Helena Rubinstein i Elizabeth Arden: barwy wojenne - Lindy Woodhead - ebook

Helena Rubinstein i Elizabeth Arden: barwy wojenne ebook

Lindy Woodhead

0,0

Opis

[PK]

 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki (2)

Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim

Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole

Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Lublinie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 857

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




HELENA RUBINSTEIN i ELIZABETH ARDEN

Lindy Woodhead

HELENA RUBINSTEIN i ELIZABETH ARDEN

Z angielskiego przełożyła Renata Gorczyńska

Świat Książki

Tytuł oryginału WAR PAINT Helena Rubinstein & Elizabeth Arden

Projekt okładki

Ewa Łukasik

Redaktor prowadzący Ewa Niepokólczycka

Redakcja Halina Pękosławska

Redakcja techniczna Julita Czachorowska

Korekta Elżbieta Jaroszuk

Wyczerpująca bibliografia umieszczona jest w angielskim wydaniu Virago Press 2003.

Copyright © Lindy Woodhead 2003 All rights reserved.

Copyright © for the Polish translation by Renata Gorczyńska, 2004

Świat Książki Warszawa 2004 Bertelsmann Media sp. z o.o. ul. Rosola 10, 02-786 Warszawa

Skład i łamanie

Piotr Trzebiecki

Druk i oprawa Poznańskie Zakłady Graficzne

ISBN 83-7391-349-1

Nr 4593

Dedykowane pamięci Patricka O’Higginsa

W kraju, gdzie zamożność wprowadza coraz to nowych pretendentów do świata mody - jest to w końcu nic więcej niż walka o rozgłos, może mniej krwawa, ale równie zacięta, jak wśród gladiatorów - ci, którzy już w tej dziedzinie panują, zgromadzą wszelkie dostępne środki, by się odróżnić od tych, którzy chcą podważyć ich panowanie.

James Fenimore Cooper, 1828

Wstęp

Elizabeth Arden i Helena Rubinstein były niekwestionowanymi twórczyniami luksusowego przemysłu kosmetycznego na skalę światową w tym sensie, w jakim istnieje on dziś. Zbudowały swoje imperia świadome faktu, że nadzieje atrakcyjnych kobiet pragnących po przekroczeniu pewnego wieku zachować młodość lub choćby wyglądać młodo wiążą się głównie z używaniem kremów. Te dwie przedsiębiorcze kobiety urodzone pod koniec XIX wieku nie otrzymały formalnego wykształcenia, jednak ich instynktowna wiedza na temat „kultury urody”, utraflonej w dziesiątkę idei, oznaczała, że jeszcze przed wybuchem I wojny światowej obie zdołały połączyć w świadomości zbiorowej pewne kosmetyki ze swoimi nazwiskami.

Każda z nich założyła i rozbudowała ogromną firmę o międzynarodowej renomie, wykorzystując rodzące się zainteresowanie żeńskiej klienteli produktami kosmetycznymi, których sprzedaż w XX wieku osiągnęła niebywałe rozmiary. Obie dokonały tego w czasach, gdy mogły liczyć na minimalne tylko wsparcie finansowe ze strony mężów, rodziny czy banku, a jeszcze mniej ze strony przemysłu farmaceutycznego, gdzie zaopatrywały się w surowce. Odniesiony przez nie sukces jest więc tym bardziej imponujący. Obie zdołały utrzymać wyłączną własność swoich firm i zarząd nad nimi, co wiązało się z wielomilionowymi obrotami w czasach, gdy kobiety nadzwyczaj rzadko docierały na wyżyny przemysłu i handlu, a szansa zatrudnienia ograniczała się w ich klasie społecznej do zawodu pielęgniarki, sekretarki lub panny sklepowej, może jedynie z nadzieją na intratny mariaż.

Kiedy Elizabeth Arden przybyła w 1907 roku z Kanady do Nowego Jorku, nazywała się Florence Nightingale Graham. Dopiero dziesięć lat później kobietom w USA przyznano prawo głosu. Widok odsłoniętej kostki przyprawiał o wstrząs, tylko niecałe szesnaście procent domostw w Ameryce miało doprowadzony prąd. Samotna kobieta mogła wprawdzie myśleć o pracy zarobkowej, ale nie o karierze zawodowej, a po ślubie miała żyć w cieniu męża i zajmować się gospodarstwem. Florence pochodziła z niewielkiej osady, w której kąpiel należało brać w soboty wieczorem, by schludnie zaprezentować się na niedzielnym nabożeństwie. Szczoteczki do zębów należały do rzadkości, dezodoranty nie istniały. Florence i jej siostry myły głowę co cztery tygodnie, korzystając z tej samej wody podgrzanej w kotle na blasze kuchennej. Pończochy starannie cerowano, a zapinane na guziczki botki musiały służyć przez kilka lat. Praktycznie nie było jeszcze lekarstw na gruźlicę, zapalenie płuc, grypę czy odrę. Rywalka przyszłej Elizabeth Arden, Helena Rubinstein, w czasach swojej młodości w ortodoksyjnej rodzinie żydowskiej w Krakowie wywalczyła jedynie przywództwo nad siedmioma młodszymi siostrami. Rodzina wiodła tam spokojne, pracowite życie, a dziewczęta miały pomagać rodzicom w sklepie żelaznym, wcześnie zakończyć naukę i wyjść za mąż za tego, kogo wybrał im ojciec.

Choć obie kobiety wzrastały w biedzie, miały skłonność do luksusu i były obdarzone cechami wodzowskimi. Helena Rubinstein szybko rozwinęła ten naturalny dar wskutek podróży po świecie. Po wyjeździe z Europy doszła do fortuny w Australii. Elizabeth Arden wykształciła w sobie tę cechę dzięki namiętnym lekturom romansów. Przyrodzone zdolności do marketingu i interesów u obu pań były istotnie godne podziwu. Obie potrafiły też wmówić wpływowym kobietom z aspiracjami, by wydawały pieniądze na ich produkty. Niepospolite zdolności, za pomocą których odebrały „kulturę urody” wędrownym sprzedawcom olejku wężowego i podniosły ją do niebywałej rangi, zasługują na podziw. Ich genialność polegała na tym, że swoje nazwiska (lub pseudonimy) umieściły na drzwiach własnych salonów piękności. W ten sposób stworzyły świątynie, w których celebrowano piękno skóry i ciała. Taka sceneria stanowiła inspirację i dla firmy, i dla klienteli. Żadna inna firma kosmetyczna nie osiągnęła ich klasy. Wielki biznes wykupywał następnie salony kosmetyczne będące własnością tak zwanych ekspertów w tej dziedzinie albo otwierał własne lokale firmowe, by uwiarygodnić swoje produkty. Jednakże Arden i Rubinstein od razu same założyły niewielkie, luksusowo wyposażone salony, w których oferowano fachowe masaże, słoiczki z kremem, profesjonalne doradztwo przy sprzedaży i roztaczano aurę czarodziejskich eliksirów. Ich sukces polegał na tym, że nikt nie robił tego równie dobrze, jak one.

Ich wizjonerskie umiejętności zostały przyćmione przez potężny przemysł kosmetyczny XXI wieku. Kiedy obie pionierki zmarły w połowie lat sześćdziesiątych, były już stare, a w tej epoce starości ani nie szanowano, ani jej nie ceniono. Ich wkład i osiągnięcia szybko poszły w zapomnienie wskutek wzrostu konsume-ryzmu i rozwoju rynku medialnego, który lansuje wszystko, co najnowsze i najmłodsze, a obowiązujący styl dyktują jednostki nonkonformistyczne. Zgon dwóch starych, dyktatorskich i z pozoru staroświeckich dam media odnotowały jako „koniec pewnej epoki”. Buntownicza wolność lat sześćdziesiątych nie sprzyjała uczczeniu pamięci tych dwu kobiet, które w pojęciu ogółu reprezentowały przeszłość, choć każdą z nich można określić mianem geniusza.

Jak wszystkie osoby naznaczone genialnością, miały swoje wady. Obie zdobyły ogromną władzę, której używały z nie zawsze dobrymi rezultatami wobec swoich zadręczanych podwładnych. Obie miały skłonność do tyranii i wybuchów złości, często popadały w różne obsesje i ponure nastroje, obie wreszcie były despotycznymi pracoholiczkami. Żadna z nich nie skończyła wyższej szkoły handlowej, gdzie uczy się jednej z fundamentalnych zasad: dużo więcej można osiągnąć bez konfliktów z zespołem. Obie terroryzowały swoich pracowników; wzbudzały miłość, a zarazem nienawiść wśród członków rodzin, przyjaciół, podwładnych, prawników i bankierów. Rządziły jak królowe i nawet najmniejsze decyzje podejmowały same. Gdy te perfekcjonistki pojawiały się rano na korytarzach wyperfumowanych biur, wzbudzały strach i popłoch, choć wnosiły także aurę ekscytacji.

Helena Rubinstein bez wahania wyrzucała podwładnych, którzy się jej nie spodobali. Jeśli nie potrafili w lot zrozumieć polecenia, ich biurka po prostu wynoszono z pokoi. Elizabeth Arden beształa kadrę za każdy głupi w jej mniemaniu krok. Dorosłych mężczyzn zamieniała w żałosne, zalęknione postacie, doprowadzając ich do łez. Według swego widzimisię przyjmowała do pracy i - częściej -zwalniała.

Etat w firmie u Elizabeth Arden nazywano „spacerem przez drzwi obrotowe”. Obie szefowe były przykładami punktualności i dyscypliny. Pracowały więcej niż ich podwładni, a często występowały w roli pełnych inspiracji nauczycielek, wzbudzając tym niebywały podziw, zwłaszcza wśród sprzedawczyń i robotnic w zakładach produkujących kosmetyki. Jednakże mężczyźni - szefowie działów sprzedaży obu firm - z oporami przyjmowali te przejawy jedyno-władztwa.

Obie kobiety dobrze znały wartość pieniądza. Chociaż Elizabeth Arden potrafiła być ekstrawagancka w wydatkach, to jednak na co dzień była oszczędna. Madame, jak nazywano Helenę Rubinstein, była wręcz obsesyjnie skąpa. Chodziła korytarzami firmy i gasiła światło. Mawiała w takich razach: „Elektryka jest taka droga”. Często zabierała z domu lunch w papierowej torebce i widywano ją w porze obiadowej, jak przy biurku ogryzała udko kurczaka, narzekając na podwładnych, którzy pozwalają sobie wyjść podczas przerwy. „Gdzie się wszyscy podziali?” - krzyczała w pustym biurze, groźnie wymachując ogryzioną kością. Madame nie miała zwyczaju dawać podwyżek i czyniła to w wyjątkowych wypadkach, po ciężkich bojach. Bardzo niechętnie przyznawała też premie czy inne świadczenia. Bywała hojna jedynie wobec wybitnych specjalistów zatrudnionych przez rywalkę, chcąc ich zwabić do swojej firmy. Wtedy płaciła tyle, ile tamci zażądali. Arden natomiast zawsze dobrze wynagradzała zespół, ponieważ instynkt handlowy podpowiadał jej, że przeszkolenie nowych pracowników okazałoby się w sumie kosztowniejsze. Wyciskała jednak z podwładnych siódme poty, domagając się od nich pracy na okrągło. Ponieważ cierpiała na chroniczną bezsenność, wzywała zalęknione kierownictwo o dowolnej porze. „To będzie tylko króciutka pogawędka, kochani” - zapewniała. Ponieważ te pogawędki zamieniały się w godzinne dyskusje, jej kadra chodziła notorycznie niewyspana.

Obie kobiety, choć otoczone mrowiem ludzi, były boleśnie samotne. Poświęciły na rzecz kariery zawodowej życie prywatne. Ich asysta w czasie licznych podróży służbowych rekrutowała się niemal wyłącznie z płatnych pracowników firmy Żadna z nich nie spełniła się uczuciowo, choć obie dwukrotnie wstępowały w związki małżeńskie. Ich pierwszymi mężami byli mężczyźni, którzy, choć zależni od nich finansowo, znacznie pomogli im w rozkręceniu firmy. Drugimi ich mężami byli książęta podejrzanego autoramentu, zapewne z fałszywymi tytułami, a w przypadku partnera Elizabeth Arden - wątpliwej orientacji seksualnej. Jednakże ich arystokratyczne nazwiska bez wątpienia odegrały znaczną rolę w notowaniach towarzyskich obu pań. Co do macierzyństwa, to Elizabeth Arden pozostała bezdzietna, natomiast dwóch synów Heleny Rubinstein wzrastało w gorzkim przeświadczeniu, że dla ich matki firma była ważniejsza od nich.

Obie kobiety, tak bardzo oddane urodzie, nie były piękne. Niskie (Rubinstein liczyła niespełna metr pięćdziesiąt, Arden była od niej o parę centymetrów wyższa), ale z rozbudowanym ego, a także wysokimi kontami bankowymi, górowały nad pozostałymi rywalami energią i wizją. Ciągle o siebie zazdrosne i wobec siebie zjadliwe, miały wręcz obsesję na punkcie innych gigantów kosmetycznych, zwłaszcza Charlesa Revsona, którego Madame przezwała „facetem od paznokci”, a Elizabeth Arden nigdy nie mówiła o nim inaczej niż „ten człowiek”. Choć ludzie z branży kosmetycznej na ogół nie grzeszą poczuciem humoru, uśmiech rozbawienia wywołała nazwa płynu po goleniu firmy Revlon, ochrzczonego przez Revsona owym nieśmiertelnym powiedzonkiem That Man.

Obie kobiety urodziły się pod znakiem Koziorożca i wykazywały cechy przypisywane temu znakowi. Były uparte i pełne pomysłów, ale pod przebojowo-ścią i bezpardonowością kryła się nieśmiałość. Bardziej niż cokolwiek na świecie uwielbiały pracę i firmy noszące ich nazwiska. No, może jeszcze bardziej uwielbiały pieniądze. Ich brak poczucia bezpieczeństwa - obie były córkami ojców, którym się nie powiodło w życiu, i boleśnie odczuły odrzucenie ze strony najbliższej rodziny - sprawił, że zdobywanie fortuny stało się ich główną siłą napędową. Obie uznawano w apogeum ich kariery zawodowej za najbogatsze i najpotężniejsze w świecie kobiety, które same doszły do wszystkiego. I Madame, i Elizabeth Arden wydawała krocie na swoje zachcianki. W przypadku Heleny Rubinstein były to, wedle jej własnego określenia, „piękne rzeczy”, natomiast pasją Elizabeth Arden były konie wyścigowe. Uważała, że są dużo piękniejsze niż istoty ludzkie. W ten sposób obie kompensowały sobie rozbite małżeństwa, brak domu rodzinnego, prawdziwych przyjaciół. Mania, z jaką podchodziły do swych hobby, stanowiła też pewnego rodzaju rekompensatę za stłumioną seksualność.

Helena Rubinstein i Elizabeth Arden mogłyby jednym głosem zaświadczyć, że pewną dyscyplinę kosmetyczną, jaką stosujemy obecnie, nie zastanawiając się nad jej przyczynami, wprowadziły właśnie one. Pod względem różnorodności środków do pielęgnacji skóry wyprzedziły swoich rywali o całe dziesięciolecia. Ich salony gimnastyki i dbałości o higienę pozostały właściwie bezkonkurencyjne do naszych czasów. Obie wypuściły na rynek setki produktów, w tym po raz pierwszy w dziejach kosmetologii na skalę komercyjną kremy nawilżające i odżywcze, śmietanki oczyszczające i toniki ściągające pory. Wszystkie te nowości rynkowe były wspaniale opakowane, cudownie pachnące i atrakcyjnie nazwane. Reklamowano je, odwołując się do wiedzy „naukowej”. Miały zapewnić skórze „młody wygląd, urodę i eliminować zmarszczki”. Zrazu nazywane „kremami i odżywkami”, wkrótce urosły do rangi kosmetyków. Prócz tego obie kobiety wprowadziły do masowej produkcji sypkie pudry zabarwione odpowiednio do różnych karnacji, lekkie podkłady w różnych tonacjach cielistych, miękkie róże do policzków na bazie kremu, kredki do warg, szminki w metalowym etui (zaprojektowanym na wzór łuski od naboju z czasów I wojny światowej) i błyszczyki. Do oczu obie firmy oferowały cienie w kamieniu i w kremie, zarówno w ostrych, jak i w stonowanych barwach, ołówki do brwi, preparaty do malowania kresek na powiekach i tusze do rzęs. A wszystko działo się w czasach, gdy kobiety prawie nigdy nie używały czerwonej pomadki do ust, a o malowaniu oczu rzadko kto słyszał. Helena Rubinstein jako pierwsza wprowadziła na rynek wodoodporny tusz do rzęs, a następnie była prekursorem w dziedzinie spiralek do tuszu, powszechnie używanych dziś na całym świecie. W tym celu najpierw wykupiła, a następnie rozwinęła technologię produkcji pewnej firmy amerykańskiej o nazwie Mascara-Matic. Obie panie pierwsze wprowadziły do masowej sprzedaży różne środki do opalania, włączając w to sa-moopalacze, ale równie gorąco zalecały używanie preparatów do opalania z filtrami. „Muszę to powiedzieć: oparzenie słoneczne jest samobójstwem dla urody” - oświadczyła kiedyś Madame.

Nie były pierwszymi na świecie producentami kosmetyków. Przed nimi sukces na tym polu odnieśli dwaj Francuzi, biznesmeni par excellence: Franęois Coty i Pierre Wertheimer. Zbili fortunę na perfumach i produktach do makijażu, podobnie jak przed nimi Eugene Rimmel. Te dwie Królowe Piękności, jak je powszechnie nazywano, nie były też pionierkami w dziedzinie kolorowych kosmetyków. Ten zaszczyt należy do Leichnera, rodzinnej firmy z Berlina i Wiednia, założonej w 1853 roku i dostarczającej aktorkom szminek do charakteryzacji. Amerykańskie królowe nie były też pierwszymi na rynku w zaoferowaniu mydła kosmetycznego, szamponu, proszku do czyszczenia zębów lub cold creamu. Takie produkty wypuściły firmy Ponds oraz Procter & Gamble, istniejące w USA od 1837 roku, a także Colgate Palmolive Peet. Mydełka firmy Procter & Gamble, dość przyjemne w użyciu, zwłaszcza Ivory, reklamowano jako „prawie w stu procentach bez dodatków”. W latach dwudziestych ten koncern wprowadził na rynek Camay, „mydło do twarzy polecane przez dermatologów”, którzy, naturalnie, byli przezeń zatrudniani na etatach. Ani Rubinstein, ani Arden nie próbowały wejść na afroamerykański rynek kosmetyków. To było królestwo dwu dynamicznych kobiet, również wielkich rywalek - Annie Turnbo Malone i madame C.J. Walker. Ich produkty do prostowania włosów przyniosły im w latach dwudziestych miliony dolarów.

Elizabeth Arden i Madame Rubinstein były jednakże pierwszymi kobietami, które prowadziły przedsiębiorstwa kosmetyczne na skalę globalną. Nadały swoje nazwiska nie tylko poszczególnym kosmetykom i salonom, ale i pewnemu stylowi życia. Obie odznaczały się potężnym magnetyzmem i do tego stopnia utożsamiano je z technikami dbałości o urodę, że nabywczynie tych produktów też się z nimi identyfikowały, w dużo większym stopniu niż z wyrobami firm nie-sprzedających zarazem wizerunku swojego właściciela.

Obie wprowadziły do domów towarowych prestiżowe kosmetyki w czasach, gdy „działy toaletowe” oferowały jedynie puder ryżowy, siatki na włosy, mydło i buteleczki z wodą perfumowaną. Obie też wykształciły na kursach nadzwyczaj fachowe i równie urodziwe demonstratorki swoich produktów. Do rangi dziełka sztuki stosowanej wzniosły kosmetyczne etui i flakoniki do perfum. Ich puder-niczki były wysadzane półszlachetnymi kamieniami (jedną z serii puderniczek Heleny Rubinstein zaprojektowali Salvador Dali i Raoul Dufy), podobnie jak zmysłowe oprawki do szminek. Niektóre kosmetyki Arden sprzedawano w miniaturowych kuferkach użytecznych w czasie podróży. W ten sposób klientka nie musiała się obawiać, że z dala od domu zabraknie jej ulubionego kremu do twarzy. Czerwone drzwi prowadzące do salonów Arden w Londynie, Paryżu, na południu Francji, w Madrycie, Rzymie, Berlinie, Buenos Aires, Rio de Janeiro, Sydney, Nassau, Toronto, Nowym Jorku i w każdym większym mieście w Stanach Zjednoczonych gwarantowały kupno ulubionego kosmetyku bez względu na szerokość geograficzną. Dodajmy do tego niezliczone stoiska firmowe w luksusowych domach towarowych na całym świecie.

W latach dwudziestych Arden i Rubinstein oferowały w swoich salonach nowatorskie zabiegi kosmetyczne, takie jak dotlenianie skóry, głęboki masaż twarzy, peeling zniszczonego naskórka, depilacje, hennę brwi i rzęs, rozjaśnianie piegów, manikiur, pedikiur, sztuczną opaleniznę, badania przemiany materii, hydroterapię, gorące kompresy, usuwanie zbędnego owłosienia za pomocą wosku, jogę, gimnastykę, naukę dobrych manier, ćwiczenia antystresowe, a nawet lekcje fechtunku! Personel nosił śnieżnobiałe uniformy przypominające fartuchy lekarskie i miękkie pantofle wzorem pielęgniarek, w salonach panowała atmosfera luksusowej kliniki przesyconej zapachem perfum. W jadalniach podawano smakowite, lekkostrawne posiłki, a po wielu godzinach kompleksowych zabiegów piękności klientkom udzielano lekcji makijażu i kierowano do zakładu fryzjerskiego, który też oczywiście należał do firmy.

Obsługa i promocja w obu królestwach kosmetycznych były owiane legendą. Zarówno Arden, jak i Rubinstein były pionierkami w dziedzinie ofert specjalnych, biuletynów z nowościami wysyłanych stałym klientkom do domów, kwestionariuszy i ulotek z radami. Demonstratorki obu firm odwiedzały szkoły, uniwersytety, fabryki, a nawet Biały Dom, wszędzie wygłaszając pogadanki na temat dbałości o urodę. Rubinstein używała swojej kolekcji dzieł sztuki i zatrudniała artystów, aby jeszcze bardziej rozkręcić interes. Arden była pierwszą przedsiębiorczynią na wielką skalę wykorzystującą imprezy sportowe do nawiązania bliskich kontaktów z najbogatszą klientelą.

Reklama ich pierwszych produktów przyczyniła się do rozwoju gigantycznego w USA przemysłu reklamującego artykuły konsumpcyjne. I Arden, i Rubinstein po raz pierwszy w dziejach tego przemysłu zatrudniły pierwszorzędnych fotografików, rysowników, modelki, projektantów wnętrz i innych specjalistów. Pomogły także wielu wchodzącym na rynek artystom, czyniąc z nich powszechnie znane postacie o krociowych zarobkach. Idee wprowadzone przez Arden i Rubinstein nadały przedsięwzięciom komercyjnym aspekt uwodzicielski. W ten sposób przyciągano świadome mody klientki. Teraz wiele z ich koncepcji uważa się za działania oczywiste, jak wymyślne opakowania, reklama produktów kosmetycznych czy systematyczne akcje w celu zwiększenia klienteli. Pod tym względem obie kobiety były niezmordowane. Zabiegały o jak najlepsze kontakty z prasą i nie ustawały w autopromocji. Dzisiejsze salony piękności zajmujące się klientelą od stóp do głów, pobyty w luksusowych pensjonatach w znanych uzdrowiskach - całą tę działalność można traktować jako pokłosie idei zapoczątkowanych przez Arden i Madame.

W XX wieku, gdy stopniowo rozkręcała się gospodarka, obie kobiety wykorzystały do maksimum rodzące się szanse. Socjolodzy zajmujący się zmianami trendów społecznych poświęcili w swoich pracach wiele miejsca kreatorom mody, którzy zmienili wygląd kobiety. Do najbardziej wpływowych kobiet w tej dziedzinie zaliczono Coco Chanel, Jeanne Lanvin i Elsę Schiaparelli. Zwłaszcza Chanel osiągnęła w tej mierze wiele, nie tylko wprowadzając odkrywczą prostotę do pierwszych kolekcji, ale i rozsławiając swe imię za pomocą perfum znanych po dziś dzień.

Arden i Rubinstein dały kobietom wolność porównywalną z prawem do głosowania. Obie działały w czasach dwu wojen światowych, przystosowując produkty i kampanie promocyjne do zmian społecznych, które w owej epoce miały siłę trzęsienia ziemi. Wystarczy wspomnieć o powszechnej motoryzacji, masowej komunikacji lotniczej, rozwoju kina, radia, telewizji, telegrafu, teleksu, wprowadzeniu chłodziarek i lodówek, dystrybucji na skalę globalną i powstaniu społeczeństwa konsumpcyjnego.

Mimo pracy przez ponad sześćdziesiąt lat w tym samym środowisku, głównie w tym samym mieście - Nowym Jorku - i morderczej rywalizacji w przemyśle kosmetycznym, Arden i Rubinstein nigdy się nie spotkały. Jak głosi plotka, Madame tylko raz zobaczyła z daleka swoją rywalkę, gdy obie znalazły się w tej samej zatłoczonej restauracji. Miała się wówczas odezwać: „Ha! Za bardzo jaskrawy kolor farby do włosów jak na kobietę w jej wieku”, zapominając o tym, że swe kruczoczarne włosy zawdzięczała comiesięcznym zabiegom u fryzjera.

Te dwie utalentowane nowatorki przez długie lata walczyły o palmę zwycięstwa w dziedzinie, która przyniosła im ogromną władzę. Ich starcia były spotkaniami równych sobie, potężnych osobowości. W ostatecznym rezultacie żadna z nich nie odniosła zwycięstwa nad drugą. Obie okazały się triumfatorkami, a z ich dziedzictwa codziennie korzystają miliony kobiet w cywilizowanym święcie. Po wstaniu z łóżka robimy sobie makijaż, ale najpierw przemywamy cerę, sięgamy po tonik i krem odżywczy.

Tytuł Barwy wojenne wywołuje w wyobraźni gwałtowne sceny, odpowiednie do książki poświęconej przemysłowi kosmetycznemu. Przed starciem wojownicy indiańscy malowali twarze w jaskrawe pasy. Wspaniały makijaż, jaki robiła sobie królowa Kleopatra, wyruszając na podbój Juliusza Cezara oraz Marka Antoniusza, jest na zawsze utrwalony w naszej świadomości dzięki triumfowi sztuki XX wieku - filmu.

Od lat trzydziestych do pięćdziesiątych XX wieku określenia „barwy wojenne” używano w amerykańskiej odmianie angielskiego w znaczeniu „makijaż”. Nakładanie przez kobietę „barw wojennych” było przygotowaniem się do walki na polu osobistym, to znaczy uwodzeniem upatrzonego mężczyzny. Tekst jednej z popularnych w latach pięćdziesiątych piosenek brzmiał: „Nie potrzebujesz barw wojennych, nie musisz ruszać do walki, wychodzisz tylko z chłopcem z sąsiedztwa”. To wyrażenie nie zyskało popularności we wcześniejszym okresie, ponieważ wówczas tylko nieliczne kobiety w społeczeństwach zachodnich pojawiały się w miejscach publicznych w makijażu. A i wtedy był on bardzo dyskretny. Kolorowe kosmetyki, zwłaszcza do oczu, były domeną aktorek - i prostytutek. Ten stygmat społeczny obowiązywał przez wiele lat. W Księdze cytatów Stevensona, wydanej w 1934 roku, pod hasłem „Twarz: pomalowana” czytamy: „Patrz również: dziwka”.

„Malunek” wzbudza zarówno pogardę, jak i zachwyt. Co do mnie, to malowałam się od niepamiętnych czasów i jako zbuntowana nastolatka dostąpiłam wątpliwego zaszczytu wyrzucenia z lekcji historii, gdy nauczycielka kazała mi „wyjść i umyć twarz”. Właśnie wtedy odkryłam uroki pewnego produktu Maxa Factora. Jak niejednokrotnie podawano w mediach, najbardziej niekojarzące się ze sztuką makijażu kobiety sukcesu - lekarki, prawniczki, sędziowie i posłanki, są równie wybitnymi znawczyniami przedmiotu, jak redaktorki pism kobiecych, a z kolei czołowe modelki poza wybiegiem czy atelier fotograficznym pokazują się z kompletnie nieumalowaną twarzą. Większość dziewcząt od czwartego do czterdziestego któregoś roku życia uwielbia - jak się wydaje - przede wszystkim szminki. Ma całe szuflady pomadek, kredek do warg i błyszczyków. Zachwyceni tą manią producenci dostarczają coraz to nowych rodzajów szminek, a popyt na nie pozostaje niewrażliwy na recesję (maniaczki utrzymują, że muszą kupować nową pomadkę do ust przynajmniej raz w tygodniu). Pojawiają się więc szminki z zapachem owocowym, łagodzące stres, wzmagające ukrwienie warg, a nawet odświeżające oddech. W 2000 roku jedna z firm kosmetycznych wypuściła szminkę pod nazwą Latte Lip1. Jej użytkowniczka, ilekroć przeciągnie językiem po wargach, dostarcza organizmowi kolejnej dawki kofeiny. Ponieważ taka pomadka kosztuje 14 funtów brytyjskich, przyjemność można sobie zapewnić dużo tańszym kosztem, wypijając napar ze świeżo zmielonej kawy Jednakże taka jest potęga szminki, że ów nowy produkt spotkał się z fenomenalnym odzewem.

Krytycy lubią powtarzać, że moda i przemysł kosmetyczny są zjawiskami frywolnymi i nastawionymi na zewnętrzność. Z pewnością pod wieloma względami mają rację, zwłaszcza w odniesieniu do sposobu bycia sporej części władców tych imperiów. Przenikliwa pisarka Kennedy Fraser we wstępie do księgi Sto lat Vogue’a zamieściła następującą uwagę: „Świat mody to niebezpieczne miejsce. Najbardziej wrażliwe jednostki w nim nie wytrzymują”. Arden i Madame z pewnością nie były zbyt wrażliwe. Obie były twarde, bezwzględne. Jednakże miały to szczęście, że stworzyły firmy w łagodniejszym, elegantszym świecie w porównaniu z tym, jaki istnieje obecnie. Obie zdołały połączyć zdolności kreatywne z umiejętnością zbicia fortuny w okresie, gdy taki cel przynosił też sporo przyjemności.

Obecnie obowiązuje bardziej holistyczne podejście do zdrowia, urody i stylu życia, co ma wpływ na nasze samopoczucie. W istocie i Madame, i Elizabeth Arden to właśnie głosiły od samego początku kariery. Kobiety, które czas wolny od pracy spędzają w uzdrowisku, fundują sobie serię masaży lub jakąkolwiek inną formę terapii, wzmacniają swój układ immunologiczny. Należy również odnotować bardzo skromną na razie tendencję przy wypisywaniu chorych ze szpitala, a mianowicie zalecanie im łagodniejszych form i rekonwalescencji, i dbałości o wygląd zewnętrzny. Pacjentkom po wylewie z uszkodzonymi mięśniami twarzy lub ludziom cierpiącym na raka skóry i poddanym operacjom doradza się pewne sposoby makijażu, który przywraca im poczucie wartości. Takie preparaty jak beta-endorfiny, zwykle kojarzone z kulturystyką, w małych dawkach poprawiają nastrój. Muzykoterapia, masaże, uzdro-wicielska moc śmiechu, satysfakcjonujący seks, miłe towarzystwo, smaczne potrawy, medytacja, modlitwa - to wszystko pozytywnie wpływa na nasze emocje.

Nade wszystko piękno poprawia stan ducha. Poszukiwanie wewnętrznego piękna to idea, z którą powinniśmy wiązać Elizabeth Arden i Helenę Rubinstein. Pamiętać je należy nie tyle ze względu na takie czy inne preparaty, „obietnice urody”, lecz za pewną filozofię życia, sprowadzającą się do tego, że kobiety zasługują na czas poświęcony samym sobie. Ze muszą o siebie zadbać. Ze kobiety poddające się pewnej dyscyplinie, mającej na celu zachowanie dobrej sylwetki i wyglądu, wcale nie są próżnymi egoistkami. To poprawia ich samopoczucie. Taka dyscyplina, w powiązaniu z dobrymi manierami, nawet nakładaniem maski w trudnych chwilach, zdrowym trybem życia, energią, a przede wszystkim wiarą w siebie, bo to jest właśnie najważniejszy skutek tych działań, stanowi oręż w codziennej walce o przetrwanie w naszym corazjjardziej skomplikowanym i często okrutnym świecie.              i 5   /^-\

Pragnienie upiększenia się jest jednym z najbardziej podstawowych instynktów człowieka. Stolik zastawiony buteleczkami, pędzelkami, słoikami i tubkami niewiele się zmienił od stu lat. I nie jest jako zjawisko niczym nowym w cywilizacji. Starożytne Egipcjanki nie rozstawały się z przyborami do makijażu. Dawano je im nawet na drogę do zaświatów. Elizabeth Arden i Helena Rubinstein przywróciły ten starożytny zwyczaj i dzięki temu unieśmiertelniły swoje nazwiska.

1

latte (wł.) - kawa z dużą ilością mleka (przyp. tłum.).

RYWALKI AŻ DO ŚMIERCI Nowy Jork 1965-1967

Wczesnym wieczorem w piątek, 29 kwietnia 1966 roku w prestiżowej Galerii Parke-Bernet przy nowojorskiej Madison Avenue panowała atmosfera pełna napięcia. W rozgorączkowanym tłumie złożonym z około siedmiuset osób zapadła cisza, gdy John Marion, człowiek znany w środowisku jako „czarodziej napędzany przez kasę fiskalną”, ujął młotek i zapowiedział ostatnią aukcję z serii trwającej już od dziesięciu dni. W ciągu tego czasu Parke-Bernet przedstawiła jedną z największych, a z pewnością najsłynniejszych kolekcji prywatnych, które pojawiły się na rynku en masse. Przedmioty będące własnością owej znanej osobistości sprzedano wówczas za sumę ponad 2,6 miliona dolarów (obecnie to odpowiednik 14 milionów dolarów).

Tak wiele obiektów trzeba było skatalogować (włączywszy w to wyposażenie pięciu rezydencji w trzech krajach), że proces ten pochłonął ponad rok. W tym czasie doszło też do zmiany domu aukcyjnego oraz straszliwych kłótni wśród spadkobierców. I nawet wówczas, gdy Parke-Bernet ogłosiła termin aukcji, odnosiło się wrażenie, że nie dysponowała całą kolekcją. Prawnik właścicielki, będący zarazem wykonawcą testamentu, otrzymał wiele ofert od potencjalnych nabywców, którzy jeszcze przed aukcją pragnęli zdobyć upatrzone przedmioty i byli gotowi za nie sowicie zapłacić, przekazując sumy na konto pewnego banku w Szwajcarii.

Wśród marszandów krążyły plotki i spekulacje. Wielu z nich zacierało po cichu ręce, oczekując ostrej rywalizacji ze strony dyrektorów muzeów z całego świata. Nie była to bowiem zwykła aukcja.

Obserwując zatłoczone salony, z uśmiechem satysfakcji przechadzał się po galerii Peter Wilson, prezes londyńskiego domu aukcyjnego Sotheby’s, nowego właściciela Parke-Berneta. Jego talenty marketingowe i umiejętności w zakresie

public relations były legendarne, podobnie jak twarda ręka do finansów firmy. Peter Wilson nie czekał z założonymi rękami na nagrodę. Przebojowymi cechami nie różnił się od kobiety, której majątek właśnie wystawił na aukcji. Tą kobietą była Madame Helena Rubinstein.

Zaledwie tydzień wcześniej Wilson poprowadził pierwszą z serii aukcji: „Współczesne malarstwo i rzeźby - część I”. Wystawione na sprzedaż dzieła sztuki sprzedano za łączną sumę 1450000 dolarów; rzeźba z brązu Brancusiego znalazła nabywcę w ciągu zaledwie siedemdziesięciu pięciu sekund i poszła za 140 tysięcy dolarów. Był to doskonały wynik, a takie rezultaty Wilson uwielbiał, toteż czarował olśniewającym uśmiechem. Chociaż aukcja dotyczyła dzieł najwybitniejszych artystów, w tym Picassa, Juana Grisa, Paula Klee, Bonnarda, Dega-sa, Marie Laurencin, Fernanda Legera, Henri Matisse’a, Joana Miró, Modiglianiego, Moneta, Utrilla i innych, nie wspominając aż o pięciu Renoirach, zdaniem specjalistów nie były to płótna największej rangi. W opinii Conora Macklina z londyńskiej Grosvenor Gallery, „mocną stroną obrazów były nazwiska, a nie jakość”. Ray Perman, szef tejże galerii, ujął to bez ogródek: „Płótna, z nielicznymi wyjątkami, są niewiele warte pod względem artystycznym”. A do tego, podobnie jak i pozostałe precjoza z kolekcji właścicielki, nie były w najlepszym stanie. Ramy, zdaniem jednej z jej znajomych, były ,jak wygryzione przez szczury”, a same płótna zaniedbane i brudne.

Jednakże w tym zbiorze znajdowały się perełki, a zwłaszcza Portret Joana Miró oraz Elegia Willema de Kooninga; oba - zdaniem ekspertów - przedstawiały wielką wartość. Wybitny marszand David Nash, wówczas pracownik domu aukcyjnego Parke-Bernet, łagodniej ocenił kolekcję Heleny Rubinstein: „Madame kupowała to, co najbardziej się jej podobało, i nabyła jedno z najwspanialszych płócien Matisse’a”.

Ryzykanccy kolekcjonerzy, znęceni mniej znanymi nazwiskami w gronie światowych twórców, w większym stopniu zainteresowali się aukcją „Współczesne malarstwo i rzeźba - część II”. Marszandzi dali do zrozumienia, że prawdziwą okazją są obrazy Antoniego Clave’a, Jeana Fautriera i Antonia Musica. Zdaniem cytowanego już Conora Macklina, w kolekcji Madame znajdowały się „najlepsze, zdaniem fachowców, dzieła tych artystów”. Podobnie jak i w czasie aukcji pierwszej części zbiorów współczesnych z kolekcji Madame, największe wrażenie zrobiła rzeźba, tym razem kilka dzieł dłuta Ossipa Zadkine’a i seria głów autorstwa polskiego rzeźbiarza Elie Nadelmana. One właśnie osiągnęły najwyższe ceny.

Jednakże zbieracze reprezentujący wyszukany smak i podziw dla piękna prawdziwe skarby mogli znaleźć w czasie aukcji pod hasłem „Współczesne rysunki i grafiki”. Ich właścicielka, wykazując te same zdolności, dzięki którym wzniosła na wyżyny firmę, lepiej wybrała te prace niż płótna. Zgromadziła dziesiątki wyrafinowanych pod względem formy grafik w różnych technikach, rysunków i akwarel z XIX i początku XX wieku. Zdaniem Davida Nasha, ta jej kolekcja „była naprawdę wyjątkowa”. Pod tym względem Madame znowu wyprzedziła swoją epokę, zbierając dzieła, które w chwili ich nabywania nie kosztowały zbyt wiele. Jak wyjaśnia Ray Perman, „Były to prace wybitne, ale docenione dopiero w ostatnich latach”. Pochodziły z pracowni Legera, Brancusiego, Buffeta, Dega-sa, Deraina, Dufy’ego, Juana Grisa, Marcoussisa, Matisse’a, Modiglianiego, Pa-scina - i Picassa.

John Richardson, jeden z przyjaciół Picassa i jego biograf, twierdzi, że rysunki ołówkiem z kolekcji Madame są „po prostu cudowne”, a Conor Macklin powołuje się na dwa gwasze z 1907 roku, będące szkicami do arcydzieła Picassa Panny z Awinionu, jako „niezmiernej wagi”. Lista prac wystawionych na aukcji brzmiała jak hymn na cześć geniuszu. Co więcej, zebranych dodatkowo ekscytował fakt, iż Madame kupowała je bezpośrednio u ich twórców. Wszystkich znała osobiście.

Chociaż Wilson nie prowadził ostatniej z serii aukcji, wiedział lepiej od innych, jaki potencjał kryje się w tych salach podczas tego deszczowego wieczoru. Z ogromną satysfakcją wspominał wynik aukcji z poprzedniego tygodnia, poświęconej również grafikom i rysunkom z kolekcji Madame. Wówczas dwie prace sprzedano za znaczną jak na ówczesne ceny sumy: 24 i 27 tysięcy dolarów. Choć nie były to ogromne pieniądze, stanowiły rekord w odniesieniu do grafiki, w czasie obecnej akcji można się było spodziewać jeszcze wyższych cen.

Gdy zaproszeni goście przechadzali się po salach, oglądając wystawione na sprzedaż dzieła sztuki, niejeden z nich musiał być pod wrażeniem osoby, której wielką pasją było zgromadzenie tak ogromnej liczby „pięknych rzeczy”. A co my-śleli o komplecie przezroczystych mebli z pleksiglasu, komplecie, którego popisowym elementem było sławetne podświetlone łoże w kształcie sań? Z niego to właśnie każdego ranka Madame tyranizowała swoich podwładnych, gdy kazała im stawiać się na odprawy przy śniadaniu.

Może rozbawiłby ich fakt, że była namiętną brydżystką. Kiedy zdarzało się jej grać z nowym partnerem lub z wyjątkowo utalentowanym przeciwnikiem, przed rozpoczęciem robra stawiała obok niego jedną ze swoich rzeźb afrykańskich. Liczyła w duchu, że w ten sposób uniemożliwi mu niezbędną koncentrację w czasie rozgrywki. Na jej przeciwnika gapiła się bowiem jakaś straszna maska z brodą zrobioną z ludzkich włosów. Madame należała do kobiet, które muszą zwyciężać w każdej sytuacji.

Jak przystało na zwyciężczynię, przegrała tylko jedną końcową walkę - ze śmiercią. Nastąpiło to 1 kwietnia 1965 roku. Ci, którzy dobrzeją znali, nie chcie-li w to uwierzyć. Był bowiem prima aprilis. Do tego czasu udało się jej oszukać los. Do dziewięćdziesiątego czwartego roku życia pracowała w tempie tak demonicznym jak jej ukochane rzeźby afrykańskie. W obliczu śmierci wydała rozporządzenia na temat swej ostatniej woli tak autorytarnie, jak to czyniła przez całe życie. Oświadczyła, że jej posiadłości i wszystkie inne dobra mają zostać sprzedane, mimo że ponad stu jej krewnych spodziewało się podziału łupów. Wszyscy pracowali dla niej dłużej lub krócej, a część poświęciła Madame całe życie zawodowe.

Właścicielka tych dóbr postanowiła jednak inaczej. Sporządziła szczegółowy testament, zapisując kilka obrazów wyróżnianym przez siebie szefom działów oraz paru krewnym. Siostrom oraz kilku ulubionym siostrzenicom przekazała w spadku parę nadzwyczaj cennych sztuk ze swojej słynnej kolekcji biżuterii. Reszta tego przebogatego zbioru, złożonego zarówno ze wspaniałych, jak i krzykliwych egzemplarzy, co świadczyło o osobowości ich właścicielki, sprzedano na aukcji u Parke-Berneta kilka miesięcy wcześniej. Jednakże ta przesławna kolekcja nie przyniosła zbyt wiele. Sprzedano ją za łączną sumę nieco poniżej 372 tysięcy dolarów (obecnie 2 miliony dolarów). Zdaniem przyjaciół Heleny Rubinstein poszły za bezcen. Inni obecni na aukcji, jak ulubiony jubiler socjety Kenneth J. Lane, twierdzą, że „wiele z tych kamieni szlachetnych nie było najczystszej wody, a oprawy uległy zniszczeniu”. A ponieważ duże, rzucające się w oczy kamienie nie były wówczas w modzie, niezadowalający wynik aukcji nikogo nie zaskoczył. Bardziej wartościowe klejnoty z tej kolekcji, w tym sznur białych i czarnych pereł, naszyjnik z pięciu sznurów rubinów (z którym Madame się wręcz nie rozstawała), by nie wspomnieć o naszyjniku złożonym z siedmiu sznurów pereł, z których część należała ponoć do przekazywanych z pokolenia na pokolenie w rodzie maharadży Barody, dostały się na mocy testamentu krewnym zmarłej, a na sprzedaż wystawiono jedynie „najlepsze z pozostałych”. Niemal cała reszta jej drogocennych przedmiotów, zbieranych przez całe życie (to hobby Madame nazywała swoją największą pasją), była przeznaczona pod młotek. Odnosiło się wrażenie, że ich właścicielka nie życzyła sobie, by cokolwiek przeszło w ręce krewnych lub stało się przedmiotem kłótni rodzinnych. I tak się stało.

Nie znalazły się na aukcji rzeczy z jej garderoby, które z dzisiejszego punktu widzenia byłyby ogromnie wartościowe, zwłaszcza futra i inne ubiory. Madame nadzwyczaj lubiła futra, szczególnie sobole, szynszyle, norki i bardzo rzadkie futro z lamparta, zaprojektowane przez Christiana Diora. Jej stroje były dziełem takich dyktatorów mody jak Worth, Poiret, Chanel, Schiaparelli, Lanvin, Balenciaga, Fath i Dior. Ich brak na liście jest zrozumiały, bowiem w połowie lat sześćdziesiątych nie kolekcjonowano takich rzeczy. To stosunkowo niedawny trend. Ubiory Heleny Rubinstein, podobnie jak jej słynna kolekcja butów projektu znanej w owych czasach mistrzyni Rity Lydig, po prostu zniknęły. Pewnie jakimś sposobem dostały się do szaf przyjaciółek i krewniaczek. Futra z paryskiego apartamentu, jak poinformował ktoś z jej bliskich, zostały „skradzione przez pokojówkę”, która po pięciu dziesięcioleciach otrzymywania nędznej pensyjki postanowiła odbić sobie straty.

Tak czy inaczej, ta ostatnia aukcja była niecierpliwie wyczekiwanym wydarzeniem. Jak wspomina John Marion, „w Nowym Jorku stawili się wówczas najbardziej prestiżowi marszandzi z całej Europy, zaciekawieni tą szczególną kolekcją. Była to widownia złożona z profesjonalistów o wyszukanym smaku”. Na okładce katalogu widniał prosty tytuł „Kolekcja Heleny Rubinstein. Sztuka Afryki i Oceanii, Część I i II”. Na tylnej okładce umieszczono fotografię przedstawiającą zatykający dech w piersiach widok z ogromnego tarasu paryskiego apartamentu Madame. Tam, przy Quai de Bethune, protegowany Petera Wilsona, a zarazem szef działu antyków domu aukcyjnego Sotheby’s - Bruce Chatwin spędził wiele tygodni, katalogując zbiory. Rubinstein twierdziła, że „swoje najlepsze kawałki” przezornie umieściła w Paryżu, bo „Francuzi cenią sobie takie rzeczy”. Chatwin chyba nie podzielał entuzjazmu właścicielki, bo napisał do teściowej: „Helena Rubinstein w czasie swego długiego życia zamęczyła wielu ludzi i potrafi to robić nawet zza grobu. Pracujemy od dziewiątej rano do ósmej wieczorem i ciągle jesteśmy w lesie”.

Zespół Parke-Berneta, odpowiedzialny za szczegółowy opis zbioru antyków, co w połowie lat sześćdziesiątych nie było tak dobrze udokumentowaną dziedziną jak obecnie, zwrócił się nawet do nielicznych ekspertów, by zdobyć wiarygodne wyceny. Ich pracę komplikował fakt, że w archiwum nieboszczki znaleziono bardzo niewiele rachunków. Helena Rubinstein najczęściej kupowała za gotówkę i nie zaprzątała sobie głowy papierkami. Nie tylko więc nie wiadomo było, co za ile kupiła, ale jaką te antyki miały wartość historyczną. Jednym z takich ekspertów był M. Henri Kamer z Muzeum Człowieka w Paryżu. Stał się on, jak należy sądzić, nieoficjalnym doradcą domu aukcyjnego.

Do tej ostatniej aukcji wszakże nie doszło, a przynajmniej nie w Nowym Jorku. Rząd francuski odmówił udzielenia zgody na eksport tych zbiorów, dosłownie w ostatnim momencie postanawiając, że nie ma zamiaru stracić skarbów z dawnych kolonii w Afryce. Wyglądało więc na to, że kolekcja pozostanie uwięziona w Paryżu. W końcu doszło do ugody między wykonawcami testamentu Heleny Rubinstein, Parke-Bernetem i rządem francuskim. Ustalono, że najbardziej wartościowe obiekty zostaną umieszczone w Muzeum Człowieka, a reszta wysłana do Nowego Jorku.

Noty i bibliografia w katalogu Parke-Berneta wspominają o ważnej wystawie w nowojorskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej, „Sztuka Murzynów afrykańskich”, zorganizowanej w 1935 roku. Bez wątpienia wystawa zrodziła zainteresowanie tego rodzaju sztuką w Ameryce. Helena Rubinstein wypożyczyła słynnemu muzeum siedemnaście dzieł ze swojej kolekcji, choć - zagadkowo - tylko pięć z nich zgłoszono na aukcję w Nowym Jorku. Chatwin w czasie katalogowania jej zbiorów w Paryżu opierał się głównie na jednej z najważniejszych publikacji fachowych z lat czterdziestych, Rzeźby sudańskie, autorstwa francuskiego podróżnika i kolekcjonera, F. H. Lema. W katalogu aukcyjnym napisano: „Większość dzieł ze swych zbiorów Madame Rubinstein nabyła w Paryżu, głównie na aukcjach i od marszandów przed wojną, a także już po wojnie”. Dalej stwierdzono, że kupowała« je „przede wszystkim od F.H. Lema, który mieszkał w Afryce w latach 1934-35 i liczył, że uda mu się założyć muzeum w Dakarze”. Jego plany spaliły na panewce, kiedy nie udało mu się zgromadzić odpowiednich funduszy. Tak więc, nie mając ani wystarczających zasobów, ani miejsca do eksponowania skarbów, sprzedał je na pniu Madame, która dysponowała i gotówką, i odpowiednią przestrzenią.

Inne fachowe publikacje, które wymieniono w katalogu, powstały w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Ważne są tu książki Williama Fagga, któremu stanowisko kuratora Działu Etnografii w British Museum pozwala na wyrażenie profesjonalnych opinii na temat skomplikowanej historii tych często zagadkowych obiektów. Wedle jego ekspertyzy, na szczególną uwagę zasługuje rzeźba z Kamerunu przedstawiająca miejscową królową (i taka jest jej nazwa - The Bang w a Queen). „Jest to jedna z najwspanialszych ekspresji ruchu w rzeźbie afrykańskiej” - napisał Fagg z niekłamanym podziwem.

Nawet jeśli domy aukcyjne powołują ekspertów, rzadko kiedy udaje im się przedstawić wszystko zgodnie z faktami. David Nash podkreśla, że „na początku lat sześćdziesiątych wiedza naukowa nie była zbyt mocną stroną tych placówek. Bardzo trudno było ocenić zarówno jakość, jak i pochodzenie danych obiektów, nie popełniając pewnych błędów”. Największym błędem samego Chat-wina było twierdzenie, że Rubinstein nabyła zbiory sztuki afrykańskiej przed II wojną światową, podczas gdy zaczęła je entuzjastycznie kolekcjonować już przed I wojną. Najwyraźniej nie wiedział on ojej przyjaźni z rzeźbiarzem Jaco-bem Epsteinem w Londynie już w 1909 roku. To wtedy, wskutek zachęty artysty, Madame poczęła skupywać sztukę afrykańską. Nie wspomniał też o fakcie, że już w 1925 roku media amerykańskie podawały, iż ta kolekcja była „wysoce ceniona przez muzealników” i że w 1928 roku Helena Rubinstein w sposób mistrzowski skłoniła Charles’a Rattona, paryskiego supermarszanda, nazywanego „dziekanem kolekcjonerów sztuki afrykańskiej”, do sprzedania jej The Ban-gwa Queen. To posunięcie było równie makiaweliczne ze strony Madame, jak i samego Rattona, który wysłał swego kolegę po fachu do Berlina, by z tamtejszego Völkerkunde Museum jakimś sposobem wyciągnął tę statuę, eksponowaną od trzydziestu lat. Po dziś dzień kuratorzy tej placówki unikają rozmów na temat owego faux pas popełnionego przez jednego z dawno już nieżyjących dyrektorów.

Helena Rubinstein napisała kiedyś z zaskakującą szczerością: „Zawsze pociągały mnie rzeczy niezwykłe, więc kiedy brałam pod uwagę mądre uwagi Jacoba Epsteina i oceniałam obiekty «wewnętrznym okiem», zawsze w takich razach nabywałam to, co najlepsze”. Nie dodała w tym wyznaniu, że za swoje wspaniałe grafiki, kolekcję mebli Beltera i rzeźby afrykańskie płaciła, przynajmniej na początku, wręcz śmieszne sumy. Przypuszczalnie dawała nie więcej niż parę dolarów za rzecz powstałą przed 1920 rokiem.

Jednakże w Parke-Bernecie idea skupowania takich zagadkowych dzieł sztuki za grosze miała się nieodwołalnie skończyć. Tamtego pamiętnego wieczoru sprzedano 125 obiektów za łączną sumę blisko 300rtysięcy dolarów. Była to, jednogłośnym zdaniem specjalistów, „przełomowa sprzedaż”. Tamtego dnia niszowy dział sztuki stał się wysoko cenionym rodzajem kolekcjonerstwa. Aukcja zbiorów Heleny Rubinstein z Afryki i Oceanii ustanowiła w tej dziedzinie osobny gatunek w dzisiejszym rozumieniu tego słowa. Znany marszand nowojorski poskarżył się kilka miesięcy później Nashowi: „Trudno jest teraz kupić coś w Afryce, gdy każdy wieśniak zaopatrzył się w egzemplarz drogiego katalogu Heleny Rubinstein”. Nie był to tylko żart.

Był to imponujący rezultat pasji kobiety, która ponad sześćdziesiąt lat wcześniej zajęła małą niszę w świecie urody za pomocą kremu z rzekomo cudownymi właściwościami i przemieniła ją w wielomilionowy biznes. Jej sukces sprawił, że na rynek weszli niezliczeni następcy, którzy spowodowali boom. W ten sposób zrodził się przemysł na skalę globalną.

Podczas gdy Helena Rubinstein miała wielu rywali w kolekcjonowaniu sztuki afrykańskiej, na polu sztuki upiększania napotkała tylko jedną wielką przeciwniczkę. Obie konkurowały ze sobą, jeśli chodzi o sławę i zyski. Dla Heleny jej rywalka była zawsze „tą drugą”. Dla tamtej Rubinstein była nieodmiennie „tą kobietą”. Obie te niecodzienne postacie stworzyły przemysł kosmetyczny w takim kształcie, w jakim znamy go obecnie. Ta druga to oczywiście Elizabeth Arden.

Rok przed głośnymi aukcjami, pewnego słonecznego dnia pod koniec kwietnia, Piątą Aleją zmierzały cztery osoby w kierunku modnej restauracji La Gre-nouille, ulubionego miejsca górnych eszelonów świata mody i mediów. Posuwając się z zadziwiającą energią jak na swoje osiemdziesiąt cztery lata i z ledwie widocznym utykaniem - śladem kontuzji biodra w dzieciństwie - dama na przedzie wyraźnie sprawowała przywództwo nad grupką. To grono składało się z Ernestine Carter, redaktorki działu kobiecego londyńskiego „Sunday Timesa”, jej męża Jake’a Cartera - głośnego konsultanta domu aukcyjnego Sotheby’s w USA, oraz hrabiego Lanfranka Rasponiego, specjalisty od public relations, charakteryzującego się olśniewającą urodą i skłonnością do kaszmirowych płaszczy. Damą na czele była Elizabeth Arden, najcenniejsza z klientek Rasponiego. Był on nieco zaskoczony tym marszem, ponieważ Miss Arden zawsze korzystała ze swego bentleya z szoferem, nawet jeśli miała przejechać sto metrów. Co więcej, zielony bentley został już przedtem wysłany pod restaurację, przed którą szofer imieniem Charles miał czekać, aż chlebodawczyni każę się zawieźć do biura. Zazwyczaj nie czekał zbyt długo. Arden jadała jak ptaszek, przeznaczając na lunch nie więcej niż czterdzieści pięć minut. Często opuszczała swych gości przy kawie.

Rasponi szybko pojął, czemu miała służyć ta wystudiowana przechadzka. Droga z siedziby głównej Elizabeth Arden wiodła obok kamienicy pod numerem 715 przy Piątej Alei. Na jej płaskiej fasadzie z kamienia widniały słowa „helena rubinstein”. Tu Elizabeth Arden przystanęła, czekając na resztę towarzystwa. Helena Rubinstein zmarła trzy tygodnie wcześniej. Machając ręką dla dodania sobie dramatyzmu, Arden mruknęła pod nosem: „Biedna Helena”. Pani Carter zanotowała później: „W jej głosie brzmiał smutek, ale w jej oczach widniał triumf”.

Znana i podziwiana Ernestine Carter i równie znana i niezmiernie sławna Elizabeth Arden poznały się przed rokiem. Redaktorka „Timesa” została zaproszona na lunch do penthouse’u Arden przy Piątej Alei pod numerem 834. Był upalny dzień, jednakże pani Carter, źle znosząca wysokie temperatury, mu-siała czekać w przegrzanym salonie na pojawienie się gospodyni, której stale było zimno. Pocąc się przy rozpalonym kominku i rozkręconych do maksimum kaloryferach, czuła, jak rozpływa się jej makijaż, co nie było dobrą wróżbą przed spotkaniem się oko w oko z królową kosmetyków. Po doskonałym i lekkim lunchu podanym na nakrytym koronkową serwetą stoliku tuż przy kominku teraz już spocona jak mysz dama wpadła w popłoch, gdy pokojówka pani domu wkroczyła, uginając się pod ciężarem tacy. Nie było tam jednak oczekiwanych lodów, lecz obfity wybór najnowszych kosmetyków marki Elizabeth Arden. „A teraz sama zrobię pani makijaż” - oznajmiła gospodyni łagodnym i cichym głosem. Im szybciej wcierała podkład, nakładała róż na policzki i szminkę na wargi, tym większe krople potu spływały po twarzy delikwentki. Nie zwracając uwagi na męki swej ofiary, Miss Arden zaczęła malować jej oczy. Ta usiłowała jej zakomunikować, że jest uczulona na tusz do rzęs. Zamiast zaprzestać dalszego makijażu, Arden zapytała ją, jakiej marki dotychczas używała. Na swoją zgubę pani Carter wyjąkała, że Heleny Rubinstein. „To pasta do butów” - orzekła ostrym tonem Arden, nie przerywając nakładania tuszu. Pani Carter, wychodząc po lunchu, spływała czarnymi łzami i z torbą pełną podarowanych próbek kosmetyków pobiegła do hotelu, by jak najszybciej zmyć twarz.

Ernestine Carter spotkała się z obiema królowymi kosmetyków w połowie lat sześćdziesiątych. Z jej artykułów z tego okresu wynika, że miała wyraźną słabość do Heleny Rubinstein. Jednakże początek ich znajomości nie należał do najbardziej udanych. Obie spotkały się po raz pierwszy w hotelu Claridges w Londynie w 1963 roku. W czasie konwersacji - jak zrelacjonowała to później dziennikarka - Madame „wydawała z siebie jakieś pomruki”, zgrabnie tłumaczone następnie przez homme d’affaires, Patricka 0’Higginsa. Obie spotykały się odtąd wielokrotnie. Pani Carter, ekskurator nowojorskiego Muzeum Sztuki Nowoczesnej, i jej mąż Jake, ekscentryczny ekspert w zakresie antyków i rzadkich druków, szybko zaprzyjaźnili się z Heleną Rubinstein. Bez wątpienia jednym z magnesów była dla nich jej kolekcja dzieł sztuki. „U Madame Rubinstein - pisała dziennikarka - nikomu nie przeszkadzało, że gospodyni kazała na siebie czekać, bo tak wiele było do oglądania. Ona była zbieraczką w typie sroki”.

Choć Ernestine Carter przebywała w Nowym Jorku w kwietniu 1965 roku, nie uczestniczyła w pogrzebie Heleny Rubinstein, ponieważ była to ściśle rodzinna ceremonia. W istocie nawet wystawienie trumny ze zwłokami w zakładzie pogrzebowym Campbella, miejscu egzekwii żałobnych wielu bogatych mieszkańców szykownej Upper East Side na Manhattanie, skończyło się pewnym skandalem. Gdy umierającą Madame przewieziono do New York Hospital, jej siostrzeniec i wiceprezes firmy, Oscar Kolin, przebywał służbowo w Japonii. Na wieść o jej śmierci natychmiast wrócił. Tu jednak okazało się, że potężny prawnik zmarłej i całej rodziny, Harold Weill, z niezwykłym wręcz pośpiechem poczynił przygotowania do pogrzebu, organizując - zdaniem krewnych - „bardzo skromny ceremoniał”. Zwłoki kobiety, która żyła w otoczeniu zbytkownych przedmiotów, umieszczono w sali na trzecim piętrze „urządzonej jak salonik hotelowy w Miami Beach, łącznie z plastykowymi krzesełkami”.

Nawykły do skąpstwa swej słynnej klientki prawnik, jak się wydaje, wybrał „wersję ekonomiczną”. Ten krok spowodował natychmiastową reakcję ze strony Patricka 0’Higginsa, który powiadomił Malę, siostrzenicę Madame Rubinstein, prosząc, by zażądała niezbędnych zmian. W rezultacie zwłoki przeniesiono do najokazalszej sali zakładu Campbella, Williamsburg Room, której wynajęcie kosztowało 1000 dolarów na dobę. Rodzina zmarłej już przedtem postanowiła, żeby żałobnicy nie wysyłali kwiatów. Uzgodniono, że zamiast tego mogą przekazać stosowne darowizny Fundacji Hematologicznej na rzecz Dzieci, którą systematycznie wspierał syn zmarłej, Roy Titus. Patrick natomiast zamówił ogromne bukiety ulubionych kwiatów Madame - peonii, róż i ostróżek (i nie ugiął się przed Weillem, który kwestionował potem rachunek z kwiaciarni). Następnie kazał ubrać zmarłą w jej ulubiony strój, kostium z brokatu projektu Yves Saint--Laurenta, z dodatkiem w postaci słynnych czarnych pereł. Wezwano najlepszą wizażystkę z salonu Heleny Rubinstein, by zrobiła właścicielce ostatni makijaż. Użyto odpowiedniego odcienia pudru w kolorze lila, a włosy zmarłej ufarbowano i ułożono w jej klasyczny kok. W ten sposób przygotowano scenerię do finalnego pożegnania. Przez dwa dni w zakładzie Campbella zwłoki Heleny Rubinstein były wystawione na widok publiczny. Do księgi pamiątkowej wpisały się wtedy tysiące ludzi. Madame byłaby zadowolona.

Dziwnym zrządzeniem losu, tamtego piątku i soboty w Nowym Jorku doszło do zamieszek ulicznych. Zastrajkowały trzy tysiące sprzedawczyń dwóch wielkich domów towarowych - Bloomingdale’s oraz Stern Brothers. Pracownice pikietowały przed sklepami, żądając minimum płacy w wysokości półtora dolara za godzinę i skrócenia czasu pracy do 35 godzin tygodniowo. Z tego powodu większość domów towarowych w mieście została praktycznie sparaliżowana, a klientela została w domu, pragnąc uniknąć starć ulicznych. Jakby tego było mało, taksówkarze akurat wtedy postanowili ogłosić dwudziestoczterogodzinny strajk, wywołując dodatkowy chaos. Wskutek tego wielu czołowych dziennikarzy, szefów działów mody i urody, przywykłych do limuzyn z szoferem, musiało pofatygować się autobusem, wysiadając na każdym przystanku przy Madison Avenue w poszukiwaniu domu pogrzebowego. Kiedy sławetne trio złożone z Sally Kirkland („Life”), Nancy White („Harper’s Bazaar”) i Eugenii Sheppard („Morning Post”) pojawiło się w końcu na progu zakładu Campbella o ósmej wieczorem, by złożyć hołd zmarłej, na widok Patricka 0’Higginsa nadal pełniącego samotną wartę wpadło w wisielczy humor. „Założę się, że to jedyny raz, kiedy Arden nie ma nic przeciwko temu, by Rubinstein ją wyprzedziła” - orzekła Sally Kirkland, pociągając z piersiówki Patricka łyk whisky. I bez wątpienia miała rację.

Pogrzeb odbył się na cmentarzu w dzielnicy Queens. Trumnę złożono do grobu, w którym był już pochowany drugi mąż Madame, książę Artczil Gouriel-li-Tczkonia. Na płycie nagrobnej wyryto datę jej urodzin - 1870. Ponieważ Helena Rubinstein przez całe życie kłóciła się z krewnymi, miałaby jeszcze jeden powód, by utrzymywać, że „znowu coś sknocili”, ponieważ jej akt urodzenia mówi, że urodziła się 25 grudnia 1872 roku w Krakowie. Jej słynne czarne perły nie poszły z nią do grobu. Którąś z krewniaczek zmarłej zauważono jakiś czas potem na przyjęciu paradującą w brokatowym kostiumie projektu Yvesa Saint-Lauren-ta. Patrick O’Higgins nie został zaproszony na pogrzeb.

Półtora roku później, kiedy zakład Campbella przygotowywał się do pogrzebu „tej drugiej”, dyrektor zacisnął usta na widok masy bukietów we wszelkich odmianach różu, niekiedy z dodatkiem błękitu. Zawsze był zdania, że do Williamsburg Room bardziej pasowały odcienie kremowe, ale cóż miał zrobić? Niewiele, tym bardziej że sala tonęła w kwiatach. Ich zapach stał się tak silny, że jedna z redaktorek zauważyła: „Za bardzo kwiatowy, moja kochana, tak jak jej perfumy”.

Florence Nightingale Graham, znana światu jako Elizabeth Arden, zmarła wskutek udaru mózgu 18 października 1966 roku w szpitalu nowojorskim Lenox Hill, w którym istniała ufundowana przez nią sala dla dzieci. „Ta kobieta” nie musiała długo czekać w zaświatach na przyjście „tamtej”. Ta sama grupa redaktorów pism kobiecych, wydawców, dyrektorów wielkich domów towarowych i szefów agencji reklamy - ci zwłaszcza byli czujni, bo a nuż firma po śmierci właścicielki zechce reklamować się za pomocą innej agencji - przeszła obok trumny ze zwłokami Elizabeth Arden. Tym razem jednak smutnemu ceremoniałowi nie towarzyszyły kłótnie rodzinne. Arden odchodziła w taki sam sposób, w jaki przeszła przez całe życie: w rozkosznej mgiełce różowawej ekstrawagancji.

Nawet jej strój na ostatnią drogę był różowy. Złożono ją do trumny w szyfonowej sukni z falbankami w kolorze cukierkowym, zaprojektowanej przez Oscara de la Rentę, ostatniego z serii dyktatorów mody (Arden pieszczotliwie nazywała ich swoimi chłopcami) współpracujących z firmą. Włoch Pablo, dyrektor artystyczny jej salonu piękności, światowej sławy specjalista od makijażu - to magazyn „Vogue” ukuł z myślą o nim nowy termin: wizażysta - przez dwa dni dochodził do siebie po śmierci szefowej, fundując sobie przy okazji ataki histerii na wzór diw operowych. Zdaje się, że spowodowała to nie tyle żałoba, co sugestia, by własnoręcznie zrobił makijaż zmarłej. Miało to upewnić wszystkich, że nawet po śmierci Elizabeth Arden pozostała królową kosmetyków. Pabla przerażał ten pomysł, zwłaszcza że twarz nieboszczki była zniekształcona po wylewie. Wszelkimi sposobami usiłował wymigać się od tego obowiązku, konsultując się ze swoimi prawnikami, by się upewnić, że odmowa ostatniej posługi nie kwalifikuje się jako zerwanie kontraktu. Okazało się, że jego umowa o pracę nie obejmowała takich czynności.

Po gwałtownym poszukiwaniu zastępcy zgłosiła się na ochotnika Miss Harris, która przepracowała u Elizabeth Arden ponad czterdzieści lat. Za życia szefowej potrafiła czynić cuda, kładąc na jej delikatnej skórze lekką warstewkę różu, na powiekach - delikatny odcień błękitu, kończąc makijaż pomalowaniem ust różową szminką. Elizabeth Arden żyła w różowym obłoczku. Była przeświadczona, że jest to najbardziej twarzowy kolor, zarówno dla niej, jak i dla klienteli. W wazonach układano jedynie bukiety różowych kwiatów, poduszki na sofach i fotelach były różowe, pledy w aucie były utkane z różowego kaszmiru, jedwabne abażury były wykończone różową lamówką. W tej samej barwie miała żarówki, pościel - codziennie zmienianą i na nowo prasowaną po każdorazowej drzemce wczesnym wieczorem. Większość toalet była oczywiście różowa, podobnie jak setki par obuwia. Takież były jej barwy na wyścigach konnych. Opakowania firmowe były różowe, wstążeczki na słoikach z utensyliami kosmetycznymi także. Ponad pięćdziesiąt szminek oferowanych klienteli miały różne odcienie różu, a brylantowe kolczyki kupione za zyski z ich sprzedaży - jak łatwo się domyślić - też miały różowy poblask. Kiedy projektantka mody Elsa Schiaparelli wypuściła na rynek firmową wodę toaletową pod nazwą Shocking w różowym flakonie, Miss Arden skomentowała: „Hm. To nie pójdzie. Kochanie, kiedy ludzie widzą kolor różowy, to myślą Arden”.

W czasie nabożeństwa żałobnego w kościele anglikańskim pod wezwaniem Świętego Jakuba egzekwie odprawiał wielebny doktor Kinsolving, pastor nowojorskiej elity. Jego mowę powtórzono słowo w słowo kilka tygodni później w londyńskim zborze pod wezwaniem Świętego Jerzego przy Hanover Square, jednej z najszacowniejszych świątyń w mieście. „Dziękujemy Ci, Boże, za iskrę twórczej wyobraźni u Twojej służki Elizabeth, za jej talent, energię i przedsiębiorczość. Dziękujemy Ci za jej głęboką przenikliwość, jej miłość do piękna, kwiatów i zwierząt, za jej radość życia i witalność, za jej wielu przyjaciół i łagodność na drodze życia”.

Zdaniem jednej z jej przyjaciółek, Elizabeth wołałaby, aby trumnę z jej zwłokami zawiozły na miejsce wiecznego spoczynku ukochane konie. Spoczęła w grobowcu rodzinnym Grahamów na cmentarzu Sleepy Hollow obok trzech sióstr, szwagierki, siostrzenicy i ciotecznego wnuka. Działka obok grobowca pozostała pusta - jak gdyby jej właścicielka czekała, że ktoś, kogo kiedyś kochała, będzie tam pochowany. Jednakże nic takiego nie nastąpiło.

Arden nie potrafiła scedować na kogokolwiek swoich rozlicznych obowiązków; być może uważała, że będzie wiecznie prowadzić firmę. Nie wyznaczyła następcy, chociaż w środowisku plotkowano, że to stanowisko ma objąć jej siostra, Gladys de Maublanc. Co gorsza, firma pozostała bez środków finansowych pozwalających na jej dalsze prowadzenie. Elizabeth Arden, w odróżnieniu od swej rywalki, zmarła, nie załatwiwszy wielu kluczowych spraw, głównie podatkowych. W swej ostatniej woli zapisała 8,5 miliona dolarów trzydziestu siedmiu osobom, przy masie spadkowej wynoszącej nieco ponad 30 milionów dolarów. Dziennikarze specjalizujący się w tematyce finansowej skalkulowali, że Arden zarobiła najwięcej ze wszystkich kobiet w historii Ameryki. Biorąc pod uwagę miliony wydane na konie i fortunę, którą pochłonęły jej siedziby, pozostała suma była znaczna. Jednakże Miss Arden nie skorzystała z ulg podatkowych przysługujących fundacji, a taką Madame zarejestrowała już w latach pięćdziesiątych. Jej prawnik Howard Carter był więc egzekutorem testamentu, od którego rząd federalny zażądał ponad 35 milionów dolarów podatku. Jeden błąd prowadził do następnego i masa spadkowa stała się przedmiotem wielu procesów sądowych, z wielką stratą dla spadkobierców. Niektórzy z nich czekali sześć lat, by w końcu otrzymać zapisane im sumy, i dopiero wówczas, gdy wszystko, co dla Elizabeth było drogie - konie, siedziby, a przede wszystkim firma - zostały sprzedane, by zapłacić zaległe podatki.

Rok po jej śmierci wyposażenie wspaniałego domostwa w stanie Kentucky poszło pod młotek w Lexington. Aukcja trwała dwa dni i ściągnęła ponad 5 tysięcy potencjalnych nabywców. Sala domu aukcyjnego była wypełniona po brzegi. Drobniejsze sprzęty wystawiono na pokaz na przykrytych materiałem blatach z prostych desek umieszczonych na kozłach. Miejscowi reporterzy donieśli, że część „nadzwyczaj elegancko ubranych amatorów kupna po prostu zwędziła niektóre przedmioty”. Wśród osobistych drobiazgów Elizabeth Arden znajdowały się rzeźbione podstawki do półek na książki, lampy z ganku, haftowana podu-szeczka na szpilki, kufer z monogramem wytwórcy (był nim słynny Louis Vuitton), który poszedł za dziewięć dolarów i był bez klucza. W czasie wieczornej aukcji sprzedano jej meble w stylu Ludwika XVI i wyroby Sheratona, łącznie z kolekcją wiejskich szaf francuskich. W sumie ze sprzedaży ruchomości z jej „starego domostwa w Kentucky” uzyskano zaledwie 45 tysięcy dolarów.

Nie dla Miss Arden były przeznaczone osobne aukcje w Parke-Bernecie w Nowym Jorku, choć jej spadkobiercy sprzedali tam cząstkę należących do niej przedmiotów. W listopadzie i grudniu 1968 roku około pięćdziesięciu z jej uroczych antyków zgłoszono na aukcję, zaznaczając sucho w katalogu: „Z majątku po Mrs E. Graham - Miss Elizabeth Arden”. Znajdowały się tam bogato zdobione krzesła w stylu regencji, stolik z czasów króla Williama i królowej Mary, tace z papier mache, stoliki z marmurowymi blatami i kilka doskonałych mebli bieder-meierowskich. Uwagę zwracały dwa łoża z epoki Dyrektoriatu z wymalowanymi napisami Lits de Repos oraz osiemnastowieczne łóżko rodem z Włoch, w kolorze różowym; w sumie te meble sprzedano za jedynie 10 tysięcy dolarów. Zdaniem przyjaciółki zmarłej, Emily Hutchison, wystawiła je na sprzedaż Patricia Young, siostrzenica Elizabeth Arden, która podobno „potrzebowała pieniędzy”.

Był to smutny finał biednej dziewczyny kanadyjskiej, która od ubóstwa doszła samodzielnie do statusu najbogatszej kobiety w świecie.

KRAKOWSKA ŚMIETANKA 1872-1896

Cynicy nazywają przemysł kosmetyczny „handlem marzeniami”. Nikt nie sprzedawał ich lepiej niż Helena Rubinstein. Obdarzona przez naturę zmysłem handlowym, miała skłonność do upiększania faktów. Obsesyjnie poprawiała swoją przeszłość - tu jakiś retusz, tam zamazanie - jak przystało na królową kosmetyków. Kiedy wreszcie opowiedziała życiorys, do tego stopnia zmieniła pierwsze trzydzieści lat życia, że można wręcz mówić o sztuce kamuflażu.

Wątpliwe, czyjej liczna bliższa i dalsza rodzina znała całą prawdę, a zresztą większość krewniaków pracowała w jej firmie, więc wcale nie było im na rękę dyskutowanie na ów niebezpieczny temat. Nikt nigdy nie złamał dyscypliny partyjnej. „Jest właśnie tak, jak Madame mówi” - utrzymywali jej rzecznicy prasowi, a te historyjki, wielokrotnie powtarzane, stawały się z czasem obowiązującymi faktami. W miarę starzenia się Helena Rubinstein mogła coraz bardziej puszczać wodze fantazji, ponieważ osoby pamiętające jej młodość i sposób, w jaki doszła do fortuny, stopniowo wymierały. Jej wersja wydarzeń nie mogła być więc przez nikogo zakwestionowana.

Rubinstein nie zdawała sobie jednak sprawy z tego, że prawda o jej niezwykłej karierze, o niewątpliwych osiągnięciach, o jej fenomenalnym sukcesie wzbudziłaby jeszcze więcej uznania, gdyby została przedstawiona bez upiększających dodatków. To aż bolesne, że mimo sławy, bogactwa, rzutkości w interesach odczuwała konieczność ubarwiania przeszłości.

W dziewięćdziesiątym trzecim roku życia Madame podpisała umowę na wydanie wspomnień. Kilka miesięcy później zmarła. Jej książka, My Life for Beauty sprzedawała się doskonale. Kobiety chciały przeczytać historię życia tej, której szminką malowały usta. I cóż to była za historia!

„Urodziłam się w Krakowie, w Polsce” - pisała autorka. „Mieszkaliśmy w obszernej, starej kamienicy przy rynku. Używaliśmy lamp naftowych do oświetlania pokoi. Mama była jedną z tych uprzywilejowanych kobiet, które, mimo rodzenia co roku nowego dziecka, stają się coraz piękniejsze. Miała doskonałą figurę”.

Zdjęcie z archiwów rodzinnych przedstawia niezbyt urodziwą i raczej otyłą jejmość otoczoną czterema młodszymi córkami. I bez wątpienia potwierdza skłonność Heleny Rubinstein do upiększania przeszłości. W dalszej części wspomnień królowa kosmetyków opisuje historię cudownego kremu do twarzy, udostępnionego jej przez przyjaciółkę rodziny, aktorkę Helenę Modrzejewską i sporządzonego na podstawie ściśle tajnej receptury przez pewnego węgierskiego farmaceutę, niejakiego Jacoba Lykusky’ego. Autorka zdradza, że ta mikstura była sporządzona „z esencji migdałowej i sproszkowanej kory pewnego drzewa iglastego rosnącego w lasach opodal Krakowa”. Poszukiwania w polskich archiwach farmaceuty o nazwisku Lykusky nie przyniosły rezultatów, choć, gwoli sprawiedliwości, trzeba dodać, że nie oznacza to, iż ktoś taki w ogóle nie istniał. Archiwa te nie są bynajmniej pewne, a w czasach, gdy niewielu ludzi władało piórem, szczegółowe zapisy handlowe stanowią rzadkość.

Patrick O. Higgins, asystent i de facto spec od public relations w firmie Madame podczas ostatnich piętnastu lat jej życia, jest jedną z nielicznych osób, które utrzymują, że przypuszczalnie widziały oryginalną recepturę tego niezwykłego kremu:

Madame, przeglądając na kilka miesięcy przed śmiercią sterty starych dokumentów w piwnicy swej paryskiej posiadłości, wręczyła mi karte-luszek ze składem kremu Valaze. „Tu masz!” - krzyknęła. „Może ci się to kiedyś przyda”. Wziąłem do ręki rozsypujący się ze starości świstek papieru. Notatka nie uwzględniała składników w rodzaju rzadko spotykanych ziół, wschodnich migdałów lub kory drzewa iglastego. Przeciwnie, była to lista ogólnie dostępnych składników, takich jak wosk, olej mineralny i sezamowy. Brakowało jedynie instrukcji...

Jednym z przekazywanych z pokolenia na pokolenie skarbów wielu rodzin we wschodniej i środkowej Europie była własna receptura kremu wytwarzanego w domu. Mieszano go w dużym garnku i napełniano nim słoiki, podobnie jak przyrządzano w domu ogórki konserwowe czy konfitury. Nawet obecnie w odległych zakątkach Europy, gdzie zachodnie kosmetyki są dostępne jedynie na czarnym rynku, w wielu rodzinach nadal robi się różne mikstury w oparciu o miejscowe zioła. Polska ma bogatą tradycję sporządzania domowych leków ziołowych - począwszy od skrzypu „na zachowanie elastyczności naskórka” do wywaru z liści senesu i owoców dzikiej róży, które w tym połączeniu poprawiają przemianę materii. W tamtych czasach apteki polskie zalecałyby maść kasztanową na siniaki i poprawę krążenia, dziegieć na egzemę, olejek kamforowy na opa-rżenia i wyciąg z rumianku na szybkie gojenie. Przeglądając stare polskie poradniki na temat ziołolecznictwa, można się natknąć na wskazówki dotyczące ziół korzystnych dla cery. Wymienia się tam przede wszystkim rumianek, szakłak i ogórecznik, wszystkie poprzedzone przymiotnikiem „lekarski”. Słowo to dziwnie przypomina... nazwisko Lykusky.

Oprócz dymu papierosowego i spalin, współcześnie zatruwających środowisko, szalenie niebezpieczne dla skóry są oparzenie słoneczne i niskie temperatury. Pokolenia kobiet od Karpat do Kaukazu były tego w pełni świadome. Latem panuje tam skwar, zimą siarczysty mróz, a silne wiatry powodują pękanie naczynek. Kobiety szybko pojęły, że muszą chronić skórę przed tymi dwoma skrajnymi zjawiskami atmosferycznymi, a na dodatek ją nawilżać. Kremu używano rano i wieczorem. W całej wschodniej Europie wyspecjalizowano się więc w jego przyrządzaniu - domowym sposobem albo z pomocą miejscowych farmaceutów lub aptekarzy; najlepsi z nich pochodzili ponoć z Węgier lub z Wiednia.

Krem nawilżający ma dużo dłuższą historię. Jego recepturę przypisuje się greckiemu medykowi Galenowi, który służył na dworze cesarza rzymskiego Marka Aureliusza w 160 roku n.e. Galena interesowała pielęgnacja skóry, a ponieważ zdawał sobie sprawę, że wymaga nawilżania, eksperymentował nad sporządzeniem idealnego specyfiku zapewniającego jej elastyczność. Zmieszał oliwę z oliwek z pszczelim woskiem, ukręcił z tych składników gładką pastę, a kiedy wystygła, dodał wody różanej. Woda pozostała w emulsji, a więc preparat nałożony na skórę stwarzał wrażenie chłodu. I tak oto powstał kosmetyk znany w dzisiejszych czasach jako cold cream. Nawet współcześni eksperci w tej dziedzinie przyznają, że preparaty chroniące skórę nie powstają w oparciu o ścisłą wiedzę. Wiadomo jednak, że woda jest podstawowym składnikiem wszelkich środków nawilżających. Wskazane jest jej picie, ale jeszcze lepiej działa na skórę smarowanie kremem na bazie wody. Substancja taka zwiększa absorpcję, a dodatek tłuszczu chroni przed szybkim parowaniem. A zatem receptura stworzona przez Galena jest nadal stosowana we współczesnej kosmetologii, a głównym składnikiem kremu pozostaje niezmiennie... woda.

Jeśli tak gorąco reklamowany krem Heleny Rubinstein był bardziej skuteczny od innych, to dzięki dodaniu sproszkowanej kory sosny. Zawiera ona fla-wonoid - silny antyutleniacz, podobno pięćdziesiąt razy mocniejszy od witaminy E i dwadzieścia razy od witaminy C. Co więcej, ma istotną właściwość dla produkcji kremu do twarzy - jest rozpuszczalny w wodzie. Flawonoidy poprawiają uszkodzoną tkankę łączną i wspomagają układ odpornościowy, a zatem opóźniają starzenie się skóry, wywołane zmniejszaniem się zapasów kolagenu w jej głębszych warstwach. Poprawia się też wygląd naskórka. Każdy, kto poznał siostry Rubinstein, potwierdzi, że wszystkie miały doskonałą cerę.

We wspomnieniach Madame z upodobaniem podkreśla, że ona i jej siostry przestrzegały tych samych zasad pielęgnacji, co słynna Modrzejewska. „Moja matka uczyła nas, że kobiety wpływają na świat dzięki miłości. Krem sprawi, że będziesz piękna, a być piękną to być kobietą - powtarzała po kolei swoim córkom”. Można sobie wyobrazić owe osiem dziewcząt, jak siedzą rzędem przed udaniem się do łóżek i czekają z wyciągniętymi szyjami na porcję kremu, pozwalając wyobraźni na snucie fantazji.