Intryga - Jean Hanff Korelitz - ebook

Intryga ebook

Jean Hanff-Korelitz

0,0
49,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 

Intryga to jedna z najlepszych powieści o pisarzach i pisaniu, jaką kiedykolwiek czytałem. Jest także obłędnie wciągająca, a natężenie suspensu sięga w niej zenitu. Znakomita.
Stephen King

 

NIEKTÓRE POMYSŁY SĄ ZBYT DOBRE, BY ICH NIE UKRAŚĆ

 

Jake Finch Bonner jest pisarzem bez większych sukcesów i wykładowcą twórczego pisania na podrzędnej uczelni. Kiedy jeden z jego byłych studentów umiera przed ukończeniem swojej pierwszej powieści, Jake postanawia przejąć jego pomysł na fabułę. Bo ta intryga to miał być absolutny pewniak.
Powieść osiąga niebywały sukces. Jake spełnia marzenia, jest sławny, bogaty i czytany na całym świecie. Ale co będzie, jeśli jednak ktoś dowie się, co tak naprawdę zrobił?

 

Bestseller „New York Timesa”. Zaskakujący, niepokojący i wciągający thriller dla fanów powieści Donny Tartt i Joëla Dickera.
Na podstawie powieści powstaje miniserial z Mahershalą Alim w roli głównej. Wcześniej zekranizowano inne powieści autorki: „Admission” w filmie „Czas na miłość” z Tiną Fey oraz „You Should Have Known” w miniserialu HBO „Od nowa” z Nicole Kidman, Hugh Grantem i Donaldem Sutherlandem.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 472

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: The Plot
Co­py­ri­ght © 2021 by Jean Hanff Ko­re­litz All ri­ghts re­se­rved Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ja­ro­sław Mi­kos Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Po­rad­nia K, 2024
Re­dak­tor pro­wa­dząca: KA­TA­RZYNA SARNA
Re­dak­cja: RA­FAŁ SARNA
Ko­rekta: JO­LANTA KU­CHAR­SKA
Pro­jekt okładki: GRZE­GORZ ARA­SZEW­SKI /ga­rasz.pl
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67784-64-1
Wy­daw­nic­two Po­rad­nia K Sp. z o.o. Pre­zes: Jo­anna Ba­żyń­ska 00-544 War­szawa, ul. Wil­cza 25 lok. 6 e-mail: po­rad­niak@po­rad­niak.pl
Po­znaj na­sze inne książki. Za­pra­szamy do księ­garni:www.po­rad­niak.plfa­ce­book.com/po­rad­niaklin­ke­din.com/com­pany.po­rad­niakin­sta­gram.com/po­rad­nia­_k_wy­daw­nic­twotik­tok.com@po­rad­nia_k
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Lau­rie Eu­stis

Do­brzy pi­sa­rze po­ży­czają,wielcy pi­sa­rze kradną.

T.S. Eliot (przy­pusz­czal­nie skra­dzione od Oscara Wilde’a)

1

Każdy może być pi­sa­rzem

Ja­cob Finch Bon­ner, swego czasu do­brze za­po­wia­da­jący się au­tor od­no­to­wa­nej w ru­bryce Nowe i godne uwagi („New York Ti­mes Book Re­view”) po­wie­ści Wy­na­leźć zdu­mie­nie, wszedł do ga­bi­netu, który przy­dzie­lono mu na pierw­szym pię­trze bu­dynku Ri­chard Peng Hall, po­sta­wił sfa­ty­go­waną skó­rzaną teczkę na pu­stym biurku i ro­zej­rzał się wo­kół z uczu­ciem, które przy­po­mi­nało roz­pacz. Ga­bi­net, już czwarty w ciągu kilku lat jego ka­riery aka­de­mic­kiej, nie oka­zał się wiele lep­szy od trzech po­przed­nich, ale przy­naj­mniej z okna za biur­kiem roz­cią­gał się wi­dok na coś, co przy­po­mi­nało uni­wer­sy­tecką alejkę w cie­niu drzew, a nie na par­king, jak działo się to w dru­gim i trze­cim roku jego pracy, czy śmiet­nik, na który mu­siał pa­trzeć w pierw­szym roku swo­jej dzia­łal­no­ści w col­lege’u (gdy jak na iro­nię znaj­do­wał się znacz­nie bli­żej szczytu ka­riery li­te­rac­kiej i zwią­za­nej z nią sławy – ja­ka­kol­wiek by była – i mógł cał­kiem za­sad­nie ży­wić na­dzieję, że spo­tka go coś przy­jem­niej­szego). Je­dyną rze­czą w tym po­miesz­cze­niu wska­zu­jącą na ja­kieś związki z li­te­ra­turą, czy choćby cień ludz­kich uczuć, była jego sfa­ty­go­wana teczka, w któ­rej no­sił lap­topa, a także, aku­rat tego dnia, pi­sar­skie próbki swo­ich no­wych stu­den­tów. Tę teczkę Jake miał ze sobą od lat. Ku­pił ją na ja­kimś pchlim targu tuż przed pu­bli­ka­cją swo­jej pierw­szej po­wie­ści z my­ślą o pi­sar­skiej au­to­kre­acji w stylu: „Uznany młody po­wie­ścio­pi­sarz wciąż nie roz­staje się ze swoją starą skó­rzaną teczką, którą no­sił przez wszyst­kie lata dą­że­nia do sławy!”. Wiara w to, że pew­nego dnia sta­nie się kimś ta­kim, dawno prze­pa­dła. Ale na­wet gdyby było ina­czej, Jake nie wi­dział żad­nego uspra­wie­dli­wie­nia dla za­kupu kosz­tow­nej no­wej teczki. Już nie.

Bu­dy­nek Ri­chard Peng Hall wznie­siono na kam­pu­sie Ri­pley Col­lege w la­tach sześć­dzie­sią­tych jako nie­zbyt atrak­cyjną kon­struk­cję z bia­łych pu­sta­ków, upchniętą za salą gim­na­styczną, obok aka­de­mi­ków prze­zna­czo­nych dla stu­den­tów „ko­edu­ka­cyj­nych”, gdy w 1966 roku w Ri­pley za­częto przyj­mo­wać ko­biety (trzeba przy­znać, że col­lege zna­lazł się wtedy na czele stawki). Je­śli cho­dzi o Ri­charda Penga po­cho­dzą­cego z Hong­kongu, to swego czasu stu­dio­wał on w Ri­pley Col­lege in­ży­nie­rię, choć przy­pusz­czal­nie ma­ją­tek za­wdzię­czał uczelni, którą ukoń­czył póź­niej (czyli MIT), ale tamta in­sty­tu­cja naj­wy­raź­niej nie­chęt­nie od­nio­sła się do idei wznie­sie­nia Ri­chard Peng Hall, a w każ­dym ra­zie nie za sumę, jaką zde­cy­do­wał się prze­zna­czyć na ten cel ofia­ro­dawca. Pier­wot­nym prze­zna­cze­niem bu­dynku był wy­dział in­ży­nie­rii. Bryła na­dal no­siła wy­raźne piętno tam­tego za­my­słu z prze­szklo­nym lobby, w któ­rym nikt ni­gdy nie prze­sia­dy­wał, z ko­ry­ta­rzami o na­gich ścia­nach oraz z za­bój­czą dla du­szy barwą pu­sta­ków. Ale kiedy w 2005 roku w Ri­pley zre­zy­gno­wano w końcu ze stu­diów in­ży­nie­ryj­nych (prawdę mó­wiąc, po­zbyto się wtedy wszyst­kich pro­gra­mów z nauk ści­słych, a także spo­łecz­nych), po­świę­ca­jąc się bez reszty, jak ujęła to z wielką ener­gią rada nad­zor­cza, „prak­tyce oraz stu­dium sztuk pięk­nych i dys­cy­plin hu­ma­ni­stycz­nych w świe­cie, który co­raz mniej je do­ce­nia oraz co­raz rza­dziej ich po­trze­buje”, Ri­chard Peng Hall prze­zna­czono w świe­tle tak sfor­mu­ło­wa­nej mi­sji na sie­dzibę pro­wa­dzo­nego w try­bie se­sji wy­jaz­do­wych pro­gramu stu­diów ma­gi­ster­skich w dzie­dzi­nie twór­czego pi­sa­nia fik­cji li­te­rac­kiej, po­ezji i li­te­ra­tury faktu (wspo­mnień).

W ten spo­sób pi­sa­rze po­ja­wili się na kam­pu­sie Ri­pley Col­lege w Ri­chard Peng Hall – w tym oso­bli­wym za­kątku pół­noc­nej czę­ści stanu Ver­mont, na tyle bli­sko słyn­nego „Pół­nocno-Wschod­niego Kró­le­stwa”, aby czer­pać nieco z jego oso­bli­wo­ści (od lat sześć­dzie­sią­tych XX wieku dzia­łał tam nie­duży, ale dy­na­miczny odłam jed­nego z ko­ścio­łów chrze­ści­jań­skich), a jed­no­cze­śnie nie na tyle da­leko miast Bur­ling­ton i Ha­no­ver, aby się nie wy­da­wało, że miej­sce to leży na końcu świata. Oczy­wi­ście kursy twór­czego pi­sa­nia pro­wa­dzono w col­lege’u od lat pięć­dzie­sią­tych, ale ni­gdy w ja­kiś po­waż­niej­szy czy praw­dzi­wie no­wa­tor­ski spo­sób, atrak­cyjny dla stu­den­tów. Z cza­sem do pro­gramu stu­diów każ­dej in­sty­tu­cji edu­ka­cyj­nej my­ślą­cej po­waż­nie o prze­trwa­niu w świe­cie, w któ­rym nie­ustan­nie zmie­niała się kul­tura, do­da­wano nowe przed­mioty, zwłasz­cza gdy stu­denci za­częli, jak to za­wsze mają w zwy­czaju, sta­wiać żą­da­nia: po­ja­wiły się więc stu­dia ko­biece, stu­dia afro­ame­ry­kań­skie czy stu­dia kom­pu­te­rowe, sta­no­wiące wi­domą oznakę, że kom­pu­tery mają jed­nak, no cóż, ja­kiś sens. Ale kiedy pod ko­niec lat osiem­dzie­sią­tych Ri­pley Col­lege prze­ży­wał wielki kry­zys i gdy jego wła­dze bar­dziej trzeź­wym okiem i z więk­szym nie­po­ko­jem spoj­rzały w przy­szłość w po­szu­ki­wa­niu cze­goś, co mo­głoby za­pew­nić in­sty­tu­cji prze­trwa­nie, oka­zało się – co za nie­spo­dzianka! – że twór­cze pi­sa­nie jest kie­run­kiem da­ją­cym naj­więk­szą na­dzieję. Uru­cho­miono wtedy pierw­szy (i jak do­tąd je­dyny) pro­gram stu­diów ma­gi­ster­skich pod na­zwą Sym­po­zja Ri­pley w dzie­dzi­nie twór­czego pi­sa­nia. W ciągu na­stęp­nych lat pro­gram ten wchło­nął za­sad­ni­czo resztę ak­tyw­no­ści col­lege’u, aż w końcu tym, co z niej po­zo­stało, były za­ję­cia pro­wa­dzone w for­mie se­sji wy­jaz­do­wych, naj­wy­god­niej­szej dla stu­den­tów, któ­rzy nie mogą po­rzu­cić wszyst­kiego, aby za­pi­sać się na dwu­let­nie stu­dia sta­cjo­narne. Ale też wcale nie na­le­żało tego po nich ocze­ki­wać! Pi­sa­nie bo­wiem, zgod­nie z de­kla­ra­cją za­wartą w pro­spek­cie col­lege’u, a także za­miesz­czoną na jego nie­zwy­kle atrak­cyj­nej stro­nie in­ter­ne­to­wej, nie sta­nowi czyn­no­ści eli­tar­nej, za­re­zer­wo­wa­nej wy­łącz­nie dla garstki szczę­śli­wych wy­brań­ców. Każdy prze­cież po­siada wła­sny, nie­po­wta­rzalny głos i ma opo­wieść, któ­rej nikt inny nie mógłby opo­wie­dzieć. A do tego każdy – zwłasz­cza dzięki wspar­ciu Sym­po­zjów Ri­pley – może zo­stać pi­sa­rzem.

Ja­cob Bon­ner tym­cza­sem ni­gdy nie pra­gnął być ni­kim in­nym jak wła­śnie pi­sa­rzem. Za­wsze, za­wsze, za­wsze chciał nim zo­stać, od sa­mego po­czątku, na przed­mie­ściach Long Is­land, bę­dą­cych z pew­no­ścią ostat­nim miej­scem na świe­cie, skąd po­wi­nien po­cho­dzić po­ważny ar­ty­sta w ja­kiej­kol­wiek dzie­dzi­nie, ale skąd on mimo to się wy­wo­dził i gdzie na swoje nie­szczę­ście do­ra­stał jako je­dyne dziecko do­radcy po­dat­ko­wego oraz spe­cja­listki w za­kre­sie do­radz­twa za­wo­do­wego pra­cu­ją­cej w szkole śred­niej. Można się je­dy­nie do­my­ślać, dla­czego po­sta­no­wił zwią­zać swój los z za­po­mnianą przez wszyst­kich, nie­wielką półką w miej­sco­wej bi­blio­tece, opa­trzoną kar­teczką „Au­to­rzy z Long Is­land”, ale rzecz nie prze­szła cał­kiem bez echa w ro­dzin­nym domu mło­dego pi­sa­rza. Jego oj­ciec (do­radca po­dat­kowy) zde­cy­do­wa­nie nie krył swo­ich za­strze­żeń (Pi­sa­rze nie za­ra­biają! No może z wy­jąt­kiem Sid­neya Shel­dona. Ale czy Jake są­dzi, że bę­dzie na­stępcą Sid­neya Shel­dona?), a jego matka (spe­cja­listka w za­kre­sie do­radz­twa za­wo­do­wego) uwa­żała za sto­sowne przy­po­mi­nać mu nie­ustan­nie o co naj­wy­żej prze­cięt­nych wy­ni­kach, ja­kie osią­gał w te­stach PSAT w za­kre­sie zdol­no­ści ję­zy­ko­wych. (Jake z wiel­kim za­kło­po­ta­niem przyj­mo­wał do wia­do­mo­ści fakt, że le­piej po­szło mu z ma­te­ma­tyki niż z ko­mu­ni­ka­cji ję­zy­ko­wej). Cze­ka­jące go wy­zwa­nia były więc po­ważne, ale ja­kiż ar­ty­sta nie mu­siał się z nimi zma­gać? Jake czy­tał upar­cie (a także, jak na­leży za­uwa­żyć, z za­wi­ścią i w du­chu ry­wa­li­za­cji) przez całe dzie­ciń­stwo, po­rzu­ca­jąc ocho­czo obo­wiąz­kowy ze­staw i prze­ska­ku­jąc w ucieczce przed nudą lek­tur na­sto­lat­ków w stronę otwie­ra­ją­cej się przed jego oczami twór­czo­ści przy­szłych ry­wali, po czym po­je­chał na stu­dia do We­sleyan Col­lege, gdzie wy­brał twór­cze pi­sa­nie i ści­śle zwią­zał się z grupą in­nych przy­szłych po­wie­ścio­pi­sa­rzy i au­to­rów opo­wia­dań, któ­rzy byli rów­nie opę­tań­czo na­sta­wieni na ry­wa­li­za­cję jak on.

Ma­rzeń bo­wiem zwią­za­nych z pi­sa­niem prozy mło­demu Bon­ne­rowi z pew­no­ścią nie bra­ko­wało. (Ści­śle bio­rąc, na­zwi­sko Bon­ner nie było do końca praw­dziwe – dzia­dek Jake’a ze strony ojca wsta­wił je w miej­sce na­zwi­ska Bern­stein ja­kieś do­bre sto lat wcze­śniej – ale po­dob­nie było z dru­gim imie­niem – Finch, które Jake oso­bi­ście do­dał so­bie w szkole śred­niej w hoł­dzie dla po­wie­ści, któ­rej za­wdzię­czał prze­bu­dze­nie się w nim mi­ło­ści do li­te­ra­tury). Cza­sami, my­śląc o książ­kach, które szcze­gól­nie po­dzi­wiał, lu­bił so­bie wy­obra­żać, że sam je na­pi­sał, a na­stęp­nie, że udziela na ich te­mat wy­wia­dów kry­ty­kom i re­cen­zen­tom (za­wsze ze skrom­no­ścią przyj­mu­jąc za­słu­żone po­chwały roz­mówcy), albo jak czyta je przed dużą, spra­gnioną jego głosu pu­blicz­no­ścią w ja­kiejś księ­garni albo sali na uni­wer­sy­te­cie, w któ­rej wszyst­kie miej­sca są za­jęte, i rów­nie chęt­nie wy­obra­żał so­bie swoją fo­to­gra­fię na ostat­niej stro­nie ob­wo­luty wy­da­nia w twar­dej opra­wie (przyj­mu­jąc na niej, nieco już ana­chro­niczną w jego epoce, pozę pi­sa­rza po­chy­la­ją­cego się nad sta­ro­świecką ma­szyną do pi­sa­nia albo męż­czy­zny z fajką) i na­wet, na­zbyt czę­sto, trzeba przy­znać, roz­my­ślał o tym, jak sie­dząc przy ja­kimś stole, pod­pi­suje ko­lejne eg­zem­pla­rze czy­tel­ni­kom cze­ka­ją­cym w dłu­giej, wi­ją­cej się ko­lejce. „Dzię­kuję” in­to­no­wał wtedy, z wdzięcz­no­ścią zwra­ca­jąc się w wy­obraźni do każ­dej ko­biety i każ­dego męż­czy­zny. „To bar­dzo miłe z pana (pani) strony, że tak pan (pani) mówi. Tak, to także jedna z mo­ich ulu­bio­nych”.

Nie można z cał­ko­witą pew­no­ścią stwier­dzić, że ni­gdy nie roz­my­ślał o sa­mej czyn­no­ści pi­sa­nia. Wie­dział, że książki nie pi­szą się same i że trzeba bę­dzie spo­rego na­kładu pracy – wy­siłku wy­obraźni, wy­trwa­ło­ści, a także pew­nych umie­jęt­no­ści – aby jego ko­lejne wy­ma­rzone po­wie­ści po­ja­wiły się na świe­cie. Ro­zu­miał rów­nież, że w tej dzie­dzi­nie nie za­brak­nie mu ry­wali. Bar­dzo wielu mło­dych lu­dzi, chło­pa­ków i dziew­czyn, my­ślało do­kład­nie tak jak on o pi­sa­niu ksią­żek i pew­nego dnia z pew­no­ścią sami się­gną po pióro, przy czym może się oka­zać, że nie­któ­rzy z nich, Jake nie mógł cał­ko­wi­cie tego wy­klu­czyć, są ob­da­rzeni przez na­turę na­wet więk­szym ta­len­tem niż on sam, a także bar­dziej żywą wy­obraź­nią, a może je­dy­nie więk­szą siłą woli, aby do­pro­wa­dzić swój za­miar do końca. My­śli tego ro­dzaju nie spra­wiały mu przy­jem­no­ści, ale na jego obronę można po­wie­dzieć, że wie­dział, na co się de­cy­duje. Z pew­no­ścią nie cho­dziło mu o zdo­by­cie dy­plomu upraw­nia­ją­cego do na­ucza­nia ję­zyka an­giel­skiego w szko­łach pu­blicz­nych („Je­śli pi­sa­nie nie wy­pali”) ani o po­dej­ście do eg­za­minu LSAT („Bo czemu by nie?”). Zda­wał so­bie sprawę, że wy­brał swoją drogę w ży­ciu i roz­po­czął ten pły­wacki ma­ra­ton, i nie prze­sta­nie pły­nąć aż do chwili, gdy bę­dzie trzy­mał w rę­kach na­pi­saną przez sie­bie książkę, a wtedy świat z całą pew­no­ścią zo­rien­tuje się w końcu w czymś, o czym on sam wie­dział od wielu lat: że jest pi­sa­rzem.

I to wiel­kim pi­sa­rzem.

A w każ­dym ra­zie taki miał za­miar.

W chwili, gdy pod ko­niec czerwca Jake otwo­rzył drzwi swo­jego no­wego ga­bi­netu w Ri­chard Peng Hall, w ca­łym Ver­mon­cie pa­dało już od po­nad ty­go­dnia. Kiedy wcho­dził do środka, za­uwa­żył, że na po­sadzce ko­ry­ta­rza zo­sta­wił czarne ślady. Spoj­rzał na swoje sfa­ty­go­wane buty do bie­ga­nia – nie­gdyś białe, obec­nie brą­zowe od pyłu i błota, choć tak na­prawdę ni­gdy w nich nie bie­gał – uznał, że zdej­mo­wa­nie ich w ta­kim mo­men­cie by­łoby bez­ce­lowe. Więk­szość dnia spę­dził, ja­dąc z mia­sta na kam­pus swoim sa­mo­cho­dem. Wiózł dwie wy­peł­nione odzieżą pla­sti­kowe torby z Food Em­po­rium oraz swoją pod­nisz­czoną skó­rzaną teczkę kry­jącą rów­nie wie­ko­wego lap­topa, w któ­rym cze­kała jego naj­now­sza po­wieść – nad którą w teo­rii (co sta­no­wiło prze­ci­wień­stwo rze­czy­wi­sto­ści) pra­co­wał – oraz kar­to­nowe teczki za­wie­ra­jące prace prze­słane przez stu­den­tów, któ­rzy za­pi­sali się na jego za­ję­cia, i uświa­do­mił so­bie, że stop­niowo co­raz mniej za­biera ze sobą za każ­dym ra­zem, gdy ru­sza w po­dróż na pół­noc. Jak to było w pierw­szym roku? Wielka wa­liza za­wie­ra­jąca więk­szość jego ubrań (skąd miał wie­dzieć, jaki strój może oka­zać się sto­sowny w przy­padku trzy­ty­go­dnio­wego po­bytu na pół­nocy stanu Ver­mont w to­wa­rzy­stwie ota­cza­ją­cych go oczy­wi­stym sza­cun­kiem stu­den­tów i rów­nie oczy­wi­ście za­zdro­snych in­nych wy­kła­dow­ców?), a także wy­druk naj­now­szej wer­sji jego dru­giej po­wie­ści, w związku z którą miał zwy­czaj uskar­żać się pu­blicz­nie na cze­ka­jący go na­zbyt ry­chły ter­min od­da­nia pracy. A w tym roku? Za­le­d­wie dwie pla­sti­kowe torby, do któ­rych wci­snął parę dżin­sów, kilka ko­szul oraz lap­topa, któ­rego uży­wał obec­nie głów­nie do za­ma­wia­nia pizzy i oglą­da­nia fil­mów na YouTu­bie.

Je­śli okaże się, że za rok jesz­cze raz przyj­dzie mu wy­ko­ny­wać tę przy­gnę­bia­jącą pracę, przy­pusz­czal­nie uzna, że nie ma sensu dźwi­gać na­wet lap­topa.

Nie, Jake nie wy­cze­ki­wał ma­ją­cej się wkrótce roz­po­cząć ko­lej­nej se­sji Sym­po­zjów Ri­pley. Nie wy­cze­ki­wał chwili, gdy po­now­nie spo­tka się ze swo­imi nud­nymi, iry­tu­ją­cymi ko­le­gami, z któ­rych ża­den nie był pi­sa­rzem da­rzo­nym przez niego au­ten­tycz­nym sza­cun­kiem, i z całą pew­no­ścią nie wy­cze­ki­wał chwili, gdy bę­dzie mu­siał uda­wać, że jest pod­eks­cy­to­wany spo­tka­niem z ko­lej­nym ba­ta­lio­nem stu­den­tów, z któ­rych każdy co do jed­nego bę­dzie głę­boko prze­ko­nany, że pew­nego dnia na­pi­sze – a może już na­pi­sał – Wielką Ame­ry­kań­ską Po­wieść.

Przede wszyst­kim jed­nak nie wy­cze­ki­wał chwili, gdy bę­dzie mu­siał znowu uda­wać, że on sam jest jesz­cze pi­sa­rzem, nie mó­wiąc już o tym, że miałby być wiel­kim pi­sa­rzem.

Nie trzeba oczy­wi­ście do­da­wać, że Jake w ża­den spo­sób nie przy­go­to­wał się do zbli­ża­ją­cego się cy­klu za­jęć. W naj­mniej­szym stop­niu nie był za­zna­jo­miony, choćby po­bież­nie, z za­war­to­ścią iry­tu­jąco opa­słych kar­to­no­wych te­czek. Kiedy za­czy­nał pracę w Ri­pley, mó­wił so­bie, że epi­tet „wielki na­uczy­ciel” to godny po­chwały do­da­tek do epi­tetu „wielki pi­sarz”, i po­świę­cał wni­kliwą uwagę tek­stom przy­sła­nym przez lu­dzi, któ­rzy wy­dali na­prawdę przy­zwo­ite pie­nią­dze, aby móc u niego stu­dio­wać. Ale kar­to­nowe sko­ro­szyty, które te­raz wy­cią­gał ze swo­jej skó­rza­nej teczki, za­wie­ra­jące tek­sty, które po­wi­nien był za­cząć czy­tać wiele ty­go­dni wcze­śniej, gdy do­tarły do niego od Ruth Steu­ben (ob­da­rzo­nej na­der ką­śli­wym uspo­so­bie­niem kie­row­niczki se­kre­ta­riatu Sym­po­zjów), po­wę­dro­wały ze skrzynki na li­sty, okle­jone znacz­kiem „Express”, pro­sto do skó­rza­nej teczki i le­żały w niej wolne od upo­ko­rze­nia zwią­za­nego z choćby po­bież­nym spo­tka­niem z jego wzro­kiem, nie mó­wiąc już o wni­kli­wej lek­tu­rze. Jake spo­glą­dał na nie w tym mo­men­cie z pew­nym roz­ba­wie­niem, jak gdyby to one sta­no­wiły przy­czynę od­wle­ka­nia i cze­ka­ją­cego go w efek­cie kosz­mar­nego wie­czoru.

Al­bo­wiem, prawdę mó­wiąc, czego ta­kiego mógłby się do­wie­dzieć o lu­dziach, któ­rych ży­cie we­wnętrzne zna­la­zło ja­kiś wy­raz w za­war­to­ści tych te­czek, lu­dziach, któ­rzy w tym mo­men­cie zjeż­dżali już do pół­noc­nej czę­ści stanu Ver­mont i wkrótce po­ja­wią się w ste­ryl­nych sa­lach kon­fe­ren­cyj­nych Ri­chard Peng Hall, a także w jego ga­bi­ne­cie, gdy za kilka dni roz­poczną się in­dy­wi­du­alne kon­sul­ta­cje? Ci kon­kretni stu­denci, któ­rzy mieli się tu po­ja­wić, ci jakże gor­liwi cze­lad­nicy li­te­ra­tury, ni­czym nie będą się prze­cież róż­nili od swo­ich po­przed­ni­ków z mi­nio­nych lat stu­diów w Ri­pley: pro­fe­sjo­na­li­ści znaj­du­jący się gdzieś w po­ło­wie ka­riery za­wo­do­wej, prze­ko­nani, że zdo­łają wy­du­sić z sie­bie po­wieść sen­sa­cyjną na miarę Clive’a Cus­slera, albo pa­nie domu, które ocho­czo roz­pi­sy­wały się w pro­wa­dzo­nych przez sie­bie blo­gach o swo­ich dzie­ciach i nie wi­działy po­wodu, czemu nie mia­łyby z tego po­wodu re­gu­lar­nie wy­stę­po­wać w Good Mor­ning Ame­rica, czy wresz­cie osoby, które nie­dawno prze­szły na eme­ry­turę i „wra­cają do pi­sa­nia li­te­ra­tury” (pewne, że ta li­te­ra­tura cały czas na nie czeka). Ale naj­gorsi będą ci, któ­rzy naj­bar­dziej przy­po­mi­nają mu jego sa­mego: „au­to­rzy po­wie­ści”, śmier­tel­nie po­ważni, pełni re­sen­ty­mentu wo­bec każ­dego, kto przed nimi się­gnął po pióro. Tych z ga­tunku Clive’a Cus­slera i blo­gu­jące mamy można było jesz­cze ja­koś prze­ko­nać, że on, Jake, jest sław­nym, a przy­naj­mniej „bar­dzo po­wa­ża­nym” mło­dym (obec­nie „dość mło­dym”) po­wie­ścio­pi­sa­rzem, ale tych wszyst­kich po­ten­cjal­nych na­stęp­ców Da­vida Fo­stera Wal­lace’a i Donny Tartt, jacy z pew­no­ścią kryją się w gro­nie osób, które na­de­słały mu sterty pa­pieru? Już nie tak bar­dzo. Po­nie­waż ci będą wie­dzieli, że Ja­cob Finch Bon­ner za­czął bar­dzo wcze­śnie i zdo­był pe­wien roz­głos, ale nie zdo­łał opu­bli­ko­wać wy­star­cza­jąco do­brej dru­giej po­wie­ści, nie mó­wiąc już o ja­kiej­kol­wiek po­wie­ści trze­ciej, i w re­zul­ta­cie zo­stał ze­słany do spe­cjal­nego czyśćca prze­zna­czo­nego dla nie­gdyś do­brze ro­ku­ją­cych pi­sa­rzy, z któ­rego je­dy­nie garstka kie­dy­kol­wiek zdo­łała się wy­do­stać. (Szcze­rze mó­wiąc, nie było prawdą, że Jake nie na­pi­sał trze­ciej po­wie­ści, ale w tym przy­padku nie­do­po­wie­dze­nie było zde­cy­do­wa­nie lep­sze od prawdy. Rze­czy­wi­ście po­wstała jego trze­cia po­wieść, a na­wet czwarta, ale te ma­nu­skrypty – praca nad nimi za­jęła mu w su­mie pra­wie pięć lat – zo­stały od­rzu­cone przez im­po­nu­jącą liczbę wy­daw­nictw o co­raz mniej­szym pre­stiżu, po­czy­na­jąc od waż­nego wy­dawcy, który opu­bli­ko­wał jego de­biut Wy­na­leźć zdu­mie­nie, po sza­no­wane uni­wer­sy­tec­kie wy­daw­nic­two, które ogło­siło dru­kiem jego drugą książkę Od­głosy, aż po wiele, wy­jąt­kowo wiele, nie­du­żych ofi­cyn wy­daw­ni­czych, nie wspo­mi­na­jąc już o kon­kur­sach wy­mie­nia­nych na ostat­niej stro­nie „Po­ets & Wri­ters”, na udział w któ­rych Jake wy­dał for­tunę i w któ­rych, nie trzeba tego do­da­wać, nie zdo­łał od­nieść suk­cesu. To­też, zwa­żyw­szy na te przy­gnę­bia­jące fakty, wo­lałby, aby jego stu­denci wy­obra­żali so­bie, że na­dal zmaga się z tą mi­tyczną i eks­cy­tu­jącą drugą po­wie­ścią).

Na­wet nie czy­ta­jąc prac swo­ich no­wych stu­den­tów, Jake miał po­czu­cie, że zna ich już rów­nie do­głęb­nie, jak zdo­łał po­znać ich po­przed­ni­ków, a co za tym idzie, że zna ich le­piej, niż kie­dy­kol­wiek miał ochotę ich po­znać. Wie­dział na przy­kład, że są znacz­nie mniej uzdol­nieni, niż im się wy­daje, a na­wet do­kład­nie tak bar­dzo po­zba­wieni ta­lentu, jak w skry­to­ści du­cha się tego oba­wiają. Wie­dział, że ocze­kują od niego rze­czy, któ­rych w ża­den spo­sób nie mógł im za­ofe­ro­wać, i prawdę mó­wiąc, nie wi­dział żad­nego po­wodu, by w ogóle uda­wać, że ta­kie zdol­no­ści po­siada. Wie­dział rów­nież, że każ­dego z nich czeka klę­ska i że gdy roz­sta­nie się z nimi po za­koń­cze­niu trzy­ty­go­dnio­wego cy­klu spo­tkań, znikną z jego ży­cia na do­bre i ni­gdy nie bę­dzie miał oka­zji o nich po­my­śleć. I wy­łącz­nie tego od nich ocze­ki­wał i pra­gnął.

Ale naj­pierw mu­siał wy­cza­ro­wać dla nich tę fan­ta­zję o Ri­pley Col­lege, gło­szącą, że oni wszy­scy – za­równo „na­uczy­ciele”, jak i „stu­denci” – są ko­le­gami spo­ty­ka­ją­cymi się w służ­bie sztuce i każdy z nich ma swój nie­po­wta­rzalny głos oraz wy­jąt­kową hi­sto­rię do opo­wie­dze­nia, a także za­słu­guje na to, aby opa­trzyć go ma­giczną ety­kietą „pi­sarz” czy „pi­sarka”.

Mi­nęła siódma i cią­gle pa­dało. W chwili, gdy spo­tka się ze swo­imi no­wymi stu­den­tami na­stęp­nego wie­czoru na po­wi­tal­nym pik­niku, bę­dzie mu­siał uśmie­chać się do nich sze­roko, zwra­cać się do nich oso­bi­ście ze sło­wami za­chęty i ema­no­wać elek­try­zu­jącą aurą prze­wod­nika po świe­cie li­te­ra­tury, aby każdy nowy uczest­nik pro­gramu Sym­po­zja Ri­pley (stu­diów ma­gi­ster­skich z twór­czego pi­sa­nia) mógł uwie­rzyć, że „uta­len­to­wany” („Phi­la­del­phia Enqu­irer”) oraz „obie­cu­jący” („Bo­ston Globe”) au­tor po­wie­ści Wy­na­leźć zdu­mie­nie jest przy­go­to­wany do tego, aby wpro­wa­dzić ich wszyst­kich do za­cza­ro­wa­nego ogrodu li­te­rac­kiej sławy. Nie­stety je­dyna droga do tego celu wio­dła przez te dwa­na­ście kar­to­no­wych te­czek.

Jake za­pa­lił stan­dar­dową lampkę na biurku Ri­chard Peng Hall i usiadł w stan­dar­do­wym fo­telu, jaki można zna­leźć we wszyst­kich sa­lach tego bu­dynku, fo­telu, który gło­śno za­trzesz­czał, gdy na nim spo­czął, a po­tem przez chwilę wo­dził pal­cem po pa­śmie brudu za­le­ga­ją­cego na kra­wę­dziach ściany z pu­sta­ków obok drzwi jego ga­bi­netu, sta­ra­jąc się w ten spo­sób od­wlec moż­li­wie jak naj­dłu­żej cze­ka­jący go głę­boko nie­przy­jemny obo­wią­zek.

Ileż razy, przy­wo­łu­jąc póź­niej w pa­mięci ten wie­czór, ostatni wie­czór epoki, o któ­rej po­tem my­ślał jako o „cza­sach przed”, Jake bę­dzie ża­ło­wał, że mógł się wtedy tak skraj­nie, tak fa­tal­nie po­my­lić? Ileż razy, mimo zdu­mie­wa­jąco szczę­śli­wego biegu wy­da­rzeń, ja­kie za­po­cząt­ko­wała za­war­tość tych kar­to­no­wych te­czek, Jake bę­dzie póź­niej ża­ło­wał, że nie opu­ścił wtedy swo­jego ste­ryl­nego ga­bi­netu, nie po­szedł z po­wro­tem po wła­snych błot­ni­stych śla­dach ko­ry­ta­rzem, nie wsiadł do sa­mo­chodu i nie ru­szył w wie­lo­go­dzinną drogę po­wrotną do No­wego Jorku, do zwy­kłej oso­bi­stej klę­ski. Zbyt wiele razy. Ale to już nie miało zna­cze­nia. Al­bo­wiem było już za późno.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki