Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Większość swojego siedemnastoletniego życia Alice spędziła z matką w drodze, uciekając przed prześladującym je pechem. Jednak dopiero kiedy jej żyjąca w osamotnieniu babcia, autorka kultowych, mrocznych historii, umiera w swojej posiadłości Hazel Wood, Alice dowiaduje się, co oznacza prawdziwy pech. Jej matka znika, porwana przez tajemniczą postać z groźnej krainy, o której pisała babcia Althea. Jedyną wskazówką Alice jest notka zostawiona przez matkę: „Trzymaj się z dala od Hazel Wood”. Dotychczas Alice wystrzegała się dziwacznych fanów swojej babki. Teraz jednak nie ma wyboru i postanawia skorzystać z pomocy kolegi ze szkoły, a jednocześnie wielbiciela twórczości Althei – Ellery’ego Fincha. Wyruszają do Hazel Wood, by uratować matkę, a następnie trafiają do świata opisanego przez Altheę, gdzie Alice być może uda się poznać prawdę na swój własny temat.
Fantastyczna, wciągająca i trochę niebezpieczna powieść Melissy Albert zdobyła kilkadziesiąt nagród i nie schodzi z list bestsellerów. Prawa do jej ekranizacji zapewniła sobie wytwórnia Columbia Pictures, a produkcji podejmą się producenci Niezgodnej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 379
Z miłością i wdzięcznością dla moich Rodziców, którzy nigdy nie wyjmowali mi książki z ręki.
Schowałem się w cień leszczyny,
by mi ogień palił głowę.
W.B. Yeats, Piosenka Aengusa wędrowca
(W.B. Yeats, Wiersze wybrane,tłum. Ewa Życieńska, Ossolineum 1997)
Althea Proserpine wychowuje córkę na bajkach. Dawno, dawno temu była dziewczyną, która nazywała się Anna Parks, jedną z legionu marzycielek, które w połowie wieku przyjechały na Manhattan z poutykanymi w walizkach marzeniami. Następnie zniknęła. Potem powróciła i zyskała dziwną sławę, połyskującą pod pewnymi kątami, ale ciemną, gdy się na nią patrzyło pod innymi. Teraz znowu jej nie ma. Wyjechała do domu z wieżą, gdzie mieszka z córką i mężem, prawdziwym członkiem rodziny królewskiej – po prostu trudno jej się wyrzec bajek. Gdy z nią rozmawiam przez telefon, głos ma tak kuszący jak jej najsłynniejsze zdjęcie, to z pierścionkiem i papierosem. Pytam, czy mogę z nią porozmawiać osobiście, a jej śmiech jest niczym ognista whiskey z lodem. „Zgubisz się, próbując mnie znaleźć” – mówi. „Będziesz potrzebować okruszków albo nici”.
Królowa Uroczyska, „Vanity Fair”, 1987 r.
Moja matka wychowała się na bajkach, ale ja wychowałam się w drodze. Moje pierwsze wspomnienia to zapach rozgrzanego chodnika i widok nieba przez szyberdach, przesuwającego się jak niebieska rzeka. Mama mówi, że to niemożliwe, bo w naszym aucie nie ma szyberdachu. Ale kiedy zamykam oczy, nadal to widzę, więc trzymam się tego wspomnienia.
Od czasu, kiedy wsadziłam dziecięcą pomadkę do wylotu ogrzewania, setki razy przemierzyłyśmy kraj w naszym zdezelowanym wozie, który czuć frytkami, stęchłą kawą i plastikowymi truskawkami. Zatrzymywałyśmy się w tylu miejscach, gdzie było tylu ludzi, że nigdy nie nauczyłam się bać obcych.
Dlatego właśnie gdy miałam sześć lat, wsiadłam do starego niebieskiego buicka z jakimś nieznajomym rudzielcem i pozwoliłam się wieźć przez czternaście godzin, z dwiema przerwami na toaletę i jedną na naleśniki, aż zatrzymała nas policja, poinformowana przez kelnerkę, która rozpoznała mnie na podstawie opisu z radia.
Do tego czasu domyśliłam się już, że ten mężczyzna wcale nie jest przyjacielem mojej babki Althei i wcale mnie do niej nie wiezie. Althea zamknęła się już wtedy w swoim wielkim domu i nigdy jej nie poznałam. Nie miała przyjaciół, tylko fanów, i mama wyjaśniła mi, że ten rudzielec był właśnie jej fanem, który chciał mnie wykorzystać, by się z nią spotkać.
Kiedy okazało się, że mnie nie skrzywdził – a mężczyzna okazał się włóczęgą, który ukradł samochód parę mil od miejsca, gdzie zatrzymałyśmy się w Utah – mama zdecydowała się nie mówić więcej o całej sprawie. Nie chciała mnie słuchać, kiedy jej mówiłam, że był miły, opowiadał mi różne historyjki i śmiał się ciepło, co sprawiło, że zaczęłam wierzyć, że to mój ojciec, który po mnie przyjechał. Mama zobaczyła tego rudzielca przez weneckie lustro na policji i przysięgła, że nigdy wcześniej go nie widziała.
Przez kilka lat wierzyłam, że to mój tata. Kiedy wyjechałyśmy z Utah, by na parę miesięcy zamieszkać w enklawie artystów na obrzeżach Tempe, bałam się, że mnie nie znajdzie.
Nigdy też tego nie zrobił. Kiedy skończyłam dziewięć lat, uznałam, zgodnie z prawdą, że była to jedynie dziecięca fantazja. Odsunęłam ją od siebie jak to wszystko, czego już nie potrzebowałam: stare zabawki, wieczorne rytuały, za małe ubranka. Żyłyśmy z mamą jak włóczędzy, zatrzymywałyśmy się u przyjaciół, aż mieli nas dość, przysiadałyśmy w jakichś przypadkowych miejscach. A potem jechałyśmy dalej, by nie popadać w nostalgię. Nie miałyśmy też szans na stabilizację. Aż wreszcie skończyłam siedemnaście lat, a w Hazel Wood zmarła Althea.
Kiedy Ella, moja matka, dostała list, nagły dreszcz przebiegł przez jej ciało. To zdarzyło się, jeszcze zanim go otworzyła. List był w kremowozielonej kopercie z wydrukowanym jej imieniem i nazwiskiem oraz adresem miejsca, gdzie się wówczas zatrzymałyśmy. Przyjechałyśmy tam poprzedniego wieczoru i zastanawiałam się, jak to się stało, że ten list do nas dotarł.
Mama wyjęła kościany nóż do otwierania listów z szuflady obok, bo miałyśmy się zaopiekować domem ludzi, którzy trzymali na pokaz szczątki zamordowanych słoni. Drżącymi rękami niewprawnie rozcięła kopertę. Jej paznokcie były tak czerwone, że wyglądało to tak, jakby się skaleczyła.
Kiedy wytrząsnęła list, na który padło światło, mogłam dostrzec widoczne od tyłu rzędy czarnych liter, ale nie potrafiłam ich odcyfrować.
Ella wydała nieznany mi odgłos, pełne bólu westchnienie, które sprawiło, że zaparło mi dech w piersi. Trzymała list tak blisko twarzy, że zabarwił skórę delikatną selerową zielenią, i poruszała ustami, czytając go raz za razem. Następnie zgniotła go i wrzuciła do kosza.
Miałyśmy nie palić w tym zagraconym mieszkaniu w nowojorskiej Upper West Side, pachnącym francuskim mydłem i mokrymi miniaturowymi terierami. Jednak Ella wyjęła papierosa i zapaliła go zabytkową zapalniczką z kryształu. Wciągnęła dym, jakby to był mleczny shake, postukując palcami o ciężki zielony kamień, który miała na szyi.
– Moja matka nie żyje – powiedziała, wydychając dym, a potem zakaszlała.
Ból wybuchł we mnie niczym wewnętrzna mina, rozchodził się falami od żołądka. Ale od czasu, kiedy wyobrażałam sobie, jak może być u Althei, minęło już wiele lat. W ogóle nie powinnam nic czuć.
Ella przykucnęła przede mną i położyła dłonie na moich kolanach. Oczy jej lśniły, ale były suche.
– To nie... przepraszam cię, to nie jest taka zła wiadomość. Naprawdę. Może zmienić nasze życie, może... – Głos jej się załamał. Położyła głowę na moich kolanach i zaszlochała. Był to pojedynczy dźwięk z innego świata, tego ciemnych dróg i zapachów uschniętych liści, a nie z jasnego pokoju, położonego w środku głośnego, jasnego miasta.
Kiedy pocałowałam czubek jej głowy, poczułam zapach kawy z baru i papierosowego dymu. Wciągnęła powietrze, wypuściła je i uniosła głowę, by na mnie spojrzeć.
– Czy wiesz, co to dla nas znaczy?
Popatrzyłam na nią, a potem rozejrzałam się po pokoju – zagraconym, drogim i nie naszym.
– Zaraz. Czy to znaczy, że Hazel Wood należy do nas?
Widziałam posiadłość babki tylko na zdjęciach, ale miałam wrażenie, że znam ją z jakiegoś równoległego wyobrażonego dzieciństwa, kiedy to jeździłam konno i wyjeżdżałam na wakacyjne obozy. Były to marzenia, w których się zatapiałam, kiedy potrzebowałam wytchnienia od niekończącego się kręgu autostrad, nowych szkół i zapachu nieznajomych domów. Po prostu wklejałam siebie do tego odległego świata fontann i żywopłotów, koktajli i basenu, który lśnił tak mocno, że trzeba było mrużyć oczy.
Ale matka chwyciła mnie kościstą dłonią i zaczęła wyciągać z tego świata w technikolorze.
– Nie, nigdy. To znaczy, że jesteśmy wolne.
– Wolne od czego? – spytałam głupio, ale nie odpowiedziała.
Wstała, wrzuciła wypalonego do połowy papierosa do kosza wprost na list i wyszła wyprostowana z pokoju, jakby miała coś do zrobienia.
Kiedy wyszła, zalałam zimną kawą kosz i wyciągnęłam z niego mokry list. Jego część była spopielona, ale wygładziłam na kolanach to, co zostało. Czcionka była pogrubiona i miał on dziwne spacje, jakby w staromodnym telegramie.
List nie wydawał się nowy. Nawet pachniał tak, jakby go wysłano z przeszłości. Mogłam sobie wyobrazić, jak ktoś pisze go na elektrycznej maszynie IBM, jak na pocztówkach Françoise Sagan, które wieszałam nad łóżkiem tam, gdzie się zatrzymywałyśmy. Czytałam to, co zostało z tekstu, wdychając zapach jakiegoś perfumowanego talku. Było tego niewiele: „przesyłamy kondolencje” i „zapraszamy w najbliższym dogodnym”.
I jedno ocalone słowo w pożodze papieru: „Alice”. Moje imię. Nie mogłam przeczytać niczego przed ani po. Nie widziałam też dalszych wzmianek o sobie. Wrzuciłam więc zniszczony list do kosza.
Do czasu, kiedy Althea Proserpine (urodzona jako Anna Parks) zmarła samotnie w wielkim majątku, który nazwała Hazel Wood, życiem moim i mojej matki rządził pech. Przeprowadzałyśmy się co najmniej dwa razy w roku, czasami częściej, ale pech i tak nas dopadał.
W Providence, gdzie mama prowadziła zajęcia plastyczne dla seniorów, cały wynajmowany przez nas parter w bezdeszczowy sierpniowy wieczór zalała woda. W Tacomie do naszej przyczepy zakradł się dziki kot, który oznaczył wszystkie nasze rzeczy i zjadł resztki mojego urodzinowego tortu.
Próbowałyśmy przeczekać cały rok szkolny w Los Angeles, gdzie Ella wynajęła mieszkanie od uczciwej hipiski z funduszem powierniczym, ale po czterech miesiącach u męża tej kobiety pojawiły się oznaki zespołu chronicznego zmęczenia. Po tym, jak Ella przeprowadziła się do głównego mieszkania, żeby jej pomóc, w sypialni zawalił się sufit, a hipiska w lunatycznym transie weszła do basenu. Nie chciałyśmy zaczynać liczenia trupów, więc pojechałyśmy dalej.
Kiedy jechałyśmy, obserwowałam bacznie samochody za nami, jakby pech mógł przybrać postać minivana. Okazał się on jednak jeszcze sprytniejszy. Trudno go było przechytrzyć, można tylko było jechać dalej, kiedy się pojawiał.
Po śmierci Althei przestałyśmy jeździć. Ku mojemu zaskoczeniu Ella pokazała mi klucz do mieszkania na Brooklynie, gdzie przeprowadziłyśmy się z naszymi nędznymi bagażami. Mijały tygodnie, potem miesiące. Wciąż byłam czujna, ale walizki leżały pod łóżkiem. W naszym mieszkaniu miałyśmy światło we wszystkich kolorach metalu: od oślepiającej platyny, po złoto po południu i brąz ulicznych latarń w nocy. Mogłam godzinami śledzić to, jak zmienia się światło na ścianach. To był mój widok.
Wciąż jednak widziałam cienie pecha: kobieta, która szła za mną przez antykwariat, szepnęła mi do ucha coś nieprzyzwoitego, wyjmując jednocześnie komórkę z mojej kieszeni. Światła uliczne migały jedno po drugim, kiedy szłam ulicą po północy. Ten sam uliczny grajek pojawiał się przez tydzień we wszystkich pociągach metra, którymi jeździłam, i śpiewał upiornym tenorem Zapytaj Alice.
– Phi – mruknęła Ella. – To żaden pech, tylko Nowy Jork.
Zmieniła się po śmierci matki. Mniej paliła, przybrała na wadze. Kupiła kilka T-shirtów w innym kolorze niż czarny.
A potem, kiedy wróciłyśmy wieczorem do mieszkania, okazało się, że ktoś się do niego włamał. Ella zacisnęła wargi i popatrzyła na mnie. Czekałam na sygnał do wymarszu, ale ona potrząsnęła głową.
– To Nowy Jork – powiedziała bez cienia wątpliwości. – Nie ściga nas już pech, Alice. Słyszysz? Już się skończył.
Poszłam więc do szkoły państwowej. Wieszałam gwiazdkowe światełka na gipsowym gzymsie nad naszym łóżkiem i zaczęłam pracować w kafejce, która po zachodzie stawała się barem. Ella zaczęła mówić o rzeczach, o których wcześniej nigdy nie wspominała: malowaniu ścian, nowej kanapie. Podaniu o przyjęcie na studia.
Kłopoty pojawiły się z powodu tej ostatniej rzeczy. To było marzenie Elli o normalnym życiu dla mnie, o mojej przyszłości. Bo kiedy przez całe życie uciekasz, jak możesz nagle się zatrzymać? Jak znaleźć sposób na to, by nasza chatka ze słomy stała się nagle murowana?
Ella zrobiła to według wzorów zaczerpniętych ze wszystkich tych czarno-białych łże-filmów z AMC, które oglądałyśmy w motelach, wynajętych domkach, przerobionych na mieszkalne altanach, hostelach czy nawet raz w akademiku.
Wyszła za mąż.
Ostre październikowe słońce zaświeciło mi prosto w oczy, kiedy pociąg wjechał na most prowadzący na Brooklyn. Miałam głowę nabitą rozpadającym się małżeństwem matki i czymś, co wydawało się pięcioma ukruszonymi zębami. Przez całe życie miałam problemy z gniewem, które Ella leczyła za pomocą nagrań medytacyjnych, taniej terapii reiki, której nauczyła się z książki, i ochraniacza na zęby, którego nie znosiłam. W ciągu dnia zagryzałam zęby przy każdej złej myśli o ojczymie. W nocy wyjmowałam to z ust.
Facet, za którego wyszła niecałe cztery miesiące po tym, jak go poznała na imprezie, gdzie zajmowała się podawaniem koktajli, mieszkał na przedostatnim piętrze budynku przy Piątej Alei. Miał na imię Harold, był bogaty jak krezus i wydawało mu się, że Lorrie Moore to marka farby. Nic więcej nie trzeba o nim wiedzieć.
Jechałam do kawiarni Salty Dog, gdzie mieściła się moja pierwsza praca, którą mogłam podjąć dzięki temu, że mieszkałam dłużej w jednym miejscu. Jej właścicielami było małżeństwo z Reykjaviku, które zafundowało mi sześciogodzinny kurs profesjonalnego parzenia kawy, zanim w ogóle pozwolono mi wyczyścić ekspres. To była praca w sam raz dla mnie, mogłam się jej poświęcać tyle, ile chciałam. Mogłam się starać robić świetną kawę i być miła dla wszystkich klientów. Albo mogłam wszystko robić automatycznie i z nikim nie rozmawiać, a napiwki prawie się nie zmieniały.
Tego dnia zagubiłam się w niosącym pociechę rytmie, robiąc espresso albo dripy, podając rożki srebrnymi szczypcami i wdychając zapach palonego karmelu zmielonych ziaren.
– Nie patrz, ale jest tu ten Facet w Kapeluszu. – Poczułam w uchu gorący oddech mojej koleżanki Lany. Była ona na drugim roku ceramiki w Pratt Institute, a wyglądała jak jeszcze bardziej seksowna siostra Davida Bowiego i nosiła okropne ubrania, które i tak dobrze na niej wyglądały. Tego dnia miała na sobie workowaty, pomarańczowy kombinezon w stylu Sojuszu Rebeliantów. Pachniała tak, jak musiał pachnieć Michał Anioł: gipsowym pyłem i potem. Jednak to też do niej pasowało.
Facet w Kapeluszu należał do najmniej lubianych przez nas klientów. Lana udawała, że zajęła się czyszczeniem spieniacza do mleka, więc oczywiście to ja musiałam się nim zająć.
– Cześć, Alice – powiedział, odczytując moje imię z plakietki, chociaż przychodził tu codziennie. Zakołysał głową w takt muzyki T. Rex z komórki Lany. – Fajna muza. Czy to Stone Roses?
– O Boże – dobiegł do mnie sceniczny szept Lany.
Przez dobre dwie minuty wpatrywał się w menu i bębnił palcami o kontuar. Poczułam gniew, gdy tak czekałam, włoski na skórze zaczęły mi się jeżyć. W końcu zamówił to, co zwykle. Włożyłam jego biscotti do torby, podałam mu butelkę wody Pellegrino i przeszłam za kasę, żeby nie mógł mnie zmusić do skomplikowanego przywitania, którego uczył mnie w czasie paru poprzednich wizyt.
Ruszył do wyjścia. Patrzyłam z niechęcią na jego krótką szyję, blond włoski na ramionach i to, jak nerwowo strzelał palcami, starając się oddać rytm muzyki. Aż skoczyło mi ciśnienie, kiedy otarł się o siedzącą kobietę, a potem położył dłoń na jej barku, przepraszając ją w ten przyciężkawy sposób.
– Boże, co za palant – powiedziała głośno Lana, patrząc, jak Facet w Kapeluszu mocuje się z drzwiami. Szturchnęła mnie biodrem. – Alice, wyluzuj. Wyglądasz, jakbyś chciała go udusić. Daj spokój, to ten jego kapelusz.
Gniew opadł, pozostało zawstydzenie.
– Nie, ja nic... – zaczęłam, ale Lana mi przerwała. Zawsze świetnie jej to wychodziło.
– Mówiłam ci, że widziałam gołego Christiana? – Oparła brodę o dłoń.
Christian był naszym szefem. Miał piękną, filigranową żonę i wielkie dziecko z czerwoną twarzą, które wyglądało jak demon z książki z drzeworytami. Szukałam jakiegoś niewinnego wyjaśnienia tego, o czym mi powiedziała, ale nie mogłam znaleźć.
– Czy to... Czy uprawiałaś z nim seks?
Zaśmiała się, jakby miała do czynienia z wieśniaczką, co było prawdą, ale niech się wali.
– Wyobrażasz to sobie? Luisa poszczułaby mnie swoim straszliwym dzieckiem. Nie, zamówił u mnie rzeźbę całej rodziny.
– Nago?
– Tak – odparła, tracąc zainteresowanie całą historią.
– O, czy on... Czy to było obrzydliwe?
Wzruszyła ramionami, wpatrując się w ekran swojej komórki.
Kiedy Ella zaczęła chodzić z Haroldem, wpadłam na pomysł, by zaprzyjaźnić się z Laną, żeby mieć kogoś dla siebie, ale wyszło zupełnie inaczej. Lana potrzebowała raczej publiczności niż kumpelki.
Chwyciłam szmatę i ruszyłam, żeby powycierać stoliki – niech teraz ona podaje kawę. Kiedy tak mijałam stoliki, ciarki zaczęły mi przechodzić po plecach, bo poczułam, że ktoś mnie obserwuje. Nie jestem Laną, zwykle nikt nie zwraca na mnie uwagi, dlatego poruszyłam się niezręcznie, strąciłam filiżankę, zaklęłam głośno i zaczęłam sprzątać. W trakcie przyglądałam się klientom.
Przy jednym stoliku siedziały same panie z lśniącymi pierścionkami zaręczynowymi. Piły zieloną herbatę i jadły jednego kokosowego donuta czterema widelczykami. Dwóch facetów z identycznym zarostem w plisowanych koszulach siedziało pochylonych przy oddzielnych stolikach nad podobnymi laptopami, przy czym jeden nie zdawał sobie sprawy z istnienia drugiego. Kobieta, która próbowała czytać Jane Eyre, zerkała na okratkowaną matkę i dziecko, które waliło łyżką w blat sąsiedniego stolika. I na faceta w kurtce firmy Carhartt i w okularach przeciwsłonecznych, siedzącego przy drzwiach. Mimo zaduchu miał on na głowie czapkę i trzymał w dłoniach szklankę wody.
Następnie wydarzyły się trzy rzeczy: Lana upuściła talerzyk, który rozbił się z trzaskiem na terakocie w szachownicę, facet w kurtce spojrzał znad okularów, nagły dreszcz przebiegł po moim ciele i cała zaczęłam drżeć, kiedy go poznałam.
Patrzyliśmy na siebie, on i ja, i dotarło do niego, że go sobie przypominam. Kiedy popatrzyliśmy sobie w oczy, wróciło do mnie to, co już zapomniałam: że dziesięć lat temu jego samochód pachniał świątecznymi choinkami. Że zamówił naleśniki i jajka, kiedy zatrzymaliśmy się na śniadanie. Że miałam na sobie sztruksowy pulower, założony na T-shirt w paski, rajstopy i białe buciki ze srebrnymi klamerkami, z których byłam szczególnie dumna. Że opowiadał mi historie i że niektóre znałam. Później nie mogłam sobie przypomnieć, o czym były, ale pamiętałam, co czułam, gdy ich słuchałam – to, co czuje się przy dobrej poezji, naprawdę dobrej, kiedy włoski stają nam na szyi i łzy pojawiają w oczach.
To właśnie ten mężczyzna porwał mnie swoim niebieskim buickiem, to był ten, którego uznałam za ojca. Włosy miał schowane pod czapką, ale poznałam jego oczy. Byłam wtedy mała i wiedziałam tylko, że jest dorosły. Teraz zrozumiałam, że musiał być młody – sądząc po wyglądzie, miał dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat. Minęło dziesięć, ale nic się nie zmienił i był niemożliwie młody. To w ogóle było niemożliwe. Ale wiedziałam z całą pewnością, że to on i że przyszedł tutaj z mojego powodu.
Kiedy to wszystko do mnie dotarło, on już wstawał, brał swoją książkę i wychodził z kawiarni. Skoczyłam do drzwi, zanim jeszcze umilkł ich dzwonek. Po drodze potknęłam się o kabel od czyjegoś laptopa i niemal go zwaliłam, a kiedy skończyłam przepraszać i otworzyłam drzwi, faceta w kurtce już nie było. Szukałam po jednej i po drugiej stronie cichej ulicy, a ręce mnie świerzbiły, żeby wziąć papierosa – rzuciłyśmy z mamą palenie, kiedy przeniosłyśmy się do Harolda.
Nigdzie go jednak nie znalazłam, więc po paru minutach wróciłam do środka.
Na jego stoliku znalazłam pustą filiżankę. Zmiętą w kulę serwetkę. A także pióro, grzebień i kość. Pióro było ciemnozłote z koronkowym końcem w kolorze szklanej zieleni. Grzebień był z czerwonego plastiku. Kość musiała pochodzić z kurczaka, ale kształtem przypominała kość z ludzkiego palca. Poza tym była wybielona do czysta. Te trzy rzeczy ułożył jak hieroglif, mniej więcej w kształcie litery pi, która odcisnęła się na moim mózgu, kiedy zgarnęłam to wszystko do kieszeni fartuszka.
– Dobra, co to było? – Nigdy wcześniej Lana nie interesowała się mną do tego stopnia. – Hej, masz... masz zupełnie białe usta. Czy on ci coś zrobił?
Porwał mnie, gdy miałam sześć lat, i wydaje mi się, że może być Władcą Czasu.
– Nie, to nikt ważny. Naprawdę nikt. Coś mi się pomyliło. Wydawało mi się, że go poznałam.
– Nie. Nie mówisz prawdy. Ale dobrze, usiądź tu sobie, a ja ci przyniosę coś do jedzenia. Nie wrócisz do pracy, dopóki będziesz tak wyglądać. Tyle że muszę wyjść za dwadzieścia minut, więc mam nadzieję, że zaraz ci przejdzie.
Usiadłam ciężko, bo nogi się pode mną ugięły. Jedna z kobiet z pierścionkami zaręczynowymi popatrzyła na mnie i postukała w filiżankę, jakby można u nas było dostać darmową dolewkę. „No, spróbuj jeszcze” – pomyślałam, ale byłam zbyt słaba, żeby się na nią wściec.
Zbyt przerażona. Nazywaj rzeczy po imieniu, Alice. Może zdołałabym siebie przekonać do tego, w co bardzo chciałam wierzyć – że nigdy wcześniej nie widziałam tego faceta i że tylko trochę przypomina on kogoś sprzed dziesięciu lat. I może w ogóle zdołałabym o nim zapomnieć, gdyby nie książka, którą dostrzegłam w jego dłoniach, kiedy pospiesznie wychodził.
Od lat jej nie widziałam, ale poznałam ją natychmiast, jak tylko zobaczyłam zieloną okładkę.
Czytał oczywiście Opowieści z Uroczyska. To przecież jasne.