Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Fascynujący przewodnik po najsłynniejszych w historii utworach fantasy, który przybliża ich ponadczasowe przesłanie
Zgodnie z wynikami najnowszych plebiscytów, J.R.R. Tolkien wciąż pozostaje "najbardziej wpływowym pisarzem stulecia", a Władca Pierścieni "książką stulecia". Na poparcie tych ocen profesor Tom Shippey, wybitny mediewista i badacz literatury fantasy, daje nam fascynujący przewodnik po dziełach Tolkiena, koncentrując się szczególnie na Hobbicie, Władcy Pierścieni i Silmarillionie.
Główną część książki stanowią trzy rozdziały poświęcone analizie Władcy Pierścieni jako językowej i kulturowej mapie, jako skomplikowanej sieci opowieści i jako odpowiedzi na znaczenie mitu. Profesor Shippey analizuje naturę zła we Władcy Pierścieni, omawia także skomplikowane przeplatanie się wielu wątków, gdy narracja koncentruje się na losach kolejnych postaci, które tworzą bogatą i złożoną opowieść, świadczącą o talencie twórcy.
Książka wyjaśnia, co czyni wszystkie te utwory ponadczasowymi. Nie zgadzając się z krytykami, którzy często bywają uprzedzeni do Tolkiena i fantastyki w ogóle, profesor Shippey proponuje nowe podejście do Tolkiena i fantasy, ujawnia wagę języka w literaturze, a także pokazuje jak Hobbit, Władca Pierścieni i Silmarillion stały się częścią żywej tradycji snucia opowieści, której korzenie sięgają poprzez baśnie braci Grimm aż do Eddy Starszej i Beowulfa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 503
Jestem wdzięczny Davidowi Bratmanowi, Patrickowi Curry’emu, Verlyn Flieger, Johnowi Garthowi, Carlowi Hostetterowi, Jane Johnson, Johnowi Marino, Charlesowi Noadowi i Josephowi Pearce’owi, którzy przeczytali fragmenty brudnopisu tej książki, przysłali mi wersje maszynopisowe swoich prac, czym uchronili mnie od wielu omyłek i przyczynili się do znacznego ulepszenia tego, co zostało. Za wszelkie pozostałe błędy czy to w faktach, czy to w ocenie ponoszę pełną odpowiedzialność. Jestem także wdzięczny wydawnictwu Greenwood Press (oddziałowi Greenwood Publishing Group, Inc., Westport, CT), które zezwoliło mi na wykorzystanie części materiału zawartego w moim artykule z opublikowanego przez nich zbioru J.R.R. Tolkien and his Literary Resonances: Views of Middle-earth pod redakcją George’a Clarka i Dana Timmonsa; wydawnictwu Turku University Press, które udzieliło mi podobnego zezwolenia w stosunku do fragmentów mojego artykułu z Proceedings of the Tolkien Phenomenon pod redakcją Keitha Battarbee; a także redaktorom wymienionych tu tomów.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Literatura wieku dwudziestego jest zdominowana przez fantastykę. Stwierdzenie to może się wydać zaskakujące, byłoby niemal nie do pomyślenia na początku wieku, a i dzisiaj prowokuje do gwałtownego sprzeciwu. Jednakże już teraz można z dużą dozą prawdopodobieństwa przewidywać, że przyszli historycy literatury, zdystansowani wobec współczesnych sporów, uznają za najbardziej reprezentatywne dla tego stulecia utwory, takie jak: Władca Pierścieni J.R.R. Tolkiena, Rok 1984 i Folwark zwierzęcy George’a Orwella, Władca much i Spadkobierca Williama Goldinga, Rzeźnia numer pięć i Kocia kołyska Kurta Vonneguta, Lewa ręka ciemności i Wydziedziczeni Ursuli Le Guin czy 49 idzie pod młotek i Tęcza grawitacji Thomasa Pynchona. Można poszerzyć tę listę o utwory późnodziewiętnastowieczne, jak Wyspa doktora Moreau czy Wojna światów H.G. Wellsa aż po wciąż tworzących pisarzy, jak Stephen R. Donaldson lub George R.R. Martin. Znaleźliby się na niej pisarze tak odmienni, by nie rzec krańcowo różni, jak Kingsley i Martin Amis, Anthony Burgess, Stephen King, Terry Pratchett, Don DeLillo i Julian Barnes. Z końcem stulecia nawet pisarze szczerze oddani powieści realistycznej nierzadko ulegali przyciąganiu fantastyki jako pewnego typu literatury.
Zauważmy, że fantastyka to nie to samo co literacki gatunek fantasy. Spośród autorów wymienionych wyżej tekstów jedynie czterech, oprócz Tolkiena, można znaleźć na półkach księgarni oznaczonych etykietką fantasy. Sama fantastyka obejmuje wiele innych gatunków: alegorię i przypowieść, baśń, horror i science fiction, współczesną opowieść o duchach i romans średniowieczny. Bez względu na wszystko fakt pozostaje faktem. Dwudziestowieczni pisarze, którzy najpotężniej przemawiali do sobie współczesnych i w ich imieniu z jakiegoś powodu uznali za konieczne czynić to za pośrednictwem fantasy, pisać o światach i istotach, o których wiadomo, że nie istnieją — czy będzie to Śródziemie Tolkiena, Orwellowski Angsoc, odległe wyspy Goldinga i Wellsa, czy Marsjanie i Tralfamadorianie dokonujący inwazji na spokojne przedmieścia u Wellsa i Vonneguta.
Istnieje oczywiście wyjaśnienie tego zjawiska: oto mamy do czynienia ze swego rodzaju chorobą, a dotknięte nią miliony czytelników fantasy zasługują na pogardę, litość czy na leczenie mające im przywrócić literacki dobry smak. Powszechnie chorobę tę określa się terminem „eskapizm”: czytelnicy i pisarze fantasy uciekają od rzeczywistości. Problem polega na tym, że wielu ojców późnodwudziestowiecznej fantastyki, w tym czterej wspomniani wyżej (Tolkien, Orwell, Golding, Vonnegut), to weterani wojenni, uczestnicy i świadkowie najbardziej traumatycznych wydarzeń stulecia, jak bitwa pod Sommą (Tolkien), bombardowanie Drezna (Vonnegut), powstanie i wczesne zwycięstwo faszyzmu (Orwell). Nikt nie może powiedzieć, że odwrócili się do owych wydarzeń plecami. Raczej musieli znaleźć jakiś sposób, by je przekazać i skomentować. Dziwne, że z jakiegoś powodu w wielu wypadkach narzędziem komentarza był nie realizm, ale fantastyka; dziwne, lecz prawdziwe.
Nieustający powab Tolkienowskiej fantasy, mimo że nieoczekiwany i nieprzewidywalny, nie może więc być jedynie wybrykiem złego smaku, który kompetentni i wykształceni krytycy mogliby po prostu zignorować. Zasługuje na wyjaśnienie i obronę. Taki jest właśnie cel niniejszej książki. Postaram się ukazać, że ten niekończący się powab nie zasadza się na prostym uroku inności (choć i tego można się dopatrzeć), ale na głębokiej i wnikliwej próbie odpowiedzi na najważniejsze pytania mijającego stulecia: pochodzenie i natura zła (odwieczny temat, ale w czasach Tolkiena powracający ze straszliwą siłą); sens ludzkiego istnienia w Śródziemiu pozbawionego wsparcia boskiego objawienia; relatywizm kulturowy; degradacja i rozwój języka. Są to tematy, których na pewno nie trzeba się wstydzić — więcej, których nie wolno unikać. To prawda, że odpowiedzi Tolkiena nie przemówią do każdego i odbiegają znacząco nawet od rozwiązań proponowanych przez wymienionych wyżej jemu współczesnych. Pierwsza cecha charakteryzuje każdego pisarza, bez względu na to, kiedy żył, druga zaś stanowi o jego niepowtarzalności.
Jest jeszcze coś, co wyróżnia Tolkiena spośród innych: zakres jego kompetencji i wiedzy. Na pewne tematy Tolkien po prostu wiedział więcej i przemyślał je głębiej niż ktokolwiek inny na świecie. Niektórzy uważali (i mówili to głośno), że powinien był spisywać rezultaty swoich przemyśleń w akademickich rozprawach, nie zaś w powieściach fantasy. Wówczas — nieliczne — środowisko akademickie traktowałoby go bardziej poważnie. Z drugiej strony wszakże owo akademickie grono odbiorców stopniowo malało już za życia Tolkiena, a do dzisiaj niemal zanikło. Istnieje staroangielskie przysłowie, które powiada z niejasnością typową dla tego języka: Ciggendra gehwelc wile þœt hine man gehere, „Każdy, kto krzyczy, chce, by go usłyszano!”. (Tu i w paru innych jeszcze miejscach używam starych runicznych liter þ, ð i ȝ. Pierwsza oznacza bezdźwięczne th, druga dźwięczne th, a trzecia na końcu wyrazu odpowiada głosce -y, w środku zaś -gh-).
Tolkien pragnął, by go usłyszano, i usłyszano go. Ale co takiego miał do powiedzenia?
Po pełne sprawozdanie z życia Tolkiena należy się zwrócić do autoryzowanej biografii pióra Humphreya Carpentera (J.R.R. Tolkien) z 1977 roku (pełne dane tej i innych prac przytaczanych w niniejszej rozprawie znajdują się na s. 421-429). Na stronie 107 znaleźć można jednak zaskakujące zdanie: „Można by powiedzieć, że potem tak naprawdę nic już się nie działo”. Punkt zwrotny, o którym mówi Carpenter, to wybór Tolkiena na stanowisko profesora języka staroangielskiego w katedrze Rawlinsona i Boswortha na uniwersytecie oksfordzkim w roku 1925, gdy miał zaledwie trzydzieści trzy lata. Wszystkie emocjonujące wydarzenia z życia Tolkiena — na których koncentruje się większość biografów — działy się wcześniej. Urodził się w Bloemfontein w Afryce Południowej z angielskich rodziców. Wkrótce przybył do Anglii, lecz stracił ojca w wieku czterech lat, a matkę (która przeszła na rzymski katolicyzm), gdy miał lat dwanaście. Wychowywał się w Birminghamie i okolicach i uważał się — mimo zagranicznego urodzenia i niemieckiego nazwiska — za rdzennego mieszkańca West Midlands. Poznał swoją przyszłą żonę, gdy miał szesnaście, a ona dziewiętnaście lat, otrzymał zakaz od opiekuna widywania się oraz korespondowania z nią aż do osiągnięcia pełnoletności, a w dzień swoich dwudziestych pierwszych urodzin napisał do niej list z oświadczynami. Ożenił się jeszcze jako student uniwersytetu oksfordzkiego, lecz natychmiast po otrzymaniu dyplomu, w 1915 roku, zaciągnął się do Strzelców z Lancashire. Służył jako podporucznik piechoty nad Sommą od czerwca do października 1916, i w tymże roku stracił dwóch najbliższych przyjaciół, z których jeden zginął na polu walki, drugi zmarł na gangrenę. Zwolniono go z wojska z powodu gorączki okopowej. Przez jakiś czas po wojnie pracował nad Oxford English Dictionary, otrzymał stanowisko wykładowcy, a potem katedrę na uniwersytecie w Leeds, a w 1925 roku katedrę języka anglosaskiego w Oksfordzie.
A potem „tak naprawdę nic już się nie działo”. Tolkien wykonywał swój zawód, utrzymywał rodzinę, pisał książki, w tym Hobbita, który ukazał się w 1937 roku, i Władcę Pierścieni opublikowanego w trzech tomach w latach 1954-1955. Jego najważniejsze akademickie publikacje obejmują wydanie, wspólnie z E.V. Gordonem, Sir Gawaina i Zielonego Rycerza w 1925 roku oraz wykład na Akademii Brytyjskiej na temat Beowulfa, który wciąż uważa się za najważniejszy esej poświęcony temu poematowi spośród (dosłownie) tysięcy dotąd napisanych. W 1959 roku przeszedł na emeryturę (po przeniesieniu się w 1945 roku z katedry języka anglosaskiego do Katedry Mertona języka angielskiego). Do końca życia pozostał wiernym chrześcijaninem i katolikiem. Zmarł dwa lata po żonie, w 1973 roku. Żadnych pozamałżeńskich romansów, żadnych seksualnych dziwactw, żadnych skandali, dziwnych oskarżeń czy zaangażowania politycznego — nic, w co biedny biograf mógłby wbić zęby. Ale powyższemu streszczeniu czegoś brakuje (co zauważa Carpenter). Jest to życie wewnętrzne, życie umysłu, świat pracy Tolkiena, który był zarazem — jako że odmawiał oddzielenia jednego od drugiego — jego hobby, prywatną rozrywką, główną pasją.
Gdyby kiedykolwiek poproszono Tolkiena, aby określił siebie jednym słowem, wybrałby zapewne słowo „filolog” (por. chociażby rozmaite uwagi w Listach Tolkiena, szczególnie na s. 396). Główną pasją Tolkiena była filologia. Jest to słowo, które wymaga objaśnienia. Muszę tu się przyznać do osobistego zaangażowania. Uczęszczałem do tej samej szkoły co Tolkien, do Szkoły Króla Edwarda w Birminghamie, i zaliczyłem mniej więcej te same przedmioty. W 1979 roku otrzymałem katedrę języka angielskiego i literatury średniowiecznej w Leeds, którą Tolkien zwolnił w 1925 roku. Wyznaję, że ostatecznie zrezygnowałem z programu opracowanego przez Tolkiena dwa pokolenia wcześniej, chociaż sądzę, że nowa wersja jak na lata osiemdziesiąte dwudziestego wieku nie jest najgorsza i — choć prawdopodobnie z oporami — zostałaby przyjęta przez Tolkiena. Między Birminghamem a Leeds spędziłem siedem lat jako członek wydziału anglistyki w Oksfordzie, wykładając niemal według tego samego programu co Tolkien. Obydwaj uwikłaliśmy się w te same akademickie obowiązki i prowadziliśmy tę samą batalię o pozostawienie języka i filologii w programie studiów anglistycznych, wbrew naciskom, by ograniczyć się wyłącznie do literatury — postśredniowiecznej, realistycznej, kanonicznej etc. Tak więc w tym, co mam do powiedzenia na temat filologii, może pobrzmiewać pewna nuta frakcyjności, ale przynajmniej i Tolkien, i ja byliśmy członkami tej samej frakcji.
W mojej opinii (niepodzielanej między innymi przez Oxford English Dictionary) istotą filologii są przede wszystkim studia nad historycznymi formami języka lub języków, włączając w to dialekty i odmiany niestandardowe, a także języki pokrewne. Głównym zakresem badań Tolkiena był naturalnie język staro- i średnioangielski, a więc w przybliżeniu formy datujące się odpowiednio od 700 do 1100 roku n.e. i od 1100 do 1500 roku. Język staroangielski nazywa się niekiedy anglosaskim, jak w nazwie katedry Tolkiena, ale sam Tolkien unikał tego terminu. Blisko spokrewniony z nimi był staronordycki; nawet we współczesnej angielszczyźnie jest więcej ze staronordyckiego, niż ludzie sobie uświadamiają, szczególnie w dialektach północnych, którymi Tolkien interesował się najbardziej. Z historycznego, choć nie językoznawczego punktu widzenia istotne są też inne dawne języki Brytanii, szczególnie walijski, który Tolkien studiował i podziwiał.
Jednakże filologia nie jest i nie powinna być ograniczona do studiów nad językiem. Teksty, w których przeżyły owe dawne formy języka, to nierzadko wspaniałe i wyróżniające się dzieła literackie i (z perspektywy filologicznej) jakiekolwiek studia literackie, które je ignorują, odmawiając zapłacenia nieuniknionego językowego haraczu koniecznego do ich odczytania, są niepełne i zubożone. I odwrotnie, oczywiście, jakiekolwiek studia, które pozostają wyłącznie językoznawcze (jak ma się rzecz z dwudziestowieczną filologią), odrzucają najlepszy materiał i najlepszy argument na swoje istnienie. W filologii studia lingwistyczne i literackie są nierozdzielne. Powinny być tym samym. Dokładnie wyraził to Tolkien w podaniu o stanowisko profesora w Oksfordzie w 1925 roku (por. Listy, 19), przytaczając autorski program z Leeds, by dowieść swoich racji. Jego celem, jak deklarował, miało być dążenie
do zacieśnienia, w miarę moich możliwości, rosnących więzów między studiami językoznawczymi i literackimi, które nigdy nie mogą być sobie wrogie, chyba że przez nieporozumienie, pod groźbą obustronnych strat; oraz nadal rozbudzać wśród młodzieży filologiczny entuzjazm na szerszym i żyźniejszym polu. (Listy,19)
Tolkien mylił się co do „rosnących więzów”, a tym bardziej co do „żyźniejszego pola”, ale to nie jego wina. Gdyby miał rację, zapewne nigdy by nie napisał Władcy Pierścieni.
Pisarstwo Tolkiena jest niewątpliwie zakorzenione w tak opisanej filologii. Sam przyznawał to tak stanowczo, jak mógł, i przy każdej możliwej okazji, na przykład w liście do swoich amerykańskich wydawców (Listy, 328), próbując zweryfikować wrażenie, jakie wywarł poprzedni list cytowany w „New York Timesie”:
uwaga o „filologii” [w cytowanym liście: „Jestem filologiem i cała moja praca jest filologiczna” — Listy, 325] miała odnosić się do tego, co według mnie stanowi podstawowy fakt związany z moim dziełem, a mianowicie, że jest ono jednolite i powstało z pobudek czysto lingwistycznych […]. Podstawą jest wymyślanie języków. To „opowieści” powstały, by stworzyć świat dla tych języków, a nie odwrotnie. Dla mnie najpierw powstaje imię, a potem opowieść. (Listy, 328)
Podkreślenie w powyższym fragmencie pochodzi od Tolkiena. Choć nie mógł lepiej wyłożyć tego, co miał do powiedzenia, jego oświadczenie spotkało się na ogół ze zdumieniem lub protestami. Istnieje przynajmniej jeden szacowny powód po temu (między wieloma mniej szacownymi). Otóż Tolkien wyznawał wiele wysoce osobistych, by nie rzec heretyckich, opinii o języku. Uważał, że ludzie, a szczególnie Anglicy, być może na skutek swej pogmatwanej językowej historii, są w stanie podświadomie rozpoznać historyczne pokłady w języku. Wiedzą, że nazwy takie jak Ugthorpe czy Stainby to nazwy z północy, choć nieświadomi są ich nordyckiego pochodzenia; wiedzą, że Winchcombe i Cumrew muszą być na zachodzie, nawet jeśli nie znają walijskiego słowa cŵm. Są w stanie wyczuć w słowach styl językowy. Nadto Tolkien był przekonany, że języki mogą być z natury atrakcyjne lub odpychające. Czarna Mowa Saurona i orków jest wstrętna. Kiedy Gandalf użył jej w czasie rady u Erlonda, „wszystkich dreszcz wstrząsnął, elfy zaś pozatykały uszy” (por. WP I, 337); Elrond łaje Gandalfa za język, a nie za to, co powiedział. I odwrotnie, Tolkien uważał, że walijski i fiński to języki z natury swojej piękne; oparł wymyślone przez siebie języki elfów — odpowiednio sindarin i quenya — na ich fonetycznych i gramatycznych wzorcach. Znakiem owego przekonania jest fakt, że co chwila we Władcy Pierścieni jakaś postać mówi którymś z tych języków, nie zadając sobie trudu tłumaczenia. Sens, a przynajmniej jakiś sens, zawiera się w samych dźwiękach — zupełnie jak aluzje do starych legend z dawnych czasów mówią coś, nawet jeśli same legendy uległy zapomnieniu.
Tolkien uważał także — i to prowadzi nas do samych korzeni jego twórczości — że filologia mogła zabrać człowieka w jeszcze dalszą przeszłość niż dawne teksty, które studiował. Był przekonany, że jest możliwe niekiedy przewędrować po omacku od słów w kształcie, w jakim dotrwały do dziś, do pojęć, które dawno zanikły, ale które musiały istnieć, bo inaczej nie istniałoby słowo. Podobne rekonstrukcje były bardziej wiarygodne, gdy posługiwały się porównaniami (filologia stała się nauką dopiero jako filologia porównawcza). Na przykład we współczesnej angielszczyźnie istnieje słowo dwarf (krasnolud, karzeł), ale u podstaw ma to samo słowo co współczesne słowo niemieckie Zwerg. Filologia potrafi wyjaśnić proces, który doprowadził do tego, że obecnie się różnią, i to, jak obydwa te słowa mają się do staronordyckiego dvergr. Jednak skoro we wszystkich trzech językach istnieje ten sam wyraz i skoro we wszystkich trzech kulturach przetrwały jakieś okruchy wiary w podobną rasę istot, to czy nie należałoby zacząć od „rekonstrukcji” słowa, od którego wszystkie trzy muszą pochodzić — byłoby to coś jak *dvairgs — a potem odpowiadającego mu pojęcia? Asterysk przed dvairgs jest konwencjonalnym sygnałem, że dane słowo nigdy nie zostało odnotowane, ale (na pewno) istniało; oczywiście przy kreowaniu słów i rzeczy z asteryskiem istnieje duży margines błędu. Tak właśnie funkcjonował umysł Tolkiena, na co podamy wiele szczegółowych przykładów w dalszych fragmentach tej książki. W rezultacie Tolkien nigdy nie twierdziłby, że sam wymyślił Śródziemie (jakkolwiek zdawałoby się ono niezwykłe). Rekonstruował je, godząc sprzeczności w tekstach źródłowych, niekiedy wprowadzając zupełnie nowe pojęcia (jak hobbici), odwołując się do pełnego fantazji świata, na którego istnienie (choć tylko w zbiorowej wyobraźni) miał wiele — prawda, że rozproszonych — dowodów.
Co więcej, Tolkien miał znakomitych poprzedników. W latach trzydziestych dziewiętnastego wieku Fin Elias Lӧnnrot z rozproszonych pieśni i opowieści wielu ludowych śpiewaków złożył obecny fiński epos narodowy, Kalewalę, czy raczej „zrekonstruował” spójny poemat, który — jak (prawdopodobnie błędnie) przypuszczał — ongiś rzeczywiście istniał. Mniej więcej w tym samym czasie w Niemczech Jacob i Wilhelm Grimm podjęli się potężnego zadania ułożenia zarazem niemieckiej gramatyki, słownika, mitologii, cyklu legend o bohaterach, jak i oczywiście zbioru niemieckich baśni — jak widać poprawnie nie rozdzielali studiów językoznawczych i literackich. W Danii Nikolai Grundtvig postawił sobie za cel odrodzenie duńskiej świadomości narodowej, szczególną uwagę poświęcając zarówno dawnym sagom i eposom, jak i późniejszym balladom, zebranym w końcu przez jego syna, Svena. Ale w dziewiętnastowiecznej Anglii nikt czegoś podobnego nie przedsięwziął. Kiedy więc Tolkien stwierdził (Listy, 218), że ongiś miał nadzieję stworzyć „zbiór mniej lub więcej powiązanych ze sobą legend”, które mógłby po prostu zadedykować „Anglii, mojemu krajowi”, nie mówił o czymś zupełnie pozbawionym precedensu. W 1951 roku przyznał ze smutkiem, że jego nadzieje zmalały. Dwa lata później mógł się czuć bliższy sukcesu.
Tak więc Tolkien był filologiem, zanim został mitologiem, a mitologiem — przynajmniej w zamierzeniu — zanim został pisarzem fantasy. Jego przekonania co do mitologii i języka, choć cokolwiek oryginalne, a czasami skrajne, były zawsze klarowne i racjonalne. W końcu zdecydował się — zamiast wyrażać je w abstrakcyjnych rozważaniach — urzeczywistnić je w praktyce. Sukces, jaki odniósł, jest miarą ich słuszności, a szczególnie słuszności przeświadczenia, które i ja podzielam, że miłość do filologii, do historii języka we wszystkich jego formach, włączając w to imiona i nazwy miejsc, jest znacznie bardziej rozpowszechniona w społeczeństwie, niż przyznaliby nauczyciele i arbitrzy dobrego smaku. Jak powiada Tolkien, kończąc swój „Adres pożegnalny” z 1959 roku (przedrukowany w Potworach i krytykach na s. 287-305), problem polega nie na filologach ani ich uczniach, ale na mizologach — wrogach słowa. Gdybyż tylko uznali, że studia językowe są nie dla nich, z powodu tępoty czy ignorancji. Jednak, jak powiedział:
Żałuję więc, że niektórzy członkowie profesury najwidoczniej uznają swoją głuchotę i niewiedzę za normę, za miarę tego, co dobre. I gniewa mnie, gdy usiłują oni narzucić własną ograniczoność młodym umysłom, zniechęcając zainteresowanych filologią, a tych, którym brak tego zainteresowania, przekonując, że brak ten jest cechą umysłów wyższych. (Potwory, 289)
U podłoża owego „żalu i gniewu” znajdowały się oczywiście klęska i porażka. Obecnie na żadnym chyba uniwersytecie angielskim czy amerykańskim nie prowadzi się kursu filologii według programu, który zyskałby aprobatę Tolkiena. Mizolodzy zwyciężyli na polu akademickim, podobnie jak realiści, moderniści, postmoderniści, wrogowie fantasy.
Ale przegrali na zewnątrz świata akademickiego. Nie tak dawno słyszałem pracownika jednego z większych wydawnictw, jak stwierdził: „Tylko fantasy to rynek masowy. Cała reszta to literatura kultowa. (Przerwa na namysł). Łącznie z nurtem głównym”. Niewątpliwie przesadzał, broniąc swojej własnej strategii zakupów, ale istnieje sporo dowodów na poparcie jego racji. Tolkien krzyczał, by go usłyszano, i musimy się dowiedzieć, co takiego miał do powiedzenia. Jednak bez wątpienia znalazł słuchaczy, którzy uznali jego słowa za warte uwagi.
Po tym wstępie możemy się zastanowić nad tezą postawioną w tytule książki. Czy Tolkiena można nazwać „pisarzem stulecia”? Istnieją trzy argumenty na poparcie tego — prawda, że ambitnego — stwierdzenia. Pierwszy jest po prostu demokratyczny. Chodzi o to, co wykazują sondaże, plebiscyty i dane ze sprzedaży. Szczegóły podajemy poniżej, łącznie z pewnymi wskazówkami, jak je należy interpretować i jak je interpretowano; ale można bez zastrzeżeń uznać, że wielka liczba czytelników, zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i na całym świecie, zgadza się z powyższym stwierdzeniem, i to bez żadnych sugestii czy podpowiedzi.
Drugi z argumentów dotyczy genologii. Jak stwierdził cytowany tu redaktor, fantasy, a szczególnie heroic fantasy jest obecnie najlepiej sprzedającym się gatunkiem. Istniał on i przed Tolkienem i można oczywiście twierdzić, że jego rozwój podążałby w tym samym kierunku, z udziałem Władcy Pierścieni czy bez. Jest to wszakże teza wielce wątpliwa. W latach 1954-1955, gdy Władca Pierścieni ukazał się w druku, był on najwyraźniej anomalią, mutacją, lusus naturae, jednoelementową kategorią. Spoglądając wstecz, można tylko zdumiewać się odwagą i determinacją wydawcy, sir Stanleya Unwina, choć — co znaczące — zabezpieczył się on, umieszczając w umowie klauzulę, że Tolkien nie otrzyma żadnego honorarium, aż książka nie przyniesie zysków, co nie było powszechnie stosowaną procedurą. Unwin niezmiennie wspierał i zachęcał Tolkiena w ciągu całego siedemnastoletniego okresu wykluwania się powieści, która w końcu okazała się czymś zupełnie innym od tego, co początkowo planowano. To prawda, że nie wypłacał swojemu autorowi ogromnych sum, jak czynili to na przykład zwolennicy Jamesa Joyce’a, gdy ten pisał Ulissesa, ale też ani on, ani Tolkien nie mieli takiego poparcia ze strony zawodowych elit literackich, na jakie mogli liczyć Joyce i jego dobroczyńcy. Wszakże, podczas gdy Ulisses miał niewielu naśladowców (choć wielu wielbicieli), po ukazaniu się Władcy Pierścieni heroic fantasy stała się niemal standardową formą literacką. Każda księgarnia w anglojęzycznym świecie ma obecnie sekcję poświęconą wyłącznie fantasy, gdzie znalazłoby się niewiele książek pozbawionych jakiegokolwiek Tolkienowskiego piętna — niekiedy wpisanego głęboko w styl i kompozycję, niekiedy ujawniającego się w podświadomych założeniach co do natury i mieszkańców fantastycznych światów. Utwory naśladowców i rywali Tolkiena naturalnie różnią się znacznie jakością, ale wszystkie dostarczają przyjemności przynajmniej jakiejś grupie odbiorców. Jednym z dokonań Tolkiena było otwarcie przestrzeni wyobraźni dla milionów czytelników i setek pisarzy, chociaż sam powiedziałby (por. wyżej), że jedynie odkrywa ponownie kontynent raz już odkryty. Z filologicznego punktu widzenia można by ująć to następująco: Tolkien to Chrétien de Troyes dwudziestego wieku. Chrétien w wieku dwunastym nie wymyślił romansu arturiańskiego, który istniał w jakiejś formie w czasach wcześniejszych, ale doprowadził go do perfekcji; stworzył gatunek, którego potencjał nie wyczerpał się przez kolejne osiem stuleci. Tolkien nie wymyślił heroic fantasy, ale podobnie doprowadził ją do perfekcji; zapoczątkował gatunek, którego trwałości nie sposób przecenić.
Trzeci z argumentów jest jakościowy. Jak powszechnie wiadomo, popularność nie jest gwarancją jakości, ale też nie rodzi się bez żadnych podstaw. Podstawy te nie zawsze są słabe i ułudne, choć przez długi czas wśród elit literackich i naukowych panowało takie właśnie przekonanie. Na przykład w czasach mojej młodości Charlesa Dickensa nie uważano za autora godnego uwagi studentów anglistyki, ponieważ mimo całej jego popularności (a może właśnie z tego powodu) zdegradowano go do rangi zwykłego „zabawiacza”. Opinia ta zmieniła się, gdy literaturoznawcy poszerzyli krąg swoich badań i ulepszyli narzędzia, tak że ich zainteresowania badawcze objęły również Dickensa. Jednak Tolkiena wciąż traktuje się z niejaką podejrzliwością. Podobnie zresztą jak całą sferę fantasy i fantastyki, chociaż w jej skład wchodzą, jak już rzekliśmy, najpoważniejsze i najbardziej wpływowe teksty drugiej połowy dwudziestego stulecia oraz najbardziej typowe dla tego wieku, nowe i wyróżniające się gatunki (jak na przykład science fiction).
Konieczne są jakościowe argumenty na rzecz tych gatunków, z fantasy włącznie, a szczególnie na rzecz Tolkiena. Znalezienie ich nie jest szczególnie trudne, choć wymaga pewnej otwartości umysłu na różnorodność korzyści czerpanych z lektury. Zbyt wielu badaczy definiuje „jakość” w taki sposób, że odmawia jej wszystkiego, co wykracza poza ich wyuczone gusty. By użyć nowoczesnego żargonu, uważają oni, często bezmyślnie, swoje własne założenia i uprzedzenia — także uprzedzenia klasowe — za „uprzywilejowane” wobec odmiennych wyborów czytelniczych. Ale dzieła Tolkiena głęboko i trwale poruszyły wielu ludzi i nawet jeżeli nie podziela się tego uczucia, wypadałoby przynajmniej się zastanowić nad jego przyczynami.
W kolejnych podrozdziałach omówię szerzej dwa pierwsze argumenty spośród wyżej podanych oraz przedstawię plan i zakres dalszych rozdziałów, które stanowią rozszerzenie trzeciego z argumentów, proponując odpowiedź na pytanie o to, co Tolkien miał do powiedzenia swoim odbiorcom.
Wyniki sprzedaży utworów Tolkiena zawsze irytowały jego krytyków. Już w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku pojawiły się przepowiednie komentatorów, że sprzedaż wkrótce spadnie albo już spada, tak że cały ten „kult” czy „szaleństwo” stopniowo popadnie lub już „litościwie popada w niepamięć” (jak Philip Toynbee napisał w „Observerze” 6 sierpnia 1961 roku), zupełnie jak dzwony i hula-hoop. Komentatorzy ci nie mieli racji, co już samo w sobie jest dziwne, jako że Tolkien nigdy nie stworzył dalszych części Hobbita na rynek dziecięcy ani dalszych części Władcy Pierścieni na rynek książek dla dorosłych. Sprawa jego nieustającej popularności dramatycznie powróciła w roku 1997.
Przedstawmy to bardzo krótko — dokładniejsza relacja znajduje się w książce Josepha Pearce’a z 1998 roku Tolkien. Człowiek i mit, której wiele zawdzięczam. Pod koniec 1996 roku Waterstone’s, sieć brytyjskich księgarni, i program BBC Channel Four, Book Choice, postanowiły zorganizować plebiscyt, by wyłonić „pięć książek, które uznalibyście za książki stulecia”. Wzięło w nim udział prawie 26 000 czytelników, z których ponad 5000 na pierwszym miejscu umieściło Władcę Pierścieni J.R.R. Tolkiena. Gordon Kerr, szef działu marketingu Waterstone’s, oświadczył, że Władca Pierścieni zwyciężył niemal w każdym oddziale (w Wielkiej Brytanii jest ich 105) i w każdym regionie z wyjątkiem Walii, gdzie prymat oddano Ulissesowi Jamesa Joyce’a. Wyniki te wzbudziły grozę wśród zawodowych krytyków i dziennikarzy. „Daily Telegraph” zdecydował się powtórzyć eksperyment, rozpisując plebiscyt wśród swoich czytelników należących do nieco innej grupy. Wynik był identyczny. Później Folio Society przyznało, że w 1996 roku przeprowadziło wśród wszystkich swoich członków podobną ankietę. Pytano w niej o dziesięć tytułów, które najchętniej ujrzeliby w wydaniu Folio Society. Władca Pierścieni otrzymał 10 000 głosów, ponownie znajdując się na pierwszym miejscu. W 1997 roku 50 000 czytelników wzięło udział w lipcowym plebiscycie zorganizowanym przez program telewizyjny Bookworm z tym samym rezultatem. W 1999 roku „Daily Telegraph” doniósł, że w plebiscycie Mori, zleconym przez producenta czekolady Nestlé, udało się osiągnąć inny wynik — oto Władca Pierścieni znalazł się (nareszcie!) na drugim miejscu! Tyle że na szczycie listy była Biblia, tekst szczególny i równie niemile widziany w czołówce wyników.
Wyniki sondaży były konsekwentnie i nieprzerwanie pomniejszane przez zawodowych krytyków i dziennikarzy (druga z tych grup to, oczywiście, często produkty uniwersyteckich fakultetów). Joseph Pearce rozpoczyna swoją książkę od przytoczonej 26 stycznia 1997 roku przez Susan Jeffreys z „Sunday Times” reakcji jej kolegi na wiadomość o wynikach plebiscytu Waterstone’s i BBC. Powiedział: „A do diabła! Naprawdę? O mój Boże. Ojej. Ojej, ojej, ojej” (Tolkien, 15). Brzmi to przynajmniej szczerze, nawet jeśli nie nazbyt intelektualnie. Jeffreys oznajmia także, iż reakcja ta „rozbrzmiewała echem w całym kraju, kiedy tylko w towarzystwie pojawił się jakiś literat” (por. Tolkien, 15). Chodziło jej zapewne o „dwóch czy trzech literatów”, chyba że literaci mówią wyłącznie do siebie (co jest do pomyślenia), a sam termin „literaci” (literati) jest interesujący sam w sobie. Oczywiście nie może oznaczać „człowieka pióra” ani tym bardziej „człowieka piśmiennego”, gdyż grupa ta obejmuje oddanych wielbicieli Władcy Pierścieni i to jej właśnie dotyczą biadolenia (nie mogliby być wielbicielami jakiejkolwiek powieści, gdyby nie umieli czytać). W użyciu Jeffreys słowo to najpewniej oznacza „tych, którzy znają się na literaturze”. A ci, którzy się znają, znają się na tym, na czym znać się powinni. Pełna tautologia.
Tymczasem w wypowiedziach innych komentatorów pojawiła się sugestia, że na wyniki plebiscytu Waterstone’s miała wpływ skonsolidowana akcja Towarzystwa Tolkienowskiego. Towarzystwo zaprzecza temu, zwracając uwagę na fakt, że gdyby nawet wszystkich jego 500 członków głosowało na Tolkiena, wciąż pozostaje 700 głosów z 1200, które przyniosły Tolkienowi zwycięstwo nad jego bezpośrednim rywalem, Rokiem 1984 Orwella. Germaine Greer wbiła kolejną szpilkę, twierdząc z irytacją w zimowo-wiosennym wydaniu „W: the Waterstone’s Magazine” z 1997 roku, że od czasu rozpoczęcia studiów w Cambridge „w koszmarnych snach Tolkien jawił mi się jako najbardziej wpływowy pisarz naszego wieku. Koszmarne sny się spełniły”. Dodaje: „Książki, które powstały pod wpływem Tolkiena, są mniej więcej tym, czego można oczekiwać — ich cechą naczelną jest ucieczka od rzeczywistości” (Tolkien, 20). Można się tylko dziwić, że powieści takie jak Rok 1984 czy Folwark zwierzęcy są karcone za „ucieczkę od rzeczywistości”, choć oczywiście nie są to powieści należące do głównego nurtu realizmu; jak wspomniałem wyżej, pewne tematy, włączając w to problemy socjologiczne czy polityczne, najlepiej przekazuje się za pośrednictwem bajek czy fantasy. Nazywanie czegoś, co w końcu naprawdę się wydarzyło, „koszmarnym snem” nie świadczy o najlepszym kontakcie krytyka z rzeczywistością. W każdym razie Tolkien miał własne zdanie na temat współczesnego rozwoju słów takich jak „rzeczywistość”, „rzeczywisty”, „realizm”, „realistyczny”: kolaborant Saruman (por. s. 129), czarodziej, który przechodzi na stronę zła, ponieważ wydaje się ono silniejsze, niewątpliwie określiłby siebie jako „realistę”, chociaż wcale by się przez to nim nie stał.
Oczywiście można stwierdzić rozsądnie, że powszechny plebiscyt nie jest żadną miarą literackiej wartości danego utworu, a tym bardziej nie są nią wyniki sprzedaży — opinia taka jest jak najbardziej słuszna. Jednak można by oczekiwać ze strony badaczy i krytyków literackich jakiejś rozważnej reakcji, może nawet próby wyjaśnienia tego fenomenu, a nie jadowitej furii. Zacytujmy krytyka, Darka Suvina (piszącego przede wszystkim o science fiction, ale zajmującego się także wszelkimi formami „paraliteratury” czy komercyjnej produkcji literackiej):
uważam, że dyscyplina, która odmawia uznania ponad dziewięćdziesięciu procent tego, co stanowi jej domenę, nie tylko odznacza się daleko posuniętą ślepotą, ale też poważnie ryzykuje, że jej ogląd owej niewielkiej strefy, na jakiej się koncentruje (tak zwanej wysokiej literatury), będzie skrzywiony. (Suvin, 1979, s. vii)
Ten „niekanoniczny, prześladowany bliźniak Literatury”, dodaje, jest „literaturą naprawdę czytaną, w przeciwieństwie do większości utworów przerabianych w szkołach”. A to wskazuje na kolejną osobliwość charakteryzującą omówione wyżej wyniki plebiscytów. Gdy przyjrzeć się całej liście Waterstone’s, łatwo można dostrzec coś, co korespondentka „Times Educational Supplement” określiła jako „kształtujący wpływ szkolnych lektur na nawyki czytelnicze” (Tolkien, 18). Nawet gdy pominiemy walijskie preferencje dla Ulissesa Joyce’a — dzieło najsilniej promowane przez akademików i nauczycieli — wiodące miejsca po Władcy Pierścieni zajęły Rok 1984 i Folwark zwierzęcy Orwella, Buszujący w zbożu Salingera i wreszcie Władca much Goldinga. Wszystko to są szkolne lektury, rutynowo omawiane i analizowane, i na ogół stosunkowo krótkie. Władca Pierścieni jednak rzadko pojawia się na liście lektur szkół czy uniwersytetów; nie tylko nie cieszy się sympatią edukacyjnego establishmentu, ale jeszcze jest zbyt długi, liczy sobie przeszło pół miliona słów. Tak więc pozycja, jaką zajął, jest rezultatem osobistych wyborów, a nie instytucjonalnych wskazówek.
Naszych komentatorów powinno zainteresować coś jeszcze. Można, jak to wyżej przyznaliśmy, oddzielić masową sprzedaż od trwałej czy literackiej wartości. Bywali pisarze, których utwory osiągały lepsze roczne wyniki sprzedaży niż Władca Pierścieni. Barbara Taylor Bradford, Tom Clancy, Catherine Cookson, Michael Crichton, John Grisham, Stephen King — by wymienić tylko kilku w porządku alfabetycznym. Żaden z nich nie osiągnąłby takiej popularności, gdyby nie odznaczał się jakimiś zaletami, i jak sugeruje Suvin w przytaczanym wyżej fragmencie, opór krytyków wobec uznania owych zalet świadczy raczej o krytykach niż o popularnych autorach. Jednak powieści tych autorów znacznie się różnią od książki Tolkiena. Po prawdzie trudno byłoby znaleźć utwór (być może z wyjątkiem Silmarillionu i Finnegans Wake) pisany z mniejszą troską o sukces komercyjny niż Władca Pierścieni. Jakiekolwiek sondaże rynku wydawniczego w latach pięćdziesiątych wskazywałyby raczej na jego klęskę. Jest długi, trudny, obarczony dodatkami i pełen cytatów w nieznanych językach, niekiedy pozostawionych bez przekładu, i kompletnie obcy. W istocie stworzył swój własny rynek. Zaskakujące jest po pierwsze to, że go w ogóle stworzył, a po drugie, że — w przeciwieństwie do wymienionych wyżej autorów, których skądinąd darzę szacunkiem — wciąż dobrze się sprzedaje. Hobbit wydawany jest od ponad sześćdziesięciu lat, Władca Pierścieni od lat pięćdziesięciu. Łączny nakład pierwszego z tych utworów przekroczył 40 000 000 sprzedanych egzemplarzy, drugiego zaś 50 000 000 (co, zważywszy, że jest zwykle wydawany w trzytomowej edycji, daje blisko 150 000 000 pojedynczych egzemplarzy).
Zajmijmy się teraz drugim z moich argumentów, dotyczącym kreowania rynku czytelniczego. Nietrudno byłoby dowieść, że przed Tolkienem epicka fantasy prawie nie istniała. Owszem, mamy tradycję pisarzy irlandzkich i angielskich, takich jak E.R. Eddison i Lord Dunsany, oraz równoległą do niej tradycję pisarzy amerykańskich, publikujących w pulp magazines, takich jak „Weird Tales” i „Unknown” (omawiam je bliżej i daję przykłady w mojej antologii The Oxford Book of Fantasy Stories, 1994), Władca Pierścieni wszakże raptownie i trwale zmienił gusty czytelnicze. Obecnie rocznie publikuje się kilka tysięcy powieści fantasy w języku angielskim. Wpływy Tolkiena często widać już w tytułach. Warto odnotować tak oczywiste przykłady, jak cykl „Malloreonu” Davida Eddingsa, gdzie pierwszy tom nosi tytuł Strażnicy Zachodu, wraz z The Fellowship of the Talisman („Bractwo Talizmanu”), The Halfling’s Gem („Klejnot Niziołka”) czy Lúthien’s Quest („Wyprawa Lúthien”) innych autorów. Większości pisarzy udaje się lepiej ukryć swoje literackie korzenie. Wszakże pierwsze dzieła autorów, którzy w końcu osiągnęli własny indywidualny styl, jak Stephen Donaldson czy Alan Garner, wyraźnie zdradzają głębokie wpływy Tolkiena (jak przedstawimy to szerzej w dalszych rozważaniach — por. s. 411-415). Terry Pratchett, którego książki od lat są uznanymi bestsellerami, zaczął od Koloru magii — życzliwej parodii Tolkiena (i innych pisarzy fantasy). Tolkien wreszcie dostarczył inspiracji, postaci i materiału wczesnym grom fantasy i RPG z gatunku „Dungeons and Dragons” („Lochy i smoki”): artykuł Johna Clute’a i Johna Granta w Encyclopedia of Fantasy zatytułowany Fantasy Games wymienia między innymi Bitwę w Hełmowym Jarze, Oblężenie Minas Tirith i The Middle Earth Role Playing System. Ich komputerowe wersje wciąż się mnożą i rozwijają. Śródziemie stało się fenomenem kulturowym, częścią umeblowania umysłów wielu ludzi.
Owi wielbiciele, niezależnie od tego, co twierdzili krytycy Tolkiena, nie są też po prostu niedokształceni czy zapóźnieni w rozwoju. Linia podziału na literackie gusty nigdy nie przebiegała między pospólstwem a ludźmi wykształconymi, ale raczej między ogólnie wykształconymi a wykształconymi zawodowo. Wygląda na to, że ludzi trzeba oduczać gustowania w Tolkienie. Niektórzy, oczywiście, powiedzą, że w edukacji chodzi właśnie o to, by „wyprowadzać raczej niż wprowadzać”, jak głosi znane edukacyjne motto. Tolkien odpowiedziałby, że zaspokaja gust — gust na baśnie — który jest nam przyrodzony, który sięga czasów sprzed jakichkolwiek zapisanych tekstów aż do Starego Testamentu i Odysei Homera i który cechuje wszystkie ludzkie społeczności. Jeśli nasi arbitrzy smaku upierają się przy tym, że gust ten należy stłumić, to sami uciekają od rzeczywistości. Jak ujęliby to prawdziwi literati: Naturam expelles furca, tamen usque recurret — „Wyrzuć naturę za drzwi, to oknem powróci”.
Stworzenie czy przywrócenie całego gatunku to dziwny rezultat osiągnięty przez utwór napisany bez żadnych komercyjnych ambicji, stylem ocierający się niekiedy o zawodowy żargon, a w dodatku będący debiutem w zakresie literatury dla dorosłych sześćdziesięciodwuletniego pisarza (choć można się dopatrywać analogii z Ulissesem, pierwszym i ostatnim wielkim dziełem Joyce’a, który liczył sobie, gdy go pisał, czterdzieści lat).
Cokolwiek myśleć o tych analogiach (a są też inne — por. s. 398-401), nie ma wątpliwości, że Władca Pierścieni utrwalił się jako klasyka, bez pomocy zawodowych arbitrów smaku literackiego, a wręcz na przekór ich otwartej wrogości; nadto rozbudził czytelnicze oczekiwania i ustalił konwencje dla nowego i wciąż kwitnącego gatunku. Zasługuje, podobnie jak jego autor, na więcej niż tylko rutynową i odruchową odprawę (czy odrzucenie), jaką otrzymał. Władca Pierścieni i Hobbit mówią coś ważnego i znaczą coś ważnego dla ogromnej części swojej wielomilionowej rzeszy czytelników. Tylko zawodowo niedociekliwi krytycy literaccy nie spytaliby, czy to coś ponadczasowego. Czy zakorzenionego we współczesności? A może (na pewno) jedno i drugie?
Niniejsza rozprawa próbuje wyjaśnić fenomen sukcesu Tolkiena i dowieść jego znaczenia. Oparta jest na mojej wcześniejszej pracy o Tolkienie Droga do Śródziemia (1982, wydanie poprawione 19921), jednak tu nacisk pada na inne sprawy. Droga do Śródziemia była w dużej mierze dziełem zawodowego pietyzmu pojmowanego jako szacunek dla przodków czy poprzedników. Postawiłem tam sobie za cel głównie umieszczenie dzieła Tolkiena w szczegółowym kontekście filologicznym (w omówionym tu pojmowaniu tego słowa). Podkreślam, że wciąż uważam ten pietyzm za w pełni usprawiedliwiony. Jednak — choć niechętnie — przyznaję, że nie każdy gustuje w mowie gockiej czy (w ekstremalnych przypadkach) staronordyckiej. Co więcej, nawet zawodowi lingwiści zgadzają się, że niezależnie od tego, jak cenne byłyby diachroniczne studia nad językiem (to jest studia historyczne nad zmianami zachodzącymi w czasie), wiele można zyskać, badając go także synchronicznie, czyli w jego kształcie w danej chwili. Przez analogię — choć jestem głęboko przekonany, że nie można poprawnie mówić o Tolkienie bez dobrego obeznania w dawnych utworach i dawnym świecie, jaki próbował ożywić (próbuję do tego zachęcić w kolejnych rozdziałach) — obecnie zgadzam się, że należy go czytać i interpretować również w kontekście jego własnego czasu, jako pisarza swojego, dwudziestego wieku, jednego z wielu autorów odpowiadających na tematy i niepokoje wiek ten cechujące. W taki właśnie sposób czyta go większość ludzi i rozsądnie będzie podążyć tym tropem.
Kolejnych sześć rozdziałów będzie poświęconych przedstawieniu głównych źródeł inspiracji dla Tolkienowskiego „Śródziemia”, a także pokazaniu, jak samo Śródziemie stało się żywotną inspiracją dla wielu czytelników. Utwory Tolkiena nie są tu omawiane w porządku, w jakim powstawały. Wiemy obecnie — nie było to wiadome, kiedy pisałem pierwszą wersję Drogi do Śródziemia — że Tolkien spędził większość życia, pracując nad zbiorem legend, które w końcu ukazały się pośmiertnie jako Silmarillion, Niedokończone opowieści i dwunastotomowa The History of Middle-earth („Historia Śródziemia”). Większość z nich istniała już przed napisaniem Hobbita i Władcy Pierścieni. Tolkien powracał do tego materiału niejednokrotnie podczas długiego okresu tworzenia obydwu dzieł oraz już po ich opublikowaniu. Gdybyśmy mieli prześledzić rozwój Tolkiena jako pisarza, najsensowniej byłoby zacząć od początku i potraktować Hobbita i Władcę Pierścieni jako pochodne owego legendarium, bo też w pewnym sensie nimi są. Jednakże największy wpływ na jego własne czasy miały obydwa teksty z cyklu hobbickiego i od nich rozpocznę swoje rozważania.
W rozdziale I zastanawiam się szczególnie nad literacką funkcją hobbitów i Bilba Bagginsa jako ich reprezentanta. Dowodzę, że są oni anachronizmem, istotami ze świata Tolkienowskiej młodości wpisanymi, jak Bilbo, w znacznie bardziej archaiczny i heroiczny świat krasnoludów i smoków, wargów i wilkołaków. Jednak Tolkien i jako filolog, i jako weteran piechoty był głęboko świadom ciągłości między ową heroiczną rzeczywistością a światem współczesnym. Większość słów staroangielskich została przejęta w niezmienionej formie przez współczesną angielszczyznę; wiele sytuacji się powtarza. Robert Graves, niemal współczesny Tolkienowi, wspomina w swoich pamiętnikach z 1929 roku Goodbye to All That (Wszystkiemu do widzenia), że gdy rozpoczął studia w Oksfordzie, wykładowca języka staroangielskiego (ciekawe, kto to był) z lekceważeniem wyrażał się o swoim przedmiocie, twierdząc, że nie jest on ani ciekawy, ani istotny. Graves miał inne zdanie. Uważał, że:
Beowulf okutany w koc, spoczywający pośród plutonu pijanych thanów w gockiej kwaterze; Judyta wybierająca się na przechadzkę do sztabowego namiotu Holofernesa; Brunanburgh ze swoją walką na bagnety i kolby — wszystko to było nam bliższe niż osiemnastowieczne salony i parkowe nastroje.
Język Gravesa jest celowo anachroniczny: „pluton”, „kwatery”, „sztab”, „kolba” to wszystko współczesne słowa o znaczeniu bezpośrednio związanym z pierwszą wojną światową, podczas gdy „przechadzka” to żołnierski eufemizm. Z drugiej strony „thanowie” to wyraz w pełni archaiczny. Jednak Graves pragnie właśnie zaprzeczyć poczuciu anachroniczności. Na swój sposób — bardziej złożony i obszerny — Hobbit stanowi podobne ćwiczenie. Zabiera czytelników, nawet tych najmłodszych, w świat zupełnie nieznany, ale sugeruje im, że nie jest on aż tak obcy oraz że mają w nim należne sobie miejsce. Książka wprowadza nierzadko konflikt dwóch stylów — języka, zachowania, moralności — ale kończy się osiągnięciem jedności i zrozumienia na poziomie głębszym niż styl.
Gdy już raz wyobraźnia pisarza stworzyła Śródziemie, łatwo było o ciąg dalszy, o który natychmiast poprosił Tolkiena wydawca. Rozdział II jest poświęcony problemom, z jakimi Tolkien musiał się borykać, pisząc Władcę Pierścieni. Problemy te — zarówno na poziomie inwencji, jak i kompozycji — stały się bardziej oczywiste wraz z publikacją wcześniejszych szkiców utworu. Mogą one przyprawić entuzjastów niemal o rozpacz, ponieważ wynika z nich między innymi, że zgrabne układy tematyczne rozpoznane przez badaczy (łącznie ze mną) niemal zawsze powstawały po długim namyśle. Gdy Tolkien zaczynał pisać, nie miał pojęcia, dokąd zmierza. Jednak w końcu nie tylko stworzył niewątpliwie spójne układy kulturowych kontrastów i paraleli zdominowanych przez celową dramatyczną ironię, ale też podporządkował strukturę całego dzieła chronologii opracowanej z wielką starannością, a opublikowanej w dodatku B. Staram się dowieść, że jest to jedna z głównych różnic między Władcą Pierścieni a jego naśladowcami (jeśli mogę coś rzec na ich temat). Żaden z zawodowych czy komercyjnych pisarzy nie próbowałby czegoś tak trudnego i wymagającego tak wielkiej uwagi czytelnika. A jednak Tolkien zarówno organizację całego tekstu, jak i głównych jego części — np. rozdział „Narada u Elronda” — oparł na złożonej konstrukcji narracyjnej „przeplatanki”, która jak najlepsze strategie narracyjne oddziałuje nawet na tych, którzy nie są jej świadomi, ale która tak czy inaczej domaga się należnego jej uznania.
Rozdziały III i IV podejmują dwa z najbardziej współczesnych aspektów Władcy Pierścieni, czyli problem zła oraz wymiar mityczny. Tolkien, jak już wspomnieliśmy, należy do grupy „pełnych traumy pisarzy”, wyjątkowo wpływowych (większość z nich zajmuje wysokie pozycje w plebiscycie Waterstone’s), a tworzących głównie fantasy lub bajki. Grupa ta obejmuje poza wspomnianymi już pisarzami (Tolkien, Orwell, Golding, Vonnegut) także przyjaciela Tolkiena, C.S. Lewisa, T.H. White’a i Josepha Hellera. Ich doświadczenia obejmują rany od kuli (Orwell i Lewis zostali ciężko ranni na polu bitwy) albo bombardowanie (Vonnegut znajdował się w Dreźnie w noc nalotu). Ursula Le Guin, choć nie ma za sobą bezpośredniego doświadczenia przemocy, jest córką Theodory Kroeber, autorki trzech opowieści o „Iszim”, ostatnim członku plemienia Indian Yahi w Kalifornii, które uległo totalnej eksterminacji. Tak więc wielu z tych pisarzy miało bliski, a nawet bezpośredni kontakt z największymi koszmarami dwudziestego wieku, a były to koszmary, które nie istniały wcześniej i istnieć nie mogły: Guernika, Somma, Belsen, Drezno, zmechanizowana wojna, ludobójstwo.
Rozmaite — choć w istocie podobne — doświadczenia pozostawiły ich wszystkich z podskórnym, można rzec, problemem. Wszyscy byli absolutnie pewni, że weszli w kontakt z czymś nieodwołalnie złym. Czuli też — jak Graves w przytaczanym wyżej fragmencie, lecz znacznie poważniej — że wyjaśnienia, których dostarczały im oficjalne organy kultury, są beznadziejnie nieadekwatne: w najlepszym wypadku są po prostu nie na miejscu, w najgorszym — same stanowią aspekt owego zła, które miały tłumaczyć. Gdy Orwell powrócił z Hiszpanii, odkrył, że całe jego osobiste doświadczenie (w tym odniesione rany) zostało skwitowane jako nieistotny przypadek, polityczna aberracja. Vonnegut dwadzieścia lat zastanawiał się, jak przekonująco opisać centralne wydarzenie swojego życia, czyli zniszczenie Drezna, wciąż stykając się z ludźmi, którzy woleli o tym zapomnieć albo uznać za niebyłe. Pośród największych filozofów moralności owych czasów znajdowali się tacy myśliciele, jak Bertrand Russell (podobnie jak Tolkien, wydawany przez Stanleya Unwina i według Festschriftu z 1967 roku „filozof stulecia”). Co jednak Russell mógł powiedzieć Lewisowi chociażby o jego doświadczeniach we Flandrii? Podczas pierwszej wojny światowej Bertrand Russell był pacyfistą; pozycja godna, ale niezbyt pomocna dla „pełnych traumy pisarzy” (co Russell z bólem skonstatował w momencie wybuchu drugiej wojny światowej), a w pewnych okolicznościach wręcz nie do obrony. Jednym z aspektów traumy prześladującej wspomnianych tu twórców było to, że gdy przyszło im szukać wyjaśnień, byli pozostawieni samym sobie.
Wszyscy odpowiedzieli, tworząc wysoce indywidualne obrazy i teorie zła. Wspomnę tu choćby opowiadanie Le Guin Ci, którzy odchodzą z Omelas (cywilizacja opierająca się na torturowaniu dziecka idioty); Orwellowskiego śledczego O’Briena — przyszłość jako but depczący ludzką twarz na zawsze; The Book of Merlyn („Księga Merlina”) White’a (ludzkość określana nie jako Homo sapiens, ale Homo ferox). Naturalnie listę tę można poszerzyć. Centralnym obrazem zła u Tolkiena jest, moim zdaniem, „upiór” — stare słowo, ale obdarzone nową potężną siłą. Ów niejednoznaczny obraz ma swój odpowiednik w Pierścieniu, który sam reprezentuje dwie różne i sprzeczne tezy o naturze zła: jedną oficjalnie uznaną (choć trudną do przyjęcia), drugą niebezpiecznie pogańską (lecz zbyt łatwą do zaakceptowania we współczesnych czasach). Tolkien nie tylko stawia pytania dotyczące zła, ale także proponuje odpowiedzi i rozwiązania. Jest to jedna z przyczyn jego niepopularności pośród zawodowych ponuraków i modnych nihilistów. Mimo że w centrum zainteresowania zarówno Tolkiena, jak i innych wymienionych tu autorów pozostają nie sprawy prywatne i osobiste (tematy powieści „modernistycznych”), ale publiczne i polityczne, każdy przyzna (z wyjątkiem chronionych klas obecnego stulecia), że najważniejsze wydarzenia w życiu prywatnym (a szczególnie śmierć) często mają wymiar publiczny i polityczny właśnie. To ci, którzy odwracają się od tej myśli, którzy wolą pozostawać, jak to ujął Graves, w „salonowych” sferach literatury, „uciekają od rzeczywistości”.
Rozdział IV jest poszerzeniem rozważań o złu. Po pierwsze, omawia oczywiste związki między Władcą Pierścieni a współczesną historią (Tolkien odrzucał „alegorię”, ale zgodził się na „odniesienia”). Po drugie, podejmuje próbę sięgnięcia poza współczesność i archaizm do czegoś, co rządzi obydwoma; chodzi o bezczasowość, „wymiar mityczny” i Tolkienowskie idiosynkratyczne, choć kompetentne poglądy na tradycję literacką. Rozdział ten podejmuje także jeden z głównych pozornych paradoksów Władcy Pierścieni, napisanego — jak wiemy — przez wierzącego i praktykującego katolika, i przez wielu postrzegany jest jako dzieło głęboko religijne. Jednak nie zawiera niemal żadnych odniesień do religii. Powracając do tematu podjętego w rozdziale I, dowodzę, że Władcę Pierścieni można traktować jako mit, w sensie utworu pośredniczącego i godzącego to, co wydaje się nie do pogodzenia: pogaństwo i chrześcijaństwo, eskapizm i rzeczywistość, doraźne zwycięstwo i ciągłą klęskę, ciągłą klęskę i ostateczne zwycięstwo.
Dwa ostatnie rozdziały umieszczają główne utwory Tolkiena w kontekście jego innych literackich przedsięwzięć — opublikowanych zarówno za życia, jak i pośmiertnie. Rozdział V ma funkcjonować jako przewodnik pomocny przy lekturze Silmarillionu, utworu, który wykracza poza współczesne normy czytania czy współczesne konwencje, ale który nigdy nie spotkał się z uznaniem zwykle przysługującym dziełom „eksperymentalnym”. Rozważania te obejmują także wzrost i rozwój „Silmarillionu” (już nie kursywą), przez który rozumiem rozliczne części całego legendarium opublikowanego w końcu w dwunastotomowym cyklu The History of Middle-earth. W rozdziale tym dominują dwa zagadnienia: pierwsze to Tolkienowskie złożone pojęcie literackiej „głębi”, dzięki której utwór — jak słynne Lays of Ancient Rome lorda Macaulaya — zyskuje dodatkowy urok, dając poczucie istnienia starszej, zapomnianej już historii, podobnie jak historii nowszej, znanej i mniej wiarygodnej; drugie to głęboki smutek, który przenika wszystkie wersje „Silmarillionu” i który może — jeśli spoglądać z tej perspektywy — kryć się także poza światem radosnych hobbitów oraz ich eposu, Władcy Pierścieni.
W rozdziale VI podano kilka powodów tego smutku. Znalazły się tam rozważania o tym, co niektóre z pomniejszych utworów Tolkiena mówią (i co miały nam powiedzieć, niezależnie od jego niechęci do biograficznych odczytań) o jego wewnętrznym życiu. Główną tezą tego rozdziału jest stwierdzenie, że przynajmniej dwa z jego pomniejszych utworów, mianowicie Liść, dzieło Niggle’a oraz Kowal z Podlesia Górnego są na swój sposób „autobiograficznymi alegoriami”. Rzecz ta może się wydawać trudna do udowodnienia, jako że znana jest dezaprobata Tolkiena dla alegorii. Jednak mam nadzieję, że to mi się udało, nawet w ramach wąskiej Tolkienowskiej definicji. W moim przekonaniu uważał on, że alegoria ma swoje miejsce i swoje reguły, a jego pogarda była zarezerwowana dla tych, którzy upierali się przy używaniu i dostrzeganiu jej w niewłaściwych miejscach. Między rozważaniami na temat tych dwóch utworów — jednego wczesnego, drugiego późnego — omawiam niewielką liczbę wierszy, które Tolkien publikował (niekiedy dwukrotnie, w zmienionych wersjach) w ciągu całego swojego życia. Niektóre z nich wiążą się z jego osobistym mitem „zgubionej Drogi” zawartym w dwóch zarzuconych szkicach kolejnego większego dzieła prozatorskiego. Pośród utworów opublikowanych za życia Tolkiena jedynym — poza Hobbitem i Władcą Pierścieni — który odniósł sukces, było niezwykle beztroskie opowiadanie Rudy Dżil i jego pies. Podejmuję próbę wpasowania go, wraz z dwiema innymi poetyckimi opowieściami, w Tolkienowskie idiosynkratyczne, acz kompetentne poglądy na historię literatury.
Wreszcie w posłowiu wracam do Tolkienowskich krytyków i do źródeł zgorszenia wspomnianego na początku przedmowy. Jest to w dużym stopniu zabawa w zgadywankę. Niewielu przeciwników Tolkiena (chociaż są chlubne wyjątki) gotowych było nadać swojej niechęci zorganizowany kształt, tak że byłoby z czym dyskutować. Jeden z najbardziej zaciekłych wyznał mi prywatnie, odwożąc mnie po radiowej debacie w studiu BBC, że tak naprawdę nigdy nie czytał Władcy Pierścieni, książki, którą dopiero co atakował. Sam czasami zaczynam od krytyki, aby dojść do aprobaty, co nie jest idealną procedurą. Jednak niechęć wpływowej i łatwo odróżnialnej części literackiego świata wciąż trwa. Prawdopodobnie jej przyczyna ma wiele wspólnego z sukcesem Tolkiena, który podważył autorytet literati, a tego się nie wybacza.
Przyjrzymy się także nieco bliżej rywalom Tolkiena. Może i nie ma pewności, co czytelnikom spodobało się w jego dziełach, ale widać wyraźnie, co inni pisarze próbowali naśladować i przed czym się wzdragali. Oczywiście niektórzy mogli wykorzystać jego utwory jako punkt wyjścia, podążając w zupełnie innym kierunku, nawet w pewnym stopniu przewyższając pierwowzór. Można powiedzieć, że to ostatnie jest najlepsze, co może się przydarzyć nowatorskiemu pisarzowi: Tolkien sam wspominał (Listy, 218), że miał ongiś nadzieję, iż jego cykle opowieści pozostawią „pole do popisu innym umysłom i dłoniom”. Natychmiast, z dezaprobatą, odrzucił tę nadzieję jako „absurdalną” (było to w roku 1951, a więc przed opublikowaniem Władcy Pierścieni).
Jednakże podobne rezultaty osiągnęli inny twórcy filolodzy. Badacze obecnie podejrzliwie podchodzą do Kalewali Lönnrota, ponieważ ten, podobnie jak Walter Scott w swoich Border Ballads („Balladach z pogranicza”), nie tylko zbierał i transkrybował, ale także pisał, przetwarzał i uzupełniał dawne teksty, tak że nie sposób obecnie stwierdzić, co jest jego autorstwa, a co jest „autentyczne”. Mimo to dzień opublikowania Kalewali wciąż jest świętem narodowym w Finlandii, a samo dzieło pozostaje kamieniem węgielnym fińskiej kultury. Podobne oskarżenie o ingerencje i wtrącenia wysunięto wobec braci Grimm i ich Baśni,mimo że od dwóch stuleci baśnie te ubogacają kulturę nie tylko Niemiec, ale i innych krajów, oraz zachwycają setki milionów dzieci i dorosłych czytelników. Duńczyk, Nikolai Grundtvig, obstawał przy pojęciu levende ord, „żywego słowa”. Nie wystarczy filologowi, „miłośnikowi słowa”, być badaczem. Trzeba mu także przekładać rezultaty badań na życie, mowę i wyobraźnię szerszego świata.
W 1951 roku Tolkien, jak król Théoden, gdy spotykamy go po raz pierwszy, niewiele mógł mieć nadziei na sukces. Jednak w dniu swojej śmierci, gdy miał dołączyć do swoich (filologicznych) przodków, mógł rzec za Théodenem „nawet w ich dostojnym towarzystwie nie będę się wstydzić” (WP III, 143). Tolkien pozostawił dziedzictwo równie bogate jak jego poprzednicy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1Polski przekład tej rozprawy ukazał się w 2002 roku. Patrz bibliografia na końcu książki. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
Historia początków kariery Tolkiena nie jako pisarza — ta bowiem zaczęła się wiele lat wcześniej — lecz jako autora publikowanych utworów jest znana. Według opowieści samego Tolkiena pewnego dnia, po tym jak został profesorem języka staroangielskiego na uniwersytecie oksfordzkim, siedział w domu przy Northmoor Road, pilnie sprawdzając prace egzaminacyjne: nie wchodziło to w zakres jego obowiązków akademickich, ale wielu wykładowców podejmowało się tego zadania w charakterze wakacyjnych nadgodzin w celu zasilenia swoich dochodów. Było to nudne zajęcie, angażujące intelekt Tolkiena poniżej najwyższych jego możliwości, zarazem jednak wymagające staranności i pełnej uwagi, by oddać sprawiedliwość kandydatom: akademicka praca na akord, która — w odróżnieniu od szycia czy stania przy linii produkcyjnej — nie dawała umysłowi szansy na swobodne błądzenie. W tych okolicznościach (jakie niosą one napięcie, zrozumie tylko ten, kto musiał ocenić, powiedzmy, pięćset ręcznie napisanych prac na ten sam temat) Tolkien przewrócił kartkę, by odkryć, że kandydat:
na szczęście zostawił jedną pustą stronę (co jest najlepszą rzeczą, jaka może się przydarzyć egzaminatorowi), więc napisałem na niej „W pewnej norze ziemnej mieszkał sobie pewien hobbit”. Nazwy są u mnie źródłem opowieści. W końcu pomyślałem, że chyba powinienem się dowiedzieć, jacy są ci hobbici. Ale to był dopiero początek. (J.R.R. Tolkien, 161; por. też Listy, 321)
Taki był początek, ale — podobnie jak było to z Bilbem, gdy znalazł pierścień w tunelu w rozdziale 5 Hobbita — „moment [ten] miał odmienić całe jego życie” (Hobbit, 57). Wiemy, że Śródziemie w pewnym sensie istniało już w głowie Tolkiena, gdyż od przynajmniej 1914 roku spisywał elfie i ludzkie legendy, które miały wiele lat później, już po jego śmierci, ukazać się w druku jako Silmarillion i The Book of Lost Tales (Księga zaginionych opowieści). Jednak Śródziemie nigdy nie przyciągnęłoby powszechnej uwagi, gdyby nie hobbici.
A więc kim są hobbici? I jak to się stało, że Tolkien zapisał owo brzemienne zdanie, kiedy na chwilę osłabła koncentracja na nudnym zajęciu, i pozwolił, aby coś długo tłumionego czy od dawna dojrzewającego wreszcie się uwolniło? Skąd się wzięła sama idea hobbitów?
Na ostatnie z tych pytań istnieje kilka odpowiedzi, od najprostszych do coraz bardziej interesujących i złożonych. Być może najbardziej banalnej i najmniej satysfakcjonującej odpowiedzi może dostarczyć hasło „hobbit” w słowniku — szczególnie w Oxford English Dictionary, gigantycznym zbiorowym projekcie liczącym już ponad sto lat, przy którym sam Tolkien współpracował w czasach swojej młodości, ale z którym w końcu wziął rozbrat, a nawet je wykpił (w Rudym Dżilu i jego psie).Drugie wydanie OED, opublikowane w 1989 roku, powiada jedynie: „W opowieściach J.R.R. Tolkiena […] jeden z wymyślonych ludów, mała odmiana ludzkiej rasy, która sama sobie nadała taką nazwę” (itd.), co prowadzi nas donikąd. Jednakże Robert Burchfield, były redaktor naczelny OED, oznajmił z niejaką dumą w „Timesie” z 31 maja 1979 roku, że hobbitów wreszcie wytropiono. Słowo to istniało przed Tolkienem. Można je znaleźć w publikacji zwanej The Denham Tracts, dziewiętnastowiecznej serii broszurek i zapisków na temat folkloru, zebranych przez Michaela Denhama, kupca z Yorkshire, w latach czterdziestych i pięćdziesiątych, a ponownie wydanych przez Jamesa Hardy’ego dla Towarzystwa Folklorystycznego w latach dziewięćdziesiątych. Znajdują się oni — według moich obliczeń — na 154. pozycji listy 197 nadprzyrodzonych stworzeń, która zawiera — z pewną dozą powtórzeń — barguests, breaknecks, hobhoulards, melch-dicks, tutgots, swaithes, cauld-lads, lubberkins, mawkins, nick-nevins i wiele, wiele innych, w tym stosunkowo znane boggarts, hob-thrusts, hobgoblins („licha”, „chochliki” i „złośliwe skrzaty”). Jest to jedyna wzmianka o hobbitach. Indeks Hardy’ego określa je jak niemal każdą istotę z listy jako „rodzaj ducha”. Oczywiście Tolkienowscy hobbici duchami nie są. Są przyziemni aż do przesady i (jak Tolkien powiada w najwcześniejszym ich opisie na drugiej stronie Hobbita):
Nie uprawiają wcale albo prawie wcale czarów, z wyjątkiem chyba zwykłej, powszedniej sztuki, która pozwala im znikać bezszelestnie i błyskawicznie, kiedy duzi, niemądrzy ludzie, jak ty i ja, zabłądzą w ich pobliże, hałasując niczym słonie, tak że na milę można ich usłyszeć. (Hobbit, 6)
Możliwe, że Tolkien czytał The Denham Tracts, spostrzegł słowo „hobbit”, po czym zapomniał je aż do chwili, gdy pojawiła się przed nim pusta strona pracy egzaminacyjnej, ale bez względu na to, co na ten temat mówi „Times”, jednostkowe pojawienie się słowa trudno nazwać źródłem, a tym bardziej „inspiracją”. Filolodzy kochają słowa, to prawda, ale wiedzą też, jaka jest ich natura: słowo to nie rzecz. Przynajmniej samo słowo, bo winniśmy pamiętać, że Tolkiena żywo interesowały słowa, nazwy i ich pochodzenie, i wiedział o nich więcej niż ktokolwiek z żyjących (por. s. 106-109 i 136-141). Dochodzimy w ten sposób do nieco bardziej obiecującej teorii na temat hobbitów, a mianowicie, że słowo to brzmi podobnie jak słowo rabbit („królik”), a więc mogą oni mieć coś wspólnego z królikami. Wkrótce po ukazaniu się Hobbita „Observer” z 16 stycznia 1938 roku opublikował list od nieznanego korespondenta, sugerujący jakieś wyraźnie nieprzekonujące związki między hobbitami a innymi rzeczywistymi lub nieistniejącymi włochatymi istotami. Tolkien odpowiedział (nie chciał, aby „Observer” wydrukował jego list, ale tak się stało), dobrodusznie zaprzeczając owym sugestiom i odrzucając zarówno włochatość, jak i króliki:
mój hobbit […] nie był, poza stopami, pokryty sierścią. Nie przypominał też wcale królika. […] Nazwanie go „paskudnym małym królikiem”1 było przykładem trollowego prostactwa, podobnie jak „szczurzy pomiot”2 świadczył o krasnoludzkiej złośliwości. (Listy, 46).
Trzeba jednak powiedzieć, że nie tylko trolle używały tego przezwiska. Orzeł niosący Bilba w rozdziale 7 mówi doń: „Nie masz powodu tchórzyć jak królik, chociaż jesteś trochę do niego podobny” (Hobbit, 91). W poprzednim rozdziale Bilbo sam zaczął myśleć, że „może zostanie rozszarpany na orlą kolację zamiast królika” (Hobbit, 89), a pod koniec pobytu w domu Beorna gospodarz podnosi go, obmacuje mu bezceremonialnie kamizelkę i stwierdza: „Brzuszek nam się z powrotem pięknie zaokrąglił na chlebie i miodzie” (por. Hobbit, 105)3. Thorin potrząsa nim „niby królikiem” (Hobbit, 212) w rozdziale 17. Przekonanie, że hobbici mają coś wspólnego z królikami, jest dosyć rozpowszechnione. A jednak widać wyraźnie, dlaczego Tolkien tak stanowczo odrzucił podobne skojarzenia. Nie chciał, aby hobbitów, a w szczególności Bilba, zaklasyfikowano jako króliczki czy trusie (jeszcze jedno określenie królika używane przez Bilba): małe puszyste stworzonka, niegroźne, nieuleczalnie dziecinne, nigdy niewznoszące się ponad status ulubionego zwierzaczka. Słowo rabbit mogło wzbudzić zawodowe zainteresowanie Tolkiena, mogło też mieć jakiś związek z relacją hobbitów do innych ras Śródziemia, z powodów, o których poniżej. Cokolwiek jednak można o nich jeszcze powiedzieć, hobbici to osoby ludzkie: nie duchy ani zwierzęta.
Jakiego rodzaju są to osoby? Dużo o nich mówi — co jest do przewidzenia — bardzo staranne i niespodziewanie sugestywne przedstawienie Bilba zaraz na początku Hobbita. Zaczyna się od słynnego zdania napisanego w natchnieniu — zdania rodem z podświadomości: „W pewnej norze ziemnej mieszkał sobie pewien hobbit” (Hobbit, 5). Ale zdanie to pozbawione kontekstu jest mylące. Stworzenia żyjące w ziemnych norach — króliki, krety, węże, świstaki, borsuki — to przecież zwierzęta, a samo słowo „nora” sprawia wrażenie nędznego miejsca zamieszkania. „Nie nazywaj mojego pałacu obrzydliwą dziurą! — powie dużo później Thorin w rozdziale 13. — Poczekaj, aż go sprzątniemy i odnowimy!” (Hobbit, 188). Jednak nora Bilba nie potrzebuje ani sprzątania, ani odnowienia: opis ciągnie się dalej, zdecydowanie i stanowczo odrzucając wszelkie sugestie niesione przez inicjalne zdanie:
Nie była to szkaradna, brudna, wilgotna nora, rojąca się od robaków i cuchnąca błotem, ani też sucha, naga, piaszczysta nora bez stołka, na którym można by usiąść, i bez dobrze zaopatrzonej spiżarni; była to nora hobbita, a to znaczy: nora z wygodami. (Hobbit, 5)
Niemal pod każdym względem — tyle że znajduje się pod ziemią (i nie ma w niej służby) — nora Bilba przypomina dziewiętnastowieczny dom przedstawiciela wiktoriańskiej wyższej klasy średniej z czasów młodości Tolkiena, pełen gabinetów, saloników, piwnic, spiżarni, garderób i czego tam jeszcze.
Tak więc łatwo jest umieścić Bilba w określonym kontekście społecznym, a nawet czasowym. Mógłby tego dokonać nawet ktoś, kto nie przeczytałby reszty książki. Są to na pewno czasy po odkryciu Ameryki, ponieważ Bilbo pali fajkę, ostatnie słowa utworu zaś to „puszka z tytoniem” (por. Hobbit, 234) (słowo „tytoń”, tobacco, pojawia się w angielszczyźnie według OED dopiero w roku 1588). Możliwa jest jeszcze większa precyzja. Kiedy Bilbo pragnie zniechęcić Gandalfa, sięga po „ranną pocztę” (Hobbit, 8), która wyraźnie dostarczana jest codziennie. Zatem Bilbo żyje już po wprowadzeniu usług pocztowych — znany nam system datuje się w Anglii od 1837 roku. Można także umieścić Bilba w czasach po wynalezieniu kolei; oto — choć to słowa narratora, a nie jego własne — gdy puszczają mu nerwy, wydaje krzyk „niby gwizd lokomotywy wyjeżdżającej z tunelu” (pierwszą parową towarowo-pasażerską linię kolejową otwarto w Anglii w 1825 roku, a pierwszy tunel kolejowy jest pięć lat młodszy).
Wszystko to oczywiście okazuje się od początku do końca błędne. Dowiadujemy się, że opowieść dzieje się „dawno, dawno temu, w czas dla świata spokojny, gdy mniej na nim było zgiełku, a więcej zieleni” (Hobbit, 6-7). Tolkien jednakże nie zapomniał o żadnym z wymienionych wyżej punktów i — mimo że później usilnie starał się je wyjaśnić lub przynajmniej złagodzić — hobbici są i zawsze będą wysoce anachroniczni w świecie Śródziemia. Taka jest w istocie ich główna funkcja. Dzięki bowiem swojej anachroniczności pozwalają uniknąć problemu, z jakim musiało sobie radzić wielu autorów powieści historycznych, proponujących zresztą podobne rozwiązania. Bywało, że umieszczając opowieść w odległych czasach, autor odkrywał, że przepaść między owymi czasami a współczesną świadomością czytelnika jest zbyt głęboka, by dało się ją łatwo zasypać. Wówczas to importował do historycznego świata postać z gruntu współczesną w swoich odczuciach i w stosunku do rzeczywistości, aby sterowała reakcjami czytelnika, pomagając mu wyobrazić sobie, „jak by to było”, gdyby on sam się tam znalazł. Oczywistym przykładem może być cykl o Hornlowerze C.S. Forestera, którego publikacja zaczęła się dokładnie w tym samym czasie co Hobbit. Wszyscy czytelnicy pamiętają na pewno Busha o twardej głowie i twardym sercu, który reprezentuje codzienność czasów nelsońskich, i jego przeciwieństwo: bardziej inteligentnego, wrażliwego i bardziej dwudziestowiecznego Hornlowera wzdragającego się przed wymierzaniem chłosty, wierzącego w zimne prysznice i czystość oraz wyznającego niebezpiecznie demokratyczne poglądy. Bilbo, nawet bardziej niż jego następcy z Władcy Pierścieni, podejmuje swoistą rolę „reflektora”. Jego słabostki są dokładnie takie, jakimi mógłby się odznaczać dziecięcy, a nawet dorosły czytelnik, magicznym sposobem przeniesiony do Śródziemia. Przyzwyczajony był do tego, że „odbierał [mięso] od rzeźnika już przygotowane” (Hobbit, 90), nie miał pojęcia, jak huknąć „dwa razy jak sowa i raz jak puszczyk” (Hobbit, 31), i musiał ukrywać swoją nieznajomość ptasiej mowy, czy była ona „za szybka i za trudna” (Hobbit, 198), czy nie. Jest osobą z dzisiejszych czasów, która co rusz okazuje się nie na miejscu w archaicznym i heroicznym świecie, w który wciągnął go, czy raczej wrzucił, Gandalf.
Z drugiej strony Bilbo jest solidnie umiejscowiony w hobbickiej społeczności, czego nie trzeba wcale tłumaczyć (a przynajmniej nie trzeba było tłumaczyć czytelnikowi z 1937 roku). Gdy już omówiono jego „norę” i sprostowano wszelkie niepoprawne skojarzenia, jakie słowo to mogłoby sprowokować, pierwsza informacja dotycząca Bilba, która pojawia się w utworze, dotyczy jego statusu społecznego, a jest ona niezwykle precyzyjna. Tak więc Bilbo jest „zamożny” (Hobbit, 5), choć niekoniecznie „bogaty”; większość jego krewnych od strony ojca była bogata, choć nie tak bogata jak krewni ze strony matki. OED,doskonały przewodnik po wiktoriańskich i edwardiańskich znaczeniach większości słów, definiuje słowo „zamożny”, well-to-do,jako „posiadający środki do życia, dobrze sytuowany”, przez co rozumie przede wszystkim człowieka, który nie musi pracować. Natomiast „bogaty” (rich) jako starsze słowo ma kilka znaczeń, z których interesuje nas „posiadający duży majątek albo obfite zasoby” — obfitość pozostaje tu w opozycji do wystarczających środków do życia. Tak więc Bilbo miał dosyć i trochę nadto, ale nie więcej. Wszakże to, co on i jego rodzina mają bez żadnych ograniczeń, to „szacunek”, co w angielskim społeczeństwie nie miało i wciąż nie ma najmniejszego związku z majątkiem. Nic nie stoi na przeszkodzie, więcej, jest to całkowicie normalne, aby być szanowanym przedstawicielem klasy pracującej, i równie normalne, aby należeć do klasy wyższej i nie cieszyć się żadnym szacunkiem. OED definiuje „szanowany” (respectable