Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pacjent: wynaturzony feminizm wyrażający szaleństwa radykałów spod znaku kolorowej tęczy, genderu, lewactwa i poprawności politycznej.
Zabieg: bezkrwawy, lecz bezlitosny.
Cel zabiegu: odsłonięcie i obnażenie idiotyzmów feminizmu.
Narzędzia: JASKRAWE FAKTY, ZDROWY ROZSĄDEK i LOGIKA.
Naczelny chirurg: Magdalena Żuraw.
Uwagi: zabieg nie ma na celu potępienia feminizmu, tylko odsłonięcie jego wynaturzeń, niedorzeczności i absurdów. Oto niektóre elementy pola operacyjnego:
• Prawa wyborcze
• Aborcja
• Molestowanie seksualne
• In vitro
• Koedukacja
• Antykoncepcja
• Przemoc w rodzinie
• Ekofeminizm
• Studia gender
• Język neutralny płciowo
... oraz trzydzieści innych.
Zalecenia pozabiegowe: dużo trzeźwego osądu i dystansu. Przydatny również sceptycyzm w dużych dawkach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 152
OkładkaAnna Kierzkowska
IlustracjeMonika Stawicka
Redaktor prowadzącyBartłomiej Zborski
Redakcja i korektaMałgorzata Terlikowska
Skład i łamanieTEKST PROJEKT, Łódź
Copyright © Magdalena Żuraw, Warszawa 2014Copyright © Fronda PL Sp. z o.o., Warszawa 2014
ISBN 978-83-64095-50-4
WydawcaFronda PL, Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35faks 22 877 37 34
e-mail: www.wydawnictwofronda.plwww.facebook.com/FrondaWydawnictwo
Jak powstała ta książka?
We wrześniu 2011 r., podczas kampanii wyborczej do parlamentu, w której uczestniczyłam, przeczytałam na portalu mmbydgoszcz.pl: „Przyznanie się do bycia feministką w naszym kraju wciąż jest trudne. Wciąż to słowo na «fe» kojarzy się z grubymi, brzydkimi, niespełnionymi seksualnie, sfrustrowanymi i egzaltowanymi babochłopami, które nie golą nóg i nienawidzą mężczyzn. Ale właśnie dzięki Manifom i działalności feministycznych czy kobiecych organizacji pozarządowych takie wyobrażenie o feministkach przestaje obowiązywać. [...] A potrzeba niewiele: kilku kobiet, które odważnie przyznają się do swojego feminizmu niczym Magdalena Żuraw do swojego antyfeminizmu”. Autorką tych słów była Marta Megger, działaczka bydgoskiego oddziału Zielonych 2004 i Stowarzyszenia Lambda, przedstawiająca się w internecie jako „propagatorka idei Fair Trade, agnostyczka, wegetarianka”.
Po lekturze tego artykułu zaczęłam zastanawiać się, co jest pożyteczniejsze: czy przyznawanie się do antyfeminizmu, czy raczej przekonywanie, że tak plastycznie opisane przez Martę Megger skojarzenie potrafi być jak najbardziej zasadne? A może jedno (antyfeminizm) nie wyklucza drugiego (ukazywania prawdziwej natury feminizmu) lub nawet jest z nim tożsame? Wreszcie: czym tak naprawdę jest antyfeminizm?
Kilkanaście dni później trafiłam na tekst Piotra Pacewicza. Publicysta „Gazety Wyborczej” zachęcał do głosowania na kobiety: „w ciężkich czasach, które się zbliżają, poczułbym się bezpieczniej, widząc, że mój los nie spoczywa wyłącznie w silnych męskich dłoniach [...] Odebranie nam, mężczyznom, części władzy wcale nas nie ukrzywdzi, raczej wyzwoli od gorsetu roli, pomoże odnaleźć przyjemność i szczęście w dziedzinach, które partiarchalny porządek przed nami zamykał: opiece nad dziećmi, trosce o innych, dawaniu i braniu miłości. W prowadzeniu szczerej rozmowy, uznawanej przez wielu za niemęską”.
Myśli Piotra Pacewicza utwierdziły mnie z kolei w przekonaniu, że mimo różnych teoretycznych wątpliwości dotyczących antyfeministycznej taktyki jak najszybciej trzeba przejść do praktyki, gdyż feminizm jest ideologią wyniszczającą także mężczyzn. Dla kobiety to o tyle istotne, że już niedługo zamiast „silnych męskich” ramion będą na nią czekać jedynie nadgarstki czytelników „Gazety Wyborczej”. A o tym, jak się to może skończyć, przekonały się w 1995 r. w Srebrenicy bośniackie kobiety, których los spoczął w rękach ONZ-owskich żołnierzy z Holandii, „wyzwolonych od gorsetu roli”. Holendrzy odpowiadali za bezpieczeństwo Bośniaków. Niestety, „w lipcu 1995 roku siły Serbów bośniackich zajęły miasto i wymordowały blisko 8 tys. mężczyzn i chłopców. [...] Holendrzy wycofali się bez walki. [...] Batalion ONZ przyglądał się biernie oddzielaniu muzułmańskich mężczyzn od kobiet. Holendrzy wydali nawet 5 tys. Muzułmanów, którzy schronili się przed wywózką w ich bazie w Potoczari”.
Co wydarzyło się potem?
„Ciała zabitych [Bośniaków] buldożery spychały do masowych grobów. Później były dowody na to, że niektórzy byli grzebani żywcem. Przedstawiał je francuski policjant Jean–Rene Ruez. W 1996 roku przed haskim trybunałem przedstawiał dowody na tortury i morderstwa serbskiej armii. Zeznawał, jak ludzie popełniali samobójstwa, aby uniknąć odcinania nosów, ust i uszu. Ruez przedstawiał dowody na to, że Serbowie zmuszali rodziców do zabijania własnych dzieci lub kazali patrzeć, jak są one zabijane”.
Holenderscy żołnierze, którzy mieli nad Serbami przewagę liczebną, tłumaczyli po latach, że byli gorzej uzbrojeni i mieli rozkaz strzelać tylko we własnej obronie. Jedynym uzasadnieniem tak żenujących wyjaśnień jest fakt, że w Holandii już od jakichś 45 lat tamtejsi Piotrowie Pacewiczowie wbijają do głowy młodym mężczyznom (i ich kobietom), że między płciami nie ma w zasadzie żadnej różnicy – w związku z czym chłopcy zamiast bawić się w wojnę powinni „odnaleźć szczęście w dawaniu i braniu miłości”, a zwłaszcza w „prowadzeniu szczerej rozmowy, uznawanej przez wielu za niemęską”.
To właśnie mądrościom rodem z „Gazety Wyborczej” i dylematom Marty Megger zawdzięczam pomysł na napisanie tej książki.
O czym są Idiotyzmy feminizmu?
Z feminizmem, a raczej antyfeminizmem, jest – niestety – jeden problem: to coś równie wtórnego i nieokreślonego jak antykomunizm czy antyfaszyzm.
Wtórność polega na tym, że nie jest to ideologia, lecz reakcja na ideologię. Z takim charakterem antyfeminizmu wiąże się właśnie jego nieokreśloność: antyfeministą może dziś zostać obwołany zarówno konserwatysta Janusz Korwin-Mikke, twierdzący, że kobiety nie powinny mieć prawa do głosowania, jak i komunista Leszek Miller, który podczas kampanii wyborczej w 2011 r. z pewnością naraził się red. Pacewiczowi i pannie Megger, mówiąc, że „brzydkie kobiety odstraszają wyborców”.
Jak więc reagować na feminizm, który – co jeszcze bardziej komplikuje sprawę – sam jest ideologią niejednorodną i wyjątkowo podatną na mody intelektualne? Czy antyfeminizmem jest tzw. zdrowy feminizm, akceptujący zasadniczo postulaty równouprawnienia i równości płci, lecz sprzeciwiający się ideologicznym szaleństwom radykałów?
Akademickie próby zdefiniowania antyfeminizmu być może pozwoliłyby częściowo odpowiedzieć na te pytania. Byłyby to jednak – jak można przypuszczać – odpowiedzi, które po pierwsze: zadowalałyby wyłącznie autora lub autorów definicji, po drugie: szybko straciłyby na aktualności.
Jedynym sensownym rozwiązaniem wydało mi się więc opisanie z osobna każdego tematu, wokół którego koncentrują się postulaty feministek (także tych „zdrowych”) lub antyfeministek, i rozprawienie się z nim w oparciu o fakty oraz logikę.
Wnioski, jakie z tych faktów każdy wyciągnie, to oczywiście w dużej mierze kwestia wiary i przekonań – bo różne postacie antyfeminizmu są tak naprawdę pochodnymi rozmaitych spójnych doktryn lub ideologii: katolicyzmu, konserwatyzmu, darwinizmu, freudyzmu, islamu itd. Nie ma w tym oczywiście nic złego – każdy „obiektywny” światopogląd, nawet tak modna dziś „neutralność światopoglądowa”, jest w rzeczywistości systemem wartości. Chyba dlatego też wielki poeta francuski (i równie wielki mizogin) Charles Baudelaire, pisząc o roli i celach krytyki artystycznej, stwierdził: „krytyka, żeby być słuszna, to znaczy mieć rację istnienia, powinna być stronnicza, namiętna, polityczna, a więc ukazywać jeden punkt widzenia, ale otwierający najwięcej horyzontów”. A ponieważ to samo można powiedzieć o każdej krytyce, także krytyce feminizmu, mam przede wszystkim nadzieję, że książeczka ta – ukazująca, nie da się ukryć, jeden punkt widzenia – otworzy choć kilka horyzontów.
Zapraszam do lektury!
Jednym z koronnych argumentów, wysuwanych przeciwko kobietom krytykującym feminizm, jest stwierdzenie: „gdyby nie feministki, nie mogłabyś głosować”.
Argument ten zadziwiająco dobrze działa zwłaszcza na kobiety z wykształceniem wyższym (jest to zresztą zgodne z zasadą, że im bardziej wykształcony człowiek, tym bardziej podatny na serwowaną w mediach propagandę, iż największą zdobyczą cywilizacyjną wszech czasów jest możliwość oddania głosu na osobę, która będzie przez następne kilka lat żyła za twoje pieniądze).
Czy jest prawdziwy?
Niestety, ktoś, kto używa takiego argumentu, nie ma pojęcia, o czym mówi, albo kłamie, gdyż o prawa wyborcze dla kobiet nie walczyły feministki, tylko sufrażystki (nawet nazwa tego ruchu wywodzi się od angielskiego suffrage – prawo wyborcze). Te zaś – co dla niektórych może być zaskoczeniem – w większości reprezentowały poglądy znacznie bardziej konserwatywne niż... obecne parlamentarzystki europejskiej centroprawicy. Były przeciw aborcji, nie domagały się powoływania pełnomocników ds. równego traktowania, nie popierały rozwiązań uderzających w tradycyjną rodzinę i z szacunkiem odnosiły się do Kościoła.
Dla przykładu: Susan B. Anthony (1820–1906) – hołubiona dziś na Zachodzie amerykańska sufrażystka (notabene agnostyczka) – nazywała aborcję morderstwem. Przeciw aborcji opowiadały się także radykalna prekursorka sufrażyzmu, autorka Biblii Kobiety Elizabeth Cady Stanton (1815–1902); pierwsza brokerka na Wall Street i jednocześnie pierwsza kobieta kandydująca na urząd prezydenta USA Victoria Woodhull (1838–1927); a także wybitna amerykańska działaczka ruchu kobiecego Sarah F. Norton (mówiąca o aborcji: „mordercy dzieci bez przeszkód praktykują swój zawód i otwierają rzeźnie niemowląt”) i legendarna sufrażystka Alice Paul (1885–1977), która doprowadziła do przyznania Amerykankom praw wyborczych. Również słynna Mary Wollstonecraft (1759–1797) – prekursorka walki o równouprawnienie kobiet i matka Mary Shelley, autorki Frankensteina – była przeciw aborcji.
Każda z tych pań – mających ogromny wkład w przyznanie kobietom praw do głosowania – zostałaby dziś z wielkim hukiem wyrzucona z każdej szanującej się organizacji „kobiecej”. Jak twierdzi Kazimiera Szczuka, jedna z najpopularniejszych (choć wcale nie najbardziej radykalnych) działaczek feministycznych w Polsce, „prawa reprodukcyjne jako część przysługujących kobietom praw człowieka nie powinny być łamane w żadnych ideologicznych okolicznościach. A to właśnie ideologia, głoszona przez polityków za hierarchami Kościoła Katolickiego, czyni z kobiet w Polsce istoty niezdolne do samodzielnych wyborów, niemające sumień, niemogące rozpoznać tego, co dla nich właściwe i słuszne”.
Na półkach w swoim mieszkaniu mam powieści i opowiadania Dostojewskiego, Tolkiena, Orwella, Tołstoja, Balzaka, Dickensa, Chateaubrianda, Flauberta, Reymonta, Mackiewicza; dramaty Szekspira, Gogola, Czechowa, Słowackiego, Goethego, Sofoklesa, Wyspiańskiego; poezję Dantego, Horacego, Byrona, Mickiewicza, Baudelaire’a, Błoka, Petrarki, Lermontowa, Blake’a, Poe, Baczyńskiego; dzieła filozoficzne Platona, Schopenhauera, św. Tomasza z Akwinu, Kanta, Bierdiajewa, Nietzschego, Pascala; publikacje historyczne Jasienicy, Łojka, Chodakiewicza, Askenazego, Daviesa, Cenckiewicza.
Jednym słowem: czytam głównie książki mężczyzn – co wśród feministek nie jest dziś dobrze widziane. Jak uważa profesor Uniwersytetu Szczecińskiego Inga Iwasiów – znana feministyczna krytyk i literaturoznawca, redaktor naczelna pisma literackiego „Pogranicza” – „historia literatury kobiet pokazuje przede wszystkim, jak kobiety milczały, mówiły cudzym głosem [...]. Jednocześnie pozwala objaśnić uprzywilejowany paradygmat kultury nastawionej na męskie wartości, jego meandry i punkty zapalne. Milczenie kobiet jest przysłonięte mową patriotyczną, obywatelską, chrześcijańską”.
Niestety – oprócz tego, że czytam głównie książki „nastawione na męskie wartości” i męskie „punkty zapalne”, to jeszcze nie czytam ich „genderowo”. Oddajmy głos prof. Indze Iwasiów: „Nie czytając genderowo, nie zobaczyłabym politycznych, społecznych, świadomościowych nitek. Nie rozumiałabym mowy pokolenia, które dyskutuje często w wyłącznie męskim gronie, nie uwzględniając zmian w świecie. Nie zdumiałoby mnie, że przestrzenie wielu tekstów są zaprojektowane ksenofobicznie, jakby na ulicach miast, w miejscach pracy, w intelektualnych sporach nie spotykali się dziś ludzie obu płci, lecz jakby istniała płciowa segregacja, której istnienie w historii poznaliśmy dzięki gender studies. Nie rozróżniałabym także literatury kobiet i literatury produkującej patriarchalne stereotypy dla kobiet. Uważam więc, że nie rozumiałabym świata, który jest mój. Nie byłabym podmiotem, ale przedmiotem manipulacji”.
Gwoli ścisłości – Inga Iwasiów nie jest w swoich przekonaniach odosobniona. Już na początku lat 70. XX w. kilka feministek wykładających na reżimowych uczelniach we Francji zapoczątkowało teorię Écriture féminine, czyli kobiecego pisania. Jedna z nich – słynna Hélène Cixous – napisała w swoim najgłośniejszym eseju Śmiech Meduzy: „Aż do naszych czasów [...] pisarstwo sterowane było przez interes libido i kultury – więc interes polityczny i typowo męski [...]. Prawie cała historia pisarstwa miesza się z historią myśli, przede wszystkim stanowi jej pewien wynik, obronę i jedno z podstawowych świadectw. Należało ono w całości do tradycji fallocentrycznej”.
Tezy o „ksenofobicznym”, „patriarchalnym” lub „fallocentrycznym” (od słowa „fallus” – członek męski) charakterze tradycyjnej kultury powtarzają feministki na całym świecie. Niektóre z nich – jak chociażby wspominana prof. Iwasiów – łączą te teorie z postulatami „genderowego” odczytywania tzw. tekstów kultury. Czy słusznie?
Szczerze mówiąc, podczas lektury Szekspira czy Czechowa nigdy nie przyszło mi do głowy, że autorzy Hamleta i Wiśniowego sadu działali w interesie libido i polityki. Nie wiem też, dlaczego fraszka Jana Kochanowskiego Na most warszewski miałaby należeć do „tradycji fallocentrycznej”. Przyznam także, że uważam literaturę i filozofię „patriachalną” za znacznie bardziej wartościowe niż „kobiece pisanie”. Trudno mi również uwierzyć, że dawni pisarze czy krytycy literaccy (jak np. Schiller czy Sainte-Beuve) byli upośledzeni, bo nie czytali książek „genderowo” – jak prof. Inga Iwasiów.
Ale być może się mylę i jestem – co z pewnością potrafiłaby stwierdzić pani profesor – „przedmiotem manipulacji”...
„Wysokie Obcasy” – feministyczny dodatek do „Gazety Wyborczej” – słyną z bezkompromisowej krytyki polskiego konserwatyzmu i z zaangażowania w walkę o postęp obyczajowy oraz równouprawnienie kobiet. Wojują też z seksizmem i antyfeminizmem, a co za tym idzie – ze wszystkimi niepoprawnymi politycznie tezami na temat roli kobiet w społeczeństwie. Doświadczyłam tego zresztą na własnej skórze, gdy czołowe pióro „Wysokich Obcasów”, Miłada Jędrysik, oburzyła się, że napisałam, iż to mężczyźni, a nie kobiety, zmieniają świat. Redaktor Jędrysik stwierdziła nawet, że „pani Żuraw” (w rzeczywistości: panna) powinna „realizować się w domu i stamtąd zmieniać świat”.
Z jednej strony rozumiem uczucie silnego gniewu, towarzyszące red. Jędrysik, bo „Wysokie Obcasy” – jako pismo feministyczne – nieco inaczej definiują „kobiecość” niż ja. Wystarczy spojrzeć choćby na laureatki nagrody „Polka Roku”, z większością których kobieta odległa od feminizmu nie chciałaby mieć raczej nic wspólnego (Jolanta Kwaśniewska, Manuela Gretkowska, Magdalena Środa, Henryka Krzywonos). Nie da się jednak zaprzeczyć, że wymienione w nawiasie panie to kobiety narodowości polskiej – więc przyznane im nagrody, biorąc pod uwagę orientację ideową „Wysokich Obcasów”, były uzasadnione.
Czy jednak Polka – a szerzej kobieta – to człowiek?
Można w to wątpić, przyglądając się liście laureatów nagrody „Człowiek Roku” przyznawanej przez „Gazetę Wyborczą” – czyli przez dziennik, do którego „Wysokie Obcasy” są dodatkiem i w którym red. Jędrysik jeszcze do niedawna pracowała.
Oto wszyscy „Ludzie Roku” według „GW”: Václav Havel (1999), George Soros (2000), Sergiusz Kowaliow (2001), Joschka Fischer (2002), Günter Verheugen (2003), Bronisław Geremek (2004), Javier Solana (2005), Zbigniew Brzeziński (2006), abp Józef Życiński (2007), Andrzej Wajda (2008), Tadeusz Mazowiecki (2009), Władysław Bartoszewski (2010), Richard von Weizsäcker (2011), Tadeusz Konwicki (2012), Yoani Sánchez (2013).
Jak widać – wśród 15 laureatów nagrody „Człowiek Roku” postępowej „Gazety Wyborczej” jest 1 (słownie: jedna) kobieta, co oczywiście nie przeszkadzało jej redaktorce zaatakować mnie za niezwykle „szowinistyczne” twierdzenie, że to mężczyźni zmieniają świat.
Teraz już wiem – świat zmieniają LUDZIE, a nie kobiety.