49,99 zł
Intryga to jedna z najlepszych powieści o pisarzach i pisaniu, jaką kiedykolwiek czytałem. Jest także obłędnie wciągająca, a natężenie suspensu sięga w niej zenitu. Znakomita.
Stephen King
NIEKTÓRE POMYSŁY SĄ ZBYT DOBRE, BY ICH NIE UKRAŚĆ
Jake Finch Bonner jest pisarzem bez większych sukcesów i wykładowcą twórczego pisania na podrzędnej uczelni. Kiedy jeden z jego byłych studentów umiera przed ukończeniem swojej pierwszej powieści, Jake postanawia przejąć jego pomysł na fabułę. Bo ta intryga to miał być absolutny pewniak.
Powieść osiąga niebywały sukces. Jake spełnia marzenia, jest sławny, bogaty i czytany na całym świecie. Ale co będzie, jeśli jednak ktoś dowie się, co tak naprawdę zrobił?
Bestseller „New York Timesa”. Zaskakujący, niepokojący i wciągający thriller dla fanów powieści Donny Tartt i Joëla Dickera.
Na podstawie powieści powstaje miniserial z Mahershalą Alim w roli głównej. Wcześniej zekranizowano inne powieści autorki: „Admission” w filmie „Czas na miłość” z Tiną Fey oraz „You Should Have Known” w miniserialu HBO „Od nowa” z Nicole Kidman, Hugh Grantem i Donaldem Sutherlandem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 472
Dla Laurie Eustis
Dobrzy pisarze pożyczają,wielcy pisarze kradną.
T.S. Eliot (przypuszczalnie skradzione od Oscara Wilde’a)
1
Każdy może być pisarzem
Jacob Finch Bonner, swego czasu dobrze zapowiadający się autor odnotowanej w rubryce Nowe i godne uwagi („New York Times Book Review”) powieści Wynaleźć zdumienie, wszedł do gabinetu, który przydzielono mu na pierwszym piętrze budynku Richard Peng Hall, postawił sfatygowaną skórzaną teczkę na pustym biurku i rozejrzał się wokół z uczuciem, które przypominało rozpacz. Gabinet, już czwarty w ciągu kilku lat jego kariery akademickiej, nie okazał się wiele lepszy od trzech poprzednich, ale przynajmniej z okna za biurkiem rozciągał się widok na coś, co przypominało uniwersytecką alejkę w cieniu drzew, a nie na parking, jak działo się to w drugim i trzecim roku jego pracy, czy śmietnik, na który musiał patrzeć w pierwszym roku swojej działalności w college’u (gdy jak na ironię znajdował się znacznie bliżej szczytu kariery literackiej i związanej z nią sławy – jakakolwiek by była – i mógł całkiem zasadnie żywić nadzieję, że spotka go coś przyjemniejszego). Jedyną rzeczą w tym pomieszczeniu wskazującą na jakieś związki z literaturą, czy choćby cień ludzkich uczuć, była jego sfatygowana teczka, w której nosił laptopa, a także, akurat tego dnia, pisarskie próbki swoich nowych studentów. Tę teczkę Jake miał ze sobą od lat. Kupił ją na jakimś pchlim targu tuż przed publikacją swojej pierwszej powieści z myślą o pisarskiej autokreacji w stylu: „Uznany młody powieściopisarz wciąż nie rozstaje się ze swoją starą skórzaną teczką, którą nosił przez wszystkie lata dążenia do sławy!”. Wiara w to, że pewnego dnia stanie się kimś takim, dawno przepadła. Ale nawet gdyby było inaczej, Jake nie widział żadnego usprawiedliwienia dla zakupu kosztownej nowej teczki. Już nie.
Budynek Richard Peng Hall wzniesiono na kampusie Ripley College w latach sześćdziesiątych jako niezbyt atrakcyjną konstrukcję z białych pustaków, upchniętą za salą gimnastyczną, obok akademików przeznaczonych dla studentów „koedukacyjnych”, gdy w 1966 roku w Ripley zaczęto przyjmować kobiety (trzeba przyznać, że college znalazł się wtedy na czele stawki). Jeśli chodzi o Richarda Penga pochodzącego z Hongkongu, to swego czasu studiował on w Ripley College inżynierię, choć przypuszczalnie majątek zawdzięczał uczelni, którą ukończył później (czyli MIT), ale tamta instytucja najwyraźniej niechętnie odniosła się do idei wzniesienia Richard Peng Hall, a w każdym razie nie za sumę, jaką zdecydował się przeznaczyć na ten cel ofiarodawca. Pierwotnym przeznaczeniem budynku był wydział inżynierii. Bryła nadal nosiła wyraźne piętno tamtego zamysłu z przeszklonym lobby, w którym nikt nigdy nie przesiadywał, z korytarzami o nagich ścianach oraz z zabójczą dla duszy barwą pustaków. Ale kiedy w 2005 roku w Ripley zrezygnowano w końcu ze studiów inżynieryjnych (prawdę mówiąc, pozbyto się wtedy wszystkich programów z nauk ścisłych, a także społecznych), poświęcając się bez reszty, jak ujęła to z wielką energią rada nadzorcza, „praktyce oraz studium sztuk pięknych i dyscyplin humanistycznych w świecie, który coraz mniej je docenia oraz coraz rzadziej ich potrzebuje”, Richard Peng Hall przeznaczono w świetle tak sformułowanej misji na siedzibę prowadzonego w trybie sesji wyjazdowych programu studiów magisterskich w dziedzinie twórczego pisania fikcji literackiej, poezji i literatury faktu (wspomnień).
W ten sposób pisarze pojawili się na kampusie Ripley College w Richard Peng Hall – w tym osobliwym zakątku północnej części stanu Vermont, na tyle blisko słynnego „Północno-Wschodniego Królestwa”, aby czerpać nieco z jego osobliwości (od lat sześćdziesiątych XX wieku działał tam nieduży, ale dynamiczny odłam jednego z kościołów chrześcijańskich), a jednocześnie nie na tyle daleko miast Burlington i Hanover, aby się nie wydawało, że miejsce to leży na końcu świata. Oczywiście kursy twórczego pisania prowadzono w college’u od lat pięćdziesiątych, ale nigdy w jakiś poważniejszy czy prawdziwie nowatorski sposób, atrakcyjny dla studentów. Z czasem do programu studiów każdej instytucji edukacyjnej myślącej poważnie o przetrwaniu w świecie, w którym nieustannie zmieniała się kultura, dodawano nowe przedmioty, zwłaszcza gdy studenci zaczęli, jak to zawsze mają w zwyczaju, stawiać żądania: pojawiły się więc studia kobiece, studia afroamerykańskie czy studia komputerowe, stanowiące widomą oznakę, że komputery mają jednak, no cóż, jakiś sens. Ale kiedy pod koniec lat osiemdziesiątych Ripley College przeżywał wielki kryzys i gdy jego władze bardziej trzeźwym okiem i z większym niepokojem spojrzały w przyszłość w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby zapewnić instytucji przetrwanie, okazało się – co za niespodzianka! – że twórcze pisanie jest kierunkiem dającym największą nadzieję. Uruchomiono wtedy pierwszy (i jak dotąd jedyny) program studiów magisterskich pod nazwą Sympozja Ripley w dziedzinie twórczego pisania. W ciągu następnych lat program ten wchłonął zasadniczo resztę aktywności college’u, aż w końcu tym, co z niej pozostało, były zajęcia prowadzone w formie sesji wyjazdowych, najwygodniejszej dla studentów, którzy nie mogą porzucić wszystkiego, aby zapisać się na dwuletnie studia stacjonarne. Ale też wcale nie należało tego po nich oczekiwać! Pisanie bowiem, zgodnie z deklaracją zawartą w prospekcie college’u, a także zamieszczoną na jego niezwykle atrakcyjnej stronie internetowej, nie stanowi czynności elitarnej, zarezerwowanej wyłącznie dla garstki szczęśliwych wybrańców. Każdy przecież posiada własny, niepowtarzalny głos i ma opowieść, której nikt inny nie mógłby opowiedzieć. A do tego każdy – zwłaszcza dzięki wsparciu Sympozjów Ripley – może zostać pisarzem.
Jacob Bonner tymczasem nigdy nie pragnął być nikim innym jak właśnie pisarzem. Zawsze, zawsze, zawsze chciał nim zostać, od samego początku, na przedmieściach Long Island, będących z pewnością ostatnim miejscem na świecie, skąd powinien pochodzić poważny artysta w jakiejkolwiek dziedzinie, ale skąd on mimo to się wywodził i gdzie na swoje nieszczęście dorastał jako jedyne dziecko doradcy podatkowego oraz specjalistki w zakresie doradztwa zawodowego pracującej w szkole średniej. Można się jedynie domyślać, dlaczego postanowił związać swój los z zapomnianą przez wszystkich, niewielką półką w miejscowej bibliotece, opatrzoną karteczką „Autorzy z Long Island”, ale rzecz nie przeszła całkiem bez echa w rodzinnym domu młodego pisarza. Jego ojciec (doradca podatkowy) zdecydowanie nie krył swoich zastrzeżeń (Pisarze nie zarabiają! No może z wyjątkiem Sidneya Sheldona. Ale czy Jake sądzi, że będzie następcą Sidneya Sheldona?), a jego matka (specjalistka w zakresie doradztwa zawodowego) uważała za stosowne przypominać mu nieustannie o co najwyżej przeciętnych wynikach, jakie osiągał w testach PSAT w zakresie zdolności językowych. (Jake z wielkim zakłopotaniem przyjmował do wiadomości fakt, że lepiej poszło mu z matematyki niż z komunikacji językowej). Czekające go wyzwania były więc poważne, ale jakiż artysta nie musiał się z nimi zmagać? Jake czytał uparcie (a także, jak należy zauważyć, z zawiścią i w duchu rywalizacji) przez całe dzieciństwo, porzucając ochoczo obowiązkowy zestaw i przeskakując w ucieczce przed nudą lektur nastolatków w stronę otwierającej się przed jego oczami twórczości przyszłych rywali, po czym pojechał na studia do Wesleyan College, gdzie wybrał twórcze pisanie i ściśle związał się z grupą innych przyszłych powieściopisarzy i autorów opowiadań, którzy byli równie opętańczo nastawieni na rywalizację jak on.
Marzeń bowiem związanych z pisaniem prozy młodemu Bonnerowi z pewnością nie brakowało. (Ściśle biorąc, nazwisko Bonner nie było do końca prawdziwe – dziadek Jake’a ze strony ojca wstawił je w miejsce nazwiska Bernstein jakieś dobre sto lat wcześniej – ale podobnie było z drugim imieniem – Finch, które Jake osobiście dodał sobie w szkole średniej w hołdzie dla powieści, której zawdzięczał przebudzenie się w nim miłości do literatury). Czasami, myśląc o książkach, które szczególnie podziwiał, lubił sobie wyobrażać, że sam je napisał, a następnie, że udziela na ich temat wywiadów krytykom i recenzentom (zawsze ze skromnością przyjmując zasłużone pochwały rozmówcy), albo jak czyta je przed dużą, spragnioną jego głosu publicznością w jakiejś księgarni albo sali na uniwersytecie, w której wszystkie miejsca są zajęte, i równie chętnie wyobrażał sobie swoją fotografię na ostatniej stronie obwoluty wydania w twardej oprawie (przyjmując na niej, nieco już anachroniczną w jego epoce, pozę pisarza pochylającego się nad staroświecką maszyną do pisania albo mężczyzny z fajką) i nawet, nazbyt często, trzeba przyznać, rozmyślał o tym, jak siedząc przy jakimś stole, podpisuje kolejne egzemplarze czytelnikom czekającym w długiej, wijącej się kolejce. „Dziękuję” intonował wtedy, z wdzięcznością zwracając się w wyobraźni do każdej kobiety i każdego mężczyzny. „To bardzo miłe z pana (pani) strony, że tak pan (pani) mówi. Tak, to także jedna z moich ulubionych”.
Nie można z całkowitą pewnością stwierdzić, że nigdy nie rozmyślał o samej czynności pisania. Wiedział, że książki nie piszą się same i że trzeba będzie sporego nakładu pracy – wysiłku wyobraźni, wytrwałości, a także pewnych umiejętności – aby jego kolejne wymarzone powieści pojawiły się na świecie. Rozumiał również, że w tej dziedzinie nie zabraknie mu rywali. Bardzo wielu młodych ludzi, chłopaków i dziewczyn, myślało dokładnie tak jak on o pisaniu książek i pewnego dnia z pewnością sami sięgną po pióro, przy czym może się okazać, że niektórzy z nich, Jake nie mógł całkowicie tego wykluczyć, są obdarzeni przez naturę nawet większym talentem niż on sam, a także bardziej żywą wyobraźnią, a może jedynie większą siłą woli, aby doprowadzić swój zamiar do końca. Myśli tego rodzaju nie sprawiały mu przyjemności, ale na jego obronę można powiedzieć, że wiedział, na co się decyduje. Z pewnością nie chodziło mu o zdobycie dyplomu uprawniającego do nauczania języka angielskiego w szkołach publicznych („Jeśli pisanie nie wypali”) ani o podejście do egzaminu LSAT („Bo czemu by nie?”). Zdawał sobie sprawę, że wybrał swoją drogę w życiu i rozpoczął ten pływacki maraton, i nie przestanie płynąć aż do chwili, gdy będzie trzymał w rękach napisaną przez siebie książkę, a wtedy świat z całą pewnością zorientuje się w końcu w czymś, o czym on sam wiedział od wielu lat: że jest pisarzem.
I to wielkim pisarzem.
A w każdym razie taki miał zamiar.
W chwili, gdy pod koniec czerwca Jake otworzył drzwi swojego nowego gabinetu w Richard Peng Hall, w całym Vermoncie padało już od ponad tygodnia. Kiedy wchodził do środka, zauważył, że na posadzce korytarza zostawił czarne ślady. Spojrzał na swoje sfatygowane buty do biegania – niegdyś białe, obecnie brązowe od pyłu i błota, choć tak naprawdę nigdy w nich nie biegał – uznał, że zdejmowanie ich w takim momencie byłoby bezcelowe. Większość dnia spędził, jadąc z miasta na kampus swoim samochodem. Wiózł dwie wypełnione odzieżą plastikowe torby z Food Emporium oraz swoją podniszczoną skórzaną teczkę kryjącą równie wiekowego laptopa, w którym czekała jego najnowsza powieść – nad którą w teorii (co stanowiło przeciwieństwo rzeczywistości) pracował – oraz kartonowe teczki zawierające prace przesłane przez studentów, którzy zapisali się na jego zajęcia, i uświadomił sobie, że stopniowo coraz mniej zabiera ze sobą za każdym razem, gdy rusza w podróż na północ. Jak to było w pierwszym roku? Wielka waliza zawierająca większość jego ubrań (skąd miał wiedzieć, jaki strój może okazać się stosowny w przypadku trzytygodniowego pobytu na północy stanu Vermont w towarzystwie otaczających go oczywistym szacunkiem studentów i równie oczywiście zazdrosnych innych wykładowców?), a także wydruk najnowszej wersji jego drugiej powieści, w związku z którą miał zwyczaj uskarżać się publicznie na czekający go nazbyt rychły termin oddania pracy. A w tym roku? Zaledwie dwie plastikowe torby, do których wcisnął parę dżinsów, kilka koszul oraz laptopa, którego używał obecnie głównie do zamawiania pizzy i oglądania filmów na YouTubie.
Jeśli okaże się, że za rok jeszcze raz przyjdzie mu wykonywać tę przygnębiającą pracę, przypuszczalnie uzna, że nie ma sensu dźwigać nawet laptopa.
Nie, Jake nie wyczekiwał mającej się wkrótce rozpocząć kolejnej sesji Sympozjów Ripley. Nie wyczekiwał chwili, gdy ponownie spotka się ze swoimi nudnymi, irytującymi kolegami, z których żaden nie był pisarzem darzonym przez niego autentycznym szacunkiem, i z całą pewnością nie wyczekiwał chwili, gdy będzie musiał udawać, że jest podekscytowany spotkaniem z kolejnym batalionem studentów, z których każdy co do jednego będzie głęboko przekonany, że pewnego dnia napisze – a może już napisał – Wielką Amerykańską Powieść.
Przede wszystkim jednak nie wyczekiwał chwili, gdy będzie musiał znowu udawać, że on sam jest jeszcze pisarzem, nie mówiąc już o tym, że miałby być wielkim pisarzem.
Nie trzeba oczywiście dodawać, że Jake w żaden sposób nie przygotował się do zbliżającego się cyklu zajęć. W najmniejszym stopniu nie był zaznajomiony, choćby pobieżnie, z zawartością irytująco opasłych kartonowych teczek. Kiedy zaczynał pracę w Ripley, mówił sobie, że epitet „wielki nauczyciel” to godny pochwały dodatek do epitetu „wielki pisarz”, i poświęcał wnikliwą uwagę tekstom przysłanym przez ludzi, którzy wydali naprawdę przyzwoite pieniądze, aby móc u niego studiować. Ale kartonowe skoroszyty, które teraz wyciągał ze swojej skórzanej teczki, zawierające teksty, które powinien był zacząć czytać wiele tygodni wcześniej, gdy dotarły do niego od Ruth Steuben (obdarzonej nader kąśliwym usposobieniem kierowniczki sekretariatu Sympozjów), powędrowały ze skrzynki na listy, oklejone znaczkiem „Express”, prosto do skórzanej teczki i leżały w niej wolne od upokorzenia związanego z choćby pobieżnym spotkaniem z jego wzrokiem, nie mówiąc już o wnikliwej lekturze. Jake spoglądał na nie w tym momencie z pewnym rozbawieniem, jak gdyby to one stanowiły przyczynę odwlekania i czekającego go w efekcie koszmarnego wieczoru.
Albowiem, prawdę mówiąc, czego takiego mógłby się dowiedzieć o ludziach, których życie wewnętrzne znalazło jakiś wyraz w zawartości tych teczek, ludziach, którzy w tym momencie zjeżdżali już do północnej części stanu Vermont i wkrótce pojawią się w sterylnych salach konferencyjnych Richard Peng Hall, a także w jego gabinecie, gdy za kilka dni rozpoczną się indywidualne konsultacje? Ci konkretni studenci, którzy mieli się tu pojawić, ci jakże gorliwi czeladnicy literatury, niczym nie będą się przecież różnili od swoich poprzedników z minionych lat studiów w Ripley: profesjonaliści znajdujący się gdzieś w połowie kariery zawodowej, przekonani, że zdołają wydusić z siebie powieść sensacyjną na miarę Clive’a Cusslera, albo panie domu, które ochoczo rozpisywały się w prowadzonych przez siebie blogach o swoich dzieciach i nie widziały powodu, czemu nie miałyby z tego powodu regularnie występować w Good Morning America, czy wreszcie osoby, które niedawno przeszły na emeryturę i „wracają do pisania literatury” (pewne, że ta literatura cały czas na nie czeka). Ale najgorsi będą ci, którzy najbardziej przypominają mu jego samego: „autorzy powieści”, śmiertelnie poważni, pełni resentymentu wobec każdego, kto przed nimi sięgnął po pióro. Tych z gatunku Clive’a Cusslera i blogujące mamy można było jeszcze jakoś przekonać, że on, Jake, jest sławnym, a przynajmniej „bardzo poważanym” młodym (obecnie „dość młodym”) powieściopisarzem, ale tych wszystkich potencjalnych następców Davida Fostera Wallace’a i Donny Tartt, jacy z pewnością kryją się w gronie osób, które nadesłały mu sterty papieru? Już nie tak bardzo. Ponieważ ci będą wiedzieli, że Jacob Finch Bonner zaczął bardzo wcześnie i zdobył pewien rozgłos, ale nie zdołał opublikować wystarczająco dobrej drugiej powieści, nie mówiąc już o jakiejkolwiek powieści trzeciej, i w rezultacie został zesłany do specjalnego czyśćca przeznaczonego dla niegdyś dobrze rokujących pisarzy, z którego jedynie garstka kiedykolwiek zdołała się wydostać. (Szczerze mówiąc, nie było prawdą, że Jake nie napisał trzeciej powieści, ale w tym przypadku niedopowiedzenie było zdecydowanie lepsze od prawdy. Rzeczywiście powstała jego trzecia powieść, a nawet czwarta, ale te manuskrypty – praca nad nimi zajęła mu w sumie prawie pięć lat – zostały odrzucone przez imponującą liczbę wydawnictw o coraz mniejszym prestiżu, poczynając od ważnego wydawcy, który opublikował jego debiut Wynaleźć zdumienie, po szanowane uniwersyteckie wydawnictwo, które ogłosiło drukiem jego drugą książkę Odgłosy, aż po wiele, wyjątkowo wiele, niedużych oficyn wydawniczych, nie wspominając już o konkursach wymienianych na ostatniej stronie „Poets & Writers”, na udział w których Jake wydał fortunę i w których, nie trzeba tego dodawać, nie zdołał odnieść sukcesu. Toteż, zważywszy na te przygnębiające fakty, wolałby, aby jego studenci wyobrażali sobie, że nadal zmaga się z tą mityczną i ekscytującą drugą powieścią).
Nawet nie czytając prac swoich nowych studentów, Jake miał poczucie, że zna ich już równie dogłębnie, jak zdołał poznać ich poprzedników, a co za tym idzie, że zna ich lepiej, niż kiedykolwiek miał ochotę ich poznać. Wiedział na przykład, że są znacznie mniej uzdolnieni, niż im się wydaje, a nawet dokładnie tak bardzo pozbawieni talentu, jak w skrytości ducha się tego obawiają. Wiedział, że oczekują od niego rzeczy, których w żaden sposób nie mógł im zaoferować, i prawdę mówiąc, nie widział żadnego powodu, by w ogóle udawać, że takie zdolności posiada. Wiedział również, że każdego z nich czeka klęska i że gdy rozstanie się z nimi po zakończeniu trzytygodniowego cyklu spotkań, znikną z jego życia na dobre i nigdy nie będzie miał okazji o nich pomyśleć. I wyłącznie tego od nich oczekiwał i pragnął.
Ale najpierw musiał wyczarować dla nich tę fantazję o Ripley College, głoszącą, że oni wszyscy – zarówno „nauczyciele”, jak i „studenci” – są kolegami spotykającymi się w służbie sztuce i każdy z nich ma swój niepowtarzalny głos oraz wyjątkową historię do opowiedzenia, a także zasługuje na to, aby opatrzyć go magiczną etykietą „pisarz” czy „pisarka”.
Minęła siódma i ciągle padało. W chwili, gdy spotka się ze swoimi nowymi studentami następnego wieczoru na powitalnym pikniku, będzie musiał uśmiechać się do nich szeroko, zwracać się do nich osobiście ze słowami zachęty i emanować elektryzującą aurą przewodnika po świecie literatury, aby każdy nowy uczestnik programu Sympozja Ripley (studiów magisterskich z twórczego pisania) mógł uwierzyć, że „utalentowany” („Philadelphia Enquirer”) oraz „obiecujący” („Boston Globe”) autor powieści Wynaleźć zdumienie jest przygotowany do tego, aby wprowadzić ich wszystkich do zaczarowanego ogrodu literackiej sławy. Niestety jedyna droga do tego celu wiodła przez te dwanaście kartonowych teczek.
Jake zapalił standardową lampkę na biurku Richard Peng Hall i usiadł w standardowym fotelu, jaki można znaleźć we wszystkich salach tego budynku, fotelu, który głośno zatrzeszczał, gdy na nim spoczął, a potem przez chwilę wodził palcem po paśmie brudu zalegającego na krawędziach ściany z pustaków obok drzwi jego gabinetu, starając się w ten sposób odwlec możliwie jak najdłużej czekający go głęboko nieprzyjemny obowiązek.
Ileż razy, przywołując później w pamięci ten wieczór, ostatni wieczór epoki, o której potem myślał jako o „czasach przed”, Jake będzie żałował, że mógł się wtedy tak skrajnie, tak fatalnie pomylić? Ileż razy, mimo zdumiewająco szczęśliwego biegu wydarzeń, jakie zapoczątkowała zawartość tych kartonowych teczek, Jake będzie później żałował, że nie opuścił wtedy swojego sterylnego gabinetu, nie poszedł z powrotem po własnych błotnistych śladach korytarzem, nie wsiadł do samochodu i nie ruszył w wielogodzinną drogę powrotną do Nowego Jorku, do zwykłej osobistej klęski. Zbyt wiele razy. Ale to już nie miało znaczenia. Albowiem było już za późno.