Hiobowe wieści - George Rodson - ebook + książka

Hiobowe wieści ebook

George Rodson

3,0

Opis


„Hiobowe wieści” Georga Rodsona to powieść kryminalna.

Rok 1999. De Luizjany z Houston przylatuje detektyw George Rodson, aby wesprzeć tamtejsze służby w schwytaniu tajemniczego mordercy, który zabił miejscowego Michaela Higgsa. Ofiara została znaleziona przez swojego przyjaciela na łódce na środku jeziora, zabita nieznanym narzędziem. Na jej klatce piersiowej widniał zastanawiający znak w kształcie iksa, a w dłoń wpleciono tajemnicze pióro. Policja jest bezradna i niechętna do współpracy, więc Rodson decyduje się na prowadzenie śledztwa, bez niczyjej wiedzy i zgody. Przesłuchuje Seana Dowley'a studenta, którego odciski palców znaleziono na miejscu zbrodni. Sprawa komplikuje się jednak, gdy młodzieniec ginie w podobny sposób. Zostaje znaleziony w komórce z ranami kłutymi i iksem na klatce piersiowej, lecz tym razem zamiast pióra w dłoni, morderca pozostawia bardziej wymowną poszlakę – goli głowę ofierze. Zdeprymowany detektyw przypadkiem natrafia na fragmenty Biblii, dzięki którym uświadamia sobie, że zabójca działa według zapisanego w Piśmie Świętym schematu. George dochodzi do pewnego wniosku, że w mieście istnieje sekta. To odkrycie sprawia, że Rodson staje się niewygodny. Zostaje zmuszony do opuszczenia Luizjany lecz nie zamierza się poddać i staje twarzą w twarz z niebezpiecznymi wyznawcami. Jak zakończy się to spotkanie dla detektywa? Czy uda mu się wymierzyć sprawiedliwość?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 166

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




George Rodson
Hiobowe wieści

Wersja Demonstracyjna

George Rodson „Hiobowe wieści”

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2015 Copyright © by George Rodson, 2015

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Jacek Antoniewski

Projekt okładki: Robert Rumak

Korekta: Paweł Markowski

Ilustracje na okładce: © vectorfusionart; Jorge Anastacio – Fotolia.com

ISBN: 978-83-7900-438-6

Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-500 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

wydawnictwo.psychoskok.pl e-mail:[email protected]

Pamięci George’a Rodsona,

zmarłego w 2005 roku na zawał serca

14 stycznia

I

Nad wielkimi lasami otoczonymi bagnami przestawało świecić słońce. Nawet w Luizjanie o tej porze roku nie było to zrozumiałe, no ale cóż, trudno zaprzeczyć - czasy się zmieniły.

Odciągnęli mnie od ciepłego stołka w Houston, tłumacząc, że tutejsza policja nie mogła sobie poradzić z czymś poważniejszym od kradzieży lizaka w pierwszym lepszym sklepie. I wciąż, po tylu latach pracy, nie mogłem pojąć fenomenu „powołania” niektórych policjantów i ich wyjątkowej „skuteczności” w podbramkowych sytuacjach. Ale te rozważania i tak nie miały większego sensu, tak samo jak znaczenie traciły przy nich chęci do zajmowania się nowymi problemami.

I znów zapał rozpłynął się w powietrzu, gdyż ryk silnika starego hydroplanu, do którego siłą mnie wpakowano, zagłuszał nawet najmniejsze uszczypliwości. Cwany pilot kazał mi się zrelaksować i podziwiać widoczki, ale i tak nie umiałem skupić się na niczym innym jak tylko na niebezpiecznie zardzewiałej podłodze i kilku, żeby nie powiedzieć spróchniałych, dzyndzelkach, które z niej wystawały.

Robiło się chłodniej, wręcz lodowato, a sucha skóra zaczynała piec i stawać się szorstka podobnie jak ta na rękach, widać miejscowego, pilota. Czyli docieraliśmy do celu.

Mój wyszczekany podniebny przewodnik wciąż opowiadał mi o tutejszej faunie, podtopionych lasach i innych bzdurach, które wpadały jednym, a wypadały drugim uchem. Z czasem starałem się nawet, by w ogóle do tego ucha nie wpadały... Jego wypociny i tak były absurdalne; ostatnia rzecz, której chciałem słuchać.

W końcu wskazał coś palcem, a zza drzew pojawiło się wąskie jezioro. Podszedł do lądowania swoim rozklekotanym hydroplanem i w tamtym momencie marzyłem tylko, by nie przemienił go w samolot samobójców. Gdyby to ode mnie zależało, zdecydowałbym się na samochód, albo od biedy pociąg z lokomotywą parową, wszystko, byle nie to. Niestety, jak mi powiedziano, samolot był jedynym sposobem na to, by dostać się do tego przeklętego miejsca.

Zaczął lądować, a ja czułem jak wnętrzności podchodziły mi do gardła. Lądował twardo, jakby robił to pierwszy raz, ale nie zwracałem mu uwagi – wydawało się, jakby szczytem możliwości maszyny był sam fakt, że wylądował. I to z trudem.

Podpłynął do pomostu, na którym stał młody człowiek z dziwnym grymasem przypominającym uśmiech. Dzieciak sprawiał wrażenie sympatycznego, co w moim odczuciu jeszcze bardziej mnie od niego odrzuciło, dlatego na wszelki wypadek starałem się trzymać go na dystans.

Pilot pozdrowił mnie na koniec, bulgocząc pod nosem, jak to miło się gawędziło, jednak by uniknąć dodatkowej konfrontacji, szybko złapałem za klamkę, aby jak najszybciej dać nogę. Gdy tak siłowałem się z zardzewiałymi drzwiami, tajemniczy wyrostek natychmiast rzucił się z pomocą i otworzył je na oścież, szczerząc się przy tym jak przygłup.

Momentalnie otrzepałem się, każąc wzrokiem się odsunąć, ale ten wyglądał na bardzo zadowolonego, że mnie widział.

- Detektywie Rodson – ukłonił się grzecznie.

Widocznie musiał czekać na mnie dość długo, bo moje chłodne przywitanie wciąż nie zmuszało go do jakiejkolwiek refleksji, czy aby na pewno mieli wystarczająco dobry powód, by mnie tu ściągać.

- Sierżant Lawrence z miejscowej policji. Cieszymy się, że dotarł pan do nas bezpiecznie, cały i zdrowy.

Po tych słowach przeszył mnie dreszcz. Nie wiem czy wywołało go rozradowanie tego natręta, czy pogoda była aż tak nieprzyjemna. Więc, by chwilowo poradzić sobie z jednym i z drugim, i bez żadnych zbędnych uniesień dojść do siebie, postanowiłem wziąć aklimatyzacyjne tabletki. Przecież nie warto było ryzykować, a ja wyjątkowo nie chciałem złapać żadnych chorób wenerycznych.

Sięgnąłem do kieszeni płaszcza i potrząsnąłem moim ulubionym pudełkiem. Jego dźwięk był jedynym, który mnie uspokajał, ale wtedy, jak na złość, dzieciak ponownie przerwał utęsknioną sesję, bo położył rękę na moim ramieniu i wskazał podstarzałe kombi.

Znów przeszedł mnie dreszcz, lecz tym razem może bardziej udawany, by po raz kolejny dać mu do zrozumienia, że szczerze nienawidzę styczności z ludźmi. Każdy, kto mnie zna przyznałby, że w moim słowniku definicja „kontaktu fizycznego” wyjaśniona była kilkoma jednoznacznymi wulgaryzmami.

Ludzie stwarzają tylko same problemy: wywołują wojny albo popełniają jeszcze bardziej odrażającą zbrodnię – zawracają głowę innym. Tak samo jak ten obok, Pan Sympatyczny i Uczynny.

- Liczę, że istnieje odpowiednia przyczyna, dla której mnie wezwaliście. Ostatnią rzeczą jakiej pragnę to przybyć tu na marne - powiedziałem w charakterystyczny dla siebie sposób.

 - Przykro mi, że szeryf Kenner był zmuszony, by wspomóc się przesiedleńcem z dużego miasta, bo to przedstawia niższe warstwy policji jako skandaliczne uchybienie i nierozsądne gospodarowanie zasobami ludzkimi.

Młodzieniec zdziwił się, ale chyba do końca nie wychwycił sensu wypowiedzi. Najgorsze było jednak to, że nawet ten delikatny komentarz nie popsuł jego jakże miłego usposobienia, na co miałem cichą nadzieję.

Wsiadłem do samochodu naiwnie wierząc, że poczuję się lepiej, lecz to nie podziałało. Zimno chwyciło mnie tak, jakbym pierwszy raz dożył zimy. Stopy i dłonie marzły w takim tempie, że mógłbym przysiąc, że na chwilę straciłem czucie. To był wymowny sygnał, by jak najszybciej połknąć leki, póki nie było za późno.

Gdy tak się grzebałem, zorientowałem się, że dobroduszny upierdliwiec założył rękawiczki jakby jeszcze bardziej chciał mnie dobić i pokazać jaki to on sprytny i przezorny. Niby lepiej przygotowany. To przyprawiło mnie o dodatkowe zawroty głowy.

- Wiele o panu słyszałem - zaczął podekscytowany, właściwie nie wiedziałem czym. - Ma pan szósty zmysł, wyjątkowy dar, nie ma takiej zagadki, której pan by nie rozwiązał. Bardzo się cieszę, że będę mógł z panem pracować, to dla mnie prawdziwy zaszczyt.

Tym komplementem odebrał mi ochotę do rozmowy.

- Rozwiązał pan sprawę Carrewooda, prawda? To było niezwykłe osiągnięcie. Ten szaleniec porywał i zabijał biznesmenów. Te uprowadzenia i szantaże postawiły w gotowości wszystkie służby i osłabiły lokalny rynek. Tą sprawą żyło całe miasto.

Nie rozumiałem, po co rozpamiętywał stare dzieje. Zresztą nawet ja nie pamiętałem szczegółów tego śledztwa tak jak on, więc ciężko było ocenić czy już powinienem bać się chłopaka, czy zwyczajnie go zignorować.

- Dlatego naprawdę cieszę się, że będę mógł z panem pracować - powtórzył ponownie, ale jak na mój gust za często używał słów „cieszę się”, przy czym w tamtym momencie do szczęścia było mi bardzo daleko, właściwie od jakiegoś czasu notorycznie się mijaliśmy.

Nareszcie udało mi się sięgnąć po dwie pastylki, które błyskawicznie połknąłem. Poczułem po nich błogi stan: jedyny, który koił moje nerwy i pozwalał na chwilę wytchnienia. No, przynajmniej do następnego razu, kiedy poczułem, że leki przestały działać, czyli na moje oko jakieś półtorej godziny, choć lekarz upierał się, że mogłem bez nich przetrwać nawet kilka godzin... Nadęty burak. Myśli, że jak skończył szkołę za pieniądze rodziców to ma prawo mówić mi, co jest dobre, a co złe, co trwa godzinę, a co pół. Idiota.

- To pierwszy tak makabryczny przypadek, nigdy nie zdarzyło nam się doświadczyć podobnej zbrodni - powiedział Lawrage, Loudcage czy jak mu tam było, przerywając tym samym przyjemną ciszę.

Niestety, bez żadnej mojej aprobaty, choć był to krok w dobrym kierunku, gdyż zależało mi tylko, aby usłyszeć konkretny powód mojego przyjazdu, a nie historię podbojów houstońskiej policji.

- Mieszkańcy są wytrząśnięci, bo w tym małym miasteczku wszyscy dobrze się znają i nie ukrywają, że potraktowali śmierć Micheala Higgsa jak śmierć członka rodziny. Sam znałem go od dziecka, czasem bawiłem się na jego łajbie, bardzo często pożyczał mi... właściwie wszystko, czego potrzebowałem. Był dla mnie jak daleki krewny, nawet jak stryjek.

Szczeniak przeholował. Punkt drugi: nie rozmawiamy o uczuciach, bo uczucia są dla słabych bądź dla kobiet, a w szczególności dla słabych kobiet, które wierzą w bajkową miłość i szczęśliwe zakończenia. Nie ma szczęśliwych zakończeń! Po latach służby nauczyłem się, że prawdziwy happy end przychodzi wtedy, gdy wracam do domu bez kulki w plecach.

Czyli nawet tu szczęśliwe zakończenie było do czasu.

- Wczesnym rankiem Bill McNeal, właściciel posesji, zauważył jak łódź Higgsa dryfowała po jednym z jezior. Zawołał go, ale nikt się nie odezwał. Zdziwiło go to, bo nie mógł przecież udać się na poranny połów, zresztą nigdy tego nie robił. Uznał więc, że łódka w jakiś sposób sama zdołała odpłynąć od brzegu, chociażby przez złą pogodę czy złe przycumowanie. Dlatego postanowił zabrać własną i podpłynąć, by ją przechwycić i ponownie przycumować, lecz gdy tylko dopłynął, zobaczył Micheala Higgsa niedającego znaków życia, z rozciętą koszulą i śladami krwi. Przerażający widok - rozczulał się.

Jedyne co chciałem mieć na myśli to samobójstwo, bo przynajmniej mógłbym spokojnie wrócić w swoje strony, ale doświadczenie podpowiadało, że byłoby to zbyt piękne, by mogło okazać się prawdą.

- Póki co staramy się nie udzielać zbyt wielu informacji pobliskim mieszkańcom. Nie chcemy ich niepokoić. Takie dostaliśmy wytyczne od szeryfa Kennera i zgadzam się z nimi w stu procentach. Lepiej nie straszyć ludzi, szczególnie gdy nie wiemy czy to rzeczywiście było zabójstwo, czy też niefortunny wypadek - uznał.

Mądry chłopak, szkoda, że sam na to nie wpadł.

Jechaliśmy polną drogą do miejsca, w którym odkryto ciało, albo tak mi się wydawało. Nic wyjątkowego nie urzekło mnie w tych samych ponurych i zimnych krajobrazach. Zalane lasy wydawały mi się śmierdzieć rozkładającą się padliną, do czego okoliczni tubylcy, tacy jak czaruś Lawrence, na pewno zdążyli się przyzwyczaić, jednak ja nie miałem takiego zamiaru.

Wreszcie udało nam się dojechać wysłużonym gratem do otoczonego policjantami brzegu jeziora. Wysiadłem i zobaczyłem zapewne całą miejscową bandę śledczych odganiających chyba złe duchy, bo nikt prócz nich nie kręcił się wokół miejsca zbrodni. Kolejne bezsensowe działanie.

- Szeryfie, to detektyw Rodson z Houston. Przyjechał, by wspomóc nasze oddziały tak jak pan prosił - powiedział irytującym głosem lizusek, z którym przyjechałem.

- Witam. Szeryf Kenner, miejscowa policja. Wiele o panu słyszałem, wiele dobrego rzecz jasna, i bardzo się cieszę, że pana przełożony pochylił się nad tą sprawą i oddelegował właśnie pana.

Pokiwał głową, a ja pomyślałem, jak wspaniale, że był jeszcze ktoś, kto także „ się cieszył”.

Zechciał nawet podać mi rękę, jednak ja schowałem swoją za płaszcz, liczyłem bowiem, że z łaską przejdzie do sedna sprawy.

Tak też starali się uczynić. Przedstawili mi raz jeszcze sylwetkę niejakiego pana McNeala, właściciela posesji, który znalazł ciało i to, co odkrył, ale ich historia niewiele różniła się od tej opowiedzianej przez Lawrence'a - niewiele detali, nadużycie słów „ jesteśmy wstrząśnięci” i „ciężko nam się z tym pogodzić” oraz powtarzanie w kółko tych samych faktów, jeżeli można było nazwać je faktami. Wkoło i wkoło aż do momentu, gdy ktoś nie zwymiotuje na buty szeryfa.

Spojrzałem z czym mamy do czynienia, wychodząc krok dalej niż „koledzy po fachu”: małe jezioro otoczone gęstym lasem. Nic poza tym. Nasz ewentualny morderca miał więc niezłe pole do popisu i jeszcze lepszą możliwość ucieczki. Drzewa świetnie zakrywały miejsce zbrodni, a to wystarczyło, by ukryć przed niezbyt kompetentnym właścicielem posesji nawet wrak Lusitanii.   Następnie udałem się przyjrzeć pakowanym w worek zwłokom.

Wciąż chciałem dopuszczać do siebie myśl, że mogło to być zwykłe samobójstwo.

- Micheal Higgs - powiedział jakiś przypadkowy chłopaczek, odganiając ręką innych pracusiów. - Miał sześćdziesiąt siedem lat, ale bardzo dobrze się trzymał. Nic nie wskazywało na jakąkolwiek chorobę czy problemy w poruszaniu się. Był raczej aktywny, często łowił, przychodził do miejscowego baru. Był lubiany, niekłótliwy.

- Miał jakąś rodzinę? - zadałem pierwsze lepsze pytanie, by skończył przynudzać.

- Żonę. Mieszkali sześć mil stąd. Zdążyliśmy ją poinformować...

- A zdążyliście ją przesłuchać?

- Nie, jeszcze nie.

Nie ukrywałem, że trochę się rozczarowałem. Co to za powiadomienie bez informacji zwrotnej. Mimo to zignorowałem to niedopatrzenie i osiągnąłem zamierzony cel – nareszcie zapanowała upragniona cisza.

Gdy tylko spojrzałem na ciało od razu odrzuciłem mój upragniony scenariusz o zwykłym samobójstwie; ofiara miała rozszarpaną koszulę i niemal w całości była pokryta błotem oraz krwią. Nie miałem pewności czy była to tylko jego krew, ale sądząc po grubej skorupie, jaka utworzyła się na jego ciele, można było delikatnie zasugerować, że w tym szaleństwie mogła być też cząstka obłędu samego zabójcy. A przynajmniej na to liczyłem.

- Gdy go odnaleźliśmy leżał w łódce na plecach, na wznak. Ktoś starannie go tam umiejscowił. Przez tę krew i błoto aż trudno było go rozpoznać - powiedział wciąż sterczący przy mnie policjant.

Rzeczywiście, ciężko było powiedzieć kim tak naprawdę był; na mój gust mógłby być i Murzynem. Jednak nawet ten bród nie był w stanie odwrócić uwagi od porwanego ubrania. Z racji tego, że nie mogłem sam narazić się na zarazki, choć i tak zapach zwłok niespecjalnie różnił się od tego znad jeziora, kazałem zaangażowanemu chłystkowi odsłonić koszulę, by zobaczyć, co zabiło pana Higgsa.

„Jak już chłopak jest to niech się na coś przyda. Kto wie, może się czegoś nauczy” pomyślałem i skinąłem głową jak burżuja.

- Ma trzy rany kłute brzucha i podbrzusza, a także... - odkrył klatkę piersiową ofiary z takim rozgorączkowaniem, że o mało nie rozerwałby tej koszuli w całości - coś takiego.

Powiedział, jakby popuścił w spodnie, albo tak się umęczył, że nie potrafił dokończyć zdania.

Mocna głowa, silne nerwy. Jeśli tacy jak on mieli być przyszłością policji, to najwyższy czas iść do piachu.

Gdy w końcu usunął strzęp materiału z piersi ofiary ujrzałem dość nienaturalne cięcie; na ciele widniało okaleczenie w kształcie koślawego iksa, tak, jakby ktoś pospiesznie bawił się w kółko i krzyżyk.

- Dziwne i niedbałe - stwierdziłem, mówiąc sam do siebie, ale niektórzy zdążyli już podchwycić temat.

Znów puściłem to mimo uszu, wpatrując się w okropną ranę rozciągającą się aż do szyi. Wnioskując po nieregularnej głębokości szramy, najpewniej została wykonana innym narzędziem niż trzy pozostałe, a jeżeli ofiara jeszcze żyła, ból był nie do pozazdroszczenia. Aż mnie zemdliło i poczułem, że musiałem zażyć jedną niewinną tabletkę na wzdęcia.

- Mężczyzna został znaleziony w tamtej łódce - powiedział kolejny spryciarz, wskazując palcem zabezpieczaną łódź. - Została znaleziona na środku jeziora, lecz po sprawdzeniu brzegów z łatwością można było stwierdzić, że ktoś spuścił ją z przeciwnej strony.

Nie miałem wyjścia. Musiałem wstać i pofatygować się na miejsce, do którego wyciągnęli łódkę. Mimo tej bieganiny miałem co do łodzi duże plany, bo nadzieja, że znajdziemy odciski palców mordercy żyła tylko w tamtym kawałku drewna.

Pochyliłem się, ale po dokładniejszych oględzinach ta szansa zaczęła mi umykać, bo mimo brei ciągnącej się z niektórych miejsc łodzi, woda zdążyła zmyć większość krwi i oczyścić ją z błota. Mogła też zmyć cenne ślady, tym bardziej, że nie byłem przekonany co do rzetelności zabezpieczania tej łajby. Jednak, by nie denerwować się jeszcze bardziej, odszedłem, pozostawiając ważną część zagadki w rękach „specjalistów”.

Zresztą przez samo patrzenie na łódkę dopadała mnie choroba morska i potrzebowałem wziąć kolejne leki od bólu głowy, ale namolni funkcjonariusze wciąż wypytywali mnie, co sądziłem o sprawie, więc nie miałem sposobności by sięgnąć po magiczne kuleczki. A gdyby tego było mało, to hałas jaki wokół siebie robili przebudziłby nieboszczyków w Nowej Anglii. Nie wiedziałem, może i w tej starej Anglii też ktoś już powrócił zza grobu... i tak za bardzo nie rozróżniałem tych, pożal się Boże, Anglików; jedni i drudzy zadzierali nosa, tylko ci drudzy robili to z brytyjskim akcentem. Tak więc, jak z tymi Brytolami, dogadanie się ze śledczymi graniczyło z cudem.

Niezadowolony, gdyż zdążyłem znienawidzić tę sytuację tak jak rybołówstwo, zacząłem dusić się paskudnym zapachem połączenia krwi i błota. Nie było więc mowy o zebraniu myśli, a co dopiero o konkretnych wnioskach. Jedyne na czym mi zależało, to by ocalić skórę od unoszącej się w powietrzu cholery.

- Detektywie, tak ja pan widzi, słowo tragedia to zdecydowanie za mało, aby opisać to co się stało - zagadał mnie Kenner, widząc jak krzywiłem się, stosując niezawodną metodę oddychania przez dłoń, która pomaga odrobaczyć atmosferę.

Zignorowałem tę idiotyczną konkluzję i powróciłem do pakowanego w czarny worek ciała Higgsa. Przyglądałem się mu z największą, jak na luizjańskie warunki, uwagą, doszukując się wcześniej przeoczonych tropów, lecz w całym tym brudzie ciężko było pogrążać pracujących tam chłopaków. Cała ta robota wydawała się polowaniem na wołki w kupie gnoju i to jeszcze w świeżym, rzadkim gównie (tylko dla dociekliwych).

Mógłbym się pokusić o nieśmiałą teorię, że ofiara miała siniaki na rękach, lecz dopóki ktoś nie wziąłby porządnego mydła i urządził sprzątania świata, był to czek bez pokrycia. Mimo tych śmierdzących żartów, coś jednak zdołało przykuć moją uwagę. Schyliłem się, i wskazując na dłoń Higgsa, zapytałem:

- Co to takiego?

Funkcjonariusz, który wcześniej chciał popisać się swoimi odkryciami zaniemówił.

   Między palcami ofiary znajdowało się niedługie, niegrube, raczej delikatne, lecz kompletnie zabrudzone pióro.

- Czy to pióro? - spytałem tych bardziej spostrzegawczych, bo nie wiedziałem czy miałem zwidy wynikające z braku witamin, czy na pewno widziałem pióro zaplątane w palce mężczyzny w środku zimy.

Mądrale ogarnęły się i szybko doszły do wniosku, że to rzeczywiście było to, czego się spodziewałem.

- Skąd się tu wzięło? - pytał jak oszalały jeden z nich, lecz ja wolałem się dowiedzieć, dlaczego nikt tego wcześniej nie zauważył.

Nie miałem siły męczyć się z ćwokami i kazałem zapakować znalezisko i je także wysłać do analizy. Byłem już zmęczony nawrotami bólów głowy, które dawały o sobie znać znienacka i w mojej opinii były połączone z opuchlizną stóp, która pojawiała się wraz ze wzrostem wilgotności; wtedy to jedna z moich pięt stawała się grubsza od drugiej. Ktoś kiedyś powiedział mi, że nie domyłem jednej nogi i dlatego wmawiam sobie, że stopa puchnie, lecz według mnie była to najgłupsza diagnoza jaką kiedykolwiek słyszałem. Lecz po tym zamiast się uspokoić, zacząłem martwić się, że pietę zaatakowały jakieś grzyby, które powodują marszczenie się  skóry, a z czasem przechodzą w stopę cukrzycową.

- Detektywie - przerwał nudnawy Kenner, nie pozwalając skupić się na poważnych problemach. - Powiem szczerze, że jestem zszokowany.

O! Kolejny odkrywczy tekst! Ja też byłbym zszokowany gdybym na co dzień musiał oglądać w lustrze taką mordę jaką miał szeryf.

- Jak pan myśli, skąd mogło się wziąć to pióro? Przecież o tej porze roku nie ma tu żadnych ptaków, a nikt w naszym miasteczku nie hoduje drobiu - zmartwił się, jakby miał nieregularny stolec. - To bardzo tajemnicze, a gorycz niewiedzy boli najbardziej.

- Dlatego warto przysłuchać się każdemu kto mógłby tę gorzkość troszeczkę osłodzić - powiedziałem, bo sądziłem że jedynym słusznym rozwiązaniem byłoby przesłuchać kogoś o lepszej znajomości tematu, a zmiana tematu wyszłaby wszystkim na dobre. - Gdzie jest ten cały McNeal? -wycedziłem, bo nie wyobrażałem sobie prowadzenia sprawy na sucho, bez przesłuchiwania świadków.

- Nie, na tę chwilę nie można z nim rozmawiać, jest zdecydowanie za szybko. Bill McNeal wciąż jest w szoku i psycholog uznał, że nie należy go jeszcze przesłuchiwać - odpowiedział posłusznie.

„Psycholog?”- pomyślałem. „Znałem kilku takich, żaden z nich pożytek, nie robią nic użytecznego tylko wmawiają innym jak bardzo są przydatni. Ot, cała ich sztuka perswazji. No, ale trudno. W niektórych miejscach psycholog jest ważniejszy od bossa, nawet tego narkotykowego...”

- Rozumiem - kiwnąłem głową, udając, że współczułem. - Jednak gdy wyjdzie z tego szoku, proszę skierować go od razu do mnie.

- Tak też zrobimy. Póki co, nasi ludzie zdążyli zdjąć odciski palców i już oddaliśmy je do analizy. Osobiście się tym zająłem.

Przynajmniej tyle zdołali zrobić beze mnie, bez mojej pomocy czy jakiejkolwiek podpowiedzi. Nie wiedziałem czy bić im brawo, czy kupić bombonierkę dobrych czekoladek.

Rozejrzałem się raz jeszcze, zatrzymując na chwilę wzrok przy ciele ofiary.

- Kiedy w mieście zjawi się patolog? - spytałem, obserwując jak mężczyźni szarpali się z worem.

- Jutro, dziś nie mógł przyjechać, miał na głowie kilka innych spraw, ale proszę się nie martwić, wszystko jest udokumentowane.

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok