Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Wilki, jak się o nich myśli, są bardzo dzikie, a jak się je spotka, to już są dobre” – mówi ośmioletnia Halszka, ale to niezbyt powszechne przekonanie. W ciągu lat status prawny polskich wilków kilkakrotnie się zmieniał. W 1956 roku weszło w życie rozporządzenie zezwalające na tępienie wilków wszelkimi sposobami, także przy użyciu trucizny. Tak zwana akcja wilcza doprowadziła do niemal zupełnego wybicia przedstawicieli gatunku Canis lupus. Pod koniec 1975 roku wilk stał się zwierzęciem łownym. Nie można było go już truć, a w niektórych częściach kraju zabroniono również polowania w czasie wychowu młodych. Wreszcie w 1998 roku został objęty ochroną. Nie wpłynęło to jednak znacząco na zmianę wizerunku – w naszej kulturze zwykle postrzega się go jako zagrożenie. W literaturze, folklorze, baśniach, a nawet w psychoanalizie – wszędzie jest postacią negatywną albo symbolem tego, co wyparte.
Tymczasem z książki Anny Maziuk wyłania się obraz fascynującego zwierzęcia, bardzo rodzinnego, tworzącego silne więzi, dzikiego, ale nie złego. Bohaterami książki są także ludzie – naukowcy i pasjonaci, którzy poświęcili życie badaniu i ochronie wilków, fotografowie, hodowcy, leśnicy i myśliwi. Instynkt jest opowieścią o relacjach człowieka ze zwierzęciem – skomplikowanych, często podyktowanych interesami lub polityką, obciążonych kulturowym balastem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 293
W serii ukazały się ostatnio:
Barbara Seidler Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe (wyd. 2)
Tomasz Grzywaczewski Wymazana granica. Śladami II Rzeczpospolitej
Jacek Hołub Żeby umarło przede mną. Opowieści matek niepełnosprawnych dzieci (wyd. 2)
Piotr Lipiński Cyrankiewicz. Wieczny premier (wyd. 2)
Birger Amundsen Harald. Czterdzieści lat na Spitsbergenie
Swietłana Aleksijewicz Cynkowi chłopcy (wyd. 4)
Małgorzata Sidz Kocie chrzciny. Lato i zima w Finlandii (wyd. 2)
Marcelina Szumer-Brysz Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji (wyd. 2)
Ewa Stusińska Miła robótka. Polskie świerszczyki, harlekiny i porno z satelity
Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Łukaszenka. Niedoszły car Rosji (wyd. 2 zmienione)
Dawid Krawczyk Cyrk polski
Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju (wyd. 2 zmienione)
Peter Hessler Pogrzebana. Życie, śmierć i rewolucja w Egipcie
Peter Hessler Przez drogi i bezdroża. Podróż po nowych Chinach (wyd. 2)
Thomas Orchowski Wyspa trzech ojczyzn. Reportaże z podzielonego Cypru
Haruki Murakami Podziemie. Największy zamach w Tokio
Drauzio Varella Więźniarki
Paweł Smoleński Balagan. Alfabet izraelski (wyd. 2 zmienione)
Jan Pelczar Lecę. Piloci mi to powiedzieli
Mariusz Surosz Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów (wyd. 3)
Marta Wroniszewska Tu jest teraz twój dom. Adopcja w Polsce
Patrick Radden Keefe Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej (wyd. 2)
Antonio Talia Droga krajowa numer 106. Na tajnych szlakach kalabryjskiej mafii
Lars Berge Dobry wilk. Tragedia w szwedzkim zoo (wyd. 2)
Oktawia Kromer Usługa czysto platoniczna. Jak z samotności robi się biznes
Jelena Kostiuczenko Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji (wyd. 2)
Marek Szymaniak Zapaść. Reportaże z mniejszych miast
Roman Husarski Kraj niespokojnego poranka. Pamięć i bunt w Korei Południowej
Paweł Smoleński Irak. Piekło w raju (wyd. 3)
Ola Synowiec Dzieci Szóstego Słońca. W co wierzy Meksyk (wyd. 2 poprawione)
Marcelina Szumer-Brysz Izmir. Miasto giaurów
Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 5)
Lidia Ostałowska Cygan to Cygan (wyd. 3)
Jacek Hołub Beze mnie jesteś nikim. Przemoc w polskich domach
Jenny Nordberg Chłopczyce z Kabulu. Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie (wyd. 3)
W serii ukażą się m.in.:
Paweł Smoleński Wnuki Jozuego (wyd. 2)
Barbara Demick Zjadanie Buddy. Życie tybetańskiego miasteczka w cieniu Chin
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Ola Szpocińska na podstawie projektu serii Agnieszki Pasierskiej
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Robert Harding / Indigo
Copyright © by Anna Maziuk, 2021
Opieka redakcyjna Przemysław Pełka
Redakcja Sandra Trela
Korekta Krystyna Stobierska, Anna Zygmanowska
Skład d2d.pl
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-367-6
Tacie
Freja miała małe stópki. To zdanie przesłał mi pewien biolog. Próbowałam sobie wyobrazić, jak na takich stópkach podróżuje się pieszo tyle kilometrów. Jak małe były? Autor wiadomości nigdy nie zmierzył jej tropu. Myślę więc sobie, że mogły mieć maksymalnie z dziesięć centymetrów. Dorosłe wilczyce zostawiają zwykle ślady długości jedenastu–trzynastu centymetrów. Mają mniejsze łapy od samców. Freja skończyła właśnie trzy lata, czyli zgodnie z wilczą metryką rok wcześniej zaczęła wchodzić w dorosłość. Część młodych wilków opuszcza wtedy rodzinne strony i wyrusza w poszukiwaniu własnego miejsca do życia. Niełatwo zostawiać za sobą tak malownicze tereny, w jakich wychowała się Freja. Wschodnia część Bieszczadzkiego Parku Narodowego, aż po nieistniejącą wieś Dydiowa, stare lasy bukowo-jodłowe, z widokiem na jeszcze bardziej dziką część Karpat po ukraińskiej stronie. Dziś pewnie nie poznałaby ojcowizny, ale to temat na zupełnie inną historię.
Freja była outsiderką. Trzymała się raczej z boku, częściej niż inni chodziła własnymi ścieżkami. Wynikało to pewnie z jej słabszej pozycji w grupie rodzinnej. Bracia i siostry, może trochę od niej więksi, szybsi albo sprytniejsi, a może po prostu o nieco bardziej dominującej naturze, pierwsi dobierali się do najlepszych wspólnie upolowanych kąsków i dla ważącej trzydzieści kilogramów wilczycy niewiele zostawało. Być może, kiedy zbliżała się kolejna zima, czas trudny, szczególnie dla wilków mieszkających w górach, Freja poczuła, że nie ma już czego przy krewniakach szukać. Ale mogło być zupełnie inaczej. Może jej wolna, niezależna natura sprawiła, że wilczyca wolała zaryzykować długą, samotną i niebezpieczną wędrówkę, byle tylko odnaleźć miejsce, w którym będzie czuła się dobrze? Choć w wilczym świecie, podobnie jak w ludzkim, częściej na tak odległe wyprawy udają się samce niż samice.
Wiadomo, że wyszła 21 listopada 2015 roku w nocy. Nie wiadomo, czy wcześniej pożegnała się z matką, ojcem i piątką rodzeństwa. Może chcieli, żeby odeszła? Zawsze to jedna morda mniej do wykarmienia. Ruszyła na zachód. Powietrze wokół niej miało jakieś dwa stopnie. W dzień temperatura wzrastała do pięciu. Trochę padało, za to prawie nie było wiatru. Nad górami wisiała mglista czapa. Idealne warunki do marszu dla wilka, który chce pozostać niewidoczny. Następnego dnia spadło jakieś piętnaście centymetrów mokrego śniegu. Potem przyszły przymrozki, mimo to nie zawróciła. Wilk, który odchodzi z rodzinnego domu, zwykle odchodzi na dobre. Szła więc wiele dni. Po drodze mijała oklejone białą okiścią drzewa, wyglądające jak maszerujące obok trolle. Przekroczyła słowacką granicę. Po jakichś dwustu kilometrach dotarła do Magurskiego Parku Narodowego. Niższe góry o zalesionych szczytach najwidoczniej przypadły wilczycy do gustu, bo spędziła tu trzy tygodnie. Ryzykowała, bo mieszkały tu już inne wilki. Całe rodziny, a te zwykle nie lubią, kiedy obcy wilk wchodzi na teren ich „ogródka”. W Polsce wilcze terytoria mają pomiędzy sto pięćdziesiąt a czterysta kilometrów kwadratowych. To tyle, co duże polskie miasta, takie jak Kraków, Wrocław czy Poznań. Prawdopodobieństwo, że nieświadomie wdziera się na obce ziemie, było raczej niewielkie. Wilki zostawiają innym wilkom wyraźne znaki informujące o tym, żeby nie wchodzić. Na obrzeżach swoich terytoriów intensywnie sikają, znakują odchodami i poprzez drapanie ziemi. Działa to jak nasze czerwone znaki: „STOP”, ewentualnie tabliczka przywieszona na płocie: „Uwaga, zły pies”, co znaczy, że wchodzisz na własną odpowiedzialność i że może się to skończyć nieprzyjemnie. Tym razem nic takiego nie miało miejsca. Ale według biologa z Magurskiego Parku Narodowego Zenka Wojtasa Freja nie czuła się tu u siebie:
– Była skryta. Chodziła po chaszczach, młodnikach, lasach porolnych i zakrzaczeniach. Przez te trzy tygodnie nie upolowała tu niczego, po czym znalazłbym resztki. To znaczy, że w czasie dyspersji, czyli przemieszczania się, jadła mało mięsa.
Samotnemu wilkowi ciężko upolować duże zwierzę, a kiedy większość energii poświęca na wędrowanie, szanse na złapanie obfitej kolacji maleją. Możliwe więc, że w tym czasie Freja jadła myszy i inne nieduże gryzonie, zające, może kiedyś udało jej się dopaść sarnę, ale wówczas nie omieszkała połknąć nawet najmniejszej kosteczki. Przedstawiciele Canis lupus bez problemu miażdżą większość kości nawet tak dużych zwierząt jak jeleń, a te po przepuszczeniu przez ich niezwykle odporne żołądki zostają dokładnie wyssane z wszystkich odżywczych wartości. Ponieważ nigdy nie wiadomo, kiedy zje się kolejny posiłek, trzeba wyjadać do czysta wszystko, co udało się upolować. Dlatego jeśli kiedyś znajdziecie w lesie czaszkę i pomiażdżone fragmenty kręgosłupa większego zwierzęcia, możecie być niemal pewni, że to resztki wilczego ucztowania.
Pomimo swojej skrytości Freja przez wiele dni przechadzała się po centralnej części terytorium jednej z magurskich watah, czyli miejscu, gdzie wilcza rodzina przebywa najczęściej. Zazwyczaj wilczy migranci unikają takich sytuacji, trzymają się raczej na uboczu i obrzeżach „posiadłości” innych wilków. To zwiększa ich szanse na wyjście stamtąd cało. Czyżby liczyła na to, że jako dziewczynę miejscowi potraktują ją ulgowo? Albo miała nadzieję, że się tu osiedli, znajdzie partnera i założy rodzinę?
– Coś jej nie zagrało – mówi Bartek Pirga, naukowiec z Bieszczadzkiego Parku Narodowego. To on osiem miesięcy wcześniej założył Frei obrożę telemetryczną z nadajnikiem GPS/GSM, dzięki któremu można było śledzić trasę jej wędrówki.
Poszła dalej na zachód, ale wysokie, bezleśne partie górskie Tatr Słowackich chyba nie przypadły jej do gustu, bo odbiła na południe. Być może powędrowałaby jeszcze dalej, gdyby nie autostrada D1 i to, że nie zdecydowała się wejść na dudniące mosty – górne przejścia dla zwierząt budowane nad drogami. Mogła wtedy postanowić, że zostanie na terenie słowackiego Spiszu i polskich Pienin i poczeka na jakiegoś chłopaka na czterech łapach. Był już kwiecień 2016 roku. Zaczynała się wiosna. Freja szwendała się w tę i we w tę przez trzy miesiące. Wydawało się, że ustala tam swoje terytorium. Znalazła miejsce, które pod wieloma względami przypominało dom. Tu, podobnie jak tam, odpoczywała chętnie w wysokich trawach, obserwując pasące się w pobliżu owce (może zdarzało się jej czasem którąś capnąć?) albo w cieniu rozłożystych buków czy jodeł.
Pytam Bartka, jaka była. Badacz, który dotykał przecież futra uśpionej wilczycy i widział ją z odległości, z jakiej niewielu ludzi ma sposobność patrzeć na wilka, odpowiada rzeczowo:
– To była młoda wilczyca terytorialna (należała do zamieszkującej dany teren wilczej rodziny), w dobrej kondycji, z dość ładną sierścią. Nie była jakoś wyjątkowo okazała. Ale tak daleka migracja dobrze świadczyła o jej zdrowiu. Przeszła ponad tysiąc dwieście kilometrów między poszczególnymi lokalizacjami, choć w linii prostej to zaledwie sto sześćdziesiąt. Jestem pewny, że odnalazła tam inne wilki z watahy pienińskiej. W miejscu, w którym została znaleziona, widziałem potem inne tropy.
Bogatsza o doświadczenia wynikające z długiej, samotnie przebytej drogi, Freja za kilka miesięcy mogła zostać matką. Ujmując sprawę naukowo i od biologicznej strony, wzbogaciłaby i urozmaiciła pulę genową wilków zamieszkałych w innej części kraju. Różnorodność jest istotna dla zdrowia całej populacji. Zamiast tego zginęła od kuli. Ktoś strzelił do niej po polskiej stronie jej świeżo ustalonego terytorium w Pieninach. Po pięciu dniach martwą wilczycę znalazła kobieta zbierająca borówki. Gnijące ciało Frei, które obsiadły muchy, leżało w potoku Biała Woda.
Mógł być 9 lipca 2016 roku. Dzień nie tak upalny jak poprzednie dni i te, które nadeszły po nim. Co robiła wilczyca na polance obok zadaszonego karmiska i lizawki z solą? Wypatrywała kolacji? Nie spodziewając się niebezpieczeństwa, spokojnie piła wodę z potoku? Sekcja zwłok wykazała, że w jej żołądku znajdowały się niestrawione jeszcze resztki – fragmenty głowy jelenia oraz żwacza[1] i racic sarny, więc stosunkowo niedawno musiała jeść. W raporcie wyczytałam, że wilczyca miała dobrą kondycję i była silnie umięśniona. Nie miała pasożytów ani innych zmian chorobowych.
– To miejsce ewidentnie związane z gospodarką łowiecką. Nie było tam co prawda ambony, ale strzelający doskonale wiedział, do czego celuje – relacjonuje Pirga. – Freja miała wyraźnie widoczną obrożę telemetryczną. To był precyzyjny strzał w szyję. Padł maksymalnie z odległości sześćdziesięciu metrów.
Z rozmów, jakie przeprowadziłam z myśliwymi, wynika, że dobrze wiedzą, do czego służą i jak wyglądają takie obroże. Chociaż podobno czasem to właśnie z tego powodu zdarza im się pomylić wilka z psem i strzelić. To drugie prawo dopuszcza w określonych sytuacjach. Za pozbawienie życia wilka grozi nawet pięć lat odsiadki. Jak dotąd w Polsce skazano zaledwie pięć osób. Kara polegała na zapłaceniu grzywny, w żadnym z wypadków nieprzekraczającej dziesięciu tysięcy złotych i wyroku pozbawienia wolności na nie więcej niż dwa lata w zawieszeniu. Wszyscy skazani byli myśliwymi. Dla porównania – we flandryjskiej części Belgii karę za zabicie wilka podniesiono niedawno z dwustu pięćdziesięciu tysięcy do pół miliona euro. To się nazywa: cenić dziką przyrodę.
Freja nie umierała długo.
– Padła praktycznie w ogniu. Dostała pełnopłaszczowym pociskiem w szyję. To był precyzyjny strzał. Przebił ją na wylot – kontynuuje biolog.
Sprawca celował z ziemi, mógł więc stać gdzieś za karmiskiem albo na prowadzącej aż do potoku ścieżce. Skoro Freja go nie wyczuła, musiał pojawić się nagle albo nieźle wtapiać się w otoczenie, nie tylko wizualnie, ale i zapachowo. Myśliwi do tego ostatniego używają specjalnych środków maskujących.
Bartek opowiada mi historię Frei, kiedy pewnego wrześniowego świtu 2019 roku, około czwartej rano, wspinamy się w kierunku Bukowego Berda, gdzie w ramach swoich parkowych obowiązków będzie liczył jelenie. Podczas odbywającego się właśnie rykowiska, czyli czasu ich godów, jest to najprostsze. Nachodzi mnie myśl, że być może jeszcze cztery lata wcześniej tą samą ścieżką wędrowała Freja.
– Szukałem kuli z wykrywaczem, ale zwykle, jeśli ona nie zostanie w ciele, przypomina to szukanie igły w stogu siana. Wyciągnąłem różne metalowe przedmioty: gwoździe, podkowy, łańcuchy, ale nawet fragmentów tej kuli nie udało mi się znaleźć.
Z braku dowodów, a tym samym możliwości namierzenia narzędzia zbrodni, które wskazałoby sprawcę, prokuratura umorzyła śledztwo. Podobny finał jak historia Frei mają losy wielu zaobrożowanych zwierząt. Większość toczących się w tym temacie spraw w postaci kilkusetstronicowych tomów akt ląduje na prokuratorskich półkach jako nierozwiązane. Bartek kwituje to tak:
– Wilki z różnych watah odławiane do badań telemetrycznych w sposób losowy w różnym czasie giną od kul. A to tylko ułamek liczebności całkowitej. Reszta jest nie do wyśledzenia[2].
Według szacunków niektórych badaczy tych kilkanaście odnalezionych w ciągu roku zwierząt zabitych przez odstrzał to zaledwie dziesięć, dwadzieścia procent wszystkich zabijanych nielegalnie wilków.
Otwieram oczy. Przez szybę widzę, że daleko w kosmosie spłonął meteor. Ja postrzegam go jako spadającą gwiazdę. Uchylam okno, na twarzy czuję zimne, grudniowe powietrze. Teraz słyszę je wyraźnie – przeciągłe wycie. Wdziera się w duszę. Czuję uderzenie ciepła i walenie własnego serca. Nasłuchuję. Znów cisza. Po jakimś czasie odzywają się razem. Ile ich jest? Cztery, pięć, osiem? Zbiorowe zawodzenie trwa kilka minut. Po policzkach płyną mi łzy. Rozumiem wreszcie, co mają na myśli ci, którzy mówią, że to niemal mistyczne przeżycie. Wtedy jeszcze nie wiem, iż sprawi ono, że kolejne sześć lat poświęcę „studiowaniu” przyrody.
Pamiętam, jak po raz pierwszy usłyszałam ryczenie rozochoconego jelenia podczas rykowiska, które na Warmii trwa mniej więcej od końca sierpnia do początku października. Aż podskoczyłam ze strachu i ekscytacji. Było już prawie ciemno, szłam sama przez las, a ten potężny, smoczy ryk dochodził z zarośli kilkanaście metrów ode mnie. Od tego momentu specjalnie jeżdżę w tym czasie do lasu, nasłuchuję i się zachwycam. Usłyszeć wilcze wycie jest o wiele trudniej, szczególnie tu, gdzie mieszkam, na nizinach.
Kiedy wilki odzywają się za oknem, jest połowa grudnia 2014 roku. Jestem w Beskidzie Żywieckim, na blisko ośmiuset metrach nad poziomem morza. W osadzie stoi tylko kilka chałup, a za najbliższą górką mieszka wilcza rodzina. Wyobrażam sobie, że właśnie coś upolowały i świętują albo jeden z wilków zagrzewa resztę do łowów, skutecznie, bo odpowiedziały. Nigdy nie dowiem się, co faktycznie w wilczym języku oznaczały te konkretne, a pierwsze w moim życiu wilcze nawoływania.
Kiedy rano wspinam się do położonego kilkaset metrów dalej pensjonatu, w którym śpią studenci ochrony dzikiej przyrody z Wielkiej Brytanii i członkowie Stowarzyszenia dla Natury „Wilk”, nie mogę się doczekać, żeby im powiedzieć o moim doświadczeniu. Nikt poza mną wycia nie słyszał. Brytyjczycy przyjechali na seminarium po to, żeby uczyć się od nas o wilkach. Wyspiarze chcieliby przywrócić u siebie wytępione ponad trzysta lat temu wilki. Sabina Pierużek-Nowak, założycielka i prezeska SdN „Wilk”, jedna z czołowych badaczek tych drapieżników w kraju i w Europie, tłumaczy im, dlaczego mają na to marne szanse. Za dużo u nich pastwisk i niestrzeżonych owiec. Za mało zwartych lasów, a na dokładkę ludzie kompletnie już tam odwykli od sąsiedztwa dużych drapieżników. To by się po prostu nie udało.
Rzeczywiście, reintrodukowanie, czyli przywracanie naturze zwierząt tam, gdzie dużo wcześniej wyginęły, a częściej – zostały wybite przez ludzi – kiepsko się sprawdza. Zwykle wywołuje zbyt duży opór społeczny. Problemem jest nawet, kiedy nikt nie sprowadzi celowo „nieobecnych”, a same skądś przywędrują. Wilk pojawia się ostatnio w rejonach, gdzie jego łapa nie postała przez całe dziesięciolecia. Po tym, jak intensywnie tępiono go po II wojnie światowej, najpierw w czasie tak zwanej akcji wilczej, potem zmieniając status ze szkodnika na gatunek łowny, za którego upolowanie wciąż dostawało się nagrodę finansową, wilków w Polsce było bardzo mało. Na początku lat siedemdziesiątych zaledwie około setki, wyłącznie na wschodzie kraju. Zaś kiedy w 1998 roku wprowadzono ścisłą ochronę gatunkową, w naszych lasach kryło się około pięciuset szarych drapieżników. Dwadzieścia trzy lata później populacja wilcza jest wreszcie na tyle stabilna, że wilki ponownie zasiedlają na własną łapę nie tylko nieskolonizowane dotąd spore lasy, ale i laski w okolicach dużych miast, w województwach, gdzie czasem przez sto lat nikt szarego drapieżcy nie widział. Według oficjalnych danych w Polsce mieszka ich blisko dwa tysiące[3] – szacuje się na podstawie złożonych kalkulacji i próbek genetycznych z wybranych obszarów każdego pojedynczego wilka. Część naukowców wolałaby wielkość wilczej populacji określać, podając, ile grup rodzinnych mieszka w danym kraju. Chodzi o to, że w ciągu roku liczba członków poszczególnych rodzin się zmienia. Jeśli policzymy zwierzęta w październiku, zanim podrośnięte wilki odejdą z domów, zawsze będzie ich więcej niż na przykład w marcu. Poza tym wilki to zwierzęta terytorialne, żeby przeżyć i się najeść, potrzebują odpowiednio dużego obszaru z wystarczającą ilością potencjalnych ofiar – saren, jeleni, dzików i tak dalej. Łatwiej niż każdego wilka z osobna przebadać wilcze rodziny i ustalić stopień ich pokrewieństwa, analizując DNA z włosów albo odchodów. Zasadniczo tak długo, jak dana wataha zamieszkuje jakiś las i jest się w nim w stanie wyżywić, nie ma różnicy, czy liczy ona czterech, sześciu czy dwunastu członków. Ale tu teoria z praktyką nie idzie w parze.
To właśnie Sabina Pierużek-Nowak trzyma „tajny klucz” do najobszerniejszej bazy danych dotyczącej rodzimych wilków. Razem z mężem i partnerem badań, biologiem Robertem Mysłajkiem, przez ostatnie dwadzieścia kilka lat przebadali najwięcej wilczych kup i włosów uśpionych oraz martwych drapieżników. Są jak oko Wielkiego Brata, które widzi, co wilki jedzą, gdzie chodzą i w jakich miejscach mieszkają. To od nich dostałam plakat, który oprawiłam i który od kilku lat wisi na jednej ze ścian mojego mieszkania – beżowo-szary wilk, a nad nim napis: „Jestem dziki, nie zły”. Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego tak często kładziemy nacisk na „zły”.
Za wilkiem można podążać kilometrami. Przez cały dzień albo dłużej. Przeciętnie wilk pokonuje dwadzieścia kilka kilometrów dziennie.
Pierwszy trop wyłania się czasem nie wiadomo skąd. Jakby zwierzę spadło tu nagle prosto z nieba. Wprawne oko wypatrzy oczywiście szybko kolejne ślady, tuż za zadeptanymi czy zasypanymi.
– Widziałaś kiedyś tropy borsuka? – Mężczyzna w białym kombinezonie w brązowe wzorki zwalnia i otwiera drzwi. Zenek Wojtas siedzi za kierownicą służbowego pick-upa. Obchodzenie i sprawdzanie terenu to część jego pracy.
Widziałam. U siebie, w zachodniej części Mazur i na Warmii często spotykam nie tylko tropy, ale i same borsuki. Niepozorne, lecz bardzo waleczne zwierzęta o bardzo słabym wzroku. Do tego stopnia, że kilka razy niemal weszły mi na buty, kiedy stałam bez ruchu. Ich ślad przypomina pomniejszone odbicie łapy misia.
Jedziemy dalej. Biolog rozgląda się na boki.
– Może coś wypatrzymy, może gdzieś tu weszły w las.
To popularna wśród badaczy i jedna z najszybszych metoda szukania tropów wilka. Jedzie się powoli leśnymi drogami – naukowcy mają odpowiednie zgody, więc z nielegalnym dla Iksińskiego wjazdem autem do lasu nie mają problemu – i wypatruje na nich śladów. Prędzej czy później zwierzę musi którąś przeciąć. Nawet bardziej prawdopodobne jest to, że przez jakiś czas będzie nią podążało. Wilki to oportuniści. Wybierają najprostsze i najlepsze rozwiązania. Kiedy idzie się leśnym duktem, jest szybciej, ciszej – gałęzie i liście nie szeleszczą tak pod łapami – i widać wszystko na przestrzał. Dzięki temu można sprawniej uciec i gonić.
Zjeżdżamy na wąską drogę, a potem pniemy się do góry. Z kolejnymi metrami rosną też czapy śniegu na mijanych drzewach. Ale już po chwili coraz słabiej je widać w coraz ciaśniej oplatającej nas mgle. Mój przewodnik zarządza, że zjeżdżamy niżej. W takich warunkach łatwo spłoszyć zwierzęta.
– A nie jest tak, że kopytne zimą schodzą z gór w doliny, a wilki za nimi? – pytam, żeby potwierdzić teorię, którą słyszałam w Bieszczadach głównie od leśników.
– Tu to mit. – Zenek nie odrywa wzroku od drogi. – W Beskidzie Niskim na sześćsetmetrowych szczytach mamy połoniny. Żeby wejść albo zejść z takiej wysokości, trzeba pokonać trzysta, czterysta metrów, więc zwierzęta chodzą w górę i w dół. Są. – Wskazuje ręką na drogę przed nami. Znów zatrzymuje auto. Tym razem wysiadamy oboje.
Pochylamy się nad starą, lekko już zwapniałą wilczą kupą. W odchodach wielkości „dwójki” dużego psa widać głównie włosy jelenia. Może chętnych do talerza wilków było sporo, a ofiara była mała i to najsłabszy z rodzeństwa wylizywał resztki, najmniej smaczne kąski? Kilkanaście metrów dalej leży kolejna kupa. Świeższa, a ten, kto ją zostawił, ewidentnie zjadł więcej mięsa. Zenek odgarnia włosy, które poluzowały się ze związanego w krótką kitkę kucyka, i zapisuje lokalizację w aplikacji do nawigacji na smartfony. Sama też z niej korzystam, choć do niedawna wszystkie znaleziska wpisywałam do starego, ale bardziej profesjonalnego urządzenia GPS.
Obok zauważamy tropy. Ciężko powiedzieć, ile szło tędy wilków. Maszerowały gęsiego, sznurując jeden za drugim, łapa w łapę po niemal prostej linii.
– W tej grupie jest ich sześć. Mało. Zdecydowanie za mało. Było ich znacznie więcej – cedzi przez lekko zaciśnięte zęby i mruży przy tym niebieskie oczy zza okularów. – Nie wiem, co się stało. Nikogo za rękę nie złapałem. Martwych też nie znalazłem. – Na tyle, na ile go poznałam, wiem, że będzie próbował to ustalić. Wszelkimi metodami.
– Trop pewnie z poprzedniej nocy. Widzisz? Jest taki szeroki, bo próbował się nie zapadać.
Odbita w śniegu łapa faktycznie wydaje się przesadnie rozczapierzona. Jedziemy, próbując policzyć widoczne przed maską ślady.
– Trzy, na pewno cztery. Jest pięć – wyjaśnia, że trzeba patrzeć dalej, nie tak blisko, i pokazuje na przód samochodu.
Zenek las wyniósł z domu. Tak jakby. Tata pracował przy zrywce drewna. Pamięta, że kiedy miał może ze trzynaście lat, znalazł wilczą ofiarę – jelenia z potężnym porożem. Od razu zabrał się do odkrajania głowy zwierzęcia. Cały wysmarował się krwią, w dodatku zrobiło się już późno. W domu czekał ojciec gotowy syna zrugać, ale kiedy zobaczył przyniesioną zdobycz, złość momentalnie rozeszła się po ojcowskich kościach.
Poza tym, że wiedział, co wilki potrafią zrobić z tak wielkim bykiem, opowiadano mu te wszystkie bajki o Czerwonym Kapturku i groźnych bestiach, dlatego jako dziecko zwyczajnie się ich bał. Kiedy więc pierwszy raz usłyszał zbiorowe wycie, ze strachu wlazł na najbliższe drzewo. Następnego dnia ciekawość wzięła górę i skoro świt poszedł w miejsce, z którego dobiegały głosy. Chciał odnaleźć ich tropy. I tak wilki stały się jego pierwszymi przewodnikami po górach. Lubił za nimi chodzić, bo wybierały dzikie i atrakcyjne szlaki.
Parkujemy na mocno zaśnieżonym poboczu i dalej ruszamy pieszo. Zenek przygląda się tropom i stwierdza, że mogą być jednak z dzisiaj, tylko szadź je przyprószyła. Kiedy tylko schodzimy w las, w głębszy śnieg, w który łatwo się zapaść, zwraca mi uwagę, żebym stawiała stopy płasko. To akurat robię intuicyjnie. Trudniej przychodzi mi wdrożenie kolejnej rady – stawiania nóg szeroko, żeby nie szurać nogawkami jedna o drugą.
– To podstawowa zasada, jak tropisz – słyszę i chociaż wychodzi mi to bardzo niezdarnie, robię kowbojskie kroki.
Wilki, dzięki czworonożnej postawie i szerokim, płaskim łapom, mają lepiej rozłożony ciężar ciała i zapadają się o wiele mniej niż my. Podczas tropień warto być cicho i lepiej nie śmierdzieć za bardzo po ludzku. Według Zenka wilki nie widzą wyłącznie dwóch odcieni – żółtych i niebieskich. Z pewnością dostrzegają kontrastujące kolory, jak różowy albo czerwony, dlatego sam dba o choćby minimalny kamuflaż.
Niektóre tropy są ledwo widoczne, jakby zwierzęta tylko musnęły łapami o śnieg. Wprawne oko Zenka je dostrzega. Po chwili moje też się przyzwyczaja i idziemy równolegle, każde za „swoimi” wilkami.
– Ja mam trzy, a ty? – zagaduję.
U niego tyle samo. To ta uszczuplona szóstka, o której wspominał.
Przez jakiś czas wędrujemy przez jasny, bukowy las, który dalej przechodzi w część świerkową – posadzone w dużych odległościach spore, może sześćdziesięcioletnie drzewa. W gęstym młodniku idę za Zenkiem. Docieramy na bagnisty ols. Momentami nie widzę wcale mojej części tropów, ale pewny krok mojego przewodnika świadczy o tym, że on nie traci ich z oczu, a może potrafi czytać coś, czego ja nie dostrzegam.
– Mają parę godzin, zdążyły już zamarznąć. – Zenek wskazuje ślad odciśnięty we wciąż lekko mokrym podłożu.
Gałęzie rosnących blisko siebie czterometrowych iglaków sprawiają, że zgięta wpół idę slalomem. Czasem słyszę, jak któraś pęka, odstraszając wszystkie zwierzęta w pobliżu. Pod nogami widzę autostradę z tropów, głównie jeleniowatych. Czy wilki podążają ich śladem? Dopiero kiedy idę za zwierzętami w ten sposób, zauważam, że nie jest dla nich problemem przechodzenie pod nisko rosnącymi gałęziami świerku, niestraszne im kolce jeżyn. To tylko ja, niezdarny człowiek, muszę co chwila je z siebie wyciągać albo zasłaniać twarz, żeby nie dostać igłą w oko. Jeszcze nigdy nie widziałam tak dużej koncentracji moczu jeleni w jednym miejscu. Czasem miga mi też jakiś trop sarny czy dzika.
– To jelenie siuśki, prawda? – Wyciągam palec w kierunku ciemnożółtych i czerwonych plam na śniegu. Zenek kiwa głową.
– Czemu są takie czerwone? – drążę.
– Widzisz to? – Biolog wskazuje na sterczące z ziemi gałązki pokryte igłami.
– Jeżyna? – dziwię się, że sama na to nie wpadłam.
Przyglądam się chwilę, ale zaraz słyszę gwizd Zenka.
– Patrz, goniły lisa – mówi ściszonym głosem. Odkąd tropimy, odzywa się tylko w ten sposób. Wskazuje na lisie ślady z „ogonami”, które świadczą o tym, że rudzielec ulatniał się stąd w pędzie. – Ciekawe, czy rzeczywiście go goniły, czy po prostu je wyczuł i zawrócił, a wilki nic sobie z jego obecności nie zrobiły – zastanawia się przez kilka sekund i rusza dalej.
W pewnym momencie dostaję reprymendę, żeby patrzeć nie tylko pod nogi, podobno to straszna amatorszczyzna. Należy się rozglądać po koronach drzew, choćby po to, żeby dostrzec gniazda. Dzięki temu można się na przykład przekonać, czy mieszkają tam powietrzne drapieżniki.
Ze dwa razy zataczamy koło po własnych śladach – chcemy odnaleźć drogę, którą poszły nasze wilki. Za każdym razem to Zenek na mnie pogwizduje, jest w tym lepszy, szybszy. Porusza się bardziej intuicyjnie, trafniej wnioskuje, gdzie znowu się pojawią. Kiedy wchodzimy na bagno, ostrożnie stawia nogi, sprawdzając, czy kępy traw się nie zapadną. Minusowa temperatura nas ratuje.
Wilczy krok prowadzi nas na otwartą przestrzeń, szeroką, długą polanę.
Zenek spogląda przez lornetkę w kierunku ambony. Wilki zbaczają nagle w stronę strumienia, ale po chwili zawracają. Wskazują na to tropy.
– Ktoś tu zabił jelenia. Widać krew i ślady opon – słyszę i oczami wyobraźni widzę tę scenę.
Nagle z koron drzew przed nami wylatują dwa kruki. Mijają nas, po czym lecą do lasu na drugą stronę polany. Oczy mi się zaświeciły, bo może jednak gdzieś tu leży padlina. Zenek sprowadza mnie na ziemię, obwieszczając, że to tutejsza para. Po chwili daje komendę do odwrotu.
– Nie ma sensu iść dalej, jest już późno. Do ofiary musielibyśmy iść ze dwadzieścia, trzydzieści kilometrów po tropie. Poza tym niczego więcej się nie dowiem. Ani to granica terytorium, ani nic ciekawego. – Zenek jest praktyczny.
Granice wilczych „obwodów” można poznać między innymi po nasileniu i częstotliwości znakowania w tych miejscach. W Magurskim Parku Narodowym nachodzą na siebie terytoria trzech grup rodzinnych. Jeden wilczy dom zwykle choćby w części zachodzi na inny, i odwrotnie.
W drodze powrotnej silny wiatr wieje nam prosto w twarze. Nieco wyżej szybko przegania chmury, które przysłaniają świecące do tej pory słońce.
Doświadczenie oznacza, że eliminujesz wcześniej popełnione błędy. Jakie sam zrobił? Chciał zobaczyć od razu, za szybko. W ten sposób przepłoszył sporo zwierząt.
– Co mnie się w wilkach podoba? To, że są od wszystkiego wolne. I że są nomadami. Co prawda w obrębie swoich terytoriów, ale stale się przemieszczają. Jednego dnia są tu, drugiego mogą być już nawet kilkadziesiąt kilometrów dalej.
Ma tak samo. Mówi o sobie: typowy tropiciel, dłużej w jednym miejscu by nie usiedział. Ale przez chaszcze na nizinach nie chciałoby mu się chodzić. Tu pasują mu otwarte przestrzenie i różnorodność. Chociaż ludzie bywają trudni i wilków za bardzo nie lubią. Dlatego nie wszyscy w rodzinnych stronach za nim przepadają. Nie przejmuje się. Jak trzeba, pokazuje zęby, nie tylko te zawieszone na szyi, na której nosi kieł wilka, rysia i pazur orła. Nie bez powodu bieszczadzcy koledzy nazywają go wojownikiem.
Lornetka, przypięty do paska GPS, ale najważniejszy jest instynkt, bo żeby tropić wilki, trzeba myśleć jak one. Wchodząc do lasu, Sabina Pierużek-Nowak nigdy nie szuka ich na oślep.
– Patrzę na mapę, wybieram duży, zwarty fragment lasu, rozglądam się wokół i zastanawiam, gdzie będąc wilkiem, szukałabym bezpiecznego ukrycia przed ludźmi, które miejsca bym znakowała, gdzie bym odpoczywała. Zwykle to się sprawdza.
Tak w lutym 2015 roku pisałam w moim pierwszym reportażu o wilkach. Sabina zawsze powtarza, że najfajniejsze jest właśnie tropienie. Ze śladów można wyczytać bardzo dużo informacji o całej grupie. Jak się spotka wilka, trwa to sekundy, a przestraszone zwierzę wcale nie przypomina majestatycznego króla lasu. Tropienie to prawdziwe podchody, rozwiązywanie zagadek, łamigłówki po drodze. Zgadywanie, po co i gdzie poszły, po resztkach w kupie – co jadły.
Zasada jest taka, żeby iść pod trop. Nie za tropem, czyli depcząc po piętach zwierzętom. Chyba że ślady nie są już świeże. Te zależności tłumaczy mi dokładnie Robert Gatzka, biolog, który bada przede wszystkim niedźwiedzie, ale i za wilkami sporo przeszedł. Wspinamy się na jeden z bieszczadzkich średnio wysokich szczytów, żeby sprawdzić, czy znajdująca się tam gawra była tej zimy zamieszkana. Pomimo silnego wiatru i pory dnia – jest około południa – docierają do nas ryki jeleni. To właśnie podczas tej wyprawy poznaję tajemniczy, woskowo-piżmowy zapach, który samce jelenia zostawiają podczas rykowiska.
Jeśli chodzi o niedźwiedzie, taki sposób tropienia jest podyktowany bezpieczeństwem. Podążanie za misiem może skończyć się nie najlepiej. W przypadku świeżego tropu wilków nie wiadomo z kolei, czy zwierzęta faktycznie szłyby w dany sposób, czy od któregoś momentu uciekają przed śledzącym. Finalnie najważniejsze jest, czy potrafimy czytać zostawione przez nie znaki. Według Roberta, jeśli robi się to dostatecznie często, prędzej czy później przy odrobinie fantazji będziemy w stanie wczuć się w tropionych.
– Zastanawiasz się: „Co one tu robiły?”, analizujesz. Kiedyś szedłem pod trop niedźwiedzicy z dwójką młodych. Nagle widzę barłóg, w którym leżała stara, a wkoło pełno śladów tych małych. Zastanawiam się, czemu one tak harcowały, i nagle zauważam pogryzioną, rozszarpaną na kawałki butelkę. Matka sobie spała, a one się bawiły. Wyczytałem to z tropów.
Z czasem, nawet kiedy ślad się urywa, dzięki doświadczeniu trafniej wnioskujesz, ignorujesz ludzką logikę i zaczynasz myśleć trochę jak zwierzę.
– Jakbym był niedźwiedziem, to poszedłbym tu czy tu? Z niedźwiedziami jest dość łatwo, bo są leniwe. Rzadko chodzą gdzieś, gdzie będzie im ciężko przejść. Najtrudniej tropi się rysie. One raz idą górą, raz dołem, dają wielkie susy.
Kiedy wchodzimy na wąską, gęsto zarośniętą po bokach ścieżkę, Robert donośnym, niskim głosem pokrzykuje: „Hop, hop! Hop, hop!”. Chodzi o to, żeby odpoczywającego w chaszczach misia nie zaskoczyć. Szczególnie, że o tej porze – jest druga połowa września – mogą w nich szukać późnych owoców, którymi najedzą się na zimę. Biorę sobie do serca tę radę, zwłaszcza że słyszę ją od postawnego mężczyzny, który w razie starcia z niedźwiedziem miałby o wiele większe szanse ode mnie wyjść z niego cało.
– Patrz, jak ładnie widać Smerek, a nawet Tarnicę. – Wygładza wąsy i podaje mi lornetkę.
Przed moimi oczami, wzmocnionymi podwójną lunetą Nikona, rozciąga się widok jak z bieszczadzkich pocztówek. Robert odchrząkuje i wydaje z siebie gardłowy dźwięk imitujący ryk. Milkniemy na kilkanaście sekund, nasłuchując, czy jelenie dadzą się sprowokować. Cisza. Za to w drodze powrotnej zjawiskowy rogacz przebiega z dziesięć metrów od nas.
Kiedy wchodzimy w wąwóz porośnięty bukiem i jaworem, Robert korzysta z okazji i wyjaśnia, jak wilki wykorzystują takie strome zbocza.
– Wataha z dużą prędkością pędzi ofiarę. Kiedy ta wpada w wąwóz, łamie sobie nogi albo kark i już jest po niej. Wilki wykorzystują też zamarznięte rzeki i jeziora, szczególnie kiedy jest gładka tafla. Naganiają wtedy na lód, a tam kopytne rozjeżdżają się na racicach. Wilki mają od nich o wiele lepszą przyczepność.
Odpala cygaro, a ja przypominam sobie, że pół roku wcześniej Bartek Pirga mówił mi o wszystkich tych naturalnych pułapkach, jak wcięcia głębokich jarów i potoki leśne, gdzie uciekający zwierzak traci rytm, co ułatwia drapieżnikom polowanie. Leżą więc martwe w wodzie, na lodzie, rzadko na otwartej przestrzeni, gdzie o wiele łatwiej im uciec.
Robert jakby czytał mi w myślach:
– Około osiemdziesięciu procent wszystkich ofiar tu w górach znajdowałem w potokach. – Trzydziestokilkulatek poprawia skórzany kowbojski kapelusz z przypiętą centralnie na przodzie odznaką Bundeswehry. Pamiątka z wojska, z Niemiec, gdzie się wychował. W Bieszczadach mieszka zaledwie od kilku lat. Dopiero przy kolejnym spotkaniu zauważam obco zmiękczony akcent.
Przed nami leży powalony pień drzewa, od góry pokruszony, widać, że został rozdrapany. Niedźwiedzie, szczególnie po wyjściu z gawry po zimie, szukają w ten sposób pędraków, czyli larw chrząszczy. Po chwili Robert zdejmuje plecak, zaświeca czołówkę i wchodzi do naziemnej dziupli w rosnącej obok jodle. To właśnie w takim wypróchnieniu miśki spędzają całe zimy. Jestem pod wrażeniem, że w tej naprawdę niewielkiej przestrzeni o ciasnym wejściu potrafi się zmieścić ogromna niedźwiedzica z młodymi.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] Żwacz – największy z przedżołądków przeżuwaczy. Wilki nie jedzą raczej jego zawartości, czyli przetrawionych roślin. Zjadają natomiast wyściółkę żołądka i ściany jelita (wszystkie przypisy pochodzą od autorki).
[2] Informacje na temat wędrówki, a także okoliczności śmierci Frei czerpałam z raportów stworzonych przez doktora Bartosza Pirgę oraz wyników badania sekcyjnego przeprowadzonego przez doktora Michała Bednarskiego z Katedry Epizootiologii z Kliniką Ptaków i Zwierząt Egzotycznych Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu.
[3] Dane pochodzą z badań Głównego Inspektoratu Ochrony Środowiska z 2018 roku, Liczebność i monitoring populacji wilka, wilknet.pl, bit.ly/37BXERa, dostęp: 13.08.2021.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2021
Wydanie I