Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najważniejsze nazwiska polskiej kultury pokazane z nieznanej strony, która ma niewiele wspólnego z opowieścią znaną ze szkoły. Nie na postumencie, ale prywatnie, z uwzględnieniem ludzkich dylematów.
Nowe wydanie Homobiografii przynosi uzupełnienie życiorysów, ale także prezentację kolejnych postaci. Całość to opowieść o środowisku literackim w czasach, gdy homoseksualizm był tabu.
Życie najbardziej znanych twórców polskich XIX i XX wieku jest tak naprawdę nieznane. Zdanie to – sprzeczne, nielogiczne – legło u podstaw świetnej książki Krzysztofa Tomasika. Książki prawie niemożliwej, bo zagarniającej całe stulecie kultury polskiej, a zarazem jasnej, prostej i przekonującej. Przemysław Czapliński
Dowiadujemy się, jak heteronorma kastruje naszą kulturę, przykrawa wszystko do jednego wzoru i upycha w szafie to, co do niego nie pasuje. Jak ją zubaża.
Kinga Dunin „Replika”
Myślę, że Jarosław Iwaszkiewicz tam, w zaświatach, po wydaniu tej książki powiedział z ulgą: „Nareszcie!”.
Olga Tokarczuk
Tomasik pisze o swoich bohaterach z taktem i empatią. Pełna, nieocenzurowana biografia pozwala odczytać ich dzieło z innej perspektywy.
Joanna Podgórska „Polityka”
Teraz trudniej będzie udawać, że sprawy nie było, że to tylko pogłoski. Mariusz Cieślik „Newsweek” Ważna książka.
Krystian Lupa „Duży Format”
Krzysztof Tomasik – publicysta, biografista, badacz polskiego homoseksualizmu. Autor głośnych książek Homobiografie. Pisarki i pisarze polscy XIX i XX wieku (2008) oraz Gejerel. Mniejszości seksualne w PRL-u, redaktor zbioru PRL-owskich reportaży Mulat w pegeerze (2011).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 474
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Krzysztof Tomasik
Homobiografie
wydanie drugie, poprawione i poszerzone
wydawnictwo krytyki politycznej
Wstęp do drugiego wydania
Odczyt o Januszu Korczaku. Z odczytanych urywków jego pamiętnika wynikało, że Korczak był homoseksualistą. W sali było ponad 100 osób. Nikt, włącznie ze mną, nie odważył się i nie odważyłby się o tym powiedzieć lub o to zapytać. Cenzura jest urzędem w nas i między nami.
KAZIMIERZ BRANDYS,Zapamiętane (1995)
Zanim przystąpiłem do pisania tego wstępu, odszukałem dawne maile. Są sprzed siedmiu, ośmiu lat, ale miałem poczucie, że pochodzą z odległej przeszłości. Początek tej historii to 2006 rok, kiedy wstępną koncepcję późniejszych Homobiografii zaproponowałem dwóm wydawnictwom, niestety bez powodzenia. Rozmowy trwały jakiś czas, dowiedziałem się, że piszę wartko i ciekawie, ale klamra spinająca całość może spowodować „wiele ataków”, zarówno na mnie jako autora, jak i na wydawnictwo, więc abym pomyślał raczej nad biografią pojedynczego bohatera, na przykład Marii Konopnickiej, której setna rocznica śmierci przypada w roku 2010. Słowo „homoseksualizm” wisiało w powietrzu, ale nie padło w wirtualnej rozmowie z redaktorem prowadzącym dział literatury faktu. Nie było potrzebne, w końcu wiadomo, co może spowodować ataki. Wkrótce jednak powstało Wydawnictwo Krytyki Politycznej i okazało się, że publikacja książki jest możliwa. Premiera miała miejsce 24 kwietnia 2008 roku w Krakowie w czasie festiwalu Kultura dla Tolerancji. Tak się zaczęło.
Trudno powiedzieć, że książka okazała się bombą, ale spotkała się ze sporym odzewem. Pozytywne recenzje pojawiły się zarówno w prasie tzw. głównego nurtu, niszowych pismach literackich (spora część tych tytułów już się dzisiaj nie ukazuje), jak i na raczkujących dopiero blogach książkowych. Zwracano przede wszystkim uwagę na temat, wciąż jeszcze kontrowersyjny, szczególnie gdy mowa o wybitych pisarzach i pisarkach znanych ze szkoły. Krytyka okazała się dość przewidywalna, większym zaskoczeniem był fakt, że jednym głosem przemówili panowie wywodzący się z różnych środowisk: Tomasz Terlikowski („Gazeta Polska”), Piotr Semka („Rzeczpospolita”), Jerzy Sosnowski („Więź”) i Dariusz Nowacki („Gazeta Wyborcza”)1. Wszyscy oni uznali książkę za szkodliwą, naruszającą granice życia prywatnego (Nowacki zobaczył w niej nawet podobieństwo do plotkarskiego portalu Pudelek). Przebił ich jednak Kazimierz Bolesław Malinowski, recenzent „Lampy”, która była pismem bardzo otwartym na alternatywę, ale, jak się okazało, w ściśle wyznaczonych ramach. To, co poprzednicy ubierali w okrągłe słowa, Malinowski nazwał wprost: „niesmak”. Na tym nie koniec, samą tematykę homoseksualną ocenił jako „obyczajową ropę”, a zajmowanie się nią tej ropy „ssaniem”.
Z czasem książka zaczęła żyć własnym życiem, czytana i przywoływana w różnych kontekstach2. Docierały do mnie głosy, że w wielu przypadkach pomogła podjąć temat seksualności ważnych postaci, pokazując, w jaki sposób można o tym pisać bez anachronicznego przemilczania z jednej strony i niezdrowej sensacji z drugiej. Chciałbym myśleć o Homobiografiach jako części większego procesu – publikacja tej książki wraz z innymi tytułami, m.in. dziennikami Anny Kowalskiej czy Jarosława Iwaszkiewicza, sprawiła, że homoseksualność licznych pisarzy i pisarek nie podlega już dyskusji. W Homobiografiach po raz pierwszy zostało wprost postawione pytanie o relację Marii Konopnickiej z Marią Dulębianką, z sugestią o lesbijskim charakterze tego związku. Niestety, badaczki podejmujące po mnie ten wątek raczej zatrzymywały się wcześniej, niż prowadziły go dalej. Nie spełniły się także nadzieje, że większość moich bohaterów i bohaterek doczeka się wkrótce całościowych, nowoczesnych biografii uwzględniających kwestię nienormatywnej seksualności.
Przełom w polskiej biografistyce nastąpił wraz z bestsellerem Artura Domosławskiego Kapuściński non-fiction. Kampania medialna wokół książki, zmieniająca się momentami w nagonkę na autora, zaowocowała dość podstawową, ale jednak debatą o biografistyce, która pod pewnymi względami przypominała wcześniejsze o osiemdziesiąt lat spory wywołane przez Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Odważnie mierząca się z trudnymi kwestiami w życiorysie Kapuścińskiego praca Domosławskiego stała się wzorem tego, jak powinna wyglądać współczesna biografia. W efekcie nie ma już powrotu do naiwnej narracji i pomijania niewygodnych kwestii, w tym homoseksualizmu. Bodaj ostatnią, która próbuje reaktywować tego rodzaju podejście, jest Magdalena Grochowska, bardzo konsekwentnie przemilczająca w Giedroyciu niemal wszystko, co mogłoby naprowadzić na temat homoseksualizmu nie tylko tytułowego bohatera, ale też osób z jego otoczenia (Kot Jeleński, Józef Czapski).
Inny element zmiany to coraz częstsze dostrzeganie wartości samej biografistyki, której sensem istnienia nie jest jedynie służebna rola w stosunku do literaturoznawstwa – a wielu polonistów tylko pod tym kątem oceniało Homobiografie. Mam nadzieję, że drugie wydanie tej książki będzie już odbierane inaczej. To wciąż polemika z brązownictwem i fałszowaniem życiorysów ważnych dla Polski postaci, a także pokazanie na przykładach, w jaki sposób homoseksualność jest rugowana z naszej historii. Nie odcinam się od tego kontekstu, ale chciałbym, żeby czytano tę książkę także jako opowieść o ciekawych, wartych przypomnienia osobach, które – tak się akurat złożyło – nie były heteroseksualne. W ten sposób od początku byli dobierani bohaterzy i bohaterki, ale nie zawsze spotykało się to ze zrozumieniem. Homobiografie nie miały być leksykonem najważniejszych pisarzy homoseksualistów, dlatego w zestawie zabrakło Juliana Stryjkowskiego czy Mirona Białoszewskiego, za to znalazło się miejsce dla dużo mniej „ważnych”: Antoniego Sobańskiego czy Zofii Sadowskiej. Tym tropem poszedłem także, dobierając nowe nazwiska, jeszcze mniej oczywiste. Aleksander Janta-Połczyński, Zbigniew Uniłowski, Halina Lenczewska i Antoni Borman oraz Wilhelm Mach to postacie w dużej mierze zapomniane, warte jednak przypomnienia lub poznania, nie zawsze ze względu na twórczość, częściej na fascynujące biografie. Wątek homoseksualny może być pretekstem do poznania tych historii.
To, co najbardziej cieszy, to zmiany w stosunku do mniejszości seksualnych, które zaszły przez ponad sześć lat, jakie minęły od premiery Homobiografii, zarówno w dyskursie medialnym, literackim, jak i na rynku wydawniczym. Rok 2014 przyniósł dwa świadectwa, że są to zmiany na lepsze. Najpierw Kazimierz Bolesław Malinowski, któremu geje i lesbijki kojarzyli się z „obyczajową ropą”, pozytywnie ocenił w „Lampie” książkę Różowy język Błażeja Warkockiego, opisującą literaturę gejowską, a wkrótce wydawnictwo, które odrzuciło kiedyś Homobiografie ze względu na potencjalne „ataki”, opublikowało autobiografię Anny Grodzkiej, pierwszej polskiej posłanki po korekcie płci. To już coś na początek.
Wstęp
Ale u nas się nigdy prawdy nie pisze, bo albo znajomi, albo „naród” (?), albo pan Bóg czy inny Stalin się obrazi.
