Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Historia współczesnego Hongkongu rozpoczyna się w połowie XIX wieku wraz z przybyciem Brytyjczyków. Od tego momentu kilka rybackich wiosek przekształca się stopniowo w gospodarczą metropolię, którą znamy.
Piotr Bernardyn, długoletni korespondent i komentator spraw azjatyckich, był naocznym świadkiem wielomilionowych demonstracji, które wybuchły w Hongkongu w 2019 roku. Opisuje, jak protestujący niszczyli symbole chińskiej władzy w mieście, jak głosowali przez internet podczas ulicznych zamieszek i jak diametralnie zmienił się ich stosunek do policji, którą uważali dotąd za swoją. Aby wyjaśnić przyczyny tych wydarzeń, przybliża nam sto pięćdziesiąt lat historii Hongkongu, pokazując inne oblicze miasta kojarzonego z pragmatyzmem i zarabianiem pieniędzy.
Wszystko po to, by uchwycić charakter miejsca, które – jak by się zdawało – ma w swojej naturze tymczasowość. Bernardyn tworzy niezwykły obraz metropolii, ale przede wszystkim jej mieszkańców, którzy wciąż zmagają się z odpowiedzią na pytanie o to, co to znaczy być Hongkończykiem.
„Piotr Bernardyn z lekkością znawcy prowadzi nas przez miasto czasów przejściowych. Hongkong może nie spodziewa się happy endu, ale się też nie poddaje. Im bardziej próbują go zassać komunistyczne Chiny, z tym większą werwą broni resztek swoich wolności. Jego mieszkańcy stają się obywatelami. Flirtują z demokracją, odkrywają własną tożsamość, także polityczną, dotąd płynną i niewyraźną. Rozciągniętą między chińską kulturą, brytyjskim dziedzictwem kolonialnym a ciężko wypracowanym sukcesem gospodarczym.” Jędrzej Winiecki
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 303
W serii ukazały się ostatnio:
Lidia Ostałowska Cygan to Cygan (wyd. 3)
Jacek Hołub Beze mnie jesteś nikim. Przemoc w polskich domach
Jenny Nordberg Chłopczyce z Kabulu. Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie (wyd. 3)
Anna Maziuk Instynkt. O wilkach w polskich lasach
Paweł Smoleński Wnuki Jozuego (wyd. 2)
Barbara Demick Zjadanie Buddy. Życie tybetańskiego miasteczka w cieniu Chin
Maciej Wasielewski, Marcin Michalski 81 : 1. Opowieści z Wysp Owczych (wyd. 3)
Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Armenia. Karawany śmierci (wyd. 2 zmienione)
Barbara Demick W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy (wyd. 3)
Wojciech Górecki Planeta Kaukaz (wyd. 4)
Szymon Drobniak Czarne lato. Australia płonie
Paweł Smoleński Oczy zasypane piaskiem (wyd. 2)
Ewa Winnicka Angole (wyd. 3)
Remigiusz Ryziński Hiacynt. PRL wobec homoseksualistów
Maja Hawranek, Szymon Opryszek Wyhoduj sobie wolność. Reportaże z Urugwaju (wyd. 2)
Marcin Kącki Maestro. Historia milczenia (wyd. 2)
Jacek Hołub Niegrzeczne. Historie dzieci z ADHD, autyzmem i zespołem Aspergera (wyd. 2 poprawione)
Linda Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej (wyd. 3)
Aneta Pawłowska-Krać Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce
Paweł Smoleński Syrop z piołunu. Wygnani w akcji „Wisła” (wyd. 2)
Bartek Sabela Wszystkie ziarna piasku (wyd. 2 zmienione)
Anna Bikont Cena. W poszukiwaniu żydowskich dzieci po wojnie
Magdalena Kicińska Pani Stefa (wyd. 2)
Anna Sawińska Przesłonięty uśmiech. O kobietach w Korei Południowej
Mariusz Surosz Ach, te Czeszki! (wyd. 2)
Tomáš Forró Apartament w hotelu Wojna. Reportaż z Donbasu (wyd. 2)
Sonia Faleiro Porządne dziewczyny. Zbrodnia i hańba w Indiach
Swietłana Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety (wyd. 5)
Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 4)
Adam Robiński Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów
Marek Szymaniak Urobieni. Reportaże o pracy (wyd. 2)
Ilona Wiśniewska Migot. Z krańca Grenlandii
Ed Vulliamy Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki (wyd. 3)
Wojciech Górecki Abchazja (wyd. 3)
Katarzyna Surmiak-Domańska Mokradełko (wyd. 2)
W serii ukażą się m.in.:
Tomasz Grzywaczewski Granice marzeń. O państwach nieuznawanych (wyd. 2)
Anna Prymaka-Oniszk Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy (wyd. 3)
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Ola Szpocińska na podstawie projektu serii Agnieszki Pasierskiej
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © by Russ Schleipman / The Image Bank / Getty Images
Copyright © by Piotr Bernardyn, 2022
Opieka redakcyjna Przemysław Pełka
Redakcja Anna Niklewicz
Korekta Anna Dajek / d2d.pl, Iwona Łaskawiec / d2d.pl
Konsultacja sinologiczna Jacek Świercz
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-518-2
Językami oficjalnymi Hongkongu są angielski i chiński. Ten drugi dzieli się na kantoński i mandaryński oraz na rzadsze dialekty. W nazwach własnych przyjęto w książce pisownię angielską, również z tego języka pochodzą tłumaczenia na polski.
Przez półtora wieku Hongkong stanowił kolonię Zjednoczonego Królestwa, formalnie więc to Brytyjczycy, a nie Anglicy byli kolonizatorami. Jednak w mowie potocznej spotkać można wymienne stosowanie obu słów. Jest to widoczne w cytatach, w których zachowano oryginalną pisownię.
Książka powstawała w gorącym dla Hongkongu okresie. Po burzliwych protestach przyszedł czas represji oraz głębokich zmian prawnych i instytucjonalnych. Przyglądam się temu w czasie ciągłym – to, co było aktualne w roku 2019, mogło już takie nie być dwa lata później. Dla zachowania nastroju wydarzeń nie wprowadzałem do narracji zmian post factum.
Była pierwsza dwadzieścia jeden 17 lutego 2018 roku, kiedy dwudziestoletnia Poon Hiu-wing ostatni raz wysłała SMS do swojej matki w Hongkongu. Powiadomiła, że wraca do domu z podróży na Tajwan i dotrze na miejsce jeszcze tego samego dnia wieczorem. Kilkadziesiąt minut później już nie żyła – została zamordowana w pokoju hotelowym przez swojego chłopaka Chan Tong-kaia, lat dziewiętnaście.
Para poznała się poprzedniego roku; dorabiali razem w jednym ze sklepów w Hongkongu, ona – uczennica szkoły kosmetycznej, on – student biznesu. Wakacje na Tajwanie miały być z okazji walentynek. Kiedy tuż przed wylotem Poon zamieściła w internecie notkę: „Jestem jego pierwszą i ostatnią dziewczyną”, była już w czwartym miesiącu ciąży. Do awantury między obojgiem doszło ostatniego wieczora pobytu w Tajpej. Poon miała powiedzieć Chanowi, że nie jest ojcem jej dziecka, i pokazać mu na smartfonie filmik, na którym uprawia seks ze swoim poprzednim partnerem. Chan z wściekłości uderzył jej głową o ścianę, a potem udusił dziewczynę. Zapakowane do walizki ciało wywiózł metrem na odległą od centrum stację i porzucił w krzakach. Po nocy spędzonej w hotelu wrócił sam do Hongkongu, przywłaszczając sobie wcześniej kilka rzeczy Poon: iPhone’a, aparat oraz kartę kredytową, z której na Tajwanie, a potem w Hongkongu, pobierze kilka razy pieniądze. Rodzicom dziewczyny powie tylko, że się pokłócili i że każde poszło swoją drogą.
Dopiero znaleziona w pokoju Poon kopia dokumentu podróżnego z nazwą hotelu daje śledczym trop. Zapis z kamer hotelowych pokaże, jak Chen późną nocą taszczy z trudem walizkę. 13 marca 2018 roku, skonfrontowany z dowodami, przyznaje się do czynu, trafia do aresztu i od razu zgłasza gotowość powrotu na wyspę w celu odbycia kary. Sprawa ma jednak charakter precedensowy, bowiem Hongkongu nie wiąże z Tajwanem umowa ekstradycyjna. Chen może więc odpowiadać na miejscu jedynie za przywłaszczenie pieniędzy. Usłyszy ostatecznie wyrok dwudziestu dziewięciu miesięcy więzienia.
Przez kolejne tygodnie do tematu wracać będą głównie tabloidy. Sytuacja zmieni się dopiero na początku 2019 roku, gdy szefowa administracji Hongkongu Carrie Lam poinformuje o przygotowywanej przez władze ustawie ekstradycyjnej. Twierdzi, że tego domaga się rodzina zamordowanej dziewczyny, ukaranie sprawcy jest też elementarnym wymogiem sprawiedliwości. Przedstawiony projekt przewiduje jednak, oprócz Tajwanu, także możliwość ekstradycji do Chińskiej Republiki Ludowej, gdzie sądy podlegają partii komunistycznej. Pekin będzie mógł więc odtąd żądać wydania choćby swoich politycznych przeciwników.
Krytycy projektu utrzymują, że sprawę Chana można uregulować w ramach istniejącego porządku prawnego, i podejrzewają Lam o chęć dalszego ograniczenia autonomii Hongkongu wobec Chin. Los umowy wydaje się jednak przesądzony, opozycji brakuje większości w parlamencie, może jedynie, poprzez obstrukcję, opóźniać uchwalenie tego prawa.
Inicjatywę przejmują jednak zwykli Hongkończycy, którzy zaczynają wychodzić na ulice. Po pierwszych niewielkich protestach w marcu i kwietniu marsz 9 czerwca gromadzi już milion osób, a kolejny, tydzień później, nawet dwa miliony, czyli prawie jedną trzecią mieszkańców Hongkongu. Rozpoczyna się czas najgwałtowniejszych niepokojów społecznych od 1997 roku, gdy miasto po okresie kolonizacji brytyjskiej wróciło do Chin.
Kiedy wieczorem, spacerując po dzielnicy Mongkok, dotarłem w okolice swojego hotelu przy Nathan Road, głównej arterii przecinającej półwysep Koulun, ulica była już zablokowana. Wysypano na nią cegły, śmieci i drewniane palety, a piętrowe autobusy miejskie, nie mogąc przejechać przez skrzyżowanie, wypuszczały pasażerów na środku jezdni i ustawiały się jeden za drugim, tworząc coraz dłuższy korek. Kilkudziesięciu zamaskowanych i ubranych na czarno osobników rozbijało akurat młotkami sygnalizację świetlną, na asfalt sypały się kawałki kolorowego szkła. Potem rozdzielili się na dwie grupy. Jedna przystąpiła do dewastowania naziemnych części stacji metra, które zostało wcześniej unieruchomione. Rozbijali plastykowe szyldy, malowali czarnym sprayem gdzie popadnie sierp i młot. W tym samym czasie drudzy wyrywali z ziemi budkę z bankomatem. Pogięta konstrukcja zaczęła dymić, iskrzyć, aż wreszcie wydała z siebie odgłos eksplozji powitany euforycznie przez sprawców.
Dumni ze swojego dzieła, ci sami ludzie przenieśli się na boczną ulicę, gdzie postawili kolejną barykadę, tym razem wyłącznie z palet, która podpalona zaczęła buchać dwumetrowym płomieniem między rzędami budynków. Na koniec wszyscy razem wrócili na Nathan Road, by tam przystąpić do niszczenia witryn sklepowych. Cała akcja trwała około godziny, potem sprawcy rozpierzchli się w uliczkach Mongkoku.
Czułem się, jakbym oglądał od środka surrealistyczny performance. Na moich oczach dewastowany był fragment miasta, który w czasie tygodniowego pobytu tam zdążyłem już oswoić. I działo się to przy obojętności mieszkańców, zmierzających o tej porze dnia z pracy do domu. Spektakl zakłóciła tylko starsza kobieta, która stojąc obok zniszczonego bankomatu, zaczęła krzyczeć coś po kantońsku. Pojawił się też samochód osobowy próbujący sforsować jedną z barykad – został spałowany po karoserii przez osobników w czarnych strojach. Znajdowałem się w grupie stu, może dwustu gapiów; większość ewidentnie aprobowała to, co się działo.
Było to moje jedyne bezpośrednie zetknięcie z rozruchami ulicznymi w Hongkongu. Żałowałem wtedy nawet, że przybrały one akurat taką formę, bo całe zajście, wyjęte z szerszego kontekstu, idealnie wpisywało się w narrację władz, zgodnie z którą miasto demolowane jest przez ekstremistów. Potem zmieniłem jednak zdanie. Większość światowych mediów i tak stawiała demonstrujących w roli ofiar; to, co zobaczyłem, obiektywizowało ten obraz.
Do wydarzeń, których byłem świadkiem, doszło 8 listopada 2019 roku. W Hongkongu regularne protesty trwały więc już wówczas od pięciu miesięcy. To, co mnie mogło wydawać się poruszające, dla zwykłych mieszkańców było czymś powszednim. Gdy następnego ranka jechałem na lotnisko, ulice były już uprzątnięte, sygnalizacja świetlna działała, miejsce po bankomacie zostało zabezpieczone taśmą, a starsi panowie zmywali właśnie sierpy i młoty ze ścian przy wejściu do metra.
Jeśli przechodnie pozostawali obojętni zeszłego wieczora, to także dlatego, że dokładnie wiedzieli, co się dzieje. Ludzie w czarnych koszulach dopuszczali się wandalizmu, ale wedle ustalonych reguł. Nie kradli; rozbijali sygnalizację świetlną, bo miały być tam montowane kamery służące do inwigilacji mieszkańców; metro uznawano za sprzymierzeńca władz podczas demonstracji, niszczone sklepy zaś należały zapewne do chińskiego kapitału lub ich właściciele publicznie opowiadali się po stronie rządzących w konflikcie z protestującymi.
8 listopada był wyjątkowy o tyle, że do ekscesów doszło w dzień powszedni i bez udziału policji. Demonstracje planowano zwykle z wyprzedzeniem, na weekend albo dzień wolny od pracy. Tym razem jednak impulsem do wyjścia na ulice stała się informacja o śmierci Chow Tsz-loka, dwudziestodwuletniego studenta, który kilka dni wcześniej, chowając się przed policją, spadł z trzeciego piętra parkingu. 8 listopada, zanim do akcji ruszyły „czarne koszule”, już od południa w różnych częściach miasta odbywały się pokojowe demonstracje i zgromadzenia przy świecach oraz muzyce. Być może rozproszona policja nie zdołała dotrzeć wieczorem do Mongkoku, albo, jak zdarzało się wcześniej, nie pojawiła się rozmyślnie i dla celów propagandowych sfilmowała z ukrycia kolejny akt niszczenia miasta przez „prowodyrów zamieszek”.
Jak to się jednak stało, że pokojowe demonstracje przeprowadzane wiosną zamieniły się później w regularną wojnę uliczną? Już wkrótce policja nazywać będzie uczestników protestów „karaluchami” i rutynowo używać wobec nich pałek, gazu łzawiącego, armatek z barwioną wodą (do identyfikacji „podżegaczy”), gumowych pocisków, a kilka razy nawet broni ostrej. Demonstranci natomiast stawać będą do walki z policją uzbrojeni w pręty, cegły i koktajle Mołotowa. Wszystko to będzie się działo na ulicach dotychczas jednej z bezpieczniejszych światowych metropolii – ledwie rok wcześniej przestępczość spadła tam do poziomu najniższego od czterdziestu pięciu lat. Tymczasem przez dwanaście miesięcy od czerwca 2019 roku w Hongkongu dokonano około dziesięciu tysięcy zatrzymań, co przewyższa nawet średnioroczną liczbę więźniów na tym terenie.
Swoje zrobił na pewno upór władz miasta, a zwłaszcza Carrie Lam, która pomimo licznych głosów sprzeciwu starała się przepchnąć przez parlament ustawę o ekstradycji. Naraziła się tym części elit, zwłaszcza środowiskom prawniczym i biznesowym. Jedna z teorii, którą można było usłyszeć w Hongkongu, głosi wręcz, że za protestami stoi, a przynajmniej je wspiera, frakcja byłego chińskiego przywódcy Jiang Zemina. Ludzie ci są wrogo nastawieni do obecnego prezydenta kraju Xi Jinpinga, a ponieważ mieszkają w Hongkongu – i na dodatek mają duże pieniądze – to mogliby obawiać się zemsty Pekinu, gdyby prawo o ekstradycji weszło w życie.
Gniew zwykłych Hongkończyków wzbudziło jednak przede wszystkim zachowanie policji: szybkie użycie nadzwyczajnych środków wobec demonstrujących oraz nazywanie ich „uczestnikami zamieszek” (ang. rioters), za udział w których w Hongkongu grozi dziesięć lat więzienia. Sekwencja zdarzeń była następująca: 9 czerwca władze lekceważą milionowy protest i zapowiadają na 12 czerwca drugie czytanie prawa o ekstradycji. Demonstrujący otaczają tego dnia budynek LegCo (Legislative Council of Hong Kong), parlamentarzyści zostają na zewnątrz, ustawa nie może być procedowana. Wtedy właśnie dochodzi do pierwszych starć z policją, która używa gazu łzawiącego. 15 czerwca Carrie Lam przeprasza i informuje o zawieszeniu prac nad nowym prawem. Jest już jednak za późno, 16 czerwca na ulice wychodzą już dwa miliony ludzi. Do żądania całkowitego wycofania ustawy dodają oni wkrótce cztery kolejne: powołania niezależnej komisji, która zbada kwestię brutalności policji, wycofania się z określenia protestujących jako „uczestników zamieszek”, amnestii dla aresztowanych demonstrantów oraz powszechnych wolnych wyborów na szefa administracji i do parlamentu. Slogan „Pięć żądań i ani jednego mniej!” skanduje się na ulicach Hongkongu jeszcze w 2020 roku.
Od tego czasu protesty będą się już odbywać regularnie. Gdyby zapytać jednak o przełomowy moment, po którym stały się one coraz gwałtowniejsze, a część demonstrujących uznała przemoc za dopuszczalną formę sprzeciwu, to większość Hongkończyków wymieni 21 lipca. Wtedy, wieczorem, na stacji metra Yuen Long grupa mężczyzn w białych T-shirtach rzuca się z kijami i prętami na wysiadających z wagonu ludzi. Są wśród nich powracający z centrum uczestnicy demonstracji, ale też zwykli pasażerowie. Rannych zostaje co najmniej czterdzieści pięć osób. Mimo wielokrotnych wezwań policja zjawia się na miejscu dopiero kilkadziesiąt minut później, gdy sprawcy zdążą się już ulotnić. Dwóch funkcjonariuszy, którzy byli tam od początku, opuści natomiast budynek dworca, gdy tylko rozpocznie się rozróba.
Zamieszani są w nią też dwaj politycy. Pierwszy to związany z obozem demokratycznym Lam Cheuk-ting, który mieszka w okolicy. Po otrzymaniu wiadomości, że wokół Yuen Long gromadzą się uzbrojeni mężczyźni, przyjeżdża na stację i próbuje ostrzec pasażerów przed grożącym im niebezpieczeństwem. Wkrótce zostaje dotkliwie pobity. Drugim jest znany z prochińskich sympatii Junius Ho, widziany już po zajściu, gdy ściska dłonie oprawcom.
Szefostwo policji tłumaczyć się będzie potem, że brakowało im funkcjonariuszy – byli zajęci pacyfikowaniem protestów w innych częściach miasta. Wielu Hongkończyków skłoni się jednak ku podejrzeniom, że bandyci działali w zmowie z policją. Od dawna wiadomo, że okolica Yuen Long jest zdominowana przez gangi, tak zwane triady, gotowe podjąć się rozboju na zamówienie. Zapis wideo z tych wydarzeń opublikowany wiele miesięcy później pokazuje ubranych na biało mężczyzn przechodzących spokojnie obok radiowozów; na jednym ujęciu są nawet poklepywani przez policjanta.
Aby pojąć sens incydentu z 21 lipca, trzeba wiedzieć, jaką rolę odgrywała przez lata policja w Hongkongu. Uchodząca za najlepszą w Azji, sformowana wedle brytyjskich reguł, budziła szacunek i zaufanie mieszkańców. Skuteczna, wolna od korupcji, stanowcza, ale nie brutalna; jej znakiem firmowym było sprawne zarządzanie przebiegiem protestów ulicznych. Renoma ta jest godna uwagi tym bardziej, że jeszcze na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku policja uchodziła za najbardziej skorumpowaną instytucję w i tak przeżartym tą chorobą Hongkongu. Współpracując z gangami, funkcjonariusze czerpali profity z każdej niemal dziedziny życia publicznego. Zmiana przyszła dopiero wraz z powołaniem ICAC (Independent Commission Against Corruption, Niezależna Komisja przeciw Korupcji) w 1974 roku. Po ujawnieniu skali problemu w służbach urzędnicy komisji stanęli przed wyborem: albo zwolnić wszystkich, albo zastosować amnestię. Realizm wymusił to drugie rozwiązanie. Poza najcięższymi przypadkami przekupstwa większość funkcjonariuszy mogła pracować dalej, dostali nawet podwyżki. Dla korupcji nie było jednak odtąd litości. Hongkończycy – bez względu na polityczne sympatie czy stosunek do kolonializmu – mogli poczuć się wreszcie dumni ze swojej policji. Wpływ na tę rosnącą estymę miało też kino akcji z Hongkongu, popularne na całym świecie w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, w którym główni bohaterowie byli często policjantami.
Kto wie, czy funkcjonariuszy nie postawiono ostatecznie na zbyt wysokim piedestale. Być może oczekiwano, że gdy Hongkong wróci już do Chin, wypowiedzą oni posłuszeństwo władzom w czasie politycznej konfrontacji? Te zawiedzione nadzieje tłumaczą późniejszy zwrot sympatii do policji o sto osiemdziesiąt stopni, zrozumiały staje się również szok Hongkończyków po ataku w Yuen Long.
A przecież 31 sierpnia doszło jeszcze do incydentu na stacji Prince Edward. W wagonie metra wybuchła wtedy kłótnia między uczestnikami demonstracji a niechętnymi im pasażerami. Powiadomiony oddział specjalny policji wtargnął do wagonu, rozpylając gaz pieprzowy, i zaczął okładać pałkami znajdujących się tam ludzi. Według oficjalnych komunikatów mierzono w stawiające opór agresywne jednostki, przyznano jednak, że w zamieszaniu oberwać mogli też postronni pasażerowie i dziennikarze. Relacje ze zdarzenia zostały jednak zdominowane przez takie właśnie zdjęcia i filmy, które błyskawicznie rozeszły się po internecie. Policja pałuje na nich przerażonych ludzi, osłaniających twarze rękami; widać kałużę krwi na podłodze i młodego chłopaka błagającego na kolanach, żeby go nie bić. Raport policyjny mówił o dziesięciu rannych tego dnia, dyrekcja metra skoryguje potem tę liczbę i zmieni na siedem. W Hongkongu rozejdzie się jednak pogłoska, że policja ukrywa trzy ofiary śmiertelne. Okazało się to nieprawdą, ale ludzie i tak długo jeszcze przynosili na Prince Edward kwiaty oraz znicze. 31 sierpnia uznać można za symboliczną datę graniczną. Odtąd policja będzie postrzegana jako narzędzie władz, a pośrednio Pekinu, w walce z demokratyczną częścią społeczeństwa.
Hongkończycy zaczną inaczej traktować też swoje metro (MTR, Mass Transit Railway), kolejną instytucję, z której mogli być wcześniej dumni. Punktualne, czyste i niedrogie, spełnia ono kluczową funkcję w systemie komunikacji zatłoczonej metropolii. Z początku można było wręcz odnieść wrażenie, że MTR sprzyja protestom. Na przykład po zdarzeniu w Yuen Long podstawiono darmowy skład, by poszkodowani mogli wrócić do domów. Reżymowa pekińska gazeta „People’s Daily” zapyta wtedy: „Co właściwie sobie myśli MTR?”[1], zarzucając firmie łamanie przepisów. Ta reprymenda poskutkuje.
W czasie incydentu na Prince Edward metro zostało wyłączone i tak będzie już za każdym razem, gdy tylko w okolicy pojawi się sygnał o protestach. Obsługa peronu nie dopuściła też wtedy pierwszej pomocy do poszkodowanych. W internecie pojawiać się zaczną wkrótce zdjęcia funkcjonariuszy dowożonych metrem na demonstracje albo relaksujących się w wagonie po akcji. Wielu protestujących uzna, że MTR przeszło na stronę wroga; dla części z nich oznaczać to będzie przyzwolenie na wandalizm. Prawie dziewięćdziesiąt procent stacji metra zostało w jakimś stopniu zdewastowanych.
Latem i jesienią 2019 roku protesty odbywały się niemal co tydzień, czasem, ze zmianami lokalizacji, kilka razy jednego dnia. Policja z pewnością nie raz wykazała się wtedy nadgorliwością; przykładów – choćby w mediach społecznościowych – nie brakuje. Biuro Wysokiego Komisarza ONZ do spraw Praw Człowieka informowało o „działaniu wbrew międzynarodowym normom i standardom” policji Hongkongu i o używaniu przez nią broni, która „powoduje ryzyko śmierci lub zranienia”. Gniew w obozie demokratów budził zwłaszcza fakt, że żaden z policjantów nie poniósł konsekwencji za użycie przemocy. Zmianę ich zachowania tłumaczono tam infiltracją chińskich służb, odbieraniem rozkazów wprost z Pekinu i szkoleniami na terenie ChRL w celu pozbycia się brytyjskich nawyków. Krążyły też plotki o odurzaniu funkcjonariuszy narkotykami. Jedyną oficjalnie potwierdzoną informacją jest to, że byli oni za swą gorliwość sowicie wynagradzani. W miesiącach, kiedy trwały demonstracje, policjanci dostawali średnio równowartość ośmiu tysięcy złotych (szesnaście tysięcy dolarów hongkońskich) tytułem nadgodzin do swojej i tak niezłej pensji. Wiadomo też, że motywuje się ich do służby atrakcyjnymi pakietami rodzinnymi, na przykład stypendiami dla dzieci.
Nie trzeba sięgać jednak do propagandowych filmów kręconych przez departament policji, by bez kłopotów, na YouTubie choćby, odnaleźć przykłady agresji fizycznej i werbalnej skierowanej przeciwko funkcjonariuszom. Demonstrujący, zwłaszcza ci zamaskowani, potrafili atakować też ludność cywilną mającą inne zdanie na temat protestów. Sympatia dla wolnościowych postulatów to jedno, ale śmiertelne ranienie cegłą w głowę siedemdziesięcioletniego mężczyzny to drugie. Trudno usprawiedliwiać też oblanie benzyną i podpalenie przeciwnika albo upublicznianie danych osobistych rodzin policjantów, dyskryminowanych potem w swoim otoczeniu.
Funkcjonariusze powinni odpowiedzieć za swoje wykroczenia, ale faktycznie to nie oni byli stroną konfliktu rozgrywającego się na ulicach miasta. Rozkazy szły ze strony władz, tych miejscowych i tych w Pekinie, na których wybór Hongkończycy mają znikomy wpływ. Trudno też jednak zaprzeczyć, że od pewnego momentu dla „czarnych koszul” bijatyka w trakcie demonstracji stała się celem samym w sobie. Trafnie ujął to dziennikarz „Financial Timesa” Jamil Anderlini: „Demonstrujący i policja doświadczają czegoś w rodzaju epifanii, gdy uświadomią sobie, że nie ma reperkusji za zerwanie cienkiego naskórka cywilizowanych zasad współżycia”.
To, że reputacja ważnej i szanowanej instytucji została w kilka miesięcy zniszczona, uznać trzeba za tragedię Hongkongu. Jednak nawet w momentach zatracania się obu stron w ulicznych walkach dla postronnego obserwatora ich interakcje przybierały czasem formę rodzinnej awantury. Gdy policja wdaje się w kłótnie z ludźmi na ulicach, świadczy to mimo wszystko o rodzaju więzi, nawet jeśli konwersacja polega głównie na wymianie inwektyw.
Jeden z demonstrantów zamieścił na Twitterze zapis wideo, który ukazywać miał brutalność policji. Akcja rozgrywa się w Central, siedzibie finansowych korporacji. Policjant przekrzykuje się z młodym mężczyzną w garniturze, dzieli ich kilkadziesiąt metrów:
– Ty pierdolony karaluchu!
– Pieprzony śmieć!
– Ty śmieciu!
– Śmieciu, zarabiam więcej od ciebie, Central nie jest miejscem dla takich jak ty!
– Nie jest dla pierdolonych karaluchów jak ty, wracaj do domu!
– Ja tu pracuję, zarabiam znacznie więcej niż ty, szefie.
– I co z tego, karaluchu, idź stąd!
Policjant podbiega teraz do mężczyzny i mówi:
– Nie skończyłem studiów, nie mam nic do stracenia, jak cię aresztuję, nie bądź arogancki. Za kogo ty się masz, dupku?
Mężczyzna po chwili:
– Uderzył mnie! Aresztujesz mnie nielegalnie!
Funkcjonariusze we Francji czy USA, a na pewno w Chinach nie prowadzą podobnych dialogów.
Policja w Hongkongu ma też inne oryginalne nawyki. Zawsze ostrzega przed użyciem gazu łzawiącego, wymachując po kolei flagami: żółtą, czerwoną i czarną. Zanim przystąpi do torowania sobie drogi przez nielegalne zgromadzenie, rozwija baner z prośbą o pokojowe rozejście się. W listopadzie, kiedy protestujący zmienili w twierdzę politechnikę, ciskając stamtąd koktajle Mołotowa i płonące strzały, funkcjonariusze, między kolejnymi seriami gazu łzawiącego, zachęcali przez megafon drugą stronę do kapitulacji w następujący sposób: „Przyjęte jest, że za złamanie prawa trzeba ponieść karę, podobnie jak płaci się rachunek za posiłek w restauracji. Jeśli będziecie się upierać, zostaniemy tu do Bożego Narodzenia”.
Po każdym dniu zamieszek komenda główna skrupulatnie podliczała zużyte gumowe pociski i ładunki gazu łzawiącego. Dane te nie były nigdy kwestionowane przez protestujących. Widząc natomiast ich oburzenie, gdy okazało się, że użyty jednego dnia gaz był przeterminowany, nie pierwszy i nie ostatni raz pomyślałem, że Hongkong traci jakiś cenny, oparty na zaufaniu, element ładu społecznego.
Duże, planowane z wyprzedzeniem protesty ulegały stopniowo rytualizacji. Najpierw pokojowo maszerowali zwykli Hongkończycy, nierzadko całymi rodzinami. Kolorowy tłum niosący karykatury polityków skandował wolnościowe hasła przy akompaniamencie protest songów. Pod wieczór następował akt drugi, gdy do akcji wkraczały oddziały bojowe. Typowy przedstawiciel tej grupy w pełnym rynsztunku miał czarne obcisłe ubranie, zasłoniętą twarz, kask, gogle, maskę gazową oraz parasolkę do osłony przed gumowymi pociskami, wodą wystrzeliwaną z armatek i gazem łzawiącym. Kask i maska były często w jaskrawych kolorach, żółtym albo różowym, co razem z czernią tworzyło stylową kompozycję.
Zanim MTR uznano za wrogie, pełniło ono ważną funkcję w czasie starć ulicznych. Łatwość przemieszczania się w obrębie tej samej dzielnicy umożliwiała „czarnym koszulom” szybką zmianę pozycji, by móc wyłonić się na przykład kilka przecznic dalej i zajść policję z drugiej strony. Po skończonej akcji zaś, kiedy trzeba było się zbierać i płynnie wtopić w tłum, na stacjach metra czekały już torby z kolorowymi ubraniami oraz monety przy automatach biletowych – użycie karty umożliwiało odczyt przebytej trasy, co byłoby groźne w razie przesłuchania.
Bojownicy nie mieli formalnego przywództwa. Demonstracje planowano w internecie, gdzie każdy mógł zabrać głos. Na ulicach o kolejnym kroku akcji decydowano, głosując za pomocą smartfonów. Do komunikacji służył też wypracowany system gestykulacji. Kiedy któryś z frontowców potrzebował wody lub opatrunku, układał dłonie w określony sposób, przekazując łańcuszkowo informację aż do linii wsparcia. Informacje o obecności policji, miejscach rozpylenia gazu łzawiącego czy drodze ewakuacji były non stop aktualizowane na wirtualnych mapkach. Wojownicy rzadko szli na czołowe zderzenie z policją, angażując wszystkie siły w jednym miejscu. Działali raczej w sposób rozproszony, zaczepny, płynnie przemieszczali się po mieście. Taktyka be water (ang. bądź jak woda) została zaczerpnięta z filozofii walki Bruce’a Lee, słynnego Hongkończyka. Sprawiała ona policji niemało kłopotu.
„Czarne koszule” nie były monolitem. Tak zwani frontowcy mieli tarcze zrobione ze znaków drogowych, ochraniacze na łokcie i kolana, pręty, proce, łuki, a z czasem coraz częściej koktajle Mołotowa. Były też sekcje inżynierów wznoszących barykady, skautów wypatrujących policji oraz pierwsza pomoc. Kolejna grupa zajmowała się wyłapywaniem i gaszeniem ładunków z gazem łzawiącym. Podczas większych starć w pobliżu spotkać można było medyków-wolontariuszy, a także adwokatów oraz polityków opozycyjnych, którzy monitorowali zachowanie policji i służyli pomocą prawną aresztowanym. Przyjazne protestom okoliczne sklepy, restauracje i kościoły oferowały „czarnym koszulom” darmowe posiłki, napoje i miejsce schronienia. W internecie znaleźć można też było kody wejściowe do mieszkań, które właściciele udostępniali uciekającym przed policją; inni korzystali z minibusów gotowych wywieźć ich w bezpieczne miejsce.
Przy tak masowych protestach kategoryzacja uczestników nie jest rzeczą prostą. Ostrożnie można jednak przyjąć, że brali w nich udział raczej młodsi i lepiej wykształceni Hongkończycy. Według danych blisko połowę wojowników stanowili studenci oraz uczniowie, wielu przyjeżdżało na demonstracje z odleglejszych, mniej zamożnych dzielnic Hongkongu. Najmłodszy zatrzymany miał dwanaście lat. Druga grupa „czarnych koszul” była złożona z ludzi dojrzałych, pracujących, niektórzy mieli już rodzinę na utrzymaniu. Na drugiej albo trzeciej linii frontu uwijały się często młode kobiety i dziewczyny, zajęte udzielaniem pierwszej pomocy albo dostarczaniem posiłków.
Z upływem czasu ludzi wychodzących na ulice, zarówno z pokojowymi zamiarami, jak i tych bardziej radykalnych, powiązała subkultura protestu, pełna humoru i kreatywności, z których znani są Hongkończycy. W nowym żargonie słowo „marzyć” oznaczało demonstrować, „dekorować” – zamazać sprayem albo zniszczyć (na przykład witrynę sklepu), „użyć magii” – podpalić. Najważniejszym utworem muzycznym protestów stał się hymn Glory to Hong Kong, skomponowany przez anonimowego twórcę Thomasa DGX YHL do słów złożonych z internetowych wpisów demonstrujących. Śpiewano go nie tylko podczas regularnych przemarszów, ale też spontanicznie: w galeriach handlowych, wagonach metra, na peronach. Wrażenie robi zwłaszcza jego wykonanie przez orkiestrę symfoniczną w czarnych uniformach, z zasłoniętymi twarzami i kaskami na głowach.
Uczestnicy demonstracji czerpali też szeroko ze światowego dorobku kontestacji. Popularna była pieśń Słuchaj, kiedy śpiewa lud z musicalu Nędznicy, wykonywano utwory religijne i motywy muzyczne ze znanych filmów. Czasem dochodziło do groteskowych pojedynków na tym tle. Kiedy policja uruchamiała sygnał zagłuszający, odpowiadano jej na przykład Beethovenem puszczonym na cały regulator. Z komunistycznej Czechosłowacji przejęto „ściany Lennona”, czyli zwyczaj oblepiania kolorowymi karteczkami murów w przejściach podziemnych albo na dworcach. Stanowiły one swoistą kronikę protestów, pełną humoru, ale też obsceny pod adresem polityków i funkcjonariuszy policji. Kopiując zaś antyradziecki protest obywateli krajów nadbałtyckich, 23 sierpnia 2019 roku Hongkończycy, trzymając się za ręce, utworzyli ludzki łańcuch o długości pięćdziesięciu kilometrów.
Wszystkie te przedsięwzięcia, wymagające poświęcenia i współpracy, zasługiwały na uwagę tym bardziej, że Hongkong długo miał opinię miejsca do bólu pragmatycznego, gdzie żyje się, by pracować i zarabiać jak największe pieniądze. Teraz jego mieszkańcy pokazywali światu inną twarz.
Osobliwy projekt historyczny zapowiedziano na początku 2021 roku w Hongkongu. Powstać ma nowa, obliczona na sześćdziesiąt sześć tomów kronika miasta – początek opowieści przewidziano na pięć tysięcy lat przed naszą erą. Na czele komitetu koordynującego przedsięwzięcie stanął Tung Chee-hwa, pierwszy szef administracji Hongkongu po 1997 roku, w grupie „honorowych patronów” znaleźli się Carrie Lam i szef biura łącznikowego Luo Huining, jednym z fundatorów zaś jest miliarder Li Ka-shing. Można powiedzieć: sami swoi. Co bardziej sarkastyczni komentatorzy zwrócili uwagę, że słynna TheOxford History of England liczy „ledwie” piętnaście tomów, a historia Stanów Zjednoczonych Cambridge University Press – jedenaście (choć prace nad nią wciąż trwają). Intencja autorów projektu, powstającego przecież z myślą o następnych pokoleniach, wydaje się jednak czytelna: chodzi o ukazanie brytyjskiej kolonizacji Hongkongu jedynie jako epizodu w długich dziejach tej części Chin.
Papier przyjmie wszystko. Niełatwo będzie jednak zanegować fakt, że historia współczesnego Hongkongu zaczyna się wraz z przybyciem tam Brytyjczyków. To od tego momentu w miejscu kilku wiosek rybackich wyrastać zaczęła gospodarcza metropolia o innym niż chiński systemie politycznym i prawnym. Stopniowo formowało się tam również społeczeństwo coraz mocniej podkreślające odrębną wobec chińskiej tożsamość. Obrona tego właśnie Hongkongu, który rozwijał się poza centrum, a czasem wbrew jego woli, była celem gwałtownych demonstracji 2019 roku. Przypomnienie tych oczywistości nie oznacza bynajmniej gloryfikacji stu pięćdziesięciu lat kolonializmu. Bywało wtedy różnie, autorami sukcesu Hongkongu są zaś przede wszystkim jego zwykli mieszkańcy.
Kiedy losy społeczności stają się zagrożone, jej członkowie sięgają często w przeszłość, zwłaszcza do czasów największej świetności, by stamtąd czerpać siły do walki o przetrwanie. W tym sensie Hongkończycy o poglądach wolnościowych stoją przed niełatwym zadaniem. Trudno bowiem czerpać inspiracje z okresu, kiedy było się czyjąś kolonią. Nie bez powodu wśród demonstrantów, którzy w 2019 roku wychodzili na ulice z flagą Wielkiej Brytanii i śpiewali hymn tego kraju, przeważali ludzie młodzi, urodzeni po 1997 roku. Starsi pamiętają bowiem, że za czasów gdy God Save the Queen faktycznie było hymnem w tym mieście, Brytyjczycy nie udawali nawet, że uważają Chińczyków z Hongkongu za swoich krajanów. Traktowano ich jako ludność tubylczą, którą kontroluje kolonizator. Korzystanie z symboliki narodowej, która historycznie budzi ambiwalentne uczucia, jest więc dziś dla większości starszych Hongkończyków czymś niestosownym. Nawet jeśli wiedzą, że chodzi tylko o akt prowokacji.
Pomijając bowiem zupełnie marginalne środowiska, nikt w Hongkongu nie domaga się powrotu kolonializmu. Młodzi korzystają z brytyjskich rekwizytów, by zrobić na złość Pekinowi, sprowokować stwierdzeniem, że wolność może stać wyżej niż poczucie wspólnoty oparte na etniczności. Odrzucają tym samym propagandę o wytęsknionym powrocie Hongkończyków na łono ojczyzny. Demonstracjom w Hongkongu bacznie przygląda się też jednak Wielka Brytania. Taka forma protestu ma przypominać jej o „zobowiązaniach moralnych” wobec byłej kolonii. W ogólniejszym wymiarze chodzi zaś o zwrócenie uwagi całego wolnego świata na dławioną autonomię miasta. Stąd, obok brytyjskiej, pojawia się czasem flaga USA, a nawet zdjęcie prezydenta tego kraju.
Kolonializm brytyjski w Hongkongu stanowi już zamknięty rozdział. Czym innym natomiast jest tęsknota do tego okresu. Im bardziej władze pomniejszać będą jego znaczenie albo ukazywać rolę Brytyjczyków wyłącznie w negatywnym świetle, tym silniejsza może być przeciwna reakcja Hongkończyków, z koloryzowaniem przeszłości włącznie. Podobną formę przekory (czy samoobrony) uprawiali Polacy, idealizując II Rzeczpospolitą w czasach komunizmu.
Choć gabaryty zapowiedzianej serii o historii Hongkongu mogą budzić zdziwienie, to nie da się na pewno opisać jej rzetelnie w jednym rozdziale książki. Z jednej strony warto zwrócić uwagę na kontrowersje z przeszłości, którymi łatwo manipulować. Z drugiej – w historii Hongkongu zastanawiająca jest ciągłość niektórych wątków. Warto je poznać, by lepiej zrozumieć dzisiejsze położenie miasta.
„Trzy razy wznieśliśmy toast za zdrowie Jej Królewskiej Mości” – zapisał w dzienniku pokładowym kapitan Edward Belcher, dowódca statku Sulphur, gdy wraz z załogą dotarł do wyspy Hongkong i w miejscu o nazwie Possession Point wciągnął na maszt brytyjską flagę. Był ranek 25 stycznia 1841 roku. Przez kolejne sto pięćdziesiąt sześć lat, pomijając japońską okupację w czasie II wojny światowej, Brytyjczycy będą w posiadaniu tego miejsca. Swoje włości poszerzą potem o część półwyspu Koulun, a od 1898 roku, w ramach dziewięćdziesięciodziewięcioletniej dzierżawy, o tak zwane Nowe Terytoria. Co ich tam sprowadziło?
Jeśli zależy nam na czymś więcej niż udowodnieniu z góry założonej tezy, to przed odpowiedzią na to pytanie trzeba przyjrzeć się trzem aspektom.
W planie najszerszym: Wielka Brytania ruszyła na podbój świata, bo taka była ówczesna logika dziejów. Podobnie jak kilka innych krajów europejskich wskutek osiągniętej przewagi technologicznej i militarnej była ona w stanie zdominować wiele nowych obszarów i stworzyć imperium kolonialne. Ekspansję i eksploatację maskowano często moralnym nakazem cywilizowania słabiej rozwiniętych ludów. W przypadku dziewiętnastowiecznych Chin Europejczycy wykorzystali okresową słabość tego państwa, które pod koniec panowania dynastii Qing nie było w stanie skutecznie się zmodernizować.
Drugi element wygląda tak: Hongkong jest jednak niewielki i pozbawiony surowców, został więc przejęty głównie jako przyczółek do prowadzenia wymiany handlowej z Chinami. Obowiązujący tam dotąd system kantoński umożliwiał obcym kupcom dostęp tylko do miasta Kanton, i to na surowych warunkach. Handlować mogli do sześciu miesięcy w roku, zawsze przez wyznaczonych pośredników. Mieli też zakaz przywożenia rodzin, posiadania broni oraz, co być może najważniejsze, podlegali chińskiemu prawu, w którym nie obowiązywała reguła domniemania niewinności oraz dopuszczano tortury. Pozyskując Hongkong, Brytyjczycy uwalniali się od większości tych ograniczeń.
Spory handlowe miały jednak szerszy kontekst. Chiny, postrzegając same siebie jako centrum świata, odrzucały równe stosunki z obcymi. To z kolei urażało dumę imperium brytyjskiego. Szkot James Matheson, który razem z Williamem Jardine’em obierze Hongkong na działalność swojej słynnej firmy, już w 1836 roku namawiał rząd swojego kraju do bardziej asertywnej postawy wobec Chińczyków. „Te kreatury narażają obcokrajowców na zniewagi […]. Musimy pomścić zbrukany honor naszego narodu, chronić nadszarpnięte interesy handlowe albo poniżyć się haniebnie u stóp tych najbardziej upadłych, niewdzięcznych i małodusznych ludzi na świecie”. Chodziło mu nie tyle o podbój Chin, ile o wymuszenie na nich otwartej wymiany handlowej.
Dla Brytyjczyków bowiem handel również stanowił dziejową konieczność. „Jezus to wolny handel, wolny handel to Jezus Chrystus” – pisał w 1841 roku ekonomista John Bowring, który kilkanaście lat później zostanie gubernatorem Hongkongu. Gdy wyznaje się taką filozofię, łatwej uzasadnić użycie siły do podboju kolonialnego. Podobnie czynili inni Europejczycy, wydzielając z terytorium Chin porty traktatowe, skąd, pod własną jurysdykcją, prowadzili handel z Państwem Środka.
Tak się jednak składa, że Wielka Brytania w bezpośrednim handlu z Chinami przez długi czas była stratna. Pekin z zasady nie był zainteresowany obcymi produktami, a Brytyjczykom bardzo zależało na chińskiej herbacie i jedwabiu. Tej nierównowadze zaradzić miało dopiero opium, które stanowi trzeci, najbardziej kontrowersyjny powód przejęcia Hongkongu jako kolonii. Produkowane w Indiach, wówczas kolonii brytyjskiej, było objęte zakazem importu przez władze Chin z powodu destrukcyjnych skutków społecznych.
Szmugiel narkotyku przy współpracy chińskich pośredników szedł jednak pełną parą. W 1839 roku specjalny wysłannik cesarza Lin Zexu wydał rozkaz konfiskaty i zniszczenia ponad miliona kilogramów opium należącego do brytyjskich kupców. Londyn odpowiedział zbrojnie. Klęska Chińczyków w I (1839–1842), a potem II (1856–1860) wojnie opiumowej uświadomiła im, jak bardzo są technologicznie zapóźnieni wobec białych barbarzyńców. W ramach traktatów oddali między innymi Hongkong, gdzie opium będzie odtąd bezpiecznie składowane. Wiele najzacniejszych fortun kojarzonych z Hongkongiem, jak wspomniane Jardine, Matheson & Company czy Dent&Co., wyrośnie właśnie z przemytu, a potem oficjalnego handlu tym towarem. Według szacunków na przełomie XIX i XX wieku narkotyzowało się od kilku do nawet dwudziestu procent Chińczyków. Sprzedaż opium została ostatecznie zakazana dopiero po II wojnie światowej i przez dekady stanowiła istotne źródło dochodów kolonii.
Nietrudno odgadnąć, że historycy przychylniej spoglądający na losy imperium brytyjskiego podkreślają merkantylny, cywilizacyjny i stabilizujący wymiar jego działalności, również w kontaktach z Państwem Środka. Dla kolejnych władców Chin jednak najistotniejsza jest przemoc, którą obcy wymuszali terytorialne ustępstwa, by, jak w przypadku Hongkongu, sprzedawać opium niszczące chińskie społeczeństwo.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] Jeżeli w bibliografii nie wskazano inaczej, tłumaczenia cytatów w tekście pochodzą od autora.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2022
Wydanie I