Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Kto znajdzie zabójcę, którego przez ponad sześćdziesiąt lat nie odnalazła sama... ofiara?
Annie Adams, dwudziestopięcioletnia początkująca pisarka mieszkająca w Londynie, otrzymuje list z zaproszeniem na spotkanie ze swoją krewną w uroczej miejscowości Castle Knoll.
Gdy Annie przybywa na miejsce, okazuje się, że jej zamożna i samotna ciotka Frances została zamordowana. To nie koniec zdumiewających nowin. Annie dowiaduje się, że Frances od niemal sześćdziesięciu lat… wiedziała, że tak się stanie – wróżka przepowiedziała jej taką śmierć, gdy była młodą dziewczyną. Od tamtego czasu Frances, usiłując odkryć, kto chce ją zamordować, drążyła tajemnice mieszkańców Castle Knoll.
Zgodnie z testamentem dziedzicami spadku mają zostać najbliżsi krewni: Annie lub Saxon, ale tylko wówczas, kiedy uda się im się znaleźć zabójcę.
Czy Annie dokona tego, czego jej ciotka nie zdołała zrobić przez sześć dekad? Czy właściwie zinterpretuje wskazówki zapisane w jej dziennikach? Czy uda się jej rozwikłać mroczną tajemnicę miasteczka i odkryć, kto jest mordercą?
***
Kristen Perrin – amerykanka mieszkająca w Wielkiej Brytanii. Autorka książki Enna i Towarzystwo Szmaragdowego Atramentu. Jak odkryć własnego mordercę to pierwsza część cyklu Dzienniki Castle Knoll.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 378
To jeden z tych parnych letnich wieczorów, gdy powietrze jest lepkie jak syrop. Kiedy kończę podróż linią metra Piccadilly, nawet stęchlizna stacji Earl’s Court wydaje się świeżym powiewem. Pokonuję trzy kondygnacje schodów i wychodzę na ulicę. Oblewam się potem i szukam w plecaku butelki z wodą. Znajduję tylko termos z wystygłą poranną kawą.
Mijają mnie szczupli mężczyźni w garniturach; śpieszą się gdzieś, stawiają długie kroki jak gazele. Wypijam kilka łyków lurowatej kawy. Jest niesmaczna, jak się spodziewałam, ale potrzebuję kofeiny. Słyszę brzęczenie komórki i wyjmuję ją z kieszeni. Powstrzymuję chęć sprawdzenia poczty i odbieram telefon.
– Jenny… – W moim głosie w końcu pojawia się znużenie. – Proszę, powiedz, że jesteś już w drodze. Bez wsparcia nie dam sobie rady z piwnicą mamy. Kiedy sprzątałam tam w zeszłym tygodniu, były tam pająki. Ogromne!
– Już dotarłam na miejsce – odpowiada. – Zaczekam na schodach do twojego przyjazdu, bo nie mam ochoty być oprowadzana po domu przez twoją mamę i słuchać opowiadań, którą ścianę zburzy.
– Słusznie. Poza tym sądzę, że nie wolno jej burzyć ścian w domu, który nawet do nas nie należy.
– Warto jej o tym przypomnieć. Przypuszczam, że w tej chwili jest w ferworze twórczym, bo zbliża się jej indywidualna wystawa w Tate Gallery?
Krzywię się. Mama jest malarką, dość znaną, odnoszącą sukcesy. To znaczy odnosiła sukcesy w przeszłości, bo zainteresowanie jej obrazami wygasło. Niestety, kryzys kariery zbiegł się z utratą pieniędzy zarobionych na wcześniejszych dziełach. Prawie przez całe moje życie z trudem wiążemy koniec z końcem, tłumacząc sobie, że należymy do cyganerii artystycznej i kochamy sztukę.
– Chętnie jej pomogę. Dzięki ferworowi twórczemu mamy przestanę w nieskończoność sprawdzać skrzynkę mejlową; to okropnie frustrujące, bo nigdy nie ma żadnej wiadomości. Przyniosłam próbki farb i zajmę się piwnicą. Z wyjątkiem pająków, bo wszystkie nazywają się Jenny.
– Och, moja własna armia pająków! – grucha Jenny. – Zawsze o tym marzyłam. – Milczy przez chwilę, jakby zastanawiała się nad następnymi słowami. – Dlaczego męczy cię pusta skrzynka mejlowa? Wysłałaś gdzieś nowe teksty?
Jenny jest moją najlepszą przyjaciółką od dziewiątego roku życia. W zeszłym miesiącu zwolniono mnie z kiepsko opłacanej pracy biurowej, po czym Jenny stała się idealnym połączeniem powiernicy, na której piersi można się wypłakać, i trenera motywacyjnego. Namówiła mnie, bym wykorzystała okazję, zrealizowała marzenia i zrobiła karierę jako autorka kryminałów. Tłumaczyła, że nie każdy początkujący pisarz ma matkę mieszkającą w centrum Londynu w domu z ośmioma sypialniami, która pozwala nie płacić czynszu w zamian za pomoc w drobnych pracach.
Dwudziestopięcioletnia dziewczyna, która wróciła do rodzinnego domu, zwykle nie ma tak dobrych warunków, chociaż muszę sobie radzić z nastrojami mamy. Udało mi się od nich uwolnić, gdy się wyprowadziłam, więc mam wrażenie, że zrobiłam krok wstecz. Jednak w domu w Chelsea korzystam z całego piętra; mimo złego stanu budynek ma w sobie coś romantycznego. W mojej sypialni z dzieciństwa wisi pokryty kurzem żyrandol, któremu brakuje kilku kryształów i który rzuca upiorne światło na archaiczną maszynę do pisania znalezioną w jednej z szaf. Nie piszę na niej, ale od czasu do czasu uderzam w klawisze, by stworzyć szczególny nastrój. Ma plastikową walizkę w szkocką kratę i kojarzy się z latami sześćdziesiątymi, których klimat uwielbiam.
– Zaczęłam wysyłać swój najnowszy rękopis do agencji literackich – mówię i przygryzam wargę, gdy Jenny nie odpowiada. – Minął dopiero tydzień, odkąd wysłałam kilka pierwszych mejli – dodaję, ocierając pot z karku. Idę Earl’s Court Road, od czasu do czasu lawirując między samochodami. Mój plecak waży tonę, ale w bibliotece była wyprzedaż i nie mogłam się oprzeć. Poza tym mam uzasadnienie zakupu siedmiu powieści Agathy Christie: są mi potrzebne do studiów przygotowawczych. – Ale zaczynam odnosić wrażenie, że moja książka jest koszmarna.
– Nie jest koszmarna.
– Jest. Nie dostrzegałam tego, dopóki nie wysłałam jej do agencji.
– Byłaś taka pewna tej książki! – mówi Jenny. Słyszę w jej głosie sztuczny optymizm, niedługo zacznie się zachowywać jak cheerleaderka.
Przerywam jej, zanim ma czas się rozkręcić.
– Byłam, ale teraz jestem mądrzejsza. Wyobraź sobie, że podchodzi do ciebie małe dziecko, a jego matka promienieje i uważa, że wydaje ci się równie piękne. A dzieciak ma zasmarkany nos i ubranie poplamione resztkami jedzenia.
– Tak, rozumiem.
– Jestem matką tego dziecka i przed chwilą wysłałam je w świat z zasmarkanym nosem, myśląc, że ludzie będą na nie patrzeć tak jak ja.
– Więc wytrzyj mu nos. Przedstaw je ludziom, gdy będzie czyste.
– Tak, właśnie po to trzeba redagować tekst.
Słyszę, jak Jenny wciąga powietrze po drugiej stronie słuchawki.
– Annie, chcesz powiedzieć, że wysłałaś książkę do agentów i wcześniej jej nie zredagowałaś? – Śmieje się długo, głośno i zaraźliwie. Nic na to nie poradzę, uśmiecham się szeroko i skręcam w Tregunter Road.
– Po prostu byłam podekscytowana! – wołam i chichocę lekko. – Zrobiłam coś wielkiego, wiesz? Zapisałam mnóstwo kartek, a potem nabazgrałam słowo „KONIEC”.
– Tak, jestem z ciebie dumna. Ale myślę, że powinnaś pozwolić mi przeczytać książkę przed wysłaniem jej do agentów.
– Co takiego?! Nigdy!
– Skoro nie pozwalasz mi jej czytać, po co wysyłasz ją nieznajomym?
– Rozłączam się, jestem już prawie na miejscu. – Docieram do końca ulicy, gdzie Jenny czeka na mnie, siedząc na schodach.
Dom mamy stoi na skraju rzędu willi w eleganckiej uliczce. Nie pasuje do otoczenia: wygląda jak maszkara z Halloween na bankiecie arystokracji. Macham dłonią Jenny, która otrzepuje elegancką spódnicę i przesuwa dłoń po długich czarnych włosach. Ma nienaganne wyczucie stylu. Wygładzam obszerną letnią sukienkę i zastanawiam się, po co kupiłam ten koszmarny ciuch. Z jakiegoś powodu pociągają mnie stroje, w których wyglądam jak widmo z epoki wiktoriańskiej. Przyczyniają się do tego moja blada cera i jasne włosy, więc chyba powinnam przestać z tym walczyć.
Podobnie jak mama, Jenny i ja studiowałyśmy sztuki piękne w Central St Martin’s. Rodzice Jenny przenieśli się do Londynu z Hongkongu, gdy była dzieckiem; są jednymi z najcudowniejszych ludzi, jakich znam. Nigdy nie mówiłam o tym mamie, ale czasami, kiedy miałam ochotę spędzić trochę czasu w miłej, rodzinnej atmosferze, chodziłam do Jenny po zajęciach, zamiast wracać do domu; robiłam to nawet wtedy, gdy Jenny była na lekcjach tenisa albo w mieście. Jej rodzice pozwalali mi siedzieć i odrabiać lekcje, rozmawiałam całą godzinę, czując zapachy prawdziwej domowej kuchni.
Kiedy Jenny skończyła studia, znalazła wymarzoną pracę. Odrzuciła propozycję zostania scenografką w Royal Albert Hall i dołączyła do zespołu zajmującego się projektowaniem wystaw w domu towarowym Harrods. Żyje tą pracą i tworzy arcydzieła, zwłaszcza na Boże Narodzenie.
– Cóż, zobaczymy, co nas czeka w piwnicy twojej mamy? – pyta, biorąc mnie pod rękę.
Patrzymy przez chwilę na dom. Do drzwi wejściowych prowadzą duże kamienne schody; po ich obu stronach znajdują się przybrudzone okna wykuszowe. W dawnych czasach drzwi musiały być zielone, ale przez lata farba się złuszczyła i drewno jest nieco wypaczone. Jednak uwielbiam ten dom. Ma cztery kondygnacje, kiedyś był nieskazitelnie biały i wspaniały, a w oknach ciągle wiszą stare aksamitne zasłony. Wychowałam się tutaj. Mieszkałam sama z mamą i zawsze czułam się szczęśliwa.
– Dziękuję, że mi pomagasz – mówię do Jenny. Jestem wdzięczna, że przychodzi, kiedy do niej dzwonię, nawet jeśli proponuję posprzątanie starej piwnicy.
– Żaden problem – odpowiada. – I tak wykonałaś w zeszłym tygodniu najcięższą część roboty, prawda?
– Och, nawet mi nie przypominaj. Było mnóstwo pudeł i kufrów. A pracownicy firmy przeprowadzkowej, którą wynajęłam, byli strasznie niedelikatni. Wrzucili wszystko do furgonetki i kilka razy miałam wrażenie, że słyszę brzęk tłuczonego szkła. Ale podpisałam fakturę i wysłałam wszystko do dziwnego dworu ciotki Frances w Dorset. Mam nadzieję, że nie będzie wściekła, gdy niespodziewanie pojawi się mnóstwo rupieci, ale mama koniecznie chce przerobić piwnicę na pracownię.
– Frances to twoja ciotka, oficjalna właścicielka domu, prawda?
– Tak.
– Dlaczego nic więcej o niej nie wiem? Albo jej nie spotkałam? – Jenny mówi spokojnym głosem, ale jest w nim nuta urazy, jakby podejrzewała, że nie pozwoliłam jej uczestniczyć w czymś ważnym.
– Nie bierz tego do siebie – odpowiadam. – Ja też nigdy jej nie widziałam. Najwyraźniej nie lubi Londynu i podróży. Jest tak bogata, że nie zawraca sobie głowy sprawdzaniem, co się dzieje z domem. Myślę nawet, że co tydzień wysyła mamie trochę pieniędzy. To trochę głupie i staromodne, jak kieszonkowe od rodzica, ale mama nie jest na tyle dumna, by odmawiać pieniędzy. Kiedyś ją spytałam, czy ciotka Frances przysyła jej pieniądze, ale wzruszyła ramionami i zmieniła temat.
– Hm – mruczy Jenny i widzę, że analizuje nowe informacje. Ciotka bardzo ją interesuje. – Wiem, że zabrzmi to makabrycznie, ale co się stanie po jej śmierci? Ma dzieci, które was wyrzucą?
– Nie, wszystko odziedziczy mama. – Przygotowuję się na reakcję Jenny, ponieważ moja najlepsza przyjaciółka, którą znam od szesnastu lat, powinna o tym wiedzieć. Nie ukrywałam tego przed nią, po prostu nigdy o tym nie rozmawiałyśmy. Ciotka Frances mieszka tak daleko, że uważam dom za nasz własny. Zapominam o jej istnieniu, dopóki coś mi o niej nie przypomina jak dziś, gdy muszę posortować jej stare graty.
Jenny cicho gwiżdże.
– Rodzinna fortuna – mówi, przewracając oczami. – Myślałam, że takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach.
Otwieramy drzwi frontowe, ciężko chodzące na zawiasach – oczywiście otwarte. Mama nigdy nie zamyka ich na klucz; mówi, że jeśli ktoś zamierza okraść jeden z domów na Tregunter Road, nigdy nie wybierze naszego. Spoglądam na gołe cegły w holu, gdzie odpadł tynk. Mama ma rację: włamywacz rzuciłby okiem na odklejone tapety i doszedłby do wniosku, że nie znajdzie niczego, co warto ukraść. Jednak pomyliłby się, bo duża część dzieł mamy jest warta fortunę. Nigdy nie sprzedałaby żadnej z wczesnych prac, które ciągle trzyma w domu, bo ma do nich sentyment.
– Tutaj! – Z kuchni znajdującej się na tyłach dobiega głos mamy. Przechodzimy na palcach przez dwa ogromne pokoje. Większość ludzi wykorzystywałaby je jako salony, lecz mama urządziła w nich pracownię. O ściany opierają się ogromne obrazy, a podłoga jest pokryta plamami farby. Przestała odkurzać podłogę przed wielu laty. Przez dwa okna wykuszowe wpada żółtawe, mdłe światło; szyby pokrywa warstwa miejskiego brudu gromadząca się co najmniej przez dwadzieścia pięć lat. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek myła okna, ale przyzwyczaiłam się do takiego światła i myślę, że gdyby wpadało przez czyste szyby, byłoby zbyt jaskrawe i raziłoby w oczy jak po zdjęciu okularów przeciwsłonecznych w jasny letni dzień.
Mama ma siwe włosy obwiązane zieloną chustką i trzyma w dłoni prawie opróżniony kieliszek czerwonego wina; dwa pełne stoją na stole. Stoi nad ogromną kuchnią i smaży cebulę; to jej jedyna umiejętność kulinarna. Coś piecze się w piekarniku, ale podejrzewam, że to gotowa potrawa, która wkrótce zostanie pokryta smażoną cebulą.
– Na stole leży poczta dla ciebie – mówi, nie odwracając się.
– Dzień dobry, pani Lauro – odzywa się Jenny. Jej ton jest nieco filuterny i mama wygląda na zawstydzoną. Odwraca się i szybko cmoka Jenny w policzek.
Podchodzi, żeby się ze mną przywitać. Wręcza mi napoczęty kieliszek, po czym bierze ze stołu pełny.
Czuję zapach gazu, ale mama jest szybsza.
– Piekarnik zgasł, chwileczkę.
Zapala długą zapałkę od palnika pod patelnią, po czym wyłącza gaz w piekarniku i otwiera drzwiczki. Kuchenka jest tak stara, że trzeba wsadzić do niej głowę i zapalić płomykiem, ryzykując życie. Wiem, że lepiej nie poruszać tematu jej wymiany; przez lata dyskutowałyśmy o tym wiele razy. Mama uważa, że kuchenka jest fajna, w stylu retro. Kiedy na nią patrzę, zawsze staram się nie myśleć o Sylvii Plath.
Siadam obok plecaka na twardym drewnianym krześle i biorę grubą kopertę z moim nazwiskiem. Przez chwilę mocno bije mi serce, bo niedawno wysłałam teksty również na kilka konkursów literackich. Ale od lat nie dostałam normalnego listu z odpowiedzią: wszystko załatwia się pocztą elektroniczną. Przez moment zastanawiam się, czy ktoś nie zainteresował się wreszcie moją twórczością literacką. Wypijam resztę wina stołowego z supermarketu. Jego smak zapowiada ból głowy.
Otwieram kopertę i wyjmuję list wydrukowany na papierze firmowym:
Panno Annabelle Adams!
Prosimy Panią o przybycie do kancelarii adwokackiej Gordona, Owensa i Martlocka na spotkanie z Pani ciotką Frances Adams. Pani Adams chciałaby omówić obowiązki ciążące na jedynym spadkobiercy swojego majątku ruchomego i nieruchomego.
Przerywam lekturę.
– Poczekaj, to list od adwokata cioci Frances – mówię. – Wygląda na to, że przez pomyłkę zaadresował go do mnie zamiast do Laury. Chodzi o spadek.
Jenny pochyla się nad moim ramieniem i patrzy na list.
– Pismo jest adresowane do ciebie – mówi i wskazuje nagłówek. – To nie wygląda na błąd.
– Och, Frances wcale się nie pomyliła – syczy mama. Podchodzi do stołu i wyrywa mi list. Długo mu się przygląda, aż cebula zaczyna wydzielać zapach karmelu. W końcu rzuca list na stół i wraca do kuchenki. Zdejmuje żeliwną patelnię z palnika, nim cebula zaczyna się palić.
Jenny znowu patrzy na list i odczytuje dalszy ciąg:
– „Prosimy o stawienie się w siedzibie firmy…” Bla, bla, bla… to tylko instrukcje dotyczące spotkania. Odbędzie się za dwa dni, gdzieś w Dorset, w miejscowości o nazwie Castle Knoll. O mój Boże… – szepce. – Ciotka żyjąca samotnie w sennym miasteczku gdzieś na prowincji? Tajemniczy spadek? To coś jak z powieści!
– Jestem pewna, że to list do mamy. Podobno ciotka Frances jest wyjątkowo przesądna; wątpię, by zmieniła zdanie i ją wydziedziczyła. Choć właściwie, biorąc pod uwagę historie, które o niej słyszałam, mogłaby to zrobić – dodaję powoli. Patrzę na zaskoczoną Jenny i dochodzę do wniosku, że jestem jej winna kilka wyjaśnień o szokujących dziwactwach ciotki. – Wie o tym cała rodzina – mówię. – Naprawdę ci o tym nie wspominałam? – Jenny kręci głową i wypija łyk wina z kieliszka na stole. Spoglądam na mamę. – Chcesz opowiedzieć historię ciotki Frances? Czy mam zrobić to ja?
Mama wraca do piekarnika i znowu mocuje się z drzwiczkami. Wyciąga aluminiową tacę z niezidentyfikowaną masą. Bierze żeliwną patelnię i zdrapuje z niej przypaloną cebulę, po czym wyjmuje trzy widelce z koszyka, w którym trzyma sztućce. Ustawia całość między nami, układając widelce pod dziwnymi kątami. Później siada na krześle, wypija kolejny łyk wina i lekko kiwa głowę w moją stronę.
– Okej – mówię i przygotowuję się do wygłoszenia ciekawej opowieści. Jenny bierze butelkę wina i napełnia mi kieliszek.
– Ciotka Frances miała szesnaście lat, był rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty piąty. Poszła z dwiema najlepszymi przyjaciółkami na wiejski jarmark i kazała sobie powróżyć. Przepowiednia brzmiała mniej więcej tak: „Zostaniesz zamordowana i zmienisz się w stos suchych kości”.
– Och, to niesamowite, bardzo mi się podoba – wtrąca Jenny. – Ale jeśli zamierzasz pisać kryminały, Annie, powinnaś popracować nad techniką. Mówię to z serca.
Mama bierze list i studiuje go, jakby był dowodem przestępstwa.
– Wróżba brzmiała inaczej – mówi cicho. – Jej treść była następująca: „Po pierwsze, twoja przyszłość to suche kości. Po drugie, twoja powolna śmierć zacznie się w chwili, gdy weźmiesz do ręki królową. Wtedy nie będzie powrotu. Po trzecie, strzeż się ptaka, bo cię zdradzi. Po czwarte, klucz do sprawiedliwości to prawdziwa córka. Spraw, aby była blisko. Jest twoją jedyną nadzieją. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że zostaniesz zamordowana”.
Wbijam widelec w gęstą śmietanę. Podejrzewam, że to zapiekanka ziemniaczana z działu mrożonek w Tesco.
– Zgadza się. Tak czy inaczej, ciotka Frances przez całe życie wierzyła, że wróżba się spełni.
– Cóż, nie wiem, czy to tragiczne, czy bardzo mądre z jej strony – zauważa Jenny. Obraca się w stronę mamy. – Annie naprawdę nigdy jej nie spotkała?
Mama wzdycha i zjada trochę cebuli.
– Pozwalamy Frances spokojnie żyć w wielkim dworze.
– Zaczekajcie, macie ciotkę posiadającą wiejski dwór i po prostu ją ignorujecie?
Mama kiwa dłonią, zaprzeczając słowom Jenny.
– Wszyscy ignorują Frances. To zwariowana starsza pani, dziwaczka mająca ogromny wiejski dwór i mnóstwo pieniędzy. Stała się miejscową legendą. Wyszukuje kompromitujące informacje o każdym, kogo spotka, na wypadek gdyby miał się okazać jej mordercą.
– Zamierzasz zadzwonić do adwokata w sprawie pomyłki? – pytam.
Mama dotyka grzbietu nosa i podaje mi list.
– Moim zdaniem to nie pomyłka. Pojechałabym z tobą do Dorset, ale tę datę wybrano celowo.
Znowu patrzę na list.
– Wernisaż twojej wystawy w Tate Gallery – mówię powoli. – Ciotka chce być pewna, że nie możesz przyjechać?
– Frances ma bzika, ale jest wyjątkowo wyrachowana. I lubi gry.
– Okej – odpowiadam. Garbię się na myśl, że nie pójdę na wernisaż wystawy mamy w Tate Gallery, ale wygląda na to, że spotkanie dotyczy naszych środków na utrzymanie. Mam nadzieję, że wernisaż wypadnie dobrze, a potem będą inne. – Ale dlaczego ja?
Mama z sykiem wydycha powietrze, a potem mówi:
– Frances żyje tą wróżbą. Przez lata byłam jej jedyną spadkobierczynią z powodu zdania: „Klucz do sprawiedliwości to prawdziwa córka”. Jestem jedyną córką w rodzinie, mój ojciec był starszym bratem Frances.
– Najciekawsze jest następne zdanie, które mówi, że prawdziwa córka powinna być blisko – dodaję w zamyśleniu.
Mama kiwa głową.
– Wygląda na to, że Frances doszła do wniosku, że nie jestem prawdziwą córką.
Dzienniki Castle Knoll, 10 września 1966
Zapisuję to wszystko, bo wiem, że będę świadkiem wydarzeń, które mogą mieć znaczenie w przyszłości. Z pozoru nieistotne szczegóły okażą się niezwykle ważne; może też być odwrotnie. Dlatego robię staranne notatki, by mieć wszystko pod ręką.
Rose w dalszym ciągu uważa, że zwariowałam, że obsesja na punkcie wróżby to szaleństwo. Ale nie rozumie, dlaczego tak mocno w nią wierzę.
Ktoś mi groził przed wizytą u Peony Lane.
Znalazłam w kieszeni spódnicy kartkę ze słowami: „Włożę twoje kości do pudełka”. Przeszywa mnie dreszcz, kiedy o tym myślę, ale muszę to utrzymywać w tajemnicy na wypadek, gdybym mogła zdobyć nowe informacje. Wskazówkę pozwalającą powstrzymać zły los, który nieubłaganie się zbliża.
Wróżba brzmiała: „Twoja przyszłość to suche kości”. Dwie wzmianki o kościach – to nie może być przypadek. A potem, przed kilkoma tygodniami, zniknęła Emily, prawie dokładnie rok po wróżbie.
Kiedy przesłuchiwali mnie policjanci, nie byłam pewna, czy do końca mi wierzą. Spytali nawet, czy nie potrzebuję wsparcia psychologicznego w trakcie poszukiwań Emily.
Nie powiedziałam im wszystkiego. Natychmiast postanowiłam wziąć sprawę w swoje ręce. Policjanci to ostatni ludzie, którzy powinni poznać wydarzenia zeszłego roku.
Zaledwie po trzech stacjach pociąg jest prawie pusty: wszyscy pasażerowie wysiadają na przedmieściach Londynu. Po dwóch godzinach widać mozaikę zielonych wzgórz hrabstwa Dorset i ogarnia mnie narastające podniecenie. Wyjmuję jeden z pustych zeszytów, które zabrałam w podróż, i próbuję opisywać krajobrazy. Pociąg nie dojeżdża do samego Castle Knoll. Muszę złapać autobus w mieście o nazwie Sandview; odjeżdża raz na godzinę.
W końcu pociąg zatrzymuje się na stacji końcowej i widzę klasyczny dwupoziomowy autobus z otwartym górnym piętrem, przeznaczony dla turystów jadących nad morze. Siadam na górze z przodu jak mała dziewczynka; autobus przejeżdża przez kilkanaście wiosek, aż wreszcie zbliża się do Castle Knoll. Już od czterdziestu minut czuję woń dalekiego morza. Jedziemy wiejskimi drogami oświetlonymi słońcem i zapach wydaje się przyjemny.
Castle Knoll przypomina obrazek angielskiego miasteczka na puszce z herbatnikami – wąskie uliczki, kamienne murki wzdłuż dróg i wysokie, skaliste wzgórze z ruinami normańskiego zamku. Na stokach pasą się owce i od czasu do czasu słyszę beczenie, gdy jedziemy drogą wokół zamku.
Do spotkania z mecenasem Gordonem zostało jeszcze kilka minut, więc idę pod górę brukowaną główną ulicą, by się rozejrzeć. Podciągam lekko plecak i zastanawiam się, czy nie powinnam przywieźć więcej książek. Albo czwarty zeszyt – ten oprawiony w ciemnoczerwoną skórę.
Miejscowość jest tak mała, że widzę ją w całości z jednego miejsca. Na jednym końcu wznoszą się ruiny zamku; u stóp wzgórza znajduje się stary pub Pod Martwą Wiedźmą. Wygląda jak dom nawiedzany przez duchy: łupkowe dachy są przekrzywione, a grube, pobielone ściany wyblakły od słońca i odpada z nich tynk. Reszta miejscowości wygląda nieskazitelnie – do tego stopnia, że czuję się jak na planie filmowym. Większość ulicy koło pubu zajmuje staromodny sklep ze słodyczami, pełen turystów już o dziesiątej rano, i stacja kolejowa z epoki wiktoriańskiej. Widzę lokomotywy z parą buchającą z kominów i rodziny stojące w kolejce do kasy, by kupić bilety do jedynego miejsca docelowego – niedalekiego kurortu nad morzem.
Na drugim końcu głównej ulicy znajduje się ładny kamienny dom stanowiący wesołą antytezę pubu Pod Martwą Wiedźmą. Na jaskrawoczerwonym szyldzie widnieje złoty napis: „Delikatesy Crumbwella”. W pobliżu delikatesów mieści się hotel Castle House. Jest nieskazitelny i elegancki, prawdopodobnie potwornie drogi.
W końcu otwieram drzwi kancelarii adwokackiej Gordona, Owensa i Martlocka, mieszczącej się na parterze jednego z domów przy głównej ulicy. Wchodzę do przestronnego pokoju, który wydaje się zaskakująco wesoły, biorąc pod uwagę, że do dawnego saloniku wepchnięto cztery biurka. Blask stojących na nich lamp o zielonych kloszach konkuruje ze światłem wpadającym przez szybę w drzwiach wejściowych. W jednym z rogów siedzi przy dużym biurku mężczyzna o okrągłej twarzy, ale pozostałe miejsca są wolne.
– Przepraszam, szukam pana Gordona – mówię.
Mężczyzna spogląda na mnie i mruga kilka razy. Patrzy na zegarek i znowu podnosi głowę.
– Nazywam się Walter Gordon. Annabelle Adams?
– Tak, to ja, ale proszę mówić do mnie po prostu Annie.
– Bardzo się cieszę, że cię poznałem – odpowiada. Wstaje i ściska mi rękę, lecz nie wychodzi zza biurka. – Jesteś dokładną kopią Laury.
Śmieję się lekko; słyszę to tak często, że to dla mnie nic nowego. Przypominam sobie, że mama dorastała w Castle Knoll i są tu ludzie, którzy ją znali, gdy była młoda. Szkoda, że mnie tu nie przywiozła w dzieciństwie, ale nie dogadywała się z rodzicami i zawsze mówiła, że Londyn to dla nas najlepsze miejsce.
– Przed chwilą rozmawiałem przez telefon z Frances – mówi pan Gordon. – Obawiam się, że odbędziemy spotkanie w Gravesdown Hall. Ma jakieś problemy z samochodem. Poczekamy, aż wszyscy przybędą, i pojedziemy razem do posiadłości.
Siadam na krześle naprzeciwko biurka, a pan Gordon poniewczasie zauważa, że nie poprosił, bym usiadła. Nie zrobiło to na mnie wrażenia, ale najwyraźniej jest trochę staroświecki: ma na sobie pognieciony garnitur i nosi chusteczkę w kieszeni na piersi. Spogląda na sąsiednie biurko, po czym mamroce coś o sekretarce i herbacie.
– Powiedział pan „wszyscy”. Wolno spytać, na kogo czekamy? Miałam wrażenie, że spotkam się tylko z panem i ciotką Frances.
– Och… – Wydaje się nieco zmieszany i zaczyna przekładać papiery na biurku. Próbuje wyglądać oficjalnie, ale widzę, że jest zdenerwowany. – Frances wprowadziła, hm, twórcze zmiany do swojej ostatniej woli. Spotykamy się też z Saxonem i Elvą Gravesdownami, którzy się spóźnią: zawsze się spóźniają.
Waham się, czy spytać, kim są Saxon i Elva Gravesdownowie, czy trzymać buzię na kłódkę, by nie ujawnić, że nawet nie znam ciotki, która nagle postanowiła zapisać mi majątek. Frances mieszka w Gravesdown Hall, więc domyślam się, że Saxon i Elva Gravesdownowie to krewni jej nieżyjącego męża.
– Mój wnuk Oliver powinien lada chwila wrócić – kontynuuje Gordon. – On też będzie obecny na spotkaniu. Ach, o wilku mowa!
Odwracam się na krześle i widzę męski profil za szybą w drzwiach. Przybysz zmaga się z klamką, ponieważ niesie tacę z kubeczkami kawy. Pan Gordon zrywa się z miejsca, by pomóc. Drzwi się otwierają, pada na mnie złociste światło słońca i Oliver Gordon w końcu przekracza próg. Wygląda, jakby zszedł z kart żurnala. Wydaje się trochę zbyt wymuskany jak na mój gust. Jest ubrany w szare spodnie od garnituru, jasnoniebieską koszulę pasującą do barwy jego oczu; nie nosi krawata i ma guzik rozpięty pod szyją. Na jego ramieniu wisi skórzana torba od laptopa.
Trzyma w jednej ręce tekturową tacę z kilkoma kubeczkami kawy, a w drugiej ozdobne pudełko z ciastkami. Na wieczku znajduje się napis: „Castle House”.
– Annie, to mój wnuk Oliver – mówi pan Gordon. W jego głosie brzmi lekka duma charakterystyczna dla dziadków. – Oliver, to Annie Adams, córka Laury.
– Annie Adams – powtarza powoli Oliver i uśmiecha się lekko. Przechyla głowę, wymawiając moje nazwisko, a jego włosy o barwie karmelu opadają na czoło. Mam wrażenie, że to wyćwiczony gest, co sprawia, że natychmiast postanawiam go zignorować. – Wspaniałe nazwisko – mówi. – Jak z komiksu.
– Słucham?
– No wiesz, to brzmi trochę jak Lois Lane albo Pepper Potts. – Unosi ręce i wykonuje gest, jakby uchylał przede mną kapelusza.
– Miło mi cię poznać – odpowiadam i patrzę, jak się uśmiecha. Podoba mi się, że mimo pretensjonalnego wyglądu okazuje się miłośnikiem komiksów. Zdaje sobie sprawę, że mógł się zdradzić, i z powrotem przybiera poważną minę.
– Nie ma jeszcze Frances? – zwraca się do pana Gordona. – Chciałem pojawić się na scenie z kawą i ciastkami. Pomyślałem, że doceni ten gest.
Pan Gordon marszczy brwi.
– Ty wpadłeś na ten pomysł czy Rose?
Na jego twarzy pojawia się bardziej naturalny uśmiech.
– W porządku, Rose. Urządziła na mnie zasadzkę przed hotelem Castle House i dała mi to wszystko. Chyba postanowiła przypomnieć Frances, że też powinna zostać zaproszona.
– Jeśli ktoś jest zły, że go nie zaproszono, dlaczego miałby fundować innym ciastka? – pytam. – To dziwne zachowanie.
Pan Gordon lekko się uśmiecha.
– To prawda, ale Rose lubi zwracać na siebie uwagę przesadnie miłymi gestami. – Wygładza chusteczkę w kieszeni marynarki, ale jeszcze bardziej ją gniecie. – Cóż, Frances może porozmawiać z Rose kiedy indziej. Zawieziemy jej te ciastka. Frances niestety nie może przyjechać do miasteczka. Silnik w jej starym rolls-roysie znowu sprawia kłopoty.
W tym momencie do drzwi zbliża się elegancka kobieta.
– O Boże… – mruczy Oliver. – Nie wiedziałem, że spotkamy dziś Elvę.
Kobieta wchodzi do kancelarii i spogląda nad naszymi głowami, jakby to nie nas spodziewała się zobaczyć. Jej siwe włosy są związane w schludny kucyk. Wygląda na jakieś pięćdziesiąt pięć lat, ale ma taką młodą twarz, że zastanawiam się, czy w Castle Knoll można znaleźć gabinet stosujący botoks. Jest ubrana w kremową marynarkę i spodnie o takim samym kolorze. Gdyby była tu Jenny, byłaby w stanie rozpoznać, czy to Chanel, czy Dior.
– Walter. – Wymawia zdecydowanym tonem imię pana Gordona i natychmiast daje do zrozumienia, że to ona jest najważniejszą osobą w pomieszczeniu.
Pan Gordon wstaje od biurka i znowu zaczyna nerwowo przekładać papiery, jakby został przyłapany na robieniu czegoś niewłaściwego.
– Witaj, Elvo! Możesz usiąść koło Laury – mówi.
– Annie – poprawiam, a kobieta patrzy na mnie z uniesionym podbródkiem. Przypomina zaciekawionego ptaka.
– Tak, oczywiście, wybacz mi, Annie – przeprasza pan Gordon.
– No cóż. – Elva krzyżuje ramiona na piersi i robi krok w moją stronę, zaciskając usta z dziwnym zadowoleniem. – Jesteś córką Laury? To dla niej typowe. Zamiast sama przyjechać, przysłała cię tutaj, żebyś się uporała ze złymi wiadomościami.
– Złymi wiadomościami? – pytam. Mam wrażenie, że wpadam w pułapkę, ale chcę zrozumieć, co się dzieje. – Wiem tylko, że ciotka Frances po mnie posłała. – Słowo „posłała” brzmi nieco staroświecko w moich ustach, jakbym była postacią z powieści Jane Austen.
Elva się odwraca i znowu zaczyna rozmawiać z panem Gordonem, a ja trochę się odprężam. Mam wrażenie, że przestało mnie owiewać arktyczne powietrze, które popłynęło w inną stronę.
– Frances zmieniła testament. Wykluczyła Laurę. Powiedziała mi to osobiście kilka dni temu. – Elva mówi rzeczowym, monotonnym głosem jak lektorka w filmie przyrodniczym opisująca straszliwą rzeź dokonaną przez lwy. – Przyjedzie, żeby wszystko nam wyjaśnić? O wpół do pierwszej mam ważny lunch w Southampton, więc nie mogę tu siedzieć całe rano. Skoro Laura została wydziedziczona, obecność jej córki nie jest potrzebna.
Prycham, zaskoczona, a pan Gordon zaczyna się jąkać:
– Elvo, doprawdy! Proszę, przestań spekulować. Wszystko wkrótce się wyjaśni, gdy spotkamy się z Frances. Gdzie jest Saxon?
– Robi sekcję zwłok w szpitalu w Sandview, która trochę się przedłużyła. Kiedy skończy, będzie jechał całą godzinę, zakładając, że zdąży na prom. Kazał mi przekazać, żebyście się nie przejmowali jego nieobecnością. Przekażę mu szczegóły później.
– Frances będzie niezadowolona – mówi pan Gordon i znowu siada na fotelu.
Następuje chwila pełna napięcia, gdy czekamy na reakcję Elvy. Na jej twarzy pojawia się wyraz wyniosłej pogardy. Z jakiegoś nieznanego powodu kobiety takie jak Elva uważają mnie za niegroźną, co jest korzystne w takich sytuacjach.
Uśmiecham się promiennie i mówię:
– Przepraszam, nie wiedziałam, że należy pani do rodziny ciotki Frances. Jest pani jej kuzynką?
– Mój mąż Saxon jest spowinowacony z Frances – odpowiada wyniośle.
Mama nigdy nie wspominała, że ciotka ma innych krewnych, chyba dlatego, że zawsze była jedyną spadkobierczynią. Otwieram usta, by o to zapytać, ale pochyla się w moją stronę pan Gordon.
– Saxon to bratanek nieżyjącego męża Frances – wyjaśnia. – Lord Gravesdown przyjął Saxona do siebie po śmierci jego rodziców. Wkrótce potem Saxon poszedł do szkoły z internatem, a Frances poślubiła lorda Gravesdowna. Dbała finansowo o Saxona przez te wszystkie lata, podobnie jak o Laurę… – Zerka na Elvę, która wpatruje się w ścianę obok głowy pana Gordona, jakby próbowała wypatrzyć brzęczącą muchę. – Ale nigdy nie mieli szczególnie bliskich relacji – kończy.
– Frances na szczęście postąpiła rozsądnie w sprawie Laury – wtrąca Elva, jakby nikt wcześniej się nie odezwał. – Dom w Chelsea od lat należy do rodziny Gravesdownów i tak powinno pozostać. Kiedy w zeszłym tygodniu odwiedziłam posiadłość, zauważyłam, że Laura bez powodu przysłała kilka starych kufrów Frances. To sprawiło, że Frances wreszcie podjęła decyzję. Zamierza was eksmitować.
Niepokój skręca mi żołądek.
– Ja to zrobiłam – mówię powoli. – Wysłałam kufry do Gravesdown Hall i moje nazwisko znajdowało się na fakturze, którą Frances musiała podpisać. Czy to dlatego tak nagle się mną zainteresowała? Dlaczego miałoby ją to skłonić, by mnie uczynić jedyną spadkobierczynią? Nic z tego nie rozumiem.
A jeśli Elva ma rację? Może wysłanie kufrów z Chelsea przekonało ciotkę Frances, że pora wyeksmitować mnie i mamę?
Elva wygląda, jakby miała wybuchnąć, co potwierdza, że blefowała, gdy mówiła o eksmisji. Prawdopodobnie przyjęła to założenie, kiