sytuację, wiedział, że to, co robił lekarz, było konieczne, ale miał tak wielką ochotę zdzielić go po głowie za zadawanie cierpienia dziewczynie, że dla uniknięcia niepotrzebnej awantury poszedł na daleki spacer.

Towarzyszący mu mężczyźni z Marienau zostali, gdyż nie ufali Niemcowi. Niewiele rozumieli z tego, co mówił, gdyż słabo znali język wroga, i nieraz rzucali w jego stronę pogardliwe wyzwiska. Doktor w ogóle na to nie reagował i cierpliwie wykonywał dalej swoją pracę.

– Już prawie skończyłem, jeszcze tylko zszyję. Proszę, jeśli nie chce mieć pani paskudnych blizn, to niech się pani nie rusza.

Łzy leciały jej ciurkiem. Liczyła każde wbicie igły, przeciągnięcie nitki, ponowne wbicie i ściągnięcie płatów skóry razem. Przy dwudziestym siódmym powtórzeniu tego bolesnego cyklu przestała liczyć. Wiedziała już, że nigdy nie będzie wyglądała tak jak dawniej. Będzie potworem.

***

Rekonwalescencja była drogą przez mękę. Głównie dla Tekli, gdyż Celina stawiała opór we wszystkim. Nie chciała jeść, nie pozwalała przemywać ran ani zmieniać opatrunków.

– Zachowujesz się gorzej niż dziecko! – fuknęła Tekla któregoś dnia. – Co to za wydziwianie? Myślisz, że mam czas się tu nad tobą trząść? Pola trzeba zaorać. Koni tyle co nic, pomocy znikąd, ziemia ciężka, a robić trzeba. Czesiek chomąto na siebie zakłada i tak kawałek po kawałku orzemy. Padam z nóg, a ty zamiast być wyręką, to tylko problemy stwarzasz.

Celina nie odpowiedziała. Zacisnęła mocniej zęby i próbowała naciągnąć koc pod samą brodę.

– Przestań urządzać fanaberie! – Ciotka ze złością wyrwała jej pled. – Nie jesteś umierająca. Rany się zagoją i będziesz jak nowo narodzona. Tylko przemywać to trzeba, żeby zakażenie się nie wdało.

– Jak nowo narodzona?! Głowę mam opuchniętą, twarz całą zszytą, ropa leci ciurkiem, a ty mówisz, że będę jak nowa?

– Do wesela się zagoi, nie ma co lamentować.

– Ciekawe, czyjego wesela? – prychnęła z rozżaleniem. – Kto się ożeni z potworem?

– Nie wydziwiaj. Jakim potworem?

– Wiem, jak wyglądam.

– Chyba przez tę opuchliznę na oczach słabo się w lustrze widziałaś – zrugała ją ciotka. – To wszystko zejdzie, wygładzi się i będzie dobrze.

– Przestań. Moja twarz to jeden wielki szew. Ropiejący i cuchnący.

– Oczyszcza się, to i ropieje. – Tekla wzruszyła ramionami. – Kładź się na plecach, to ci to przemyję, żeby się nie paprało.

– Wcale mi na tym nie zależy! Nie mam po co żyć! Każdy będzie mnie palcami wytykał, a resztę życia spędzę jako postrach dzieci.

– Głupiaś taka, że naprawdę słów brakuje!

– Nie jestem głupia, tylko znam ludzi i wiem, co mnie czeka.

– Co cię ludzie obchodzą?

– Widzisz? Sama potwierdzasz, że wyglądam jak potwór.

– Ty mi tu przestań wmawiać coś, czego nie powiedziałam! – fuknęła Tekla. – Ludzie po prostu zawsze gadają. Teraz trajkoczą o śmierci tego Kaczaniuka. Ciebie poraniło, a jego na strzępy rozerwało.

Celina zamilkła. Wciąż miała nieodparte wrażenie, że na jej twarzy wylądowały fragmenty ciała tego nieszczęśnika. Wzdrygała się na myśl, że któreś z nich mogły wrosnąć w jej skórę.

– Co się tak trzęsiesz? Zimno ci?

– Nie, po prostu…

– Przestań się mazgaić, Cela. Wszystko się wygoi, a jak coś zostanie, to słońce i czas wygładzą. Później zmarszczki przyjdą i nic nie będzie widać.

Dziewczyna spojrzała na postawną, przystojną Teklę, która mimo upływających lat wciąż była smukła i ładna. Może i miała zmarszczki w kącikach oczu, ale te tylko dodawały jej uroku. U niej natomiast to nie będzie tak pięknie wyglądało. Jak bowiem blizna ma się pomarszczyć? Widziała człowieka ze szramami na twarzy. Były grube, białe, miejscami czerwone z sinymi pręgami. Nawet broda i wąsy nie były w stanie tego zasłonić. A co dopiero u niej, u kobiety. Nie będzie czym tego zakryć.

– Co się tak gapisz jak sroka w gnat? – zagadnęła ciotka. – Lepiej zamknij oczy, a ja szybko wszystko przemyję. A jak ci tak te blizny sen z powiek spędzają, to pójdę do tej Galiny i zapytam o jakąś maść. Ona zna się na ziołach, tylko nie wiem, czy teraz ma głowę do tego. Wszak zięcia jej rozerwało i same zostały.

– A ta dziewczyna, która uciekała… Nic jej nie jest? – zainteresowała się Celina, pierwszy raz od wielu dni poświęcając myśli komuś innemu niż sobie.

– Jej akurat nic się nie stało, bo daleko odbiegła. Ale jej ojca to musieli zbierać kawałek po kawałku, a i to nie wiadomo, czy wszystko odnalezione.

– Boże… – szepnęła przerażona. – A dlaczego on w ogóle ją gonił?

– Tego to tak naprawdę nikt nie wie, bo oni nic nie gadają, a plotek nie ma co słuchać. – Tekla machnęła ręką. – Ludzie potrafią najdziwniejsze rzeczy wymyślić. Było nie było, on zginął, zostały same i naprawdę nie wiem, jak sobie z polem poradzą. Coś tam sołtys mówił, żeby im pomóc, ale ludzie teraz swego mają tyle, że o innych nie ma jak myśleć.

– Taka tragedia, nie można ich przecież samych zostawić.

– Nie martw się, coś tam się zaradzi. Już ksiądz tego dopilnuje. A teraz nie dyskutuj, tylko kładź się porządnie, bo dość czasu zmarnowałam.

– A z tymi minami to co dalej?

– Co ma być?

– Przyjedzie ktoś pola oczyścić?

– Sołtys zgłosił, ale na razie nikt się nie kwapi. Sami musimy się pilnować, sprawdzać. Teraz każdy, zanim nową połać ziemi weźmie do obrobienia, to sprawdza kroczek po kroczku, czy czego tam nie ma. Ale czy takie sprawdzanie starczy, tego nikt nie wie. Czekać jednak nie ma co, bo robić trzeba. Jak się nie zrobi, to człowiek nie od miny, a z głodu zdechnie. Ot, taki mamy wybór.

Celina o nic więcej nie pytała. Zmęczyła ją ta rozmowa. Trudno bowiem mówić z opuchniętą i poszytą twarzą. Bez dalszego marudzenia poddała się zabiegom ciotki, mając nadzieję, że ta w przypływie litości załatwi jej obiecaną maść.

***

Tekla była szorstka i chłodna w obejściu, jednak serce miała dobre. Współczuła siostrzenicy i rozumiała jej obawy, gdyż sama też ceniła swoją gładką twarz i wiedziała, jak ważne jest to dla tak młodej dziewczyny. Zresztą młoda czy stara, każda lubi ładnie wyglądać.

Po robocie poszła więc do Kaczaniuków prosić o pomoc. Czuła się dość niezręcznie, ale skupiła się na zadaniu, które miała do wykonania. Mocno ściskając kosz z wiktuałami dla Galiny, weszła na podwórko, rozglądając się, czy kogoś zastanie przed domem. Niestety, nikogo nie było, więc podeszła do drzwi i zapukała. Otworzyła jej Kaczaniukowa, którą znała z widzenia, ale nigdy nie miały okazji porozmawiać. Kobieta wyglądała strasznie. Włosy miała skołtunione, oczy zapuchnięte, usta tak spierzchnięte, że jasne błonki się nastroszyły, tworząc istne ściernisko. Zrobiło się jej żal Wandy, ale Tekla nigdy nie należała do osób potrafiących pocieszać i godzinami rozmawiać o niczym, więc przeszła do konkretów.

– Dzień dobry. Do pani Galiny sprawę mam.

– Matka zajęta – bąknęła kobieta i już miała zamknąć drzwi, gdy Tekla wystawiła rękę i je przytrzymała.

– Chodzi o moją siostrzenicę. Podczas wybuchu została mocno okaleczona. Potrzebujemy pomocy.

– My też, i co? Obchodzi to kogo, że same na świecie żeśmy zostały? – Załkała, ocierając dłonią płynące po policzkach łzy. – Musimy same se radzić, to i wy se radźta.

– Wiem, jaka tragedia was spotkała, ale co moja siostrzenica winna temu, że pani bliscy nieopatrznie wbiegli w pole?

– A co moi winni, że tam mina? Równie dobrze mogła wasza nadepnąć i tyż nieszczęście by było. Ona tylko blizny ma, a ja bez męża zostałam. Powtarzam, radźta se sami!

– Wanda! – Z wnętrza domu rozległo się wołanie, a po chwili pojawiła się odziana w przybrudzony fartuch starsza kobieta. – Co w ciebie za diabeł wstąpił? Toż nie godzi się tak ludzi traktować. Nasza zgryzota wielka, ale i inszych nieszczęścia spotykają.

– Nic mnie to nie obchodzi! Wszystko na mojej głowie! Witka straciłam, pole leży odłogiem i czeka, żeby je pod siew przygotować, a Felka włóczy się cholera wie gdzie.

– Zupełnie cię nie poznaję, dziecko. – Kabaszna ze smutkiem pokręciła głową. – Żałoba mocne piętno na tobie wyciska. Daj no jednak spokój tym żalom, bo to nic nie pomoże, a jedynie zgryzot dodatkowych dołoży.

– Słusznie pani mówi – wtrąciła się Tekla. – Rozpamiętywanie i rozdrapywanie ran nic nie daje. Wiem, co mówię, bo przecież w tych czasach każdy z nas stracił kogoś z bliskich. Nie ma co załamywać rąk. Wszystko powoli jakoś się naprostuje i ułoży.

Wanda zezłościła się jeszcze bardziej. Miała żal do ludzi ze wsi, matki, a przede wszystkim córki. To Feliksa była winna całej tragedii i zamiast teraz próbować odkupić winy, wymykała się na spotkania z Dańczukiem. Kaczaniukowa chodziła do Gerszona, żeby zrobił porządek z synem, ale ten jedynie potrafił gadać i wyzywać, ale nic z tego nie wynikało. Miała dość wszystkiego.

– Róbta, co chceta, ale mi tych banialuk nie gadajta – warknęła i weszła do środka, skąd po chwili rozległo się trzaskanie energicznie przekładanych naczyń.

– Musi minąć trochę czasu, zanim to przegryzie i uładzi se w głowie – wyszeptała smutno Galina, bardziej do siebie niż do Tekli.

– Tak, z czasem wszystko się ułoży. Słyszałam też, że i sołtys, i ksiądz szykują wam pomoc, więc nie zostaniecie same.

– A byli tu i gadali, że pomogą, jak swoje pola obrobią. Jak będzie, to zobaczymy. Tera musim swoje robić, na ile się da, bo toż jesień w pełnej krasie.

– Właśnie, nie będę już czasu zajmowała, tylko szybko wyłuszczę, że ja po prośbie przyszłam. Celina moja pokiereszowana tak, że cała twarz w szwach. Puchnie, ropieje, czerwone się robi. Przemywam bimbrem, ale wolno się goi i paskudzi. Dziewczyna rozpacza, że jak potwór będzie wyglądała, bo toć blizn na pewno nie uniknie po tylu ranach. Może da się coś jednak zrobić, żeby przed szpetotą ją uchronić?

– Tera to już ciemnica. Jutro za dnia przyjdę i zobaczę, czy się da co pomóc.

– Dziękuję – odparła Tekla, wyciągając rękę z przyniesionym koszykiem. – Proszę, na pewno się przyda.

– Ano przyda się – przytaknęła Galina.

Tekla nie wiedziała, co jeszcze mogłaby powiedzieć, więc szybko się pożegnała i ruszyła do domu, ciesząc się, że czekają tam na nią mąż, dzieci i bochenek chleba ukryty w glinianym garnku, żeby nie dobrały się do niego wszędobylskie myszy.

***

Kabaszna wróciła z koszem do kuchni i ustawiwszy go na stole przy oknie, zaczęła rozpakowywać otrzymane produkty. W pomieszczeniu panował półmrok, bo oszczędzali świece i naftę, więc wieczorami szybko kładli się spać. Bardzo ją to w tej chwili cieszyło, bo znużone pracą dzieciaki poszły się położyć. Zostały tylko we dwie, ona i Wanda. Córka bacznie śledziła ruchy matki, co rusz prychając pod nosem.

– Co tobie, dziecko, znowu się nie podoba? Furczysz jak wściekły kot.

– Kot to by się nam przydał. Te myszy są wszędzie. Ani trochę się nie boją. O, teraz też tyle ich biega po podłodze, że wyglądają prawie jak dywan.

– Ano zdałby się, tylko nie ma skąd go wziąć.

– Ta, co ci ten kosz przyniosła, niech lepiej kota załatwi, a nie jakieś kasze, co to nawet dobrze woreczka nie wypchały.

– Wando, nie bądź niewdzięczna, sporo nam dała jedzenia – odparła spokojnie Galina. – Nie ma co kręcić nosem na takie podarki. Zima długa, wszystko się przyda, bo te kartki, co to sołtys przywiózł z miasta, to do niczego się nie nadadzą. Jakby człowiek chciał dostać to, co tam napisali, że mu się należy, to musiałby codziennie do miasta jeździć i pilnować kolejki, bo te miastowe od rana stoją i wszystko, co jest, to zara pierwsze zgarniają.

– Jobcoki jedne! – syknęła ze złością. – Oni ciągle gadają to samo: „Wy na wsi to wszystkiego mata w bród”. Jak w bród, ja się pytam? Nic człowiek nie ma! Gdyby nie ta nasza żywicielka, co to nam ją Petro dał, tobyśmy już dawno z głodu zdechli.

– Ano im się zdaje, że my tu wielkie bogactwa mamy – przytaknęła Galina. – A tu bida niezgorsza niż u nich.

– Gorzej jeszcze będzie. Tera, jak ni ma Witka… – chlipnęła z żalem – to my same, sieroty, nic nie zrobim w polu.

– Czegóż to nie zrobim? Zrobim, ile się da.

– Czym niby? O! – Rozczapierzyła dłonie. – Palcami mamy orać? Pazurami ziemię rozdrapywać?

– Jak będzie trza, to się tak zrobi.

– U nas by tak nie zostawili ludzi w potrzebie. Pomogliby. Było nam tam zostać, a nie się na zachód pchać, nie wiadomo za czym. Razem byśmy byli i Witek by żył.

– Aj, Wandzia – westchnęła Galina. – Toż już nie ma czegoś takiego jak „u nas”, tam to już Ukraińce jak na swoim siedzą, a naszych, co tam zostali, to pewnie do cna wyrżnęli. Zapomniałaś, ile tam trupów zostało? Ile naszej rodziny sczezło?

– Źle zrobilim – upierała się Wanda.

– Inaczej zrobić się nie dało. Witek głupio zginął, ale tam, u nas, toby wiele dłużej nie pożył. A i my, razem z nim albo i osobno, w ziemi by my spoczęli, zaszlachtowani jak świnie.

– Głupio, głupio – sarknęła kobieta, nerwowo popukując w stół. – A wszystko to wina Felki. Lata za tym Albinem jak jaka suka w rui.

– Wando! Nie poznaję cię, dziecko. Co ty gadasz?

– Prawdę.

– Prawda jest taka, że jak młode, to i głupie, a Felka narwana. Mają się ku sobie, ale to trza łagodnością gasić, a nie krzykiem, bo tak to tylko ogień rozniecisz. Córki swej nie znasz? Ona zawsze na opak. Jak jej zabronisz, to właśnie tak zrobi. Trza to na spokojnie przeczekać.

– Na spokojnie?! Przez nią Witek zginął, a ta durna dziewucha nie ma nawet wyrzutów sumienia! Nic! Zupełnie jakby jej to nie obeszło!

– Toż płakała tak, aż serce człowiekowi się krajało. A i tera ciągle oczy czerwone.

– Płakała, a do winy się nie poczuwa.

– Co ty z tą winą? Witold się zdenerwował, już jak z pola wrócił i tego inżynierka zobaczył. A jej się oberwało ponad miarę, bo po co tak na nią naskoczył przy obcym, choć przecie wiedział, jaka Felka jest i że zara okoniem stanie. Coś inszego musiało go rozsierdzić.

– Nic inszego! – warknęła Wanda. – Przestanie mama ją tłumaczyć i usprawiedliwiać.

– A bo ja to myślę, że całe nieszczęście jest przez tego inżynierka. Przyjechał, namieszał, Witka rozwścieczył, a to taki spokojny człowiek był, aż nad podziw. Nie znałam drugiego takiego ugodowego, ale jak już go złość wzięła, to nie umiał on nad nią zapanować i do tragedii doszło – stwierdziła Galina, patrząc na spowitą mrokiem Wandę.

Nie mogła dostrzec jej twarzy, ale domyśliła się, iż trąciła czułą strunę. W trakcie spotkania z Grzonką właśnie spojrzenia córki rzucane obcemu mężczyźnie zaintrygowały ją bardziej niż schadzki i zmowy Feliksy z Albinem. Nie miała wtedy czasu tego przeanalizować, ale jak teraz się nad tym zastanawiała, to coraz jaśniej widziała, że to nie córka, a żona rozzłościła Witolda.

– Tera to mama gada głupoty. Pan Janusz tu nic nie jest winien. On tylko gratulacje przyjechał złożyć.

– A może zasięgnąć języka, czy to prawda, bo mu Felka w oko wpadła?

– Gdzież tam. – Wanda pokręciła głową. – Toć ona za młoda dla niego.

– A cóż to ma do rzeczy? Różnicy wieku wielkiej nie ma. Dlatego ja myślę, że ta jego wizyta to mocno interesowna była, oj tak.

– O, ja już widzę dokładnie, że mama to najchętniej jego obarczyłaby winą, a on nam jako jedyny życzliwy.

Galina zrozumiała, że sprawa jest poważniejsza, niż myślała, i od razu postanowiła temu przeciwdziałać.

– W czym on niby nam taki życzliwy?

– Jak mama może pytać? Toż on trumnę załatwił. Za księdza i pochówek zapłacił. No i był przecie na pogrzebie.

– Owszem, tak było, ale na moje oko zrobił to, bo go sumienie gniotło. Tera to ja go jakoś nie widzę z pomocą. Wie, żeśmy same tu z dzieciskami zostały, bez chłopa, bez konia, bez narzędzi. Ma tam, w tym swoim majątku, wszystko, więc jakby chciał, to mógłby nam tu na kilka godzinek coś przysłać – rzuciła Galina zaczepnie.

– Mamie wiecznie mało! – Wanda się oburzyła. – Toż pomógł nam jak nikt inny. I pewnie jeszcze pomoże, tylko chyba trza mu się przypomnieć.

– Jakby życzliwy nam był, jak sama mówisz, toby pamiętał bez przypominania. A z tą trumną to było tak, że najpierw ludziska we wsi na szybko zbili z tego, co było, a później on dopiero przywiózł. Ksiądz zaś pieniędzy żadnych nie chciał, ale jak mu tak wciskał, to wziął. I to sołtys z chłopami od nas do miasta jechał, ratunku szukał, zgłaszał wszędzie, więc tak nie gadaj, że on jeden nam pomocy w trudnej chwili udzielił. Bo tak na gorąco, tuż przy tragedii, to wielu ludzi wspierało, a i dalsze wsparcie obiecali.

– W bajki to ja nie wierzę. Ludzie gadają, a potem zapominają.

– Tak jak i inżynier.

– Myli się mama – powiedziała ze złością Wanda i wstała od stołu. – Jeszcze mama zobaczy, że on nam pomoże z tymi polami. Ale tera to nie ma co gadać, tylko trza się kłaść.

– Ano trza. Dokończę i też pójdę pacierz zmówić i spać.

– Tylko drzwi mama zamknie, coby nikt nam w nocy nie wlazł.

– Toć Felki jeszcze nie ma.

– I nie będzie – odparła Wanda pogardliwie. – Poszła w cug i pewno całą noc będzie się gziła z Dańczukiem. Nie ma co na nią czekać i na ryzyko się wystawiać. Licho nie śpi.

Galina z niesmakiem pokręciła głową. Domyśliła się zamiarów córki i bardzo ją to wszystko rozczarowało oraz zraniło. Czuła, że nic, naprawdę nic dobrego z tego nie będzie. Postanowiła, że nazajutrz, zaraz po wizycie u okaleczonej dziewczyny, pójdzie do Gerszona, bo Wanda nic nie wskórała, i sama postawi go do pionu. Niechże Dańczuk weźmie się w garść i zrobi porządek z synem.

***

Gdy Galina z Wandą rozprawiały o Feliksie, ta leżała wtulona w ramiona Albina, snując plany na przyszłość. Pierwsza młodzieńcza miłość wybuchła z całą mocą i przysłoniła jej wszystko inne. Czasami jednak przebłyskiwała myśl, że może wspólne, samodzielne życie należy odłożyć na lepszy czas.

– Albin, u mnie w domu to bez ojca ani rusz. Pole czeka na zaoranie i obsianie. Same nie dajemy rady.

– To już nie twój problem – odparł, gładząc ją po gęstych ciemnych włosach. – Długo tam nie pomieszkasz.

– Może powinniśmy na razie zostać z moją rodziną? Pomoglibyśmy, przetrwalibyśmy ten trudny czas i później poszlibyśmy na swoje.

Albin znieruchomiał, a następnie uniósł się, bezceremonialnie strącając jej głowę ze swojego torsu.

– Dość się namieszkałem z innymi i za nich napracowałem! – odparł ze złością. – Odkąd sięgam pamięcią, ojciec ciągle mnie gnał do roboty. Harowałem w polu jak wyrobnik jaki, a nie syn gospodarza. I wiecznie tylko mnie lał za wszystko. Gnał i lał, i tak na zmianę. Nigdy więcej nie zgodzę się na coś takiego. Tera mam swoją chałupę, kawałek pola, dostęp do ryb i pracę. Mnie trudny czas niestraszny, z głodu nie zdechnę, a ty jak se chcesz z mamuśką mieszkać, to idź, ja cię siłą trzymał nie będę. Droga wolna.

Rozumiała jego żal, ale poczuła się urażona, że tak jej odpowiedział. Jakby zupełnie nic dla niego nie znaczyła i było mu obojętne, czy jest z nim, czy jej nie ma.

Wstała z ich prowizorycznego legowiska, poprawiła sukienkę i na powrót zaczęła zaplatać warkocz, wyskubując z niego źdźbła siana.

– Widzę, że tobie to nie za bardzo na mnie zależy – wymamrotała naburmuszona, szarpiąc pasma mocniej, niż powinna.

Albin również wstał i przeczesał palcami włosy. Chybotliwe światło gromnicy ustawionej na środku pomieszczenia muskało policzki dziewczyny ciepłym blaskiem. Wyglądała pięknie i poczuł, że znowu narasta w nim pożądanie. Szybko jednak je zdławił. Były sprawy ważne i ważniejsze. Do najważniejszych zaś należało posiadanie własnego gospodarstwa.

– Zależy, ale nie będę przed nikim czapkował, jak mam swoją chałupę i pole do obrobienia. Skończyło się pracowanie za innych i dla innych. Tera jest czas, żeby czegoś się dorobić. Jak ja stąd pójdę, to zara ktoś tu wlezie. Coraz to i nowy transport do Malborga zajeżdża. A Grzonka mówił, że będzie ich jeszcze więcej.

– Grzonka! – sarknęła zirytowana. – Jakoś przed nim czapkujesz i ci to nie wadzi.

– Jest różnica między pracą, za którą ci płacą, a harówą, za którą dostajesz tylko baty – powiedział z goryczą. – Mam dobrą robotę. Ciężką, ale i zarobek jest, i pokombinować coś dla siebie można. Nie narzekam i póki pola nie będę miał tyle, że sięgnie aż po horyzont, i stodoły pełnej sprzętu, żeby je obrobić, to na rządowym będę pracował. Dla ciebie też coś się załatwi.

– Dla mnie? – Zdziwiła się. – A po co jeszcze tam ja?

– A co będziesz w pustej chałupie robiła? Bezpieczniej ci w robocie siedzieć niż tu samej w polach. Tak się ugada, żebyśmy razem na jeden czas chodzili. Grosza dodatkowego chwycim, żarcie dostaniem, a i we dwoje łatwiej coś do domu zorganizować. Szybko się dorobim i będziem jak te pany na majątku sobie tu rządzili.

– Chyba zapomniałeś, że panów to tera nie ma – stwierdziła z ironią. – Wszyscy to obywatele i obywatelki.

– Co za różnica? – Albin wzruszył ramionami. – Niech się zwą, jak chcą, a póki mnie psiajuchą nie nazywają, to mi nie wadzi ich wymyślanie.

– Widzę, że nic ci nie przeszkadza, póki interes w tym masz.

– I co z tego? – zapytał buńczucznie, przybierając wyniosłą minę. – Już życie w Stanisławowie nam pokazało, że to o siebie trza się martwić i na siebie patrzeć. Jak jest robota, to trza ją wykonać i wszystko sobie układać. Tu dobra ziemia, chałupa zniszczona, ale się wyrychtuje, co trzeba najpilniej, a resztę to się powoli będzie naprawiało. Najważniejsze, żeby dach nad głową był, piec sprawny i co do pieca wrzucić, żeby gar z żarciem można było nagotować. A jak się nie nagotuje, to też bidy nie będzie, bo w majątku jeść dadzą. Jakoś do wiosny przetrwamy.

– Masz ty jakieś zapasy?

– Jeszcze wiele to nie mam, ale Grzonka mi konia obiecał na odrobek pożyczyć. Pola zaoram kawałek, zasieję, bo coś tam zorganizowałem, a i trochę dostanę, więc na przyszły rok zbiory będą.

– Za rok dopiero. – Sceptycznie pokręciła głową. – Szmat czasu, a ty ani krowy, ani świni, ani nawet kury. Matka moja choć żywicielkę ma, więc mleka codziennie się udoi. Byłoby i dla nich, i dla nas. Ty pomyśl lepiej, czy nie przeczekać chociaż do wiosny.

– Jak tam sobie chcesz – mruknął zniecierpliwiony. – Nie pasuje ci, to wracaj do siebie, a ja tu zostanę i sam se będę gospodarzył. Obywałem się bez ciebie tyle tygodni, to i do wiosny się obejdę.

– Dlaczego tak mówisz?

– Co mówię?

– Jakby ci obojętne było, czy tu jestem, czy nie.

– A ty dzieciuch czy dorosła panna?

Feliksa nie odpowiedziała. Znowu mówił do niej tonem, którego nie lubiła. Wyniosłym i nabrzmiałym zarozumialstwem.

– Jak ty potrzebujesz takiego, co ci będzie gładkie słówka prawił, to se musisz inszego poszukać, bo ja w to puste gadanie nie mam czasu się bawić. Albo ty chcesz ze mną być, dzieci mieć i wspólne gospodarstwo budować, albo szukasz takiego, co to po całych dniach będzie ci kadził, zamiast w pole z pługiem iść.

– Jakiegoś mazepę mi proponujesz – prychnęła, zerkając na niego spod rzęs.

Jej spojrzenie miało w sobie magnetyzm, któremu nie potrafił się oprzeć, więc mimo iż wciąż był na nią zły, podszedł, chwycił jej twarz i mocno wpił się ustami w jej wargi. Pocałunek nie był delikatny, ale sprawił, że jej ciało zadrżało, a serce spowiła radość. Rozpierała ją iście młodzieńcza duma, że potrafi przywołać Albina wzrokiem, że uczucie do niej jest silniejsze od tego, co mówi czy planuje zrobić. Cieszyła się, że ma nad nim taką władzę. I mocno wierzyła, że z czasem będzie taki, jak sobie wymarzyła.

– Skoro matce mojej pomóc nie chcesz, to ja ci powiem, że jej gadania dłużej znosić nie będę. Tym bardziej że ciągle próbuje całą winę na mnie zgonić. Dłużej tego nie wytrzymam, Albin. Przy tobie może by się hamowała, a tak…

– Wciąż nie wiem, po co Grzonka do was zajeżdżał, niby z tymi powinszowaniami… – Dańczuk się zadumał. – Toż ja mu nie mówiłem, że z tobą zamierzam ślubować.

– Widać gdzieś żeś gadał, bo matka twierdzi, że od ludzi ze wsi się dowiedział.

– Coś mi tu śmierdzi…

– Och, mniejsza z nim. – Feliksa lekceważąco wzruszyła ramionami. – O matce mojej mówiliśmy… Nie zniosę tego dłużej. Nie wiem, co w nią wstąpiło, ale zachowuje się jak nie ona.

– Nie ma co się dziwić. Męża straciła, a z tego, co wiem, to on zupełnie inny był niż mój ojciec.

– Tak – przyznała gorliwie, a w jej oczach zalśniły łzy. – Tata nigdy nie bił ani jej, ani nas. Zawsze cierpliwie wszystko tłumaczył, a jak jedzenia było mało, a często tak się zdarzało, to swoją porcję zawsze między nas dzielił, udając, że nie jest głodny.

– Ha, Gerszon nigdy by się na taki gest nie zdobył. Ba! Prędzej by dzieciakom wyżarł z talerza, niż coś ze swojej miski dał. Psiajucha i moczymorda leniwa, o, taki jest mój ojciec.

– Mój tata zawsze był dla nas dobry. Nigdy nawet nie krzyczał. To, wtedy… – Urwała, ocierając łzę. – Pierwszy raz tak się zachował. Często przecie pyskowałam, ale nigdy się tak nie złościł. A wtedy to byłam pewna, że zaraz mi grzbiet wygarbuje. Dlatego uciekłam.

– Pech, to był prawdziwy pech – westchnął Albin. – Pomyśl, ilu z nas po wsi i wokół łaziło, a nigdy nic nie wybuchło.

– Babka mówi, że tak chciał los, a jak on coś chce, to nikt przeznaczenia swego nie uniknie.

– Może i coś w tym prawdy jest. Naszym przeznaczeniem jest wykorzystać okazję i zacząć życie na swoim. Jutro z księdzem jestem ugadany, nie tym tu, w Marienau, bo ten by za dużo pytał. Innego znalazłem, Niemca, ale trochę gada po polsku. Ten zrobi wszystko, co trza, bez zbędnego dociekania.

– Niemca? – Fela się skrzywiła. – Nie chcę Niemca.

– Co za różnica, kto formułkę czyta? Ważne, że my będziem wiedzieli, co przysięgamy, a i papiery legalne dostaniem.

– Gdzie ten ksiądz?

– Dwie wsie dalej. Świadków też już mam. W robocie kumpli naraiłem. Będą nam świadkować. Pójdziem do kościoła, później obiad się jaki uszykuje i będzie załatwione.

Dziewczynie zrzedła mina. Nie tak wyobrażała sobie swój ślub. Chciała, by była na nim rodzina i żeby znajomi ze wsi widzieli, jak pięknie wygląda, gdy składa przysięgę małżeńską. Lubiła zawsze przy darciu pierza słuchać wspominek z wesel. Roiła sobie wtedy, że i o jej zaślubinach będzie się tak gwarzyło w jesienne i zimowe wieczory.

– Jak weźmiemy ślub tak potajemnie, to będą gadali, że ja w ciąży…

– Co nas to obchodzi? – prychnął Albin. – Niech gadają, my róbmy swoje.

– No mądryś, bo nie twoją opinię będą sąsiedzi szargać, tylko moją.

– Jacy sąsiedzi? Tu, na odludziu, za sąsiadów mamy rzekę, pola i wierzby. Domostw nie ma, a do wsi daleko.

– Wiesz, jak jest. Z ludźmi dobrze trza żyć. Tym bardziej w takich czasach jak tera. Ruskie sobie poczynają, jak chcą, a i szabrowników nadal nie brakuje.

– Tu nam nikt nie pomoże. Za daleko od wsi. Zresztą sąsiedzi to są dobrzy, póki im wszystko pasuje, a jak tylko zobaczą krztę zysku, co to dla siebie mogą ugrać, to zapominają o wszystkim, co im człowiek pomógł. Bez skrupułów kosę wyjmą i będą żąć ludzi jak zboże. Zapomniałaś?

– Nie zapomniałam, co nam te ukraińskie psiajuchy zrobiły. Ilu ludzi wyrżnęły. Wszystko wciąż mam przed oczami, a w uszach dźwięczą mi opowieści o ich zbrodniach.

– A widzisz, i dlatego nie ma co na ludzi i ich ozory się oglądać. Ślub weźmiem, trochę czasu minie, to zapomną. Tera zaś kończ czesanie, odprowadzę cię do chałupy, bo już wnet całkiem ciemno, a jeszcze nazad muszę wrócić. Nie chciałbym i ja w coś wdepnąć.

Słysząc te słowa, od razu zerwała się do wyjścia. Lepiej było licha nie kusić.

***

Galina ubolewała, że na tym płaskim terenie nie ma dostępu do lasów i zagajników, w których mogłaby uzupełnić zapasy ziół. Brakowało dosłownie wszystkiego, a najbardziej miodu. Miała go już niewiele w garncu i oszczędnie racjonowała. Chcąc uratować dziewczynę, musiała zużyć resztę tego, co zostało.

– Świeże to wszystko, więc tera to trza dobrze odkażać. Niech no ropa zejdzie, opuchlizna się ściągnie, a rany zasklepią. Jak się zabliźnią, to zara przystąpimy do działania – tłumaczyła, oglądając twarz Celiny.

– Nie można już teraz?

– Ano nie można. Więcej krzywdy by to przyniosło niż pożytku.

– Jak się zabliźnią, to już nic się nie da z tym zrobić – westchnęła smutno dziewczyna. – Do końca życia będę potworem.

– Nie marudzi, nie marudzi, wszystko się zagoi – odparła stanowczo Kabaszna, dokładnie oglądając rany. – Zrobim wyciąg z cebuli, siemienia nagotujem na okłady, a octem jabłkowym, olejem lnianym i miodem tak wszystko wygładzim, że będzie miała skórę jak niemowlak.

– I to pomoże?

– Ano co ma nie pomóc? Ino miodu trza skądś wziąć, bo u mnie już dno w garncu widać. A i oleju ukręcić, bo taki świeżo utłoczony musi być.

– Powiem ciotce, na pewno postara się załatwić wszystko, co potrzebne.

– Dobra z niej kobita. Martwi się o ciebie, że ty tak tylko o tych bliznach myślisz i do zdrowia wolno dochodzisz.

– Ciekawe, co ona by na moim miejscu zrobiła. – Celina zmarkotniała. – Nie mam nic i niewiele umiem. Uczyć dzieci chciałam, a jak taka szkaradna do nich pójdę, to ze strachu uciekną.

– One to akurat i gorsze rzeczy widziały. – Galina spojrzała na nią znacząco. – To pokolenie zahartowane we wszystkim. Nie trza się na zapas martwić, ino zdrowieć jak najszybciej. Na dwór wychodzić. Niech wiatr rany owieje, a słońce je wysuszy. Tylko nie tak na pełną klarę, a w cieniu bardziej, żeby delikatnych błonek nie poparzyć.

– I to naprawdę pomoże?

– Bardziej niż biadolenie i siedzenie w zamknięciu. Mocno ucierpiałaś, fakt, ale żyjesz i trza to życie brać, a nie się chować.

– Wiem, ale… – Urwała zawstydzona.

– Młodaś… – Ze zrozumieniem pokiwała głową. – Ale przecie niegłupia, więc przestań się przed ludźmi chować.

– Dziękuję.

– Ino jeszcze nie ma za co. Tera trza zagoić, a wtedy dopiero za blizny się brać.

– Dziękuję za to, że się pani zgodziła mi pomóc.

– Ano co miałam się nie zgodzić? – Galina wzruszyła ramionami. – Jak Pan Bóg dał taki dar, to trza się nim z innymi dzielić.

– Wie pani, że ja pamiętam, jak przyjechaliście do Malborga? Podeszła pani wtedy do naszego transportu, bo tam chore dzieci były, i zioła im dała. Po tym szybko doszły do siebie.

– Ach, kiedy to było! Niby krótko, a człowiekowi się zdaje, że lata całe upłynęły – odparła ze smutnym uśmiechem. – Nic spokoju, ciągle coś się dzieje.

– Trudno być pionierem. Takie rzeczy brzmią dobrze tylko w książkach. W prawdziwym życiu to ciężka praca, niebezpieczeństwa, bieda i ciągła niepewność.

Kabaszna zerknęła na pokiereszowaną dziewczynę. Była zrezygnowana, ale czuła w niej iskrę. Gdy tylko blizny zaczną się goić, i w nią na nowo wstąpi energia. Znacznie się różniła od jej wnuczki. Feliksa całkowicie zatraciła się w miłości. Nie słuchała próśb ani gróźb. Rozwaga jakby zupełnie z niej uleciała. Galina nie potrafiła jej przemówić do rozsądku. Przyszła jej jednak do głowy pewna myśl…

– Ano ciężko – westchnęła. – Jeszcze trudniej, gdy człowiek młody i krew w nim wrze.

Celina zmarszczyła lekko brwi, zastanawiając się, czy te słowa tyczą się jej, czy to taka ogólna refleksja.

– Nie, nie o ciebie mi chodzi – wyjaśniła Galina, domyślając się, skąd ten mars na czole dziewczyny. – O wnuczkę moją się martwię. Pogubiła się, a ja to już za stara, żeby do niej dotrzeć. Może ty byś spróbowała jej do rozumu przemówić?

– Ja? – zdziwiła się Celina. – Przecież my się zupełnie nie znamy. Jak mogłabym ją pouczać czy też coś jej radzić?

– Gadali, że nauczycielką jesteś, to i prawo do pouczeń masz. Na pewno wiesz, jak młodych podejść, żeby im akuratnie wszystko wyłuszczyć.

Parkitna słyszała od ciotki o strapieniu Kaczaniuków. O śmierci Witolda i o tym, że Feliksa wbrew rodzinie chce wyjść za mąż. Nie było to rozsądne, ale czy ona miała prawo wnikać w takie prywatne sprawy?

– Nauczycielką to ja dopiero mam być – zaczęła z wahaniem. – Uczyć pisać, liczyć, czytać to jedno, a mówić innym, jak mają żyć, to zupełnie inna nauka. Bardziej rola to księdza, a nie nauczyciela.

– Mądrze żeś wybrnęła, znaczy myśleć umiesz. Nam nie ksiądz potrzebny, a kto młody, kto z nią tak od serca pogada i wyłuszczy, że pośpiech nie zawsze jest wskazany. Wiesz – dodała, widząc, że dziewczyna nadal się zastanawia – Albin to dobry chłopak, ale nie mąż dla niej. Jedno ogień i drugie ogień. Gdy dwa takie same żywioły się zetkną, to nic dobrego z tego wyjść nie może.

Celina z uznaniem spojrzała na staruszkę. Coraz bardziej zaskakiwały ją jej wiedza i przenikliwość. Nie spodziewała się po niej takich spostrzeżeń i porównań.

– Dobrze, spróbuję, ale zupełnie nie wiem, czy w ogóle będzie chciała ze mną rozmawiać.

– Ukręcę maść i przyślę Feliksę do ciebie. Będzie okazja, żebyśta pogadały. Tylko pamiętaj – przestrzegła – maści jeszcze nie używaj, bo to za prędko. Jak przyjdzie pora, to sama się zjawię i ci powiem, co i jak stosować.

Celina się uśmiechnęła. Do wszystkich cech staruszki należało doliczyć także i spryt. Zazdrościła jej takich praktycznych życiowych umiejętności. Feliksie też zazdrościła. Ona swoich babek nie pamiętała. Chciała jednak wierzyć, że troszczyłyby się o nią tak, jak Kabaszna o swoją wnuczkę.

***

Trudniej było Galinie rozmówić się z Gerszonem, gdyż nigdy nie mogła zastać go w domu, a i w polu nie sposób było go spotkać. Znikał na całe dni i nawet Alona nie wiedziała, gdzie się podziewał.

– Jak to nie wiesz, gdzie jest twój chłop?

Kabaszna spojrzała na przygaszoną twarz Dańczukowej, przecież wciąż młodą, zaledwie trzydziestopięcioletnią, a już pooraną zmarszczkami i tak poszarzałą od obowiązków i trosk, że wyglądała na przynajmniej dwadzieścia więcej. Żal jej było tej pracowitej, uczciwej kobiety, a jednocześnie złość ją brała, że była taka nieporadna i bezwolna.

– Skąd mi wiedzieć, co mu po głowie chodzi? – westchnęła. – Jesień już, a u nas jeszcze nieporobione. Przyciągnął na początku dwóch jakichś starych Niemców i ich w pole zagnał. Wiele z tego nie wyszło, bo siły mieli tyle co nic. Później mućkę zaprzągł i nią trochę poorał, ale za szybko i za wiele chciał naraz, a toż to nie koń. No i ledwo żeśmy ją odratowali. Tera to sami próbujem z Kostkiem i Ulianem coś z tą ziemią zrobić, ale ta insza niż u nas. Ciężka, zbita, że nawet w ogrodzie trudno szpadlem ją przerzucić, a co dopiero w polu.

– I nam nielekko – odparła Galina. – Bez chłopa zostalim. Same siejem i same orzem, bo cóż nam pozostało.

– Toż ja tyż próbuję. Kostek silny chłopak, ale brak mu zaparcia, szybko się zniechęca. Ulian obrażony taki, że w polu markuje tylko robotę.

– A na cóż to on obrażony?

– Ach, jak se Albin poszedł na swoje, to Gerszon kilka razy mu skórę przetrzepał, a on nienawykły. Zawsze ich bokiem mijała ojcowska złość, a tera wszystkich równo leje. Choć Ulianka najbardziej, tak chyba względem starszeństwa.

– I ty dalej na to pozwalasz? – Galina spojrzała na nią z przyganą. – Mało masz nauki ze starszym synem?

– Pozwalasz… – Kobieta westchnęła smutno. – Cóż ja mogę? Bronię ich, ale i ja obrywam. Taka to już chłopska natura, że przylać musi.

– Nic nie musi! Byśta mu się postawili, toby zaprzestał tych praktyk.

– Już mu się Albin postawił. I co? Jak się skończyło? Poszedł, a my żeśmy zostali.

– Poszedł, a wy nic z tej nauki nie wyciągnęli – odparła szorstko Galina. – Dalej dzieciska pozwolisz tak lać, to sama z Gerszonem zostaniesz i tyle będziesz miała pociechy z dzieci na starość.

– Gadasz, jakbym mogła wiele zrobić. Nic nie mogę. Urabiam ręce po łokcie. Wstaję przed świtem i ostatnia kładę się spać. I co? Wiele z tego nie przychodzi. Szczęściem kartofli żem dopilnowała, to mamy kilka worków. Tylko że to trza ciągle doglądać, bo gryzonie żrą wszystko, jak leci.

– U nas też, pełno ich w okolicy. Żeśmy z Wandą w beczce bulwy pochowały, bo co w kopcu leżało, to wszędzie myszy gniazda se porobiły. Ino pisk szedł, jak żem poszła sprawdzić, czy tam nic nie gnije. Trudna to będzie jesień, oj, trudna.

– Ano, a u mnie i jeszcze to dochodzi, że mi chłop z chałupy wynosi. Chować przed nim muszę, bo nie dość, że sam nic nie zrobi, jeszcze to, co my żeśmy zebrali, na gorzałkę chce przerabiać. Dyżurów we wsi zaniechał, to przestali mu nosić flaszki, a pić się chce – powiedziała z goryczą, patrząc na błotniste podwórko. – Zimę czuć w powietrzu, a tu opału nawet nie ma. Wierzby, co rosły w polu, to ci obrotniejsi już dawno wycięli i do szopek pochowali. A my o, tak łatamy, trochę tu, trochę tam. Oby tylko jesień i zimę przetrwać, to może na drugi rok już dadzą te obiecane konie i krowy.

– Niektórzy podobno już co dostali.

– One tu wszystkie razem w kupie przyjechali i tak się trzymają. Jeden drugiego wspomoże, dopowie gdzie i co. Pamiętasz choćby z temi wozami, jak było? Poszli i se przyprowadzili, a człowiekowi nawet nie powiedzieli skąd.

– E, mówili przecie. Szli tam nasze szukać. Wiem, bo i Witek nasz później od nich kilka desek dostał i jakichś części, co to z nich koryta pozbijał.

– Phi, deski! – prychnęła Alona. – Sobie wozy, a nam ochłapy.

– Ano prawda taka, że każdy wprzód o sobie myśli, a nie o obcych, więc i my musim o swoich pomyśleć… Słyszałaś pewno, że nasza Felka za waszego Albina chce iść.

– Pewno dzieciaka zmajstrowali, stąd ten pośpiech.

– Felka mówi, że w ciąży nie jest, i ja jej wierzę – odparła twardo Galina. – Nic nie znamionuje, żeby życie w sobie nosiła.

Kobieta spojrzała na nią kpiąco.

– Młodzi są, majtki nie pokrzywy, a oni już z dawna pociąg do siebie mieli. W podróży naszej żem widziała, jak Felka wzrokiem po moim wodziła, a i ona mu nie była obojętna. Jak nic dziecisko w drodze. Wspomnisz moje słowa.

– Wiedziałabym, gdyby była brzemienna. – Kabaszna pokręciła głową. – Nie o to się tam rozchodzi.

– Jak nie o to, to pewno o miłość. Miętę do siebie poczuli i czekać nie chcą. Żal mi, że Albin na swoje poszedł, bo mi największą wyręką był z całej gromady. Znał się na wszystkim, a pracowity taki, że robota to zawsze mu się w rękach pali. Cóż ja jednak mogę zrobić? Dorosły już jest, uparty jak ojciec, to i podług własnego pomyślunku zrobi.

– Trza im do rozumu przemówić – stwierdziła Galina. – Toż oni zupełnie do siebie nie pasują. Tylko swary tam ciągle w ich chałupie będą.

– Czegóż to nie pasują? – Alona złapała się pod boki i spojrzała ze złością na staruszkę. – Czy mojemu co brakuje? Za licha partia dla waszej Felki?

– Gdzież tam. Toż wiem, że dobry chłopak. Nijak jednak nie widzę ich razem.

– Jak chcą, to niech se ślubują. Poszłabym nawet na ten ich ślub, bo Albin mówił mi na pogrzebie waszego Witka, że już księdza ma narajonego, ale jak pójdę, to Gerszon łeb mi urwie. Zapowiedział, że gdy tylko Albina w pobliżu naszego podwórka zobaczy, to będzie strzelał jak do ruskiej swołoczy. A jak przyjdzie mi do głowy iść do niego, to więcej na nogi nie stanę. Gerszon taki narwany, ale słów na wiatr nie rzuca, więc dobrze im życzę, ale zza płota. Może kiedy mojemu złość minie, to inaczej nam się to wszystko poukłada.

– Widzę, że ty całkiem pogodzona z ich planami, a ja ci raz jeszcze mówię, że dobrego nic z tego nie przyjdzie i zawczasu trza tym wszystkim nieszczęściom zapobiec.

– Nieszczęście to je wtedy, gdy chłop umrze, a nie gdy syn się żeni. Sama coś na ten temat wiesz, więc jak chcesz, to sobie z młodymi gadaj, ja się wtrącać nie będę. Jak se pościelą, tak się wyśpią.

Galina uznała, że dalsza rozmowa nie ma sensu. Pożegnała się z Dańczukową i ruszyła w pola, licząc, że wreszcie spotka gdzieś Gerszona. Była zła na siebie, że nie posłuchała intuicji i go ratowała. Gdyby wtedy mu nie pomogła, nie doszłoby do kłótni między nim a Albinem. Umarłby, a chłopak byłby zbyt zajęty gospodarką, żeby myśleć o wczesnym ożenku. Czasu cofnąć jednak nie mogła, ale nie zamierzała tak łatwo się poddawać. Póki ślubu nie było, istniała nadzieja, że młodych uda się naprostować.