ZYGMUNT MYCIELSKI, Dziennik (1960)
„Co wyście z niej zrobili? Zrobiliście z tej wspaniałej kobiety nudną guwernantkę; zamarynowaliście ją w cnocie tak, że nikt już jej książek do rąk nie bierze, w myśl francuskiego powiedzenia: C’est sacré, car personne n’y touche [To jest święte, ponieważ nikt tego nie dotyka]. Pochowaliście ją gorzej od Norwida, bo zaiste łatwiej się wygrzebać pisarzowi z kompletnego zapomnienia, niż odwalić kamień grobowy takiej kanonizacji. Unicestwiliście ją hipokryzją szacunku”3 – tak Tadeusz Boy-Żeleński kończył swój esej poświęcony Narcyzie Żmichowskiej. Było to w roku 1928, ale pokazana na tym przykładzie prawidłowość jest aktualna także dziś, nigdy zresztą aktualności nie straciła. Za to sam Boy podlega obecnie tym samym procesom, którym przeciwstawiał się w Ludziach żywych i Brązownikach. Nie przerobiliśmy zadanej przez niego lekcji, w Polsce biografistyka nigdy nie rozwinęła się na masową skalę, a brązownictwo jest wciąż podstawowym sposobem mówienia o wybitnych jednostkach. Dzieje się tak nie tylko w szkole, ale także w popularnym przekazie medialnym, a nawet w opracowaniach akademickich. Wciąż niezwykle chętnie wykorzystuje się zgrabną formułę „szacunku dla prywatności”, która służy do tabuizowania niewygodnych tematów. Życie prywatne jest zawsze przycięte do odpowiedniego wzoru albo – jeśli przyciąć się nie da – całkowicie przemilczane. Autorzy i autorki biografii potrafią badać najdrobniejsze szczegóły z dzieciństwa swoich bohaterów, przedstawiać genealogię ich rodziców, pisać o szkolnych kolegach i prezentach urodzinowych od ulubionego wujostwa, pomijając jednocześnie całą niewygodną sferę życia prywatnego.
Źle widziana jest wszelka nienormatywność, przede wszystkim homoseksualizm i wszystko, co się może z nim kojarzyć. Są książki poświęcone życiu i twórczości Marii Konopnickiej, gdzie nie pojawia się w ogóle nazwisko Marii Dulębianki, z którą poetka przeżyła wspólnie ponad dwadzieścia lat. W tym dyskursie samobójstwo przedstawia się jako atak serca, a AIDS staje się tętniakiem mózgu. W zaplanowanym na wiele lat i pięknie wydawanym zbiorze korespondencji Karola Szymanowskiego znaleźć można notkę znajomego kompozytora, który donosił z Wiednia po francusku: „Depuis que vous n’êtes plus là, toutes les tables sont vides et les Métaxines absentes”. Zdanie zostaje przetłumaczone w przypisie: „Odkąd Pana tu nie ma, wszystkie stoliki są puste i nie ma métaxines”. Dalej mamy wyjaśnienie tajemniczego określenia: „Dawniejsze queer, obecnie gay, to angielskie określenie odpowiadające francuskiemu métaxines”. Jak widać, pewne słowa nie mają polskich odpowiedników, a jedynie angielskie. Jeszcze inna sytuacja ma miejsce w przypadku korespondencji Mieczysława Grydzewskiego i Jana Lechonia. Starannie opracowany zbiór zawiera także liczne zachowane listy od innych nadawców. Z wyjątkami. Szesnastego lutego 1950 roku Lechoń donosi przyjacielowi: „Miałem od Bormana list fantastyczny”. Jeśli taki fantastyczny, dobrze byłoby go poznać! Niestety, w przypisie czytamy tylko: „List datowany 11 lutego 1950, w liście Borman opisał środowisko homoseksualistów wśród polskiej emigracji w Londynie, w tonie kpiarsko-ironicznym i w stylistyce z pogranicza drastycznej pornografii. Rękopis zachował się w archiwum poety w PIN w Nowym Jorku”. To streszczenie zamyka sprawę, czytelnicy i czytelniczki zostają potraktowani jak dzieci, którym nie wszystko można udostępnić.
Wiedza o życiu prywatnym ważnych postaci homoseksualnych sprzed lat potrzebna jest nie tylko do pełnej rekonstrukcji obyczajowości dawnych czasów, a perspektywa gejowsko-lesbijska, czy szerzej – queer studies, jest zbyt interesująca i daje zbyt wiele nowych możliwości, by miała się nigdy w Polsce nie zadomowić. Jest to szansa dla wielu twórców i twórczyń zapomnianych i zapominanych. Ponowne odczytanie i zinterpretowanie ich dorobku oraz biografii z nowej perspektywy może jeszcze nie raz potrząsnąć kanonem. W niewielkiej mierze ten proces już się zaczął, świadczy o tym powrót z wygnania Marii Komornickiej. Ta młodopolska poetka, która po przyjęciu męskiej tożsamości Piotra Własta przez wiele lat niemal zupełnie nie istniała, w ostatnim okresie w kręgu akademickim przeżywa swoisty renesans; niezwykła biografia sprawiła, że inspiruje kolejne pokolenia badaczy, ukazało się już kilkanaście opracowań jej poświęconych. I choć większość twórczości Komornickiej/Własta pozostaje w rękopisie lub jest rozproszona na łamach starych gazet, jej sytuacja wydaje się lepsza niż niejednego literackiego giganta, który przerabiany w szkole, zostaje „zamarynowany w cnocie” na dziesięciolecia. Przypadek Własta jest szczególny, na nim jednak nie powinno się skończyć. Na przeczytanie z innej perspektywy swoich literackich dokonań czeka większość bohaterek i bohaterów tej książki. Szczególnie ci najbardziej znani. Bo jak pisała swego czasu Inga Iwasiów: kto bez wiedzy o życiu prywatnym „dopatrzyłby się jakiejkolwiek aluzji w poezji i nowelistyce Konopnickiej? Co z ckliwymi obrończyniami u Rodziewiczówny? A jednak zaryzykowałabym tezę, że przypadek tych autorek może być dla historyków literatury pouczający, albowiem plotkarska wiedza o ich życiorysach może stać się impulsem do ponownej lektury i odkrycia specjalnej wrażliwości, estetyki, której reguły i sens znajdują się być może poza heteropatriarchalnym kanonem”.
Tadeusz Breza na powojennej pocztówce
Zebrane tu nazwiska nie stanowią zamkniętego zbioru. Jest to jedynie subiektywne zasygnalizowanie pewnego potencjału tkwiącego w życiorysach twórców i twórczyń nawet najbardziej znanych. Stąd Iwaszkiewicz, Dąbrowska, Konopnicka, Andrzejewski. Pragnę jednak także zwrócić uwagę na osoby pozostające nieco z boku, ale warte zainteresowania, choćby ze względu na jeden aspekt swojej biografii. Jak publicystka i lekarka Zofia Sadowska, której proces z brukowcem o obronę dobrego imienia przybrał nieoczekiwany obrót i zamienił się w sprawę dotyczącą lesbianizmu. Czy Anna Iwaszkiewicz, zapisująca na kartach swojego dziennika etapy zakochiwania się w kobiecie. Wreszcie dwóch kompozytorów, którzy próbowali swych sił jako literaci: Karol Szymanowski, autor zaginionej powieści Efebos, i Zygmunt Mycielski, prowadzący przez kilkadziesiąt lat w swoim dzienniku jedną z najciekawszych kronik lat 50. i 60. A w kolejce już czekają następni. Choćby Tadeusz Breza (1905–1970), autor Adama Grywałda (1936), pierwszej (wydanej!) polskiej powieści z silnym wątkiem homoerotycznym. Aniela Gruszecka (1884–1976), przypomniana przez Ewę Kraskowską jako jedyna pisarka w międzywojniu poruszająca, w Przygodzie w nieznanym kraju (1933), kwestię lesbiańską. Lubelski poeta Józef Czechowicz (1903–1939) zmuszony ze względu na homoseksualizm do rezygnacji z działalności w Związku Nauczycielstwa Polskiego.
Trudno pisać o jakimkolwiek homoseksualnym doświadczeniu bez wprowadzenia pojęć „żyć w szafie” i „wyjść z szafy”, które odnoszą się do sytuacji gejów i lesbijek, ich funkcjonowania w sferze prywatnej i publicznej. Moi bohaterowie są zamknięci w szafie, bo żyli w czasach przedemancypacyjnych, kiedy homoseksualizm nie był kwestią polityczną ani nawet tematem polemik prasowych. Jednak żyli w szafie także dlatego, że nie robili nic, żeby z niej wyjść. Nie włączyli się w dyskusję na temat „inwersji seksualnej”, która już od przełomu XIX i XX wieku toczyła się w Niemczech. To nie przypadek, że homoseksualizm zaistniał w Polsce na forum publicznym dzięki heteroseksualistom: pierwsze teksty emancypacyjne na temat mniejszości seksualnych wyszły spod pióra Tadeusza Boya-Żeleńskiego, a przedmowę do lesbijskiej powieści Źródło samotności Radclyffe Hall napisała Irena Krzywicka; polemizowała z nią Wanda Melcer. Liczne grono homoseksualnych znajomych nie podjęło tematu, raczej wyśmiewało te inicjatywy.
Zamknięcie w szafie nie oznacza tylko stanu samoświadomości, ale także sytuację zewnętrzną. Bohaterowie mojej książki byli w szafie, bo w takich czasach przyszło im żyć, a nie zdobyli się na stworzenie alternatywy. Teraz często są w szafie, bo nie pozwala się im stamtąd wyjść. Kolejni strażnicy i strażniczki, często nawet nieświadomie, pilnie strzegą wejścia i mają opracowane strategie, aby nawet już uchylone drzwi nie otworzyły się całkowicie. Szafa ma bowiem dość istotne znaczenie, szczególnie w naszej kulturze, gdzie w kwestii homoerotyzmu przez lata królowała „poetyka niewyrażalnego pożądania”. To German Ritz ukuł ten termin, analizując twórczość polskich pisarzy. Oznacza on zakamuflowanie tematu tak, aby przy okazji omówień można go było ominąć, zuniwersalizować, krótko mówiąc – unieważnić, a utwór zaliczyć do kultury wysokiej. W efekcie aż do końca lat 80. XX wieku nie było w Polsce nowoczesnej literatury emancypacyjnej, nie było tematu, za to homoseksualiści mogli zajmować czołowe miejsca w kanonie jako najważniejsi pisarze. Szafa ma więc swoje minusy, ale nie do pogardzenia są jej plusy. Dlatego tak wiele osób wciąż w szafie siedzi, często stojąc też na jej straży.
Jak to jest wykorzystywane w praktyce, można prześledzić na wielu przykładach. Swego czasu zrobił to Błażej Warkocki w eseju Otwieranie toalety, wykorzystując głośną wypowiedź Józefy Hennelowej na temat Jerzego Zawieyskiego i jego partnera: „Nigdy – żeby już wspomnieć ten smutny fakt – nie widziałam Jerzego Zawieyskiego z tym jego Stasiem. O tym się wiedziało, to był trwały związek, ale kiedy on przyjeżdżał do Krakowa, to zawsze sam. Nie eksponował tego”. Posiłkując się metodą Warkockiego, zaprezentuję, jak działa zamknięcie w szafie na przykładzie literackim. W katolickim wydawnictwie „Więź” ukazuje się nie tylko znany miesięcznik, ale także liczne książki, przede wszystkim literatura faktu. Od połowy lat 90. opublikowano szereg prac homoseksualistów. Tam wyszedł ostatni przed śmiercią tom prozy Pawła Hertza – Gra tego świata, ale przede wszystkim ukazały się liczne zbiory tekstów i wspomnień o takich autorach jak Józef Czapski, Jarosław Iwaszkiewicz, Jan Lechoń, Zygmunt Mycielski, Jerzy Stempowski. Nie ma w tym nic złego, a pomysł przypomnienia tych twórców należy uznać za cenny. I można byłoby nawet pominąć fakt, że w tym samym wydawnictwie wychodziły tak homofobiczne książki jak Męska rozmowa pod redakcją Katarzyny Jabłońskiej i Cezarego Gawrysia, choć na przykład drukowanie antysemickich broszurek obok powieści Żyda czy Żydówki nawet redakcja „Więzi” uznałaby zapewne za niewłaściwie. Główny problem w tym, że książki nieżyjących autorów były w „Więzi” tak kompilowane, aby kwestia homoseksualizmu nie miała prawa zaistnieć ani w tekście głównym, ani w notach od edytora czy posłowiu. Pisarze pozostawali więc w szafie. Czapski, Lechoń czy Mycielski byli homoseksualistami. Nie ma możliwości, aby ktoś zajmujący się ich twórczością i biografią o tym nie wiedział. Oni sami jednak nie poruszali publicznie tego tematu, łatwo więc można udawać, że się o tym nie wie. Szafa stoi zamknięta. Kto by stracił na jej otwarciu? Pisarze nie żyją, nic już nie zmieni ich homoseksualizmu. Wydawca znakomicie zdaje sobie z tego sprawę, więc jego wiedza też by się nie zmieniła. Zmieniłoby się jednie postrzeganie kwestii homoseksualizmu w przestrzeni publicznej. Trzeba byłoby się nie tylko do tematu odnieść, ale może nawet wyciągnąć wnioski i na przykład zaprzestać drukowania książek w rodzaju Męskiej rozmowy. Dlatego nie powinno dziwić, że „Więź” przez długie lata w swojej publicystyce występowała jako nieprzejednany strażnik szafy, wrogo nastawiony do wszelkich prób emancypacyjnych, odbierający gejom i lesbijkom podmiotowość i wysyłający ich na terapię.
Oczywiście przypadek „Więzi” to pewna skrajność, zazwyczaj zabieg przeprowadzony zostaje w sposób mniej drastyczny. Świetnym tego przykładem jest większość książek wydanych swego czasu przez Wydawnictwo Literackie w popularnej serii „Pary”. Znalazło się tam miejsce także dla związków tak niebanalnych jak Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów czy Marii Dąbrowskiej i Stanisława Stempowskiego. Pozornie nic nie jest przemilczane, pisze się o biseksualizmie Dąbrowskiej, romansach Jarosława, aborcji Anny. W przypadku małżeństwa autora Sławy i chwały pozostaje to jednak na marginesie, służy dowodzeniu, że mieliśmy do czynienia ze związkiem tolerancyjnym, opartym na porozumieniu dusz, gdzie seksualność była na drugim planie. Piotr Mitzner, pisząc o usunięciu ciąży w związku z nasilającą się chorobą psychiczną Iwaszkiewiczowej, nie dodaje, że aborcja była wtedy nielegalna. Nie zastanawia się także, dlaczego po złamaniu prawa i skorzystaniu z dobrodziejstwa, jakim jest możliwość wyboru, małżeństwo nie zabierało publicznie w tej sprawie głosu, nie wspierało kampanii na rzecz świadomego macierzyństwa. Mitzner z niejasnych powodów ukrywa także nazwisko jednego z ostatnich kochanków Iwaszkiewicza, Jerzego Błeszyńskiego, tytułując go konsekwentnie „Jurek B.” – przypomina to sposób postępowania mediów z kryminalistami. W gruncie rzeczy trudno uniknąć wrażenia, że autorzy monografii uważają homoseksualizm za coś złego, z czego trzeba bohaterów tłumaczyć i usprawiedliwiać. Świadczy o tym także fragment u Grażyny Borkowskiej, która pisząc o romansach Dąbrowskiej zarówno z mężczyznami, jak i kobietami, zaznacza: „Oczywiście, takie zachowanie wiąże się z pewnością z jakimiś bliżej nieokreślonymi predyspozycjami biseksualnymi, ale samo w sobie nie było podszyte żadną perwersją”. Pojawia się pytanie: co takiego strasznego by się stało, gdyby predyspozycje biseksualne były określone? Czy to byłoby już „perwersją”, czy może byłby nią dopiero zdeklarowany lesbianizm? Borkowska cały wywód zaczyna zresztą od stwierdzenia: „Obrosły złą legendą homoseksualizm Dąbrowskiej prezentuje się zupełnie zwyczajnie i niedemonicznie, jeśli patrzeć nań od strony emocjonalnych potrzeb, napiętej seksualności, bogatego życia wewnętrznego, niezaspokojonego w swym parciu do szczęścia”. Pomijając założenie, które stoi za tym zdaniem, próżno szukać wyjaśnienia, jaką złą legendę homoseksualizmu Dąbrowskiej autorka ma na myśli. Czyżby już coś na ten temat pisano, organizowano konferencje, spierano się? Najwyraźniej mowa o zakulisowych rozmowach, które oczywiście nie zaistniały publicznie; znów ktoś zadecydował, co nie jest przeznaczone dla „dzieci”.
Moja książka nie zatrzymuje się tam, gdzie większość biografii. Informacja o homoseksualizmie, biseksualizmie czy niedookreślonej orientacji seksualnej pisarza lub pisarki nie zostaje skwitowana stwierdzeniem, że „to nie miało żadnego znaczenia”, ale jest bodźcem do dalszych poszukiwań i poznawania życiorysu także w tym aspekcie. Nie zajmuję się fikcją literacką, czytam literaturę intymną i biografie poświęcone danej osobie, aby prześledzić, w jaki sposób pojawia się (lub nie) kwestia nieheteronormatywnej orientacji seksualnej, gdzie próby zafałszowania stają się najmniej skuteczne. Aby jak najszerzej pokazać, jak od drugiej połowy XIX w. żyło się Polakom i Polkom o nienormatywnej orientacji, wybór przedstawionych poniżej sylwetek reprezentuje różne jej odcienie. Od niemal otwartego zdeklarowania homoseksualizmu do rezygnacji z próby stworzenia związku z osobą tej samej płci, a po drodze z biseksualizmem przybierającym różne formy. Portrety dopełniają się wzajemnie, właściwie wszystkie postacie w różnym kontekście pojawiają się też w szkicach poświęconych innym.
Od ponad dziesięciu lat temat homoseksualizmu stał się na forum publicznym kwestią polityczną. Przy okazji kolejnych wydarzeń pojawiają się liczne dyskusje prasowe, a pewne postulaty znajdują się nawet w programach wyborczych partii. Łatwo jednak zauważyć, że poruszamy się ciągle po dość wąskim obszarze, którego granice wyznacza to, co dzieje się tu, a przede wszystkim teraz. Chciałbym, aby moja książka wpisała się także w ten nurt i choć trochę przyczyniła do zakwestionowania prostego podziału, który swego czasu – choć na innym przykładzie – zdefiniowała Maria Janion: „Różnica zdań dotyczy tego, co «poważne» i co «niepoważne». Poważna, taki górował sposób myślenia w opozycji lat 70. i 80., jest walka o niepodległość, niepoważna zaś – walka o prawa kobiet. Prześladowania polityczne dotyczą działaczy niepodległościowych, natomiast odczucie represji i kontroli kobiet jest ich sprawą prywatną”. Ten obowiązujący ciągle podział już dawno powinien zostać zniesiony. W przypadku osób homoseksualnych granica między prześladowaniem za poglądy i orientację homoseksualną jest zresztą płynna, a prywatne bardzo często okazuje się publiczne. W książce Obława. Losy pisarzy represjonowanych Joanna Siedlecka przedstawiła portrety czternastu pisarzy prześladowanych w PRL przez władzę. Trzech z nich było homoseksualistami – dużo to czy mało? Chyba wystarczająco dużo, skoro dwóch w związku z tym znalazło się w więzieniu, a informacje o preferencjach seksualnych zbierano bez względu na to, po której stronie barykady dana osoba się znajdowała. Interesowano się zarówno Iwaszkiewiczem, jak i Stryjkowskim, Hertzem czy Zawieyskim. Potem można to było wykorzystać do dyscyplinowania niepokornych. A im bardziej ktoś się ukrywał, tym dyscyplinować było łatwiej. Zresztą początki oficjalnego ruchu opozycyjnego są symbolicznie związane z homoseksualizmem. Jednego z założycieli Komitetu Obrony Robotników, Jerzego Andrzejewskiego, władza próbowała skompromitować, kolportując w 1976 roku jego rzekomy list domagający się „zagwarantowania szerokich swobód w traktowaniu życia seksualnego ludzi obojga płci według ich własnych upodobań”. Akcja nie powiodła się; jeszcze trzydzieści lat temu pomysł, by geje i lesbijki mieli jakiekolwiek prawa, wydawał się na tyle absurdalny, że w prawdziwość listu uwierzyli jedynie Jerzy Urban i Zygmunt Mycielski. Już choćby ta jedna historia jest znacząca. Choć minęło tyle lat, mimo setek książek, tysięcy artykułów o opozycji antykomunistycznej w PRL i całego IPN-u specjalnie powołanego do badania takich spraw, historia „listu” Andrzejewskiego nie została solidnie opracowana ani zbadana, nie próbowano się zastanowić, co mówi on o sytuacji osób homoseksualnych, nawet tych uprzywilejowanych, w Polsce Ludowej.
Podobnie nie próbowano weryfikować często pojawiającej się tezy o niemal homoseksualnej mafii literackiej działającej dzięki przychylności władzy. Taki pogląd od lat lansuje na przykład Krzysztof Kąkolewski: „Był okres w powojennej literaturze polskiej w kraju, że kilku starszych panów o tych skłonnościach decydowało o debiucie i przyszłości młodych pisarzy. Wystarczyło, że ktoś nie zgodził się na winko u wszechpotężnego pana, by miał zamkniętą większość dróg”. Pisał o tym także Leszek Prorok w Dzienniku 1949–1984: „Aby robić błyskawiczną karierę na początku państwowości, trzeba było być pupilkiem partii, Kościoła lub homoseksualistów – ta ostatnia mafia w literaturze okazała się najbardziej wpływowa, zwłaszcza w kombinacjach z pogranicza: homoseksualista katolik, homoseksualista marksista”. Skoro jednak tak, powstaje pytanie, dlaczego także tą sprawą nikt się nie zajął. Odpowiedź wydaje się banalna: nie chodzi o to, żeby podobne opowieści ktoś sprawdził i zweryfikował, wręcz przeciwnie. One są możliwe właśnie dlatego, że szafa stoi zamknięta. Stoi zamknięta, więc można na nią projektować dowolne treści.
Nie mam oczywiście złudzeń, że jedna książka jest w stanie wydobyć z szafy pisarki i pisarzy, o których opowiadam w tym tomie. Jeśli jednak trochę uchyli zamknięte drzwi, już będzie można uznać to za sukces. Mam wrażenie, że w tej kwestii ciągle zaczynać trzeba od podstaw, od powiedzenia głośno o homoseksualizmie. Za tym powinna pójść reinterpretacja twórczości, a przede wszystkim badanie biografii i dalsza publikacja dokumentów. Na upublicznienie czeka korespondencja wymieniana między Marią Dąbrowską i Anną Kowalską. Dzienniki Kowalskiej znane są wciąż tylko we fragmentach, podobnie rzecz ma się z Jerzym Zawieyskim. Na upublicznienie prywatnych zapisków i listów Wilhelma Macha nie godzi się rodzina. Nieznane są listy powstałe w kręgu Miron Białoszewski–Józef Czapski–Ludwik Hering, na skompletowanie czeka rozproszony w wielu miejscach dziennik Jerzego Andrzejewskiego. Bardzo oszczędnie dawkowana jest korespondencja Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów, dotychczas wydano ją jedynie do 1931 roku. W dokumentach już dostępnych łatwo zauważyć, że wielu autorów, mimo uciekania się do języka modernizmu, strategii kamuflażu i sublimacji w oficjalnej twórczości, ma ogromną potrzebę chociaż raz nazwania tego, co „nienazywalne”. Krótko przed śmiercią Julian Stryjkowski mówił w wywiadzie Adamowi Michnikowi i Romanowi Kurkiewiczowi: „Przyłbicę zdarłem z siebie dopiero w Milczeniu. Pomyślałem sobie: masz osiemdziesiąt osiem lat, n a p i s z t o, niech to będzie twoja ostatnia książka, zatrzaśnij drzwi, niech nie będzie więcej twoich słów, n i e p i s z w i ę c e j o n i c z y m” (podkreślenia moje – K.T.). Powyższa wypowiedź wydaje się szczególnie znamienna. Na poruszenie tematu Stryjkowski czekał całe życie, jednocześnie niezwykle silna potrzeba szczerości zderzona jest tu z niemożnością nazwania homoseksualizmu po imieniu. Natomiast Jarosław Iwaszkiewicz w liście do przyjaciela wyrażał żal, że nie było mu dane pisać wprost o kwestiach homoseksualnych; na przeszkodzie stała rodzina, a raczej wyobrażenie tego, co jest dla niej dobre: „I zawsze mam tę pokusę napisania książki o mojem życiu seksualnem, z tym olbrzymim doświadczeniem – i z tą największą rewelacją, że to jest takie proste. Jednem słowem przeciwstawić coś Corydonowi, jak przeciwstawiłem Wzlot Camusowi. Ale nie śmiem, tak już bardzo skrzywdziłem moją postawą wszystkich najbliższych (ileż takich rozmów, jak ta telefoniczna, przytoczona przeze mnie, słyszały moje córki…), że powstrzymam się od napisania i tego. A l e c z a s a m i ż a ł u j ę, b o b y ł o b y t o p i s a n i e n a p r a w d ę s z c z e r e” (19 III 1958; podkreślenia moje – K.T.). W świetle tych cytatów odczytanie homoseksualnej historii twórców i twórczyń jawi się czasem wręcz jako wypełnienie ich woli. Swoiste spełnienie testamentu, którego nie mieli odwagi napisać.
Maria Konopnicka (1842–1910)
Pytania są czasem jakby sondą zapuszczoną w samo serce: sprawiają ból. A jednak rzecz to niezmiernie prosta zapytać kogoś: „czy masz rodzinę? czy jesteś szczęśliwą?”. I człowiek, który przez długie lata przed tym pytaniem od własnych uciekał myśli, spotkać się z nim może na ulicy, w salonie, w ledwo zawiązującym się stosunku.
MARIA KONOPNICKA w liście do ELIZY ORZESZKOWEJ (1879)
Maria Konopnicka należy do grona najbardziej znanych, a jednocześnie najbardziej ośmieszonych polskich pisarek. Jej twórczość stała się wręcz synonimem narodowej grafomanii. W dyskusji, którą wywołała swego czasu Kinga Dunin głośnym tekstem Literatura polska czy literatura w Polsce?, Konopnicką przywoływano jako przykład złego pisarstwa, które ciągle jest zmorą dzieci w szkole. Grażyna Borkowska w leksykonie Pisarki polskie stwierdziła po prostu: „Dziś uchodzi za poetkę drugorzędną”. Antoni Pawlak uznał w „Newsweeku” Rotę za pieśń grafomańską. Jednocześnie Konopnicka wywołuje ogromne emocje – dało się to zauważyć przede wszystkim przy okazji debaty na temat jej relacji z Marią Dulębianką, która przetoczyła się przez media. Jedni przekonywali, że poetka z pewnością nie była lesbijką, a drudzy, że nie ma to żadnego znaczenia. Na fakty oraz poważną rozmowę, co oznaczały pod koniec XIX wieku odejście od męża i decyzja o związku z kobietą, nie było miejsca.
Dorobek poetycki Konopnickiej nie ma dziś właściwie obrońców, bo i trudno bronić niektórych wierszy, choćby takiego jak ten fragment:
A ojciec tuli dziecię w łzach
I żegna krzyża znakiem…
– Synu mój – woła – w ciężkich dniach
Pamiętaj, żeś Polakiem!
Strażnicą nas postawił Bóg
U granic swej krainy,
A twierdzą mu jest każdy próg,
Gdzie polskie ojce, syny…
Tak się jednak szczęśliwie składa, że Konopnicka to nie tylko okolicznościowe wierszyki ku pokrzepieniu serc. To także dzieła niepasujące do prostego schematu narodowej wieszczki, a przede wszystkim zadziwiająca i pełna sprzeczności biografia, bez poznania której niemożliwe jest ożywienie i zrozumienie tej twórczości.
Już w momencie odnotowywania śmierci Konopnickiej patos spotkał się ze śmiesznością. Tak przynajmniej wyglądało to w anegdocie podanej przez Tadeusza Boya-Żeleńskiego: „Umarła Konopnicka. «Tygodnik Ilustrowany» wysłał do pewnego znakomitego pisarza bawiącego we Włoszech depeszę z prośbą o artykuł o Konopnickiej. Pisarz, który nic jeszcze nie wiedział o śmierci poetki, odpowiedział depeszą: «Czy umarła? Pięćdziesiąt kop. od wiersza». Wolff oddepeszował: «Umarła. Dobrze». Za czym w kilka dni nadszedł artykuł zaczynający się od słów: «Jak grom z jasnego nieba spadła hiobowa wieść» etc.”. Tym pisarzem przebywającym we Włoszech był Kazimierz Przerwa-Tetmajer, ale Boy nieco podkoloryzował, bo artykuł Pieśń i czyn Konopnickiej zaczynał się podniośle, choć nieco inaczej: „Śmierć nielitościwie zabiera u nas l u d z i – jakby ich za wiele było, a jest przecie tak mało”. W tekście było więcej fragmentów, które czuły na brązownictwo Żeleński mógłby obśmiać, choćby ten: „Jak Mickiewicz, Słowacki i Krasiński powinni stanąć na jednym monumencie, tak Konopnickiej postać powinna się wznieść nad głowami wraz z Orzeszkową, ręka w rękę. A jeśli na skroniach ich winny spoczywać wieńce laurowe, to spracowane ich dłonie wsparte być winne o pługi, jakimi chłopi polscy rolę orzą. Bo pracowały obie, aby zboże rosło i kłos dawało”.
Trzeba jednak powiedzieć, że w dużej mierze poetka była winna takiego stanu rzeczy, sama ten wizerunek stworzyła. Maria Szypowska, biografka Konopnickiej, przyznaje: „Listy pisywała zawsze tak podniosłe, jakby z góry przewidywała, że będą opublikowane” – i dotyczy to nie tylko listów, ale całej publicznej aktywności.
Znaki zapytania
Konopnicka przyszła na świat 23 maja 1842 roku jako Maria Stanisława Wasiłowska, drugie z sześciorga dzieci Scholastyki z Turskich, wywodzącej się z ziemiaństwa, i urzędnika Józefa Wasiłowskiego. Ta data rozpoczyna szereg wątpliwości związanych z jej biografią. Przez wiele lat były trudności z jej ustaleniem, poetka bowiem odmładzała się o kilka lat (od czterech do sześciu)4, a była w tym tak konsekwentna, że o młodszym bracie mówiła jak o starszym, natomiast pytania o matkę, która zmarła, gdy dziewczynka miała dwanaście lat, zbywała słowami: „Mało pamiętam matkę”. Ta przedwczesna śmierć spowodowała liczne zmiany w egzystencji całej rodziny. „Dom nasz sierocy był prawie zakonnym domem; nie przyjmowano w nim i nie oddawano żadnych wizyt, nie prowadzono żadnych wesołych światowych rozmów, a spacery, na które nas ojciec prowadził, miały za cel zwykły – cmentarz”, wspominała Maria. W wieku dwudziestu lat wyszła za starszego o dwanaście lat Jarosława Konopnickiego. Już w następnym roku przyszedł na świat pierworodny Tadeusz. W ciągu dziesięciu lat dzieci będzie razem ośmioro, dwóch synów umrze niemowlętami. To fakty z życiorysu Konopnickiej znane i często przytaczane, podobnie jak kwestia budzącego się do życia talentu literackiego, który ujawnił się dość późno.
Jednak prywatne życie Konopnickiej nie zakończyło się wraz z opublikowaniem w prasie pierwszego wiersza ani nawet z pierwszym sukcesem, jakim były pochwały samego Henryka Sienkiewicza. Małżeństwo Konopnickich było ewidentnie niedobrane. Wówczas ludzie nie rozstawali się jednak z tak błahego powodu, nie było rozwodów, jedyną szansę stanowiło unieważnienie małżeństwa, co wymagało czasu i pieniędzy. Zawsze jednak można było się starać zamieszkać osobno, więc pod koniec lat 70. XIX wieku Maria odchodzi od męża i przenosi do Warszawy. Tu pisaniem, a przede wszystkim korepetycjami utrzymuje siebie i sześcioro dzieci. Ludwik Krzywicki nazywał Konopnicką z tamtego okresu „niewiastą mocno kochliwą”, jednak nic nie wiadomo, żeby związała się z jakimś mężczyzną. Jej nazwisko kojarzono przede wszystkim z młodszym o siedemnaście lat dziennikarzem Janem Gadomskim. Także z nią wiąże się samobójstwo Maksymiliana Gumplowicza, zrozpaczonego odrzuceniem (!) jego uczuć. Ten filozof i historyk, młodszy od poetki o dwadzieścia dwa lata, w chwili śmierci zaledwie trzydziestotrzyletni, postrzelił się w 1897 roku przed hotelem w Grazu, gdzie mieszkały Konopnicka z Dulębianką. Jego rodzina nie traktowała poważnie afektu Maksia. „Zadurzył się w starej babie Konopnickiej” – tak o tej historii mówił jego ojciec, co może nieco dziwić, biorąc pod uwagę fakt, że Gumplowicz ścigał poetkę swoim uczuciem aż przez dwa lata, do tragicznego zakończenia. Poznali się siedem lat wcześniej; rodzina Maksymiliana od razu nie wzbudziła w Konopnickiej ciepłych uczuć: „Graz jest tak fatalny, że wynoszę się stąd co rychlej. Jedna rodzina krakowskich Żydków Gumplowiczów, złożona z ojca, profesora uniwersytetu, i dwóch synów studentów oraz matki cierpiącej na astmę. Zresztą ani kawałka Polaka” (30 VII 1890). Trudno powiedzieć, jak bardzo przeżyła tę śmierć, wcześniej jego awanse traktowała dość bezceremonialnie, o czym donosiła najmłodszej córce poetki Dulębianka: „przeszłej zimy, kiedy była w Nicei, pojawił się tam i widząc, że jest sama i bezbronna, znów zaczął dalsze atakowanie Jej. Nie mogła wychodzić z domu, bo całymi dniami defilował przed Jej oknami, raz w raz listami zasyłając. Zirytowana, wzięła raz te listy z sobą i kiedy zbliżył się do Niej na ulicy, prosząc o odpowiedź, wyjęła je z kieszeni i publicznie rzuciła mu je w twarz, mówiąc – oto odpowiedź, ty chłystku jakiś. I potem go więcej nie widziała”. W tym samym liście malarka dość bezwzględnie oceniła zmarłego: „Ale czego Pani jeszcze nie powiedziałam, a co może najważniejsze, bo łagodzi trochę gorycz tego wypadku, to że to był człowiek umysłowo niezdrów, idiota prawie. Matka jego jest w domu obłąkanych, brat (ten anarchista) także zupełnie nienormalny. Przy tym różne się tu okoliczności złożyły. W domu go nie lubili…” (XII 1897).
Kontrowersyjna
Przez całe lata 80. XIX wieku Konopnicka budowała swoją pozycję literacką. Trudno dziś w to uwierzyć, ale na początku była twórczynią kontrowersyjną, atakowaną przede wszystkim ze strony środowisk katolicko-narodowych. Już jej pierwsza książka, trzy sceny dramatyczne Z przeszłości (1881), o ludziach nauki prześladowanych przez chrześcijan, wywołała prawdziwą burzę; anonimowy autor oceniał w „Przeglądzie Katolickim”: „Myśl jej jest bezbożna i bluźniercza. Na kruchej podstawie kilku faktów, odpowiednio przeinaczonych w rymach swoich, rzuciła ona w twarz Kościołowi raz jeszcze nędzną zniewagę, jaką tylokrotnie już rzucali nań jego wrogowie. Nowością w tej zniewadze jest nie myśl sama, lecz nowa tylko złość”. Dokonania Konopnickiej jako redaktorki naczelnej kobiecego pisma „Świt” w latach 1884–1886 jeszcze w 1902 roku katolicka „Rola” będzie oceniać negatywnie: „W «Świcie» uprawiał się postępowy, czyli pogański liberalizm, z przymieszką żydowszczyzny”. Zapewne mało kto byłby dziś w stanie odgadnąć, że podobne słowa wypowiadano właśnie o Konopnickiej.
Kwestia religijności poetki wymaga osobnych badań. Wierząc w Boga i często się na niego powołując, Konopnicka była jednocześnie przeciwniczką instytucji Kościoła katolickiego, nie miała także najlepszego zdania o papieżu Leonie XIII. W liście do córki potrafiła wybuchnąć: „O, zgnilizna sama te klechy!” (12 II 1897). Religijność na pokaz musiała ją drażnić, skoro pisząc do stryja o swoje macosze, charakteryzowała ją jako kobietę „zanadto wiele odmawiającą różańców dla świata, a zbyt upudrowaną dla nieba” (II 1882).
Nie przywykliśmy do myślenia o Konopnickiej jako o osobie, która była w stanie wygłaszać zaskakujące poglądy. Ale nawet jeżeli publicznie rzadko się na to zdobywała, jej życie prywatne było pełne śmiałych decyzji. Kariera literacka, odejście od męża, wybór życia bez mężczyzny. Podobnie jak inne twórczynie epoki, choćby Maria Rodziewiczówna czy serdeczna przyjaciółka Eliza Orzeszkowa, dług za to nieakceptowane społecznie postępowanie spłacała, tworząc bogobojny wizerunek, zawsze świadoma, jak daleko może się posunąć.
Nawet obraz Konopnickiej jako matki całkowicie oddanej rodzinie nie wytrzymuje próby. Choć właściwie samodzielnie wychowała sześcioro dzieci, a jak refren powtarzała: „stronnictwem, do którego należę duszą i ciałem, są dzieci moje”, to jednocześnie dzieliła te dzieci na trójkę „złą” i „dobrą”, a od całej szóstki w pewnym momencie postanowiła się uniezależnić, wybierając własny rozwój i potrzeby. Gdy tylko najmłodsza córka została posłana do szkoły, Konopnicka wyniosła się z Warszawy; od tego czasu dzieci będzie odwiedzać, wspomagać finansowo i pisać do nich, ale z bezpiecznej odległości, czas dzieląc między Wenecję, Zakopane, Monachium, Kraków i jeszcze kilka innych miast. Podróże nie ustały nawet wtedy, gdy w czynie społecznym Polacy podarowali ukochanej wieszczce dworek w Żarnowcu. Początkowo taki wybór stylu życia przez Konopnicką tłumaczono represjami politycznymi, ale nie ma podstaw do podtrzymywania tej tezy. W rzeczywistości jednym z ważniejszych powodów były kłopoty i tragedie związane z dziećmi. Najgłośniejsza, a jednocześnie ciągle mało zbadana jest sprawa niezwykle ponoć pięknej Heleny5, oskarżonej o szereg przebiegłych kradzieży, która wsławiła się także sfingowaniem własnego samobójstwa, a nawet próbą targnięcia się na życie matki. Dla Konopnickiej, tak zawsze dbającej o dobre imię, szczególnie bolesne musiały być publiczne skandale. W listach do byłego męża próbowała go zmobilizować do wzięcia odpowiedzialności za wybryki córki: „Przed tygodniem H[elena] wkradła się do ogrodu z rewolwerem, chciała strzelać, policję wezwano. Dzień przed tym urządziła tu innego rodzaju skandal, odbywając jakiś atak kilkugodzinny w sieni przed moimi drzwiami naprzód, a potem w moim mieszkaniu przy zbiegowisku całej ludności naszego domu” (20 XI 1889). Poetka całkowicie wykreśliła Helenę ze swojego serca, nazywała ją „wyrodkiem” i „okropną istotą”. Innym razem pisała do Jarosława: „Trzeba okazać jednocześnie, że rodzina wyrzeka się wszelkiej solidarności z H[eleną] i nic z nią wspólnego nie ma” (9 I 1890). Przy okazji tej historii dochodzi do głosu kolejna cecha charakteru Konopnickiej: konsekwencja. Gdy Helena zostaje uznana za niepoczytalną i przebywa w kolejnych zakładach zamkniętych, matka nie interesuje się ani jej losem, ani dziecka, które urodziła, w listach odnotowuje jedynie pieniądze, które wysyła na utrzymanie: „Muszę też za to dziecko płacić miesięcznie kilka rubli, póki trochę nie urośnie i chodzić nie zacznie. Potem bądź co bądź trzeba je pomieścić na wsi, gdzie by nie ciążyło jego utrzymanie” (7 IV 1890).
Innym dramatycznym wydarzeniem był obłęd zięcia, Bolesława Królikowskiego, męża Zofii, niewiele ponad dziesięć lat po ślubie. Wcześniej, w wieku zaledwie 27 lat, na zapalenie ślepej kiszki umarł pierwszy syn, Tadeusz. Do tej kolekcji brakuje już tylko kłopotów z Laurą, te jednak Konopnicka miała po części na własne życzenie. Najmłodsza córka bardzo wcześnie zaczęła marzyć o karierze aktorki. Matka skutecznie się temu przeciwstawiała różnymi sposobami, także szantażem moralnym, czego świadectwem choćby taki list: „Hel[ena] uwolniona, nowe skandale w Warszawie. Zdaje mi się, że już tylko jednej kropli brakuje, żeby mnie w grób wepchnąć, jeśli jeszcze i Janka do wojska wezmą. Strzeż się, Lorko, aby ta kropla z Twojej ręki nie padła” (30 IV 1890). Następny list zakończyła słowami: „Bądź zdrowa, Lorko, chciałabym Cię kochać zawsze” (5 V 1890), co było wyraźnym sygnałem, że miłość do córki nie jest bezwarunkowa. Początkowo się udaje – piękna Laura zostaje wydana za Stanisława Pytlińskiego, ale z czasem pociąg do sceny wybucha ze zdwojoną siłą. Amatorka stara się o angaż w kolejnych teatrach, intrygi matki sprawiają jednak, że zabiegi palą na panewce. W efekcie Laura rozpoczyna karierę aktorską od występów na prowincji; rozpada się jej małżeństwo (choć podobnie jak rodzice nigdy nie sfinalizuje rozstania z mężem). Konopnicka zmuszona jest wreszcie zaakceptować decyzję córki, ale zdania nie zmienia: „Aktorkę uważam zawsze za kobietę wyrzekającą się szacunku ludzkiego – za poklask”. Plotkowano o jeszcze innym „kłopocie” związanym z najmłodszym dzieckiem poetki. Irena Krzywicka zanotowała w swojej autobiografii: „Konopnicka i jej córka, piękna Laura, z osobliwym «felerem», który jej nie pozwalał doprowadzić żadnego stosunku miłosnego do końca”.
Pietrek z powycieranymi łokciami
Najważniejszą osobą w prywatnym życiu Konopnickiej była malarka Maria Dulębianka, postać najbardziej przemilczana w jej biografii. Łatwo zgadnąć dlaczego – nawet pytanie o związek dwóch kobiet nie pasuje do stworzonego jeszcze przez samą poetkę wizerunku. Informacja, że niedoszła autorka hymnu narodowego6 była lesbijką, niektórych mogłaby chyba zabić, skoro z oburzeniem spotkała się nawet wydana w 1963 roku biografia Konopnicka, jakiej nie znamy Marii Szypowskiej. Autorka, próbująca delikatnie odmitologizować wieszczkę, bez poruszania kwestii homoseksualizmu, spotkała się z atakiem Towarzystwa im. Marii Konopnickiej, które protestowało przeciwko książce jako „szarpiącej święte imię poetki”.
Nie ma pewności, kiedy Dulębianka i Konopnicka spotkały się po raz pierwszy. Badaczka życia i twórczości autorki Roty, Lena Magnone, datuje, że najpóźniej stało się to w 1886 roku; trzy lata później nazwisko malarki pojawia się w liście Konopnickiej. Od tego czasu staną się niemal nierozłączne. Dulębianka nigdy nie wyszła za mąż, reprezentowała typ znany wśród lesbijek od wieków: krótko obcięta, w surducie i z monoklem, polowała i jeździła konno. W Żarnowcu zachowała się pamięć o niej jako przyjaciółce poetki, która „nosiła się po męsku, a włosy miała całkiem kuso podcięte”. Konopnicka nazywała ją „Piotrek” lub „Pietrek z powycieranymi łokciami”. W liście do dzieci, opisując tłum, który ją nieomal stratował, kiedy schodziła ze statku, zaznacza: „Pietrek, blady i mężny, nic się nie bał, tylko mnie bronił”. Konopnicka, nosząca długie suknie i kapelusze, często z kwiatami, była przeciwieństwem partnerki. Poetka zresztą nie tylko odejmowała sobie kilka lat, ale też dbała, by odpowiedni wizerunek przedstawiać szerokim masom, na przykład podając do publikacji swój portret sprzed kilkunastu lat jako aktualny. W efekcie, choć Dulębianka była młodsza od niej dziewiętnaście lat, mogła sprawiać wrażenie starszej.
Maria Dulębianka na przedwojennej pocztówce
Całość składa się na obraz pary, który dziś określilibyśmy jako związek butch/femme. Ale poza nielicznymi plotkami ich wspólne życie przyjęto bez większych emocji. Razem podróżowały, potem we dwie zamieszkały w Żarnowcu. Dulębianka została wprowadzona do kręgu rodzinnego, brała udział w zjeździe Konopnickich i uroczystym jubileuszu poetki. W listach do dzieci autorka Roty nie wyjaśniała ani nie komentowała jej pojawienia się, po prostu w pewnym momencie wprowadziła do opisów „pannę Marię”. Początkowo jeszcze zaznaczała: „wzięłyśmy sobie 2 pokoje, ja jeden, a Dulębianka drugi” (14 VIII 1894), z czasem o obecności towarzyszki świadczyła już tylko liczba mnoga: mamy, postanowiłyśmy, zwiedzałyśmy, wyjeżdżamy. Potem stała się oczywistością; na końcu listów znajdował się dopisek: „Dulębianka (jeszcze kuleje) pozdrawia Was serdecznie” (2 XI 1906) albo „Dulębianka podziwia maszynę Waszą i załącza szczere pozdrowienia” (1 XI 1908).
Oczywiście pojawiają się wątpliwości dotyczące charakteru ich związku: czy mamy prawo nazywać go lesbijskim, skoro nic nie wiadomo o jego erotycznym aspekcie? Czy te dwie kobiety nie mogły być tylko przyjaciółkami, które połączyły wspólne poglądy, pasje artystyczne, kłopoty finansowe i chęć podróżowania? Trzeba jednak pamiętać, że w chwili poznania Dulębianka nie była leciwą damą szukającą życzliwej duszy na ostatnie lata życia, tylko dwudziestoparoletnią, świetnie zapowiadającą się malarką. Dla Konopnickiej w dużej mierze poświęciła swoje aspiracje twórcze, w kolejnych latach stała się przede wszystkim portrecistką poetki. Poglądów także nie miały identycznych. Dulębianka jako jedna z najbardziej aktywnych polskich emancypantek nie zawsze mogła znaleźć zrozumienie u Konopnickiej, którą kwestia równouprawnienia interesowała w stopniu umiarkowanym. Chciała zmian, ale raczej na drodze ewolucji. W „Świcie” pisała w 1884 roku: „Nie prowokując walki i nie dążąc do niej wcale, uznać trzeba, że interesa specjalne kobiece istnieją”. Obserwując sufrażystki z bliska, odczuwała dystans. W 1905 roku, donosząc córce, że musiała „być na wiecu kobiet, domagających się głosowania”, dodawała z przekąsem: „Że go nie mają – tego, sądząc po szalonej wrzawie – nikt by się domyślić nie mógł” (18 XII 1905). Właśnie działalności feministycznej poświęciła się Dulębianka w późniejszym okresie życia. Konopnicka ją w tym zresztą wspierała, ale bardziej jako bliska osoba niż zaangażowana w sprawę aktywistka.
W 1908 roku Dulębianka była bohaterką spektakularnej akcji: wysunięto jej kandydaturę w wyborach do sejmu galicyjskiego. Chodziło o zwrócenie uwagi, że kobiety pozbawione są czynnego i biernego prawa głosu. Konopnicka tak opisywała nerwy ostatnich chwil przed wystąpieniem: „Zamieszanie, rwetes, pisanie na gwałt kandydackiej mowy, z jaką każdy kandydat na zgromadzeniu wyborców stanąć musi i wypowiedzieć swoje stanowisko przyszłe do wszystkich spraw, jakie leżą w kompetencji sejmu. Kwestie agrarne, szkolne, samorządu miast itp., a w dodatku przedstawienie stosunku swego do sprawy Żydów i Rusinów. Dwa dni – mowa gotowa. Dulębianka z wypiekami na twarzy, nie je, nie śpi, tylko pakuje w siebie brom, który jej nic nie pomaga. Wyjeżdża – jedzie na Peszt, w Peszcie zatrzymuje się dzień, żeby trochę opanować i siebie, i mowę. Po dwóch nocach podróży staje we Lwowie w piątek rano, a w piątek o 4 ma mowę. Odbieram depeszę w sobotę: «Dobrze»” (1 III 1908). Dziś nie do końca zdajemy sobie sprawę, jak bardzo wywrotowa była to akcja. Jej współczesnym odpowiednikiem byłby performance z dwiema osobami tej samej płci biorącymi ślub, niemający mocy prawnej, ale zwracający uwagę na dyskryminację części społeczeństwa. 511 głosów, które oddano na kandydatkę, unieważniono – tylko dlatego, że była kobietą.
Niechciane śledztwo
Pytając o relację Konopnickiej i Dulębianki, trzeba się zastanowić, czy w ogóle homoseksualne kobiety żyjące wówczas na polskich ziemiach były w stanie urefleksyjnić swoje preferencje i wytworzyć lesbijską tożsamość. Do tego u Konopnickiej można zauważyć raczej obsesyjne przemilczanie, a nawet zakłamywanie całych aspektów swojej egzystencji. Ukrywanie uczuć i pragnień musiało być jej dniem powszednim, skoro zwierzała się: „Ja nawet do najbliższych piszę tak, aby to mógł czytać p. żandarm, jeśli mu przyjdzie ochota”. Zresztą – nawet jeśli Dulębianki i Konopnickiej nie łączyła relacja erotyczna, to co miałoby z tego wynikać? Nie zmienia to faktu, że właśnie kobietę wybrała autorka Imaginy na towarzyszkę życia, a można chyba mówić o związku w przypadku osób, które razem mieszkają i podróżują. Związku, który trwał dłużej niż życie z oficjalnie poślubionym Jarosławem.
Życie Dulębianki zasługuje na pełniejsze zainteresowanie, nie tylko jako klucz do poznania Konopnickiej. Bardzo znaczące, że przeciwnicy tezy o homoseksualnym związku tych dwóch kobiet nie chcą się dowiedzieć więcej o relacji, która wciąż kryje wiele niejasności czy wręcz tajemnic. Prześledzenia wymaga choćby sposób, w jaki obie kobiety funkcjonowały i były odbierane w ówczesnym środowisku feministycznym, a być może istniejącym także kręgu lesbiańskim. Z 1903 roku pochodzi zdjęcie Józefa Zajączkowskiego: na werandzie dworku w Żarnowcu siedzą cztery kobiety, z jednej strony Maria Konopnicka i Maria Dulębianka, z drugiej – Stefania Wechslerowa (Weschlerowa) i Zofia Poznańska. Najstarsza z nich jest Wechslerowa, pochodząca ze Lwowa pedagożka i feministka. W swoim Dzienniku lwowskim 1842–1930 opisała ją Zofia Romanowiczówna, która pod koniec lat 60. XIX wieku uległa urokowi demonicznej i zaborczej homoseksualistki Stefanii. To tylko jeden z przykładów obecności lesbijek w kręgu przyjaciół Konopnickiej.
Maria Konopnicka na rysunku Marii Dulębianki
W ujawnionym niedawno przez Agatę Zawiszewską niepublikowanym fragmencie pamiętników Romany Pachuckiej, działaczki kobiecej z początku XX wieku, znalazł się interesujący passus, w którym autorka opisuje znane sobie kobiece związki: „Znałam naówczas trzy pary kobiet, nieodłącznych przyjaciółek: I Paulina Kuczalska-Reinschmit i Józefa Bojanowska, II Maria Konopnicka i Maria Dulębianka, III Helena Weychert i Maria Rodziewiczówna. W każdej z tych dwójek jedna zewnętrznie zmężczyźniała się, a więc Józefa Bojanowska nie obcięła włosów, lecz chodziła zawsze w kostiumie angielskim, spod żakietu widać tylko przód bluzki lub kamizelki, kapelusz br. skromny bez żadnych upiększeń, w ręku nieodstępna teczka. Chód miała pewny, energiczny, stąpała w półbucikach na niskim obcasie. Maria Dulębianka nosiła krótkie włosy, które swobodnie okalały jej wysokie czoło i spadały na tył głowy, «ćwikier», czyli binokle, ściskały jej nos i osłaniały oczy krótkowidza. Wysmukła i szczupła ubierała się również w kostiumy kroju angielskiego, ożywiała ten strój jasna kamizelka z kołnierzykiem i krawatem, często czarnym, związanym w kokardę pod szyję. Nosiła obuwie na niskim obcasie, ruchy i chód miała energiczne, kanciaste, upodobnione do męskich. Z natury br. dobra, łagodna i miękka, zewnętrznie chciała typem zbliżyć się do mężczyzny”. To, co najbardziej rzuca się w oczy w tym fragmencie, to brak języka do opisania relacji, których nietypowość jest ujęta czysto zewnętrzne, poprzez cechy upodobniające do mężczyzny, na przykład w fasonie buta czy sposobie poruszania się. Także wspomniana Paulina Kuczalska-Reinschmit w portrecie pośmiertnym Konopnickiej pisała przede wszystkim o jej niezwykłej przyjaźni z Dulębianką: „Czuwała nad nią przyjaźń troskliwa, uczucie potężniejsze od węzłów krwi i bardziej od nich podniosłe”.
Żegnaj, pieśniarko
Maria Konopnicka w różnych okresach życia („Tygodnik Ilustrowany”, 1910)
Jeszcze inny obraz dwóch kobiet wyłania się ze wspomnień Leszka Solińskiego, wieloletniego partnera Mirona Białoszewskiego, który wychował się w Żarnowcu. Soliński urodził się po śmierci zarówno Konopnickiej, jak i Dulębianki, lecz mieszkając w sąsiedztwie dworku, nie tylko chłonął opowieści o nich, ale także dobrze poznał córkę poetki, Zofię. Legendą obrósł moment, kiedy Konopnicka po raz pierwszy przyjechała do nowego domu: „Przed wielkim dębem, pod którym potem Konopnicka pisywała, stała Biała Brama ubrana w zieleń, w wieńcach ze smreków i jedliny, niby łuk triumfalny. I był olbrzymi napis: «Witaj nam pieśniarko ludu na tym zagonie». Wymyślił to nauczyciel Widlarski. Chociaż córka Zofia opowiadała po latach, że było napisane: «Nie rzucim ziemi». Ale poprawiała ją stara Feliksowa: – Ej, pani, z was to plecięga. Było: «Witaj pieśniarko». Na końcu alei świerkowej, prowadzącej do Białej Bramy, gdzie wychodziła spod mostka Biała Dama i dzwoniła o północy tak, że w świerkach budziły się wszystkie wrony (później mówili, że Konopnicka siadała na barana Dulębiance, okrywały się prześcieradłem, dzwonek miały zawieszony wysoko na dębie, no i dzwoniły – nie tyle dla podtrzymania bajdy, ile dla odstraszenia amatorów na kwiaty i warzywa dworkowe) – na końcu więc tej alei witał po raz pierwszy chlebem i solą kowal Turek i kmieć Adamik. Chleb był olbrzymi jak koło do wozu, a na nim był orzeł z soli wielickiej. Turek zaczął do Konopnickiej mówić: – Pani nasza, orędowniczko nasza… Adamik mu przerwał: – Uważajcie, kumie, boście w pacierz wleźli. Konopnicka się uśmiechnęła, kiwnęła głową i odpowiedziała coś po cichu, ale co, to nie wiedzieli, i weszła prędko do ciemnej sieni. Ale i w sieni czekały powitania. Pań lwowskich, posła Bojki z wąsami, wystrojonego po gręboszewsku. Konopnicka była na czarno. W kapeluszu z dużym rondem. Ze strusimi piórami”.
Początkowo poetka niezbyt dobrze oceniała żarnowiecką społeczność: „Lud tutejszy tak przywykł do procesów, że ciągle przychodzą chłopi po porady prawne. W ogóle tysiące wymagań, próśb, żądań. Chcą nawet, żeby im dzieci uczyć. Ładnie bym wyszła!” (19 IX 1903). Wspomnienia Solińskiego świadczą, że z czasem obie kobiety się zaaklimatyzowały: „Konopnicka lubiła chodzić po Żarnowcu. Szła aż na Śliwinki pod las. A przez las wracała z drugiej strony wsi, z nieodłączną panną Dulęba. I Heleną Ziemską. […] W lesie to już Konopnickiej brakło tchu. Ale Hela Ziemska niosła za nią krzesło i podstawiała”. Dulębianka uczyła miejscowe dzieci niemieckiego: „Janek Ziemski chodził na lekcje do panny Dulęba. Poszli raz z bratem. W przedpokoju stały poskładane obrazy. Poprawili: podorabiali wąsy. Panna Dulęba była bardzo dobra, grała z nimi w tenisa, ale tak się zgniewała, że stłukła po łapach”.
Tłumy na pogrzebie Marii Konopnickiej („Tygodnik Ilustrowany”, 1910)
Rok przed śmiercią bardzo już schorowana Konopnicka polecała pamięci dzieci swą towarzyszkę życia: „Opatrznością moją jest Dulębianka, która wszystko zarzuciła i czuwa nade mną – i za mnie się po domu krząta. Sypia też na sofce w moim pokoju i na każdy mój ruch – zaraz jest na nogach. Pamiętajcie jej to, dzieci drogie!” (8 VIII 1909). Malarka towarzyszyła poetce także w jej ostatnich chwilach. Była zresztą organizatorką jej wielkiego pogrzebu w 1910 roku we Lwowie, który przyciągnął tłumy, choć nie obyło się bez skandalu. Kręgi klerykalne zwróciły uwagę, że Konopnicka nie była prawowierną katoliczką, odwołano więc udział duchowieństwa i mowę biskupa Bandurskiego w czasie ostatniej drogi poetki. Całość przemieniła się w wielką demonstrację patriotyczną. Jedną z największych manifestacji żałobnych we Lwowie był też pogrzeb Marii Dulębianki, która przeżyła partnerkę o dziewięć lat. Na okolicznościowej pocztówce wydanej po jej śmierci napisano: „Artystka, malarka, gorąca patryotka, działaczka społeczna, propagatorka idei równouprawnienia kobiet, inicjatorka licznych instytucji narodowych i społecznych, orędowniczka ubogich, padła dnia 7. marca 1919 r. ofiarą zarazy, zwiedzając jako delegatka Czerwonego Krzyża ukraińskie obozy internowanych”.
Wydaje się niezmiernie znaczące, że początkowo Dulębianka została pochowana w grobie swojej partnerki, ale już w 1927 roku jej zwłoki przeniesiono na Cmentarz Orląt. Zupełnie jakby najpierw uszanowano ich bliską relację, ale z czasem zdano sobie sprawę, że pochowanie wspólnie dwóch kobiet, które nie były ze sobą spokrewnione, jest zbyt wymowne i stanowi swoistą zachętę do snucia przypuszczeń na temat ich związku.
Po życiu
Dzieci poetki nie uszanowały prośby matki o opiekę nad malarką po śmierci Konopnickiej. W Żarnowcu nie było dla niej miejsca, majątek przejęły córki: Laura i Zofia. Dulębianka rzuciła się w wir działalności społecznej. W 1911 roku utworzyła pierwszy we Lwowie Wyborczy Komitet Kobiet do Rady Miejskiej, a w latach 1911–1913 redagowała dodatek do „Kuriera Lwowskiego” poświęcony sprawom kobiecym. Dzięki Paulinie Kuczalskiej-Reinschmit wiadomo, że w ostatnim okresie życia u boku malarki była kolejna kobieta – Sabina Jaworska, z którą zamieszkała kilka lat przed śmiercią.
Dziś Dulębianka stała się postacią niewygodną w życiu Konopnickiej, bo naprowadza na wątek, który wielu chciałoby przemilczeć. Ale nie ma już powrotu do prostej opowieści o aseksualnej pieśniarce ludu żyjącej sprawą walki o niepodległość i miłością do dzieci. W jaki sposób zainteresowanie Dulębianką i Konopnicką zaburzyło ugruntowaną narrację pracowników Muzeum w Żarnowcu, pisał Maciej Duda: „Dwa lata temu [w roku 2009] miałem okazję być w Żarnowcu, w dworku, który na początku XX wieku podarowany został Marii Konopnickiej. Do dziś znajduje się w nim muzeum pisarki. Przechodząc przez pomieszczenia gospodarcze, mogłem zobaczyć tłumaczenia jej książek, szczególnie tych pisanych dla dzieci oraz, z grupą zwiedzających, wysłuchać Roty, a nawet odśpiewać jej pierwszą zwrotkę. Dalej kustosz poprowadził wszystkich do zabudowań właściwych – do dworku, tam zobaczyliśmy gabinet z sypialnią, pokój z wystawionymi adresami hołdowniczymi […] oraz salonik. Nic w tym nadzwyczajnego, gdyby nie to, że kustosz alergiczne reagował na pytania o Marię Dulębiankę. Owszem, wskazał ją na jednym ze zdjęć «w charakterystycznym męskim stroju» i pokazał drzwi, które pomalowała, poza tym została wyparta z jego gawędy. W pewnym momencie stwierdził, że Maria Dulębianka mieszkała i pracowała w dworku, ale swój pokój i pracownię miała na stryszku, dokąd prowadziły stare wąskie schody, po których nie wchodziła stara Wieszczka”.
Jedyne zachowane zdjęcie Piotra Własta na okładce książki Izabeli Filipiak
Piotr Odmieniec Włast (1876–1949)
Czytanie tekstów Marii Komornickiej w kontekście jej biografii nigdy nie odbywa się na neutralnym gruncie. W zależności od psychicznej konstrukcji badacza historia Marii Komornickiej dla jednych jest przestrogą, dla drugich – inspiracją.
IZABELA FILIPIAK,Obszary odmienności(2006)
Biografia Piotra Odmieńca Własta, znanego wcześniej jako Maria Komornicka, to jedna z najbardziej tajemniczych, tragicznych i wzruszających historii w polskiej literaturze. Postać jeszcze za życia kompletnie zapomniana, a wręcz pogrzebana, po latach stała się inspiracją książek, sztuk teatralnych i prac naukowych. W 1938 roku Tadeusz Boy-Żeleński, przygotowując leksykon Młoda Polska. Wybór poezji, pisał do Kazimierza Czachowskiego z prośbą o informacje m.in. na temat daty śmierci Marii Komornickiej (Włast żył jeszcze jedenaście lat). W świetle współczesnej wiedzy i coraz prężniej działających ruchów na rzecz osób transpłciowych należy przenieść punkt ciężkości z mówienia o Komornickiej na mówienie o Właście, czyli po prostu uszanować imię, nazwisko i płeć, które wybrał sam zainteresowany7. I których – w przeciwieństwie do żeńskiej formy – nigdy się nie wyrzekł.
Sprawa nie jest prosta, bo przez ponad trzydzieści pierwszych lat życia Włast funkcjonował jako kobieta; wtedy też odnosił największe sukcesy literackie. Urodził się 25 lipca 1876 roku w rodzinnym majątku Grabów i na chrzcie otrzymał imię Maria. Dzięki starannemu domowemu wykształceniu szybko odkryto u niego talent zwiastujący niemal cudowne dziecko. W wieku niespełna szesnastu lat debiutuje opowiadaniami w „Gazecie Warszawskiej”, dwa lata później ukazuje się pierwsza książka, zbiór Szkice. Wówczas wyjeżdża także studiować do Cambridge, ale wraca po niespełna pół roku. W 1895 roku wspólnie z dużo starszymi i bardziej znamienitymi kolegami, Wacławem Nałkowskim i Cezarym Jellentą, wydaje Forpoczty – manifest, który zapowiadał nadejście nowego w literaturze. Okres do 1907 roku był dla Własta dość płodny i obfitował zarówno w poezję, jak i prozę oraz recenzje. Wciąż jeszcze funkcjonował wtedy jako młoda, dobrze zapowiadająca się poetka. Jan Lorentowicz tak wspominał ją po latach: „Urody była miernej. Drobna, ubrana skromnie, wywierała wrażenie raczej młodego chłopca, co jeszcze bardziej podkreślały krótkie, po męsku ostrzyżone włosy, dość rzadkie w owych czasach u kobiet”. Trudno stwierdzić, jakiego okresu życia może dotyczyć ten opis, zachowało się tylko jedno zdjęcie Własta w kobiecym stroju, na którym włosy ma akurat długie, zebrane z tyłu głowy.
Leman
Jednym z bardziej zagadkowych wydarzeń z „kobiecego” okresu Własta było małżeństwo zawarte z Janem Lemańskim w czerwcu 1898 roku. W tekstach poświęconych Komornickiej poświęca się temu związkowi stanowczo zbyt mało uwagi. Dlaczego to właśnie Lemański, starszy o dziesięć lat, ubogi i dopiero debiutujący poeta, został wybrany na męża? Czy połączyło ich uczucie, czy też coś w rodzaju pokrewieństwa dusz? Izabela Filipiak sugeruje, że chodziło o ekscentryczny wybryk i wywołanie skandalu, w które rzeczywiście obfitował dwuletni okres małżeństwa – doszło m.in. do strzelaniny z zazdrości. We wspomnieniach współczesnych Lemański został zapamiętany jako infantylny dziwak. Irena Lorentowicz, córka Jana, która znała Lemańskiego od dziecka, pisała o nim: „Wielki przyjaciel dzieci, dziwak i czarodziej, samotnik i milczek. Kiedy do nas przychodził, siadywał najczęściej na podłodze ze mną przy różnych zabawkach, ale czasem robił szkody: na kapelusze i mankiety z papieru, w które mnie «Leman» ustroił, pokrajaliśmy w paski odczyt ojca”.
W późnej twórczości Lemańskiego badacze dopatrzyli się obsesyjnej niechęci do kobiet. Zmarł w 1933 roku, niedługo po kolejnej próbie samobójczej. Pod koniec życia pracował jako cenzor filmowy w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Henryk Szletyński poznał go w 1924 roku, gdy jako student razem z kolegami organizował koncert przy okazji Kongresu CIE (Confédération Internationale des Étudiants) z udziałem siedmiuset uczestników z całego świata i szukał po twórcach wierszy oraz piosenek: „Siwy pan o sympatycznej twarzy z zaróżowieniami spotykanymi u osób nie stroniących od alkoholu i o niebieskich, bardzo smutnych oczach, nie rozstający się z cygarem, zaopatrzył nas w kilka swoich mało znanych utworów i postawił warunek: mamy być łaskawi przybyć do niego po ukończeniu Kongresu, aby o wszystkim dokładnie opowiedzieć; przypomni mu to jego młodość. Oczywiście przyszliśmy. I kiedyśmy coraz żywiej rozwijali nasze wiadomości, mówiąc o przesunięciach ideowo-politycznych i charakteryzując delegacje narodowościowe, informowali o sekcjach, o uchwałach, wtedy smutny stary poeta za mgłą cygarowego dymu zapytał poważnie i spokojnie: – A główne pijaństwo gdzie było?”.
Jan Lemański na okładce zbioru poezji z 1973 roku
Być protoplastą rodu
Nie ma wątpliwości, że najważniejsza data w życiu Własta to rok 1907. Wówczas podejmuje ostateczną decyzję o przyjęciu męskiej tożsamości. Miało to miejsce w poznańskim hotelu Bazar, w trakcie podróży z matką do Kołobrzegu. Legenda mówi, że Włast pozbył się wcześniej wszystkich zębów, by uzyskać nowy kształt twarzy; teraz dzieło zostało dopełnione poprzez spalenie damskiego stroju. Z ostrzyżonymi włosami, które potem regularnie będzie skracać, Maria staje się Piotrem i w ten sposób każe się do siebie zwracać. Tak rozpoczyna się wieloletnia tułaczka po zakładach dla obłąkanych, a potem kolejnych miejscach odosobnienia. Dziś, ponad sto lat później, trudno wyjaśnić ten swoisty akt transgenderyzmu. Włast nie tylko oświadczył, że jest mężczyzną, ale także uznał się za nowe wcielenie Piotra Własta, legendarnego założyciela rodu Dunin-Wąsowiczów, z którego pochodziła matka. Nie był to zresztą przypadkowy wybór, już recenzje w „Chimerze” podpisywane były pseudonimem „Włast”, potem przyszło zainteresowanie protoplastą rodu, aż wreszcie całkowite z nim utożsamienie.
Zaburzenia psychiczne Własta, na które cierpiał od 1903 roku, sprawiają, że cała historię łatwo się medykalizuje. Zapominamy o całym aspekcie kulturowym. Jeszcze posługując się imieniem Maria, Piotr bardzo szybko osiągnął praktycznie wszystko, co było dostępne dla płci żeńskiej pod koniec XIX wieku, a jednocześnie ciągle był kimś gorszym, bez własnego miejsca, ze świadomością, że przewyższa intelektualnie nie tylko wiele kobiet, ale i większość mężczyzn ze swojego otoczenia. Przypisany do płci damskiej, był właściwie podczłowiekiem, nie mogąc brać udziału w wyborach, studiować, a nawet w pełni o sobie decydować. Z podobnym problemem musiała się zetknąć właściwie każda rozumniejsza osoba epoki – niespełna piętnastoletnia Zosia Nałkowska pisała w Dziennikach: „Mężczyzna może poznać pełnię życia, bo w nim żyje jednocześnie mężczyzna i człowiek. Dla kobiety zostaje tylko ułamek życia – musi być albo człowiekiem, albo kobietą” (5 XI 1899). Otwarte pozostaje pytanie, czy Włastowi w jego metamorfozie bardziej chodziło o stanie się mężczyzną, czy po prostu człowiekiem.
Jako Piotr Odmieniec Włast żył dłużej niż pod nazwiskiem Komornickiej. I choć tworzył przez cały czas, z późniejszej twórczości niewiele ujrzało światło dzienne. Najbardziej znane są fragmenty błagalnych listów wysyłane z zakładu dla obłąkanych. Nie mógł pojąć, że tylko z powodu stroju jest leczony i wykluczony ze społeczeństwa: „Dziwię się, że robisz mi wyrzuty o spódnicę. Nie zasługuję na to. Co do bluzki, to za ciasna. Peleryny używam” – pisał w 1907 roku do ukochanej matki, która przejęła kontrolę nad jego egzystencją i decydowała o dalszym zamknięciu. Nie przekonywały jej nawet najbardziej rozpaczliwe zapewniania: „przecie WARYATEM NIGDY NIE BĘDĘ – choćbyście spiętrzyli nade mną cały stos «dowodów» najautentyczniejszych” (17 VI 1909). Wybawieniem od szpitali psychiatrycznych okazał się wybuch wojny w 1914 roku. Przeniesiono go wówczas do rodzinnego Grabowa, gdzie mógł żyć, nikomu nie wadząc i mając ograniczony kontakt ze światem zewnętrznym. Tam powstało najważniejsze dzieło Własta, zbiór poezji z lat 1917–1927 W Grabowie podczas wojny. Xięga poezji idyllicznej, do dzisiaj pozostający w rękopisie, a dedykowany matce. Prof. Bogdan Zakrzewski wspominał, że Piotr był przyjaznym i bardzo ciekawym rozmówcą, jego jedynym warunkiem było, aby zwracając się doń, zachowywać męską formę. Gdy w 1908 roku w liście do matki pojawił się pomysł publikacji wierszy, od razu dodał: „Jako jedyny warunek stawiam ogłoszenie pod nazwiskiem moim, nie zaś pod pseudonimem kobiecym. Twój przywiązany syn Piotr Włast”.
W Grabowie przeżył trzydzieści lat. Ostatnie lata spędził w domu starców, chory, nie mogąc ze względu na artretyzm wstawać z łóżka. Nie żyła już wówczas matka, były mąż, ojciec, Nałkowski, Jellenta.
Rehabilitacja
Prędzej czy później musiało się pojawić zainteresowanie tą niezwykłą postacią. Już w latach 60. powstało pionierskie studium Marii Podrazy-Kwiatkowskiej, a także wyszedł zbiór Miscellanea z pogranicza XIX i XX wieku w dużej mierze poświęcony Komornickiej. Ta historia była dla Tadeusza Różewicza inspiracją do napisania wielokrotnie wystawianej sztuki Białe małżeństwo8, którą na początku lat 90. przeniosła na ekran Magdalena Łazarkiewicz. Decydujący okazał się jednak słynny szkic Marii Janion Gdzie jest Lemańska? z 1979 roku, a przede wszystkim jego powtórna publikacja w 1996 roku wraz z kolejnym studium o Komornickiej w książce Kobiety i duch inności. Dwa lata później ukazała się monografia Edwarda Bonieckiego Modernistyczny dramat ciała, potem Cień twarzy. Szkice o twórczości Marii Komornickiej Krystyny Kralkowskiej-Gątkowskiej i Kto się boi Marii K.? Sztuka i wykluczenie Katarzyny Ewy Zdanowicz. W latach lat 90. Komornicką bliżej zainteresowała się Izabela Filipiak. Poświęciła jej sztukę teatralną Księga Em, a przede wszystkim własny doktorat, który przemienił się monumentalną monografię Obszary odmienności. Wszystkie te tytuły odegrały ważną rolę, chociaż wraz z upływem lat coraz bardziej doskwiera kobiecocentryczna perspektywa i obracanie się w kręgu akademickim. Odczuwalny jest brak popularnej biografii, dzięki której dzieje Własta mogłyby wyjść z naukowej niszy. Nie zmienia to faktu, że i tak powoli, ale konsekwentnie spełnia się jego przepowiednia z jednego z listów do matki: „Jestem absolutnie pewien, że prędzej czy później doczekam się r e h a b i l i t a c j i, która niejednego spiorunuje, a nawet bardzo wielu niezłych ludzi okryje płomieniami wstydu lub bladością niepowetowanego żalu” (27 VI 1909).
Pozostaje nam snucie domysłów, czy dziś Włast po prostu poddałby się operacji korekty płci i zmienił dane osobowe. Wówczas, gdy nikomu się o tym nie śniło, przemiana musiała dokonać się tylko aktem woli. Największym przeciwnikiem takiej interpretacji jest Edward Boniecki, poruszający się wokół takich kategorii jak „płeć duchowa” i nieprzyjmujący do wiadomości, że być może cała filozoficzna nadbudowa została stworzona w wyniku niemożności rozwiązania tej kwestii inaczej niż tylko w wymiarze kulturowym. Znaczące jest zresztą określenie „Odmieniec”, wybrane i dodane do nowego imienia i nazwiska.
Pochmurna dusza