Inwazja uzdrawiaczy ciał. Na manowcach amerykańskiej medycyny - Matthew Hongoltz-Hetling - ebook

Inwazja uzdrawiaczy ciał. Na manowcach amerykańskiej medycyny ebook

Hongoltz-Hetling Matthew

0,0
51,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Zielonoświątkowiec, tenisista i dietetyk, który uznał, że dietą odkwaszającą można wyleczyć wszystkie choroby świata. Uduchowione małżeństwo, które z niezachwianą wiarą praktykowało uzdrawianie przez nałożenie rąk. Imigrantka z Polski, która leczyła Amerykanów pijawkami, a nawet założyła akademię hirudoterapii w Las Vegas. Mężczyzna uważający się za wcielenie kosmicznego bóstwa zesłanego na Ziemię, by przynieść jej mieszkańcom cudowne panaceum – MMS, środek zawierający chloryn sodu.

Matthew Hongoltz-Hetling zgrabnie łączy historie swoich bohaterów z opisem dysfunkcyjnego systemu ochrony zdrowia w Stanach Zjednoczonych. Dlaczego aż tylu Amerykanów całkowicie straciło zaufanie do nowoczesnej medycyny, a zamiast niej wybrało cudowne maści, naświetlania i inne alternatywne terapie? Z jakiego powodu wierzą w teorie spiskowe, czasami zupełnie niedorzeczne? Czy to wina niewydolnych instytucji państwowych, popularności internetowych diagnoz i recept na zdrowie, czy może sprzedawców leków i libertarian suflujących ludziom ideę „wolności medycznej”?

Wciągający, a jednocześnie niepozbawiony humoru reportaż o medycznych szarlatanach w Ameryce.

„Przygotujcie się na szaloną jazdę. Matthew Hongoltz-Hetling, starannie dobierając proporcje dowcipu i grozy, prowadzi czytelników w mroczne zakamarki historii i w głąb internetowych króliczych nor, tak by mogli zrozumieć początki i obecne wpływy ruchu „wolności medycznej”. Ta książka pełna barwnych postaci i szokujących szczegółów na temat amerykańskiej walki z nauką na długo pozostanie wam w pamięci.” Seyward Darby

„Publikacje Matta Hongoltza-Hetlinga to dla mnie lektury obowiązkowe. Tym razem snuje fantastycznie dziwaczną i zabawną opowieść o medycznej szarlatanerii w Ameryce XX wieku i o nieśmiałych próbach ujęcia jej w karby przez rząd. Silny argument na poparcie tezy, że żyjemy w wieku antyoświecenia.” Richard Grant

„Ironiczna, pogłębiona analiza branży „medycyny alternatywnej” […] zabawna, lecz nieunikająca poważnej refleksji o ciemnych stronach. Hongoltz-Hetling wie, kiedy żartować, a kiedy mówić serio.” „Kirkus Reviews”

„Potężne antidotum na medyczną dezinformację.” „Publishers Weekly”

„Hongoltz-Hetling rozkoszuje się opisami dziwactw, opowiadając o wątpliwych terapiach alternatywnych lansowanych przez tak zwany ruch wolności medycznej […]. Przygotujcie się na to, że będziecie się śmiać do rozpuku, zarazem cierpnąc z trwogi.” „Booklist”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 454

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




SERIA AMERYKAŃSKA

Lawrence Wright Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę (wyd. 2 zmienione)

Sara Marcus Do przodu, dziewczyny! Prawdziwa historia rewolucji Riot Grrrl

Nick Bilton Król darknetu. Polowanie na genialnego cyberprzestępcę (wyd. 2)

Nicholas Griffin Miami 1980. Rok niebezpiecznych dni

Nicholas D. Kristof Sheryl WuDunn Biedni w bogatym kraju. Przebudzenie z amerykańskiego snu

Richard Grant Najgłębsze Południe. Opowieści z Natchez, Missisipi

Lawrence Wright Droga do wyzwolenia. Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary (wyd. 2)

Sam Quinones Dreamland. Opiatowa epidemia w USA (wyd. 3)

Rosecrans Baldwin Los Angeles. Miasto-państwo w siedmiu lekcjach

Alex Marzano-Lesnevich Pamięć ciała. Przemoc seksualna, morderstwo i kara

William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały (wyd. 2)

Robert Kolker W ciemnej dolinie. Rodzinna tragedia i tajemnica schizofrenii (wyd. 2)

Bob Drury Tom Clavin Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów (wyd. 3)

Jon Krakauer Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija (wyd. 2)

Olivia Laing Miasto zwane samotnością. O Nowym Jorku i artystach osobnych

Jenn Shapland Moja autobiografia Carson McCullers

Charlie LeDuff Praca i inne grzechy. Prawdziwe życie nowojorczyków (wyd. 2)

Patti Smith Pociąg linii M (wyd. 2)

Harry Crews O mułach i ludziach. Dzieciństwo w Georgii

Patti Smith Poniedziałkowe dzieci (wyd. 3)

John Bloom Jim Atkinson Bardzo spokojna okolica. Zbrodnia w Teksasie

Patrick Radden Keefe Imperium bólu. Baronowie przemysłu farmaceutycznego

Mary Karr Klub Łgarzy

Piotr Jagielski Grunge. Bękarty z Seattle

Hampton Sides Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu (wyd. 2)

Benjamin Gilmer Przypadek doktora Gilmera. Zbrodnia, medyczna zagadka i sprawiedliwość w Appalachach

Ewa Winnicka Miasteczko Panna Maria. Ślązacy na Dzikim Zachodzie

S.C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów (wyd. 3)

Will Sommer Uwierz w Plan. Skąd się wziął QAnon i jak namieszał w Ameryce

Matt Taibbi Nienawiść sp. z o.o. Jak dzisiejsze media każą nam gardzić sobą nawzajem (wyd. 2)

S.C. Gwynne Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej (wyd. 2)

Kathleen Hale Slenderman. Internetowy demon, choroba psychiczna i zbrodnia dwunastolatek

Amanda Montell Idź za mną. Język sekciarskiego fanatyzmu

Elizabeth Catte Czysta Ameryka. Przemilczana historia eugeniki

Ben Terris Waszyngtońska gorączka

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego If It Sounds Like a Quack. A Journey to the Fringes of American Medicine

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce © David Grossman / Alamy / Indigo

Copyright © 2023 by Matthew Hongoltz-Hetling

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2025

Copyright © for the Polish translation by Hanna Pasierska, 2025

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Anastazja Oleśkiewicz

Korekta Aleksandra Kalinowska / d2d.pl, Joanna Stocka / d2d.pl

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8396-046-3

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Wołowiec 2025

Wydanie I

Dla mojej Matki, Marjorie Hetling, zapalonej czytelniczki, która zaprowadziła mnie do biblioteki, zaprenumerowała mi czasopisma dla dzieci, a kiedy byłem w siódmej klasie, zafundowała pierwszą maszynę do pisania. Oraz – co najważniejsze – wychowała mnie w domu pełnym książek, pozwalając mi swobodnie wśród nich buszować, kiedy i jak chciałem. Dzięki, Mamo!

Występują

LARRY LYTLE, bohaterski dentysta z Rapid Creek w stanie Dakota Południowa, który w wieku sześćdziesięciu pięciu lat wkroczył na ścieżkę nowej kariery, mającej w jego opinii zrewolucjonizować system opieki zdrowotnej.

TOBY MCADAM, niedoszły kandydat na gubernatora z Billings w stanie Montana, który stworzył linię suplementów, pragnąc wyleczyć matkę ze śmiertelnej choroby.

ROBERT O. YOUNG, mormoński misjonarz ze stanu Utah, który został muzykiem folkowym, tenisistą i naukowcem – w takiej kolejności. Jego odkrycia wskrzesiły dawno porzuconą teorię podważającą ogólnie przyjętą wiedzę o zarazkach.

ALICJA KOLYSZKO, nauczycielka języków obcych, która uciekła z komunistycznej Polski, by zrealizować swoją wizję amerykańskiego snu i zostać nieoczekiwaną obrończynią szkalowanego przez stulecia pasożyta.

LEILANI I DALE NEUMANNOWIE, żarliwie wierzący zielonoświątkowcy, których pragnienie dobra zaprowadziło z Turlock w Kalifornii do duszpasterstwa w wiejskim Wisconsin.

JIM HUMBLE I MARK GRENON, dwaj mężczyźni z kompletnie różnych środowisk, których połączyło przekonanie, iż nikczemne Głębokie Państwo chce zniszczyć ich cudowny napój uzdrawiający.

WSTĘPLivingston, stan Montana, 2020 rok

Wkrótce oko jej spoczęło na leżącym pod stołem niewielkim, szklanym pudełku: otworzyła je i znalazła wewnątrz maleńkie ciasteczko, na którym słowa: „ZJEDZ MNIE”, zostały pięknie wypisane porzeczkami.

– No, to je zjem – powiedziała Alicja – a jeżeli sprawi ono, że urosnę, będę mogła wziąć ten klucz; a jeżeli sprawi, że zmaleję, to przeczołgam się pod drzwiami: tak czy inaczej, wejdę do ogrodu i nie dbam o to, co się stanie!

Lewis Carroll, Przygody Alicji w Krainie Czarów, przeł. Maciej Słomczyński

System opieki zdrowotnej w Stanach Zjednoczonych jest do tego stopnia przesycony pieniędzmi i bredniami, że jedni obywatele mogą sprzedawać innym pastę do zębów po sto dolarów za tubkę (Theodent 300 nie zawiera fluoru, za to mnóstwo zastrzeżonego związku występującego w ziarnach kakaowca). Jest tak postawiony na głowie, że w pewnym nowojorskim szpitalu pacjenci SOR-u spędzają w kolejce przeciętnie pięć godzin i czterdzieści minut, podczas gdy na bogaczy czekają luksusowe apartamenty z kamerdynerem i prześcieradłami z najlepszej bawełny. Jest tak niedorzecznie przeinwestowany, że kiedy w 2020 roku po całym globie zaczął hulać tajemniczy nowy wirus, amerykański system opieki zdrowotnej otrzymał więcej kasy na kolejne respiratory, maski i nowe technologie, więcej pomocy publicznej na przestrzeganie kwarantanny, więcej wysoko wykwalifikowanego personelu medycznego i zestawów testowych niż cała reszta świata. A zarazem system ten jest tak dysfunkcjonalny, że mimo wymienionych zalet w sierpniu tamtego roku Stany Zjednoczone zajęły czołową pozycję także w innej kategorii – kraju o najwyższym na świecie odsetku zgonów na COVID-19.

Jednym z powodów wysokiej śmiertelności było to, że jak się szacuje, w 2020 roku sześćdziesiąt sześć milionów Amerykanów odmówiło noszenia maseczek mających spowolnić rozprzestrzenianie się choroby. Kiedy ankieterzy z Brookings Institution (Amerykę stać także na najlepsze sondaże socjologiczne) pytali o przyczynę, najczęstsza odpowiedź respondentów brzmiała, że jako Amerykanie mają prawo ich nie zakładać.

Szokująca szczerość.

Nienoszenie maseczki oznaczało korzystanie z prawa do wolności medycznej. Kiedy zapoznałem się z wynikami sondażu, uderzył mnie ostry kontrast między symboliką tego aktu a jego dramatycznymi realnymi konsekwencjami – w tym śmiercią tysięcy zdrowych poza tym dorosłych i dzieci ze wszystkich stanów.

Przybierający w Ameryce na sile ruch wolności medycznej (któremu towarzyszył wzrost zgonów na COVID-19) budzi fascynujące i wykraczające daleko poza pandemię pytania etyczne o granice publicznej polityki zdrowotnej. Bardzo często stykamy się przecież z przypadkami śmierci, którym można łatwo zapobiec. W jaki sposób rząd powinien odwodzić ludzi od szkodliwych decyzji zdrowotnych w rodzaju zażywania kokainy, jazdy bez zapiętych pasów, popełniania samobójstw lub nabywania napojów gazowanych w wielkich ilościach? Czy należy zezwalać na sprzedaż oszukańczych lekarstw na aż nazbyt realne przypadłości? Jak postępować, kiedy zderzają się ze sobą dwie konstytucyjne zasady: zdrowie publiczne i indywidualna wolność?

Zaczynając gromadzić materiały do niniejszej książki, liczyłem, że znajdę odpowiedzi na te ważne pytania.

Ale ich nie znalazłem.

A to dlatego, że już na samym początku odbyłem rozmowę telefoniczną z Tobym McAdamem, terapeutą z Montany z blisko dwudziestoletnim stażem w leczeniu pacjentów. Gawędziliśmy o pandemii covidu, która w tamtym okresie zdominowała większość konwersacji.

Toby promieniał życzliwością, wiedzą i co najważniejsze – zdrowym rozsądkiem. Jednak mniej więcej po trzech minutach uświadomiłem sobie, że książka, którą właśnie piszę, w niczym nie będzie przypominać tej, którą sobie początkowo wyobraziłem.

– Musisz to zbadać – oświadczył Toby. Miał sześćdziesiąt pięć lat i jak szacował, leczył na raka około sześciu tysięcy ludzi. – Wystarczy odrobina podłych intencji i ktoś może wziąć tego wirusa i skrzyżować go z wścieklizną. Otrzyma w zasadzie… – po czym wypowiedział jakieś słowo.

Mam problemy ze słuchem, więc kiedy wydaje mi się, że usłyszałem coś, co nie mogło zostać wypowiedziane, przebiegam w myślach listę rymujących się, podobnych wyrazów. Czy Toby powiedział zgon bis? Zębisk? To nie miało sensu.

Słowo brzmiało: zombie.

Toby oznajmił, że dla kogoś nikczemnego możliwe – łatwe – byłoby przerobienie bliźnich w zombie.

Niewiele wiedziałem o tych istotach, ale wydało mi się to mało prawdopodobne. Poprosiłem zatem o wyjaśnienie.

Toby odparł, że po zmianie prawa federalnego w 2017 roku jako zarejestrowany badacz ma prawo zamawiać skromne ilości różnych wirusów.

– Postanowiłem to sprawdzić – ciągnął. – Mogę dostać do pięciu fiolek wąglika, ospy i mnóstwa innych wirusów. Jeśli jestem zarejestrowany. Przerażające.

Przytaknąłem.

– Pamiętasz, jak pięć, dziesięć lat temu jakiś gość zaatakował bezdomnego i próbował mu odgryźć twarz? – spytał Toby. Coś mi majaczyło, upiorny incydent w centrum Miami. W organizmie sprawcy wykryto jedynie ślady marihuany i nigdy nie wyjaśniono mrocznych motywów ataku. – Zrzucili winę na dopalacz znany jako „sole kąpielowe”.

Dziecinnie łatwo, ciągnął, można by wywołać podobną reakcję za pomocą silnie zakaźnego wirusa – na przykład wirusa wścieklizny, który pobudza nosiciela do agresji i gryzienia, żeby zarażać nowe ofiary. A ponieważ przeciw wściekliźnie można się zaszczepić, zapalił się Toby, zombizmem można by zakażać określone segmenty populacji.

– W zależności od użytego środka wystarczyłoby opryskać daną okolicę: rozpylasz to i ludzie zmienią się w zombie.

Gdyby narysować diagram Venna, w którym osobne kręgi oznaczałyby odpowiednio osoby wierzące w istnienie zombie i terapeutów leczących raka – czy znalazłaby się między nimi część wspólna? Zawsze zakładałem, że pierwsze kółko byłoby bardzo małe i upchnięte gdzieś na skraju. Tymczasem jak się okazało, istnieje przynajmniej jedna osoba należąca do obu grup: Toby McAdam z Billings w stanie Montana.

Tamta rozmowa stanowiła pierwszy krok mojej edukacji o opiece zdrowotnej, którą kojarzyłem dotąd z genialnymi lekarzami w białych fartuchach, z lekami z najwyższej półki i ze szpitalami, gdzie przeprowadza się operacje wedle procedur opartych na dowodach.

Tymczasem dowiedziałem się, że miliony Amerykanów mających dostęp do owych lekarzy i szpitali wymykają się do świata zupełnie innej opieki zdrowotnej – mającej niewiele wspólnego z instytucjami medycznymi, agencjami zdrowia publicznego czy nauką. To magiczna kraina pijawek i laserów, zombie i świętych duchów. Jej mieszkańcy uważają ją za obszar, gdzie mogą radośnie praktykować swoje prawo do walki z mistyczną potęgą Big Pharmy; dla osób z zewnątrz jest ona ponurym dowodem tego, że ludzkość nie jest zdolna do zmiany.

Niniejsza książka – jedyny poradnik opieki zdrowotnej traktujący z właściwą powagą dezynfekcję jam ciała za pomocą wybielacza – pozwala zajrzeć do świata po drugiej stronie lustra, opisuje świat paranaukowej opieki zdrowotnej, jej pochodzenie i to, jak pomiędzy 2000 a 2020 rokiem odmieniła oblicze Ameryki w sposób, którego nie zdołają naprawić żadne pieniądze.

Badając wraz ze mną ów świat, poznacie bohaterskiego stomatologa, jezuickiego misjonarza, poszukiwacza złota z Andromedy, polsko-amerykańską lingwistkę oraz małżeństwo niezłomnie oddane Bogu. Podobnie jak Toby McAdam wszyscy oni odbyli wyprawy na najdalsze rubieże dziedziny zdrowia i uzdrawiania.

Ich historie bardzo się różnią, rozgrywają się wszędzie: od Polski po Montanę tudzież krainę, dokąd udają się zombie – gdziekolwiek to jest. Kreślą jednak zaskakująco podobną trajektorię: odkrycie cudownego środka, poczucie, że ma się obowiązek go rozpropagować, oraz napotykane na tej drodze przeszkody i sposobności. Liczę, że zebranie ich w jednym miejscu pozwoli rzucić nieco światła na miejsce, które choć dzikie i niebezpieczne, kryje w sobie wiele obietnic. Przynajmniej dla niektórych.

Mogę wam przyrzec, że gdy odłożycie niniejszy tom, fakt, że wasz sąsiad nie chce nosić maseczki, będzie waszym najmniejszym zmartwieniem.

CZĘŚĆ PIERWSZAOkres inkubacji

W której garstka zwykłych Amerykanów odkrywa uniwersalne remedium

I tak to (mrugnął ku mnie) żyję

I skarby zbieram swoje…

Zaszczyt mi sprawisz, gdy wypiję,

Mój Panie, zdrowie twoje.

Lewis Carroll, O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra, przeł. Maciej Słomczyński

JEDENLarry Lytle, 1972

W ludzkim życiu

Trafia się morski prąd, który żeglarza

Niesie ku wielkim zyskom; prąd przegapić –

To utkwić dziobem na resztę żywota

W mieliznach nędzy.

William Shakespeare, Julius Caesar, przeł. Stanisław Barańczak

Plan A zakładał, że kiedy powódź zagrozi stabilności ich domu, Robert i Helen Vanderbeekowie w zacinającym deszczu popędzą z dwójką swoich dzieci do samochodu i uciekną z Waverley Street w Rapid City w stanie Dakota Południowa. Jednak nie zdążyli nawet wsiąść do pojazdu, gdy zobaczyli, jak ciemne, wzburzone wody zmywają inne wozy.

Dlatego błyskawicznie stworzyli plan B i natychmiast przystąpili do jego realizacji. Robert upewnił się, że przyczepa z łodzią jest solidnie uwiązana do grubego, krzepkiego drzewa rosnącego przed domem. Helen wspięła się na pokład z dwójką chłopców – czternastoletnim Markiem, uczniem gimnazjum West Junior High School, i dwunastoletnim Mattem, członkiem bejsbolowej Małej Ligi Trzeciej Dzielnicy.

Krucha łupina nie zdołałaby żeglować po wzburzonych wodach, lecz nie o to chodziło. Była przycumowana do wielkiego drzewa, a wielkie drzewo nigdzie się nie wybierało. Podobnie jak Vanderbeekowie. W ciemności podskakiwali na falach.

Powódź była ewenementem. Najwyższy odnotowany w Rapid Creek przepływ wynosił sześć miliardów litrów na dobę. Jednak tamtej nocy wiatr z bolesną powolnością zepchnął nad okolicę olbrzymie chmury deszczowe; wylało się z nich aż pół metra deszczu, rzeka wypełniona siedemdziesięcioma dwoma miliardami litrów wystąpiła z brzegów i runęła przez Rapid City z przerażającą siłą.

Drzewo wybrane przez Vanderbeeków tkwiło solidnie w gruncie. Lecz wyżej w całej dolinie inne drzewa zostały wydarte z korzeniami i porwane wraz z innymi szczątkami – jak ciężarówki, zbiorniki z propanem, płonące mieszkalne przyczepy z uszkodzonymi instalacjami gazowymi – niczym spłoszone stado gnu szarżujące w panice wąskim kanionem. Nikt nie wie, co dokładnie uderzyło w Vanderbeeków, zresztą koniec końców nie miało to znaczenia. Coś dużego i ciężkiego strzaskało kadłub łodzi; wszyscy czworo zostali ciśnięci w czarne, skłębione fale, a planu C nie było.

*

Treningi Małej Ligi Matta Vanderbeeka prowadził trzydziestosiedmioletni trener Larry Lytle, wysoki, wysportowany dentysta, któremu dodawały autorytetu opadające brwi i prosta jak kij sylwetka.

Trener Lytle urodził się w 1935 roku w pokrytym darnią domu z glinianą podłogą w mieścinie Wasta (około stu pięćdziesięciu mieszkańców plus poczta) w Dakocie Południowej i tam się wychował z szóstką rodzeństwa. Jego rodzina toczyła boje z pożerającą zbiory szarańczą, której chmary zaciemniały niebo. Pewnego roku wskutek niekończącej się suszy zwiędła trawa i musieli zastrzelić stado złożone z setki wygłodzonych sztuk bydła. Lytle wyjechał, by studiować stomatologię na Uniwersytecie Nebraski, a potem założył stanowy oddział Amerykańskiego Stowarzyszenia Stomatologicznego [American Dental Association].

Gdy fala powodziowa napłynęła z Black Hills, Lytle ze swoją żoną Normą byli na wieczornym koncercie muzyki poważnej w Stevens High School. Koncert skrócono; porucznik policji Rapid City oznajmił zebranym, że powinni się ukryć w domach albo natychmiast się ewakuować.

Lytle znał funkcjonariusza; był nie tylko trenerem i dentystą, lecz także przewodniczącym rady miejskiej i radnym Trzeciej Dzielnicy, leżącej tuż pod tamą Canyon Lake. Podczas tego rodzaju kryzysów miał określone obowiązki.

Najpierw jednak musiał zadbać o ludzi – trójkę swoich dzieci, Kima, Kipa i Kelly, żonę Normę oraz rodzinę z Niemiec, którą gościł w ramach wymiany. Próbował ich zawieźć do domu 32 Ulicą, lecz wiadukt, po którym biegła, znalazł się już pod wodą, dlatego pognał przez Bacon Park i pokonał rzekę w tamtym miejscu, właśnie gdy woda zaczynała się przelewać przez most.

Piwnica jego domu przy Frontier Place, tuż na południe od pola golfowego Meadowbrook, była już kompletnie zalana. Kiedy padły telefony i elektryczność, przenieśli się na piętro. Dom znajdował się na wysokości piątej bieżni pola golfowego. Ponad greenami w zacinającym deszczu Lytle dojrzał czerwone światło – zapewne był to wóz jakiejś służby ratowniczej. Nie wiedząc, że najgorszy kryzys dotknął jego Trzecią Dzielnicę, postanowił się tam udać i włączyć się w działania służb miejskich.

Wkrótce wraz z jedenastoletnim synem Kipem (kolegą z drużyny Matta Vanderbeeka) przedzierali się przez zalane pole golfowe. Błyskawice – gigantyczne, niekontrolowane wyładowania energii nad ich głowami – ukazywały otoczenie w pojedynczych, stroboskopowych obrazach. Nie mieli pojęcia, że kiedy się zbliżali do samochodu (który okazał się wozem straży pożarnej), woda podążała ukradkiem w ślad za nimi, zatapiając pole golfowe i odcinając im drogę ucieczki.

Także most na 38 Ulicy, którym Lytle dotarłby do wozu strażackiego, znajdował się obecnie pod wodą i był nieprzejezdny. Trener podszedł najbliżej, jak się ośmielił, i zawołał, lecz nikt go nie usłyszał. Zawrócił, lecz poziom wody na polu golfowym szybko się podnosił. Mierzący metr osiemdziesiąt pięć mężczyzna chwycił swego syna i poniósł go przez fale, które lizały mu nogi, grożąc, że porwą ich obu.

W innych punktach tysiące mieszkańców walczyły z wodą sięgającą trzech metrów. Na West Chicago Street kierownik oddziału Searsa zginął porażony prądem we własnym domu. Pewien kowboj siedział w samochodzie, kiedy zmiotła go ściana wody. Pewien cieśla uciekał z rodziną i przyjaciółmi na wyżej położone tereny; zawrócił odebrać telefon: oni przeżyli, lecz on nie.

Lytle nie znał jeszcze żadnej z tych historii, lecz kiedy zdyszany pokonał pole golfowe z synem w ramionach, zrozumiał, że jest źle. Ojciec goszczonej przez niego niemieckiej rodziny był policjantem. Lytle przekazał mu na migi, że jeśli będą zmuszeni opuścić dom, udadzą się na wyżej położone pobliskie wzgórza. Najpierw jednak muszą uratować niepełnosprawnego sąsiada i zabrać go ze sobą.

Chwilę po północy Lytle zajął stanowisko obserwacyjne na leżaku na tylnym tarasie, by monitorować poziom wód. Nieustanny głuchy ryk otępiał zmysły, Larry starał się jednak pozostać czujny, na wypadek gdyby tama pękła.

– Nasłuchiwałem czegoś, co mnie ostrzeże o nadciągającej katastrofie większej od tej, którą już mieliśmy – wspominał później.

Było to samotne czuwanie. Każda błyskawica na mgnienie ukazywała mu wodę; za każdym razem fala była bliżej ich krańca pola golfowego. Potem zagarnęła podwórko na tyłach. Lecz Lytle nie zdołał pokonać zmęczenia. Zasnął.

Zbudził się zdezorientowany – nic nie widział, nic nie słyszał prócz ulewnego deszczu i rwącej wody. Lecz kolejny błysk pokazał, że wody się cofają. Dom miał ocaleć.

Gdy niebo zaczęło się rozjaśniać, Lytle usłyszał krzyki. Zbiegowie wracali do dzielnicy. Wielu zastało swoje siedziby w ruinie lub nie znalazło ich wcale; niektóre zniknęły wraz z mieszkańcami. Ocaleńcy w oszołomieniu snuli się po ulicach. A byli to ci mieszkańcy Trzeciej Dzielnicy, którzy mieli szczęście. Spoglądając nad polem golfowym, Lytle widział błoto, szczątki i ciała – jedno częściowo wypatroszone przez przerażającą siłę żywiołu.

– Więc to była… to była noc grozy – opowiada.

*

Kiedy późnym rankiem deszcz ustał, Lytle odpalił stary samochód i ruszył do ratusza. Jechał wzdłuż linii kolejowej z jednym kołem na torach.

Przemierzał okolicę pogrążoną w chaosie; donoszono o grabieżach i strzałach w nocy; w szpitalu ranni leżeli na materacach rozłożonych na korytarzu. Uszkodzenia linii gazowych i elektrycznych skutkowały wybuchami i pożarami. Niektórzy obwiniali za powódź niedawne eksperymenty z zasiewaniem chmur prowadzone w Instytucie Nauk o Atmosferze pobliskiej uczelni górniczo-technicznej.

Lytle pomagał koordynować trwające przez dziesięć dni całodobowe działania ratownicze, polegające głównie na rozbieraniu zrujnowanych domów w wilgotnym upale w poszukiwaniu ocalałych – oraz ciał.

Pośród horroru krążyły opowieści o indywidualnej odwadze. Pewien pracownik kolejowy, odnaleziony przez śmigłowiec na dachu swojego domu z jakąś kobietą, poprosił, by zabrano ją pierwszą; kiedy po niego wrócono, zniknął. Inny mężczyzna, Russ Haley, podsadził na dach żonę i córkę, lecz stwierdził, że sam nie zdoła się wspiąć za nimi. Przywiązał się paskiem do gałęzi i przez siedem godzin tkwił w lodowatej, rwącej wodzie niczym figura dziobowa statku. Zostawił pasek na drzewie, jak to ujął, w charakterze „pretekstu do towarzyskiej konwersacji”.

Akcja ratownicza przyniosła kolejne przykłady odwagi i niezależnych decyzji. Dziesiątki miejscowych budowlańców oddawało do dyspozycji swoje wywrotki, koparki i ciężarówki, gdy tylko widziało taką potrzebę – nieważne, czy im za to płacono.

Lytle pracował nad tym, by listę pięciu i pół tysiąca zaginionych zredukować do potwierdzonych przypadków osób żywych lub zmarłych. Salę gimnastyczną Meadowbrook School uprzątnięto z błota i zaadaptowano na bazę operacyjną. W ciągu pierwszych paru dni znaleziono ponad dwieście ciał, lecz zdołano ustalić tożsamość tylko osiemdziesięciu siedmiu ofiar. Składano je przed gimnazjum, wiele pokiereszowanych nie do poznania. Lytle skontaktował się z innymi dentystami z Rapid City i zebrał dokumentację stomatologiczną, by zidentyfikować zwłoki.

Niektórzy z zaginionych byli jego znajomymi – pacjentami jego gabinetu lub kolegami z klasy jego dzieci. Dowiedział się, że zginęło trzech członków drużyny Małej Ligi Kipa.

Ostatecznie naliczono dwustu trzydziestu ośmiu zmarłych, w tym dwie osoby zamieszkałe poza granicami Rapid City.

Najstarszą ofiarą był dziewięćdziesięcioczteroletni James Atkins, farmer, który przekwalifikował się na cieślę, ojciec sześciorga dzieci.

Najmłodszą – czteromiesięczna Jenifer Traversie. Zginęła wraz ze swoim dwuletnim bratem.

– Zatem mieliśmy w Trzeciej Dzielnicy dość ciężki czas – mówi Lytle.

Wśród tych, którzy nie trafili na listę zmarłych, był młody Matt Vanderbeek. Wraz z bliskimi schronił się na łodzi, która została strzaskana w drzazgi. Ciśnięty w fale, wynurzył się i zdołał się utrzymać na powierzchni.

– Wyłowili go kilka godzin później… jak chwytał ostatnie hausty powietrza – wspomina Lytle.

Burza uczyniła chłopca sierotą.

Lytle i inni ratownicy znaleźli małżeństwo Vanderbeeków, Roberta i Helen, leżących ramię w ramię około dwudziestu metrów od domu.

Ochotnicy zorganizowali dyżury na mostach w dole rzeki, niedaleko Cheyenne, i przepatrywali nurt w poszukiwaniu uczepionych szczątków ocaleńców.

Ciał pięciu ofiar, w tym Marka Vanderbeeka, brata Matta, nigdy nie znaleziono.

*

Lytle przez rok działał intensywnie przy odbudowie Rapid City – za służbę na rzecz miasta podczas powodzi i po niej otrzymał nagrodę – potem jednak poczuł, że dał z siebie wystarczająco dużo, i wycofał się ze służby publicznej.

– Uznałem, że rodzina zasługuje na trochę mojego czasu – tłumaczy.

Wykształcenie medyczne, które tak bardzo mu się przydało przy identyfikacji ciał i innych staraniach na rzecz przywrócenia normalności, było zdobyczą batalii stoczonej w latach czterdziestych XIX wieku, kiedy to społeczność paryskich lekarzy dowiodła, jak wielkie zalety dla ich branży mają obiektywne dane. To, co wydaje się dziś oczywiste: że praktyki medyczne powinny się odbywać pod dyktando metody naukowej – początkowo napotykało zacięty opór członków medycznej wspólnoty, niezamierzających rezygnować ze swojego autorytetu i osądu na rzecz informacji skompilowanej przez gromadę bujających w obłokach maniaków statystyk. Jednak do lat sześćdziesiątych tamtego wieku podejście oparte na dowodach okazało się tak skuteczne w leczeniu pacjentów, że dosłownie wszystkie akademie medyczne zaczęły uczyć swoich studentów podążania za nauką.

Okres kształtowania się osobowości Lytle’a i jego studia stomatologiczne przypadły na okres od lat trzydziestych do sześćdziesiątych XX wieku, kiedy szacunek dla instytucjonalnej opieki zdrowotnej osiągnął najwyższy poziom w dziejach. Nauka zwyciężała śmierć i chorobę na wciąż nowych polach – w tym okresie wynaleziono szczepionkę na polio, znieczulenie, penicylinę, histaminy, radioterapię i chemoterapię, zbudowano urządzenia medyczne, takie jak żelazne płuco (respirator Drinkera) oraz sztuczne zastawki serca. Każdy dzień przynosił nadzieję na jeszcze bardziej zdumiewające postępy medycyny opartej na nauce, armia badaczy zaś analizowała coraz subtelniejsze i precyzyjniej zlokalizowane przyczyny chorób.

Dlatego tak bardzo zaskakuje, że Lytle stopniowo dochodził do przekonania, iż w rzeczywistości istnieje jedno systemowe wyjaśnienie wszelkich przypadłości, kompletnie przeoczone przez medyczne elity.

Jak opowiadał później, pierwszy raz doznał tego przeczucia jako chłopak z farmy, kiedy bez pozwolenia wziął najlepszy nóż ojca i zaczął coś strugać. Ręka omsknęła mu się i ostra klinga głęboko rozcięła nogę. Nic nie mówiąc rodzicom, przemywał ranę słonawą wodą studzienną, tak silnie zasadową, że rodzina dostawała po niej biegunki.

„Często się zastanawiałem, czemu tamta rana wygoiła się niemal z dnia na dzień. Teraz wiem – pisał wiele lat później. – Sprawiła to energia”.

Lytle wstąpił na Uniwersytet Nebraski w 1960 roku i ukończył stomatologię w 1964 roku, po czym przeniósł się do Rapid City, akurat kiedy pierwsze pokolenie lewicowych hipisów zaszczepiło Ameryce podejrzliwość wobec instytucji – także medycznych. Szukając innych rozwiązań, wskrzesili martwe od dawna teorie New Age, dotyczące między innymi uzdrawiającej energii, kryształów, piramid i astrologii. Rozwijając swoją praktykę stomatologiczną, Lytle doszedł do wniosku, że żywe istoty przenika wszechogarniające uzdrawiające światło; zaburzenia tej energii – zwanej qi przez pradawnych chińskich uzdrowicieli – leżą u podstaw wszelkich niedomagań.

Lytle uwierzył, że owa uniwersalna energia kontroluje wszystko: od spontanicznych wyleczeń po różdżki radiestetów. Zaczął pracować nad zbudowaniem medycznego urządzenia, które pozwoliłoby okiełznać i skupić tę prastarą siłę, tak aby ludzkość mogła się cieszyć lepszym zdrowiem.

Dla Larry’ego Lytle’a – trenera, który został dentystą, który został liderem społeczności – uzdrawiające światło było uniwersalnym remedium.

DWAToby McAdam, 1976

Ach! Miłości nie da się wyleczyć ziołami.

Owidiusz, Remedia amoris [Lekarstwa na miłość]

Toby McAdam – facet wierzący, że majstrując przy wirusie wścieklizny, da się stworzyć zombie – urodził się w sierpniu 1958 roku w Clyde Parku w Montanie. Mniej więcej dziesięć lat później na ekrany wpełzła fantastyczna Noc żywych trupów George’a Romera, pierwszy raz zaznajamiając amerykańskich kinomaniaków z nieumarłymi.

W czasie dwóch długich rozmów telefonicznych Toby ukazał mi dwa różne oblicza. Wydawał się pełen optymizmu i brawury: licealny twardziel, radosny cierń w oku instytucjonalnych opresorów oraz uzdrowiciel. Z dumą, choć mętnie wywodził swój rodowód od Johna Loudona McAdama (szkockiego masona i wynalazcy nawierzchni tłuczniowej) oraz pradawnych druidów ze Szkocji.

Kiedy jednak zaczął opowiadać historie ze swego dzieciństwa, ujrzałem chłopca, który wydawał się przede wszystkim przepełniony smutkiem.

Smagła cera i wełniste włosy (spadek po ojcu, francuskojęzycznym Kanadyjczyku) uczyniły młodego Toby’ego faktyczną mniejszością w przytłaczająco białym rodzinnym miasteczku o populacji liczącej dwustu pięćdziesięciu mieszkańców. Rasiści z Clyde Parku, desperacko szukając obiektu dla swoich uprzedzeń, obrali go sobie za łatwy cel. Rodzice wychowywali Toby’ego i dwójkę jego rodzeństwa w skromnym wynajętym domu; ojciec, pracujący na noce jako robotnik tartaku, dorabiał wywozem śmieci. Co jeszcze gorsze, w tym głęboko republikańskim stanie państwo McAdamowie byli zagorzałymi demokratami i zwolennikami Roosevelta; podziwiali jego oddanie dla praw człowieka, w tym „prawa do odpowiedniej opieki medycznej i możliwości osiągnięcia oraz pielęgnowania dobrego zdrowia”.

Frances Simmons McAdam, zatrudniona dorywczo jako kelnerka i barmanka, chroniła syna z całą mocą swego gwałtownego charakteru. Kiedy nauczyciele na wiele godzin zsyłali go do szatni albo gdy zostawili go na kolejny rok w drugiej klasie, napadała na nich z niepohamowanym zapamiętaniem. Podczas jednego z meczów piłkarskich juniorów wściekła się na sędziów i wymusiła techniczny remis, a potem zaśmiewała się z tego w drodze powrotnej. Kiedy indziej pomstowała na krzywdy dotykające rdzennych Amerykanów lub na występki Richarda Nixona.

Niewiele jednak mogła poradzić na okrucieństwo kolegów Toby’ego. W drodze do szkoły prześladowcy rzucali w niego śmieciami lub wyzywali go rasistowsko. Pewnego dnia po szkole złapali go i związali. Kiedyś zniszczyli mu rower i połamali palce.

W roku 1976, świeżo po skończeniu szkoły średniej, Toby rozpoczął trwające wiele dekad poszukiwania własnego celu w życiu. Chwytał się różnych zawodów, lecz nic nie wydawało się odpowiednie. Kiedy się ożenił i znalazł pracę w pewnej spółce zarządzającej, Frances była wniebowzięta. Gdy się rozwiódł i został wyrzucony z pracy – pełna współczucia. Kiedy lądował w sądzie w sprawie o alimenty oraz o bezprawne zwolnienie go przez pracodawcę, trzymała jego stronę.

Starsze rodzeństwo czasem zarzucało jej stronniczość wobec brata, ale faktycznie był znacznie młodszy. W 1989 roku i ponownie w 1993 wpadł w kłopoty, gdy wypisał czeki bez pokrycia na kilkanaście tysięcy dolarów i założył fałszywy rachunek bankowy. Frances mu wybaczyła. Była pewna, że stanie na nogi.

Toby zauważył jednak, że z wiekiem matka coraz rzadziej zwraca się do niego po pomoc. Jeśli nie mogła znaleźć pilota do telewizora, wołała jego brata Freda. Jeśli potrzebowała podwiezienia do lekarza, dzwoniła do jego siostry Jeanie.

W 2000 roku Toby’emu wydawało się, że nareszcie znalazł cel, który napełni dumą Frances, a nawet rodzeństwo. Oświadczył publicznie, że zamierza się ubiegać o stanowisko gubernatora Montany pod Hamletowskim hasłem „Toby albo nie Toby”. Kampania spaliła na panewce, ponieważ nie zdołał zebrać wystarczającej liczby podpisów, wcześniej jednak pewna lokalna gazeta wytknęła mu, że od 1988 roku nie płaci alimentów. Fred i Jeanie oświadczyli, że ich kompromituje.

Wszystko to brzmi jak prawdziwy koszmar, lecz Toby nie uważał się za przegranego. Rodzeństwo po prostu mu zazdrościło. „Chodziło raczej o to… że walczyłem. Przejmowałem się tym, jak się sprawy mają. Jeśli ktoś miał problem, to się angażowałem. Dlatego tak dobrze mi idzie, kiedy się czymś zainteresuję”.

Pewnego dnia Frances wyznała mu, że zdiagnozowano u niej raka płuca. Kilka miesięcy później przeprowadziła się do jego siostry Jeanie. Gdy Toby zjawiał się z wizytą, Frances przygotowywała posiłek dla syna oraz dla swojego pudla Midgeta, który jadał bekon i pił wodę ze szklanki ustawionej na stoliku telewizyjnym.

W którymś momencie matka i syn doszli do wspólnego przekonania, że to Frances pokona chorobę, nie zaś na odwrót. Ich uparty optymizm wyprowadzał z równowagi Jeanie.

– Masz raka – tłumaczyła matce. – Nic nie rozumiesz.

– Nie obchodzi mnie, co mam – odpowiadała Frances z Tobym u boku. – Zamierzam to pokonać.

Fred wziął stronę siostry, uważającej to za podsycanie fałszywych nadziei, i tak zaczęły się bolesne emocjonalnie przepychanki między członkami rodziny – dwa komplety ścierających się ze sobą najlepszych intencji.

Jeanie woziła Frances do szpitala na radioterapię i przekonywała do poważnego traktowania niewesołych diagnoz. Po powrocie do domu Toby pokazywał matce jakiś artykuł o alternatywnych metodach leczenia i razem z nią szukał iskierek nadziei w ponurych przepowiedniach doktorów.

Pewnego dnia otrzymał przesyłkę od firmy z Zachodniego Wybrzeża zawierającą kłąb czerwonawobrązowych pędów i strzępków. Była to sangwinaria kanadyjska, niewielka, skromna roślina o białych kwiatach występująca od Nowej Szkocji po Florydę.

Toby utłukł korzenie w moździerzu na drobny proszek i ostrożnie przesypał go do maleńkich półkapsułek. Ze swoich lektur dowiedział się, że roślina zawiera berberynę, związek chemiczny w niektórych badaniach in vitro aktywujący proces apoptozy, czyli programowanej śmierci komórek. Zablokowanie tego procesu pozwala guzom nowotworowym rosnąć bez przeszkód.

Wkrótce potem wręczył matce buteleczkę pełną kapsułek. Rodzeństwo drwiło, lecz Frances przyjęła je z wdzięcznością i obiecała zażywać.

*

Toby, zdeterminowany pomóc matce, zaczął wynajdywać inne lecznicze rośliny. Okazało się to zdumiewająco łatwe, bo w efekcie niedawnej zmiany prawa federalnego ponad sześćset amerykańskich firm zaczęło agresywnie przekonywać, że zioła od ich dostawców zdołają wyleczyć przypadłości klientów.

W 1994 roku branża suplementów diety z sukcesem lobbowała w Kongresie za przyjęciem Ustawy o zdrowiu i edukacji w odniesieniu do suplementów diety (DSHEA), rozszerzającej definicję suplementu tak, iż objęła ona praktycznie wszelkie witaminy, minerały, rośliny czy hormony. Zarazem ustawa całkowicie zdjęła z producentów ciężar dowodu, wskutek czego to Agencja do spraw Żywności i Leków [Food and Drug Administration, FDA] musiała indywidualnie identyfikować produkty niebezpieczne.

W nowym, mniej restrykcyjnym środowisku prawnym sprzedaż suplementów stała się bardziej dochodowa, co zwabiło graczy pozbawionych skrupułów. Branża rozwinęła się i stała się znacznie, znacznie bardziej szkodliwa. Od 1994 do 2000 roku jej roczne obroty w USA wzrosły z czterech miliardów dolarów do 18,7 miliarda dolarów, czemu towarzyszył skok liczby reklamowanych produktów z czterech tysięcy do dwudziestu dziewięciu tysięcy. Większość z nich jeśli nie pomagała, to przynajmniej nie szkodziła. Jednak wyścig o zyski skłonił niektóre firmy do sprzedawania najtańszych preparatów zawierających wypełniacze w rodzaju talku czy żelatyny i produkowanych w obiektach, gdzie przypadkiem (lub celowo) dostawały się do nich najrozmaitsze paskudne dodatki – niebieska farba drukarska, gips, kwas borowy, farba ołowiowa, wosk do podłóg, trutka na szczury. Inni wytwórcy, chcąc się odróżnić od konkurencji, dodawali do swoich „naturalnych” produktów farmaceutyki – albo w ogóle nie znali składu własnych pigułek. Mój rozmówca, pewien producent, wegański aktywista, który oficjalnie zmienił nazwisko na Erb Avore[1], poświęcił wiele lat, by wprowadzić na rynek naturalną viagrę – nazwał ją Stiff Nights [Sztywne Noce]. Gdy jeden z przyjmujących ją mężczyzn zmarł, FDA odkryła, że dostawca sprzedawał Erbowi nie wyciąg roślinny, lecz syntetyczny analog sildenafilu, farmaceutyku stosowanego w niektórych komercyjnych środkach na erekcję. Tabletki jednego z konkurentów Erba zawierały trzydzieści jeden razy wyższą od zalecanej dawkę tadalafilu (głównego składnika Cialisu wspomagającego erekcję) i antydepresant.

Jedyne, co łączyło sprzedawców suplementów, to osobisty interes w lansowaniu idei, że naturalne substancje czynne w ich produktach (głównie minerały i wyciągi roślinne) są kluczem do zdrowia. Swój cel realizowali, zasypując publikę materiałami promocyjnymi: czasopismami i ulotkami cytującymi badania opierające się na wątłych podstawach naukowych.

Dlatego kiedy Toby zaczął szukać informacji, odkrył dziesiątki artykułów napomykających, sugerujących lub dowodzących wprost, że sangwinaria zwalcza raka. Przeczytał też, że kora wierzby białej to doskonały naturalny odpowiednik aspiryny – co go skłoniło do wyprodukowania kilku kapsułek z jej wyciągiem. Następnie przeczytał, że owoce głogu poprawiają ukrwienie.

Czytał wciąż nowe artykuły zawierające kolejne obietnice dotyczące innych roślin. Jako optymista przyjmował każdą informację w najlepszej wierze. Wkrótce przyswoił sobie szerszą wizję lansowaną przez sprzedawców suplementów i zaczął wierzyć, że organizm umiałby zwalczyć każdą chorobę, gdyby tylko nie przeszkadzała mu współczesna medycyna. W jego skrzynce pocztowej zaczęły regularnie lądować paczki i pudełka wypełnione ziołami, proszkami, korzeniami oraz korą. Jego stół stał się miejscem prawdziwej laboratoryjnej manufaktury, gdzie ucierał surowce w – jak uważał – rozsądnych dawkach. Sporządzał pigułki mające wzmocnić układ odpornościowy matki, zredukować ilość płynu w jej płucach oraz zaradzić jej zapominalstwu. Każda przypadłość Frances znajdowała teoretyczne remedium w postaci leku domowej roboty.

– Opracowana przeze mnie formuła omija DNA i genetykę. Bardzo często kiedy ktoś przechodzi raka, jego ciało traci mnóstwo składników odżywczych – tłumaczy Toby. Liczył, że matka przeżyje kolejnych trzydzieści lat.

Mimo jego wysiłków Frances straciła władzę w nogach. Jej wciąż pogarszający się stan zdrowia stanowił dla niego zagadkę.

– Nie potrafiłem wykombinować, czemu nie następuje poprawa. W żaden sposób nie powinno tak być. Czułem się sfrustrowany.

W lutym 2004 roku zadzwoniła Jeanie. Frances, mająca wtedy osiemdziesiąt trzy lata, była niemal zupełnie zamroczona, cierpiała na przywidzenia. Było bardzo źle.

Toby oznajmił, że wsiada w samochód.

*

Wokół szpitala Livingston Memorial słońce i wiatr walczyły ze sobą o chmury napęczniałe od śniegu i deszczu.

Tymczasem we wnętrzu życie zmagało się ze śmiercią. Frances miała podłączone rurki niczym nurek zanurzony w oceanie ubogiego w tlen powietrza. Na każdej wolnej powierzchni szpitalnego pokoju niczym ukwiały wyrastały kwiaty; pod sufitem unosiły się pęcherze powietrza zamknięte w mylarowych balonach ozdobionych życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia.

Lekarze oznajmili, że Frances przeszła poważny udar i zapewne nie wyjdzie ze szpitala żywa.

Udar? Toby nie pojmował. Udar następuje, kiedy do mózgu dostanie się skrzep. Lecz przecież zaordynował matce środek na rozrzedzenie krwi.

– To się nie powinno było zdarzyć – mówi.

Podczas gdy w telewizji leciał ulubiony serial komediowy matki Golden Girls [Złotka], Frances i Toby dzielili się wspomnieniami. W pewnym momencie kobieta stwierdziła, że widzi rybę zataczającą w powietrzu powolne kręgi.

Pod sam koniec Toby wyznał Frances, że nie rozumie, czemu dostała udaru. Co z jego pigułkami? Czyżby ją zawiódł? Odzyskała na chwilę jasność myślenia. Spojrzała mu w oczy i ujęła go za rękę.

– Musisz mi obiecać, że nigdy tego nie porzucisz. – Jest dumna z jego suplementów, dodała. – Nieważne, czym się zajmiesz – ciągnęła – twoim darem dla ludzkości jest zdolność uzdrawiania.

Toby obiecał, że się nie podda.

A potem zaczęła mówić naprawdę okropne rzeczy. Okropne, ponieważ przepełnione życzliwością. Życzliwe, ponieważ były to jej ostatnie słowa. A ostatnie dlatego, że się poddała. Jego zabiegi, zapewniła, przedłużyły jej życie. Pozwoliły domknąć różne sprawy. Z pewnością pragnęła złagodzić jego ból. Lecz jej podziękowania przygniotły go martwym ciężarem.

– To dość trudne – przyznaje – kiedy własna matka mówi ci coś takiego.

Wiedział, że jeśli otworzy usta albo zostanie dłużej w sali, nie opanuje kłębiących się emocji. Wyszedł i błąkał się bez celu po szpitalu. Rozmawiał z Bogiem. Składał obietnice. Oferował własną duszę.

Zanim wrócił do sali, usłyszał, że będzie musiał zmierzyć się z trudną prawdą. Jego matka – porywcza, kochająca, śmiejąca się i krzycząca, radosna matka – zmarła.

Kilka tygodni później odwiedził Jeanie, by pomóc szwagrowi sprzątnąć część rzeczy po Frances. Nagle Mearl wręczył mu garść buteleczek. Wszystkie były pełne pigułek.

Toby oniemiał.

– Dlaczego ich nie przyjmowała? – spytał.

– Nie wiem – odparł Mearl. – Sądziłem, że to robi.

Toby zastanawiał się, czy to siostra schowała tabletki przed matką, czy też Frances po prostu uznała, iż pora odejść. Tak czy inaczej, główny wniosek, jaki mu się nasunął na widok pełnych buteleczek, brzmiał, że dostała udaru, ponieważ nie skorzystała z jego leczenia. Mógł ją utrzymywać przy życiu całymi latami.

Może lepiej, że nie udało mu się zostać gubernatorem. Swoim ostatnim tchnieniem Frances zaszczepiła Toby’emu McAdamowi nowy cel. Odkrył, że jego ziołowe mikstury są uniwersalnym remedium.

TRZYRobert O. Young, 1970

Tragedia jest jak silny kwas – trawi wszystko prócz czystego złota prawdy.

D. H. Lawrence, list

Uniwersytet Brighama Younga czy Uniwersytet Utah?

Przed podobnym wyborem stawało wielu nastoletnich mormonów, pełnych potencjału i nadętych pewnością siebie: musieli rozstrzygnąć, czy są po prostu nadzwyczajni, czy tak nadzwyczajni, że zdołają nagiąć świat do swojej woli.

Ambitniejsi często wybierali BYU, który obok wysokiego poziomu naukowego zapewniał utwierdzenie w mormońskiej kulturze i rygoryzm moralny. Ten ostatni nie był niczym nowym dla płowowłosego i krzepkiego Roberta Oldhama Younga – jego ojciec, uosobienie życzliwości, regularnie przewodził porannym modłom całej rodziny, odmawiał błogosławieństwo przed obiadem i pilnował, by nikt się nie wykręcił od wspólnego wieczornego pacierza.

Również wysokie oczekiwania akademickie wobec kandydatów nie przerażały Younga, dla którego wiara w siebie była naturalna jak oddychanie. Przecież radził sobie doskonale w szkole średniej i zdobył stopień skauta orlego, nie zaniedbując koszenia trawnika, odgarniania śniegu, odkurzania podłóg, zmywania i plewienia ogródka.

A jednak mimo swej pobożności, pracowitości i osiągnięć w nauce po skończeniu szkoły średniej w 1970 roku wybrał luźniejszą atmosferę Uniwersytetu Utah – z dwóch powodów.

Po pierwsze, do kadry „U of U” należał jego ulubiony trener tenisa, a Young uprawiający ten sport od ósmego roku życia marzył o karierze zawodowego tenisisty. I po drugie, na campus mógł dotrzeć spacerem ze swego domu, co oznaczało, że zostanie blisko swojej dziewczyny.

Przez pierwszych kilka miesięcy życie na U of U było całkiem niezłe, ale nie wspaniałe. Na razie.

Niedługo po rozpoczęciu roku akademickiego dowiedział się, że Kościół Jezusa Chrystusa Świętych Dni Ostatnich zaczyna szkolić misjonarzy za granicą. Young odstawił na boczny tor tenisa oraz dziewczynę i zamienił pustynie i skalne mesy amerykańskiego Południowego Zachodu na wilgotny smog wielkomiejskiej Anglii (gdzie przypadkowo znajduje się też Wimbledon). W czasie dwuletniego urlopu naukowego spędzonego w londyńskiej Ecclesiastic LDS Mission uzyskał tytuł starszego.

„Starszy Young”. Brzmiało nieźle.

Wynajął ciasne, jednopokojowe mieszkanko około dwudziestu pięciu kilometrów na południe od LDS Training Center w Epsom (biją tam źródła mineralne o rzekomo uzdrawiających właściwościach, z których wywodzi się sól gorzka). Lodowate prysznice we wspólnej łazience zachęcały do zwiedzania okolicy, bo pedałując uliczkami na rowerze, można było się rozgrzać szybciej, niż przesiadując w pokoju.

Chłód stanowił tylko drobną niedogodność. Poczucie niezależności i swobody było cudowne. Prawdę mówiąc, gdyby cudowność dało się butelkować, życie Younga byłoby butelką pełną cudowności. Nie przejął się, nawet kiedy w zamówionych w KFC skrzydełkach znalazł pióra. Z dnia na dzień zrezygnował z kurczaków i poczuł się zdrowszy niż kiedykolwiek.

Po kilku miesiącach został wezwany do gabinetu prezesa misji Wallace’a Bennetta.

– Chciałbym cię uczynić szefem wędrownego zespołu muzycznego – oznajmił Bennett. – Dostaniecie minibusa i potrzebny sprzęt, żebyście mogli śpiewać, głosząc w swoich utworach przesłanie o Ewangelii i o Jezusie Chrystusie.

Był to chyba jeden z nielicznych przypadków w historii, kiedy życie przewyższyło niepohamowany apetyt młodości. Mieć wstęp na Wimbledon, zostać mianowanym starszym i na dodatek muzykiem? Young nie posiadał się z radości. Wraz z trójką innych młodych misjonarzy zaczął próby w każdy poniedziałek i wtorek. Zapuścił włosy. Zespół nazwali Family Portrait [Portret Rodzinny]. Young napisał kilka piosenek ze zdrowym, płynącym z serca przesłaniem do melodii w folk-rockowym stylu.

W większość weekendów pakowali się ze sprzętem do misyjnego vana i grali koncerty – niekiedy na kampusach największych uniwersytetów, takich jak Cambridge i Oksford – a potem nocowali na waleta u innych misjonarzy. Bennett zorganizował im nawet sesję nagraniową na londyńskiej Tin Pan Alley, epicentrum brytyjskiej sceny muzycznej, dzięki czemu mogli rozprowadzać wśród tłumów prawdziwe albumy. Gdyby butelkowaną cudowność dało się pakować w skrzynki, w tamtym okresie Young miałby całą skrzynkę butelek wypełnionych po brzegi cudownością.

I wtedy Bennett przysłał słówko, że mają rzucić wszystko i jechać do pałacu Buckingham, bo zagrają dla angielskiej królowej. Elżbieta II przez dwadzieścia dwa lata na tronie dokładała starań, by okazywać większą otwartość od swoich poprzedników. Ściskała dłonie poddanym, spacerowała po ulicach australijskiego Sydney i pozwoliła się sfilmować, jak przyrządza sos do sałatki, podczas gdy jej mąż książę Filip piecze na ruszcie kiełbaski. Zaproszenie czterech amerykańskich nastolatków, by zagrali w pałacu, było naturalną kontynuacją tej strategii.

– To był występ na żądanie – przyznał później Young. – To znaczy, królowej się nie prosi. To ona ci rozkazuje.

W pałacu poprowadzono go przez niekończące się sale i korytarze na miejsce występu, gdzie monarchini siedziała otoczona przez krewnych i służbę. Young rozpoznał księcia Filipa oraz księcia Karola, dwudziestosześcioletniego następcę tronu. Byli też przyjaciele rodziny królewskiej i spora liczba tak zwanych przez Anglików beefeaters – zaprzysiężonych strażników mających za zadanie strzec klejnotów koronnych, więźniów Tower i samej królowej.

Był to szczytowy punkt jego życia. Gdyby skrzynki z butelkowaną cudownością dało się ładować na ciężarówki, Young miałby pełną furgonetkę skrzynek butelkowanej cudowności.

Family Portrait nastroił instrumenty i Robert zaśpiewał z głębi serca. Przesłanie było proste.

– Rodzina jest na zawsze – wspomina. – Nie tylko w tym życiu, lecz na zawsze.

Następnie kazano mu wystąpić i spędzić parę chwil z władczynią.

– To po prostu urocza kobieta – stwierdza. – Bardzo elokwentna. Bardzo uprzejma.

Otwierało się przed nim okno do bogactwa i sławy; wcześniejsze doświadczenia nauczyły go, że dzięki ciężkiej pracy można własnymi siłami osiągnąć pewne bogactwo i sławę – lecz niekoniecznie zostać starszym ani gwiazdą rocka. Po szkoleniu misjonarskim wrócił na U of U święcie przekonany, że życie kryje dla niego w zanadrzu jeszcze większe niespodzianki.

Prześlizgnął się przez studia dzięki stypendium tenisowemu (z biologii miał tróję z plusem, za to z psychologii, ekonomii, prac pisemnych i naturalnie z tenisa – same piątki), a potem przez pięć lat zarabiał na życie jako zawodowy tenisista, choć nigdy nie osiągnął statusu Jimmy’ego Connorsa czy Björna Borga.

Kiedy odłożył rakietę, miał dwadzieścia dziewięć lat. Choć linia jego włosów cofała się w niepokojącym tempie, szczęście go nie opuszczało. Ożenił się z piękną Shelley Redford, która twierdziła, że jest siostrą aktora Roberta Redforda, i zabrał się do budowania własnej rodziny. Przyszła pora na coś nowego.

Podążał swoją furgonetką pełną skrzynek butelkowanej cudowności w stronę horyzontu, rozglądając się na boki z wiarą w siebie.

Właśnie wtedy postanowił studiować dietetykę, by wykorzystać wiedzę, którą zdobył jako zawodowy sportowiec. W latach dziewięćdziesiątych, chcąc lepiej zrozumieć zdrowie, zaczął badać żywą krew. Używał ultramikroskopu, który pozwalał uzyskać większy kontrast bez konieczności barwienia próbek. Gdy pewnego dnia oglądał powiększone obrazy poruszających się komórek, spostrzegł coś, co doprowadziło go do zaskakującego wniosku.

Robert Oldham Young – zawodowy tenisista, muzyk przyjęty na audiencji przez królową i rzekomy szwagier Roberta Redforda – odkrył uniwersalne remedium. Jeśli miał słuszność, jego wielkości nie dałoby się pomieścić w największej butelce w najsolidniejszej skrzynce w całej flocie ciężarówek.

Dwa lata później pierwszy raz został oskarżony o złamanie prawa.

CZTERYAlicja Kolyszko, 1956

NORA: Pan także, doktorze, chciałby jeszcze żyć.

RANK: Oczywiście. Mimo złego samopoczucia chciałbym się jeszcze dręczyć możliwie najdłużej. Wszyscy moi pacjenci pragną tego samego.

Henrik Ibsen, Dom lalki, przeł. Jacek Frühling

Matka i ciotka Alicji usunęły dzieci z dużego salonu w mieszkaniu.

Był rok 1956 i w Polsce panował chaos. W innych częściach kraju komunistyczny rząd tłumił protesty za pomocą wojska i czołgów. Premier Józef Cyrankiewicz wygłosił w radiu przemówienie, ostrzegając, że każdy szaleniec, który odważy się podnieść rękę na władzę ludową, niech będzie pewien, że ręka ta zostanie mu odrąbana.

Jednak dla Alicji, małej dziewczynki z niewielkiego Ełku, podobne okropności były zaledwie tonem w abstrakcyjnych rozmowach dorosłych.

Miała pięć lat – wiek, kiedy ludzkie zło budzi znacznie mniejsze obawy niż baśniowe istoty. Wedle słowiańskich bajarzy Jezioro Ełckie było nawiedzone – w jego odmętach czaiły się wysysająca krew strzyga, mamuna czyhająca w przybrzeżnych zaroślach pod postacią owłosionej starej kobiety, która podmieniała niewinne dzieci na własne potomstwo, oraz złośliwe wodniki – nieochrzczeni samobójcy wciągający pływaków pod powierzchnię.

Mimo to jezioro przyciągało jak magnes. W oddali, przy dalszym końcu spinającego je mostu, majaczyło więzienie o kamiennych murach; niekiedy wiatr przynosił nad lodem szorstkie głosy – lecz czy należały one do więźniów, czy do demonów, Alicja nie miała pojęcia. Zimą śmigała na łyżwach daleko od brzegu, zaglądała do przerębli i wyczuwała pełnię w ich atramentowej głębi.

Podwórze za domem przez kontrast kipiało nieokiełznanym życiem – rowery i motocykle, teatrzyk kukiełkowy na balkonie, krowy i kury, sznury prania i wrzeszczące dzieci, flirtujące nastolatki i pijani rodzice. A w samym centrum tego wszystkiego Alicja – niebieskooka i blondwłosa chłopczyca nosząca pod białą sukienką ręcznie szyte trykoty, by łatwiej jej było biegać po dachach albo toczyć ciężki, męski rower z podwórka na brukowane ulice prowadzące do Jeziora Ełckiego.

– O tym podwórzu można by nakręcić film – mówi mi sześćdziesiąt pięć lat później.

Tamtego konkretnego dnia zimne jezioro i rozpalone podwórze poszły w zapomnienie. Gdy ciocia Wanda prowadziła brata Alicji Bazuka (po angielsku Basila) przez przeszklone drzwi do kuchni, dziewczynka pozostała cicho, niezauważona w korytarzu na tyłach.

Wasyl – jej arystokratyczny, palący fajkę ojciec, urodzony w 1894 roku, niegdyś jeden z największych właścicieli ziemskich w kraju – leżał na sofie blady i milczący.

Walczył z bolszewikami jako żołnierz białej armii, lecz wszystko poszło źle. Został pozbawiony majątku i wtrącony do więzienia, pozostawiając bliskim świadomość pozycji i utraconego bogactwa. Zawsze nosił garnitur z białą koszulą i krawatem. Podczas obiadu wszyscy używali serwetek i nawet maluchy posługiwały się „dorosłymi” nożami i widelcami.

Do pokoju weszła babcia z jakąś obcą kobietą. Nieznajoma była tak niska, że Alicja widziała czarne denko jej ukraińskiego oczipoka [czepka] nad barwnymi bocznymi częściami obramowującymi poważną twarz. Kobieta postawiła wiklinowy kosz na podłodze obok nieruchomej postaci ojca.

– Proszę, niech pani będzie ostrożna – zwróciła się do niej babka.

Alina, matka Alicji, trzydzieści lat młodsza od męża, w głębi pokoju wybuchnęła gwałtownym płaczem.

Dziewczynka nie słyszała wiele, ale pochwyciła słowo pijawka. Wiedziała, co to takiego. Kiedy razem z towarzyszami zabaw podekscytowana biegała po wpół zanurzonych, zwalonych drzewach nad jeziorem, małe, czarne, oślizgłe i niepokojąco ruchliwe pijawki czasem przywierały do ich bosych nóg, napełniając dzieci odrazą.

Wasyl poruszył się, jęcząc z bólu lub może na znak protestu. Przybyła rozkazała babce i wujowi Stanisławowi przenieść chorego do sypialni. Alicja wymknęła się w obawie, że ją przyłapią na podsłuchiwaniu.

Kiedy wróciła, ojciec nie leżał już na sofie. Kilka dni później znowu usłyszała słowo pijawka, lecz wiedziała, że teraz kojarzy się z jego powrotem do zdrowia.

*

Dzieje pijawek sięgają prahistorii.

Pięćset pięćdziesiąt milionów lat temu wody światowego oceanu przypominały trzęsawisko pełne kotłujących się bez końca wielokomórkowych glutów, próbujących wykombinować skuteczny sposób, by się powielić.

Pewnego dnia pojawiła się nowa forma życia, która nie tyle wyszła, ile wypełzła z błota na pierwszym w dziejach brzuchu. Była to Ikaria wariootia, najstarszy ziemski organizm o symetrii dwubocznej, którego potomkami są zarówno pijawki, jak i ludzie. W zaskakującym stopniu przypominała właśnie pijawkę – co oznacza, że ewolucję praktycznie każdego zwierzęcia w pewnym sensie można mierzyć dystansem dzielącym je od tych stworzeń.

Pijawki silniej niż chyba wszystkie pozostałe grupy organizmów wpłynęły na genetykę naszego biomu. Gdy zwierzęta stałocieplne już odróżnicowały się od swych zmiennocieplnych gadzich antenatów, pasożytnicze pijawki przypadkowo wpłynęły na kompozycję genetyczną dziesiątek tysięcy gatunków: w ramach słabo rozumianego procesu ewolucyjnego zwanego „skaczącym DNA” [„DNA jumping”] przejęły od węży fragment nici oznaczony jako Bovine-B [BovB] i przekazały go do genomu ssaków. W efekcie około jednej czwartej DNA krowy pochodzi wprost od pytona (to jeden z wielu zaskakujących przykładów ssaka posiadającego gadzie DNA).

Obecnie znamy niemal siedemset gatunków tych pierścienic. Jeden z nich zamieszkuje korony drzew, czekając, by spaść na niczego niepodejrzewających wędrowców; inny bytuje wyłącznie w odbycie hipopotama. Kilka gatunków żywi się ludzką krwią.

Kiedy Alicja następnym razem bawiła się w płytkiej wodzie na brzegu Jeziora Ełckiego, spojrzawszy w dół, stwierdziła, że jedno z tych stworzeń przyssało się do jej nogi. Jeśli zdarzało się to dzieciom z sąsiedztwa, biegły do rodziców, którzy zabijali je (pijawki, nie dzieci) popiołem z kuchni opalanych drewnem. Mała Alicja wiedziała jednak, że pijawka pomogła jej ojcu, więc przemogła odrazę.

Dźgnęła zwierzę palcem i obmacała miejsce, w którym się przyczepiło. Podważyła je, delikatnie wsuwając paznokieć między stworzenie a skórę, by je oderwać. I pijawka się odczepiła, unosząc ze sobą odrobinę krwi dziewczynki w głęboką, ciemną wodę.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] Od herbivore, czyli roślinożerca (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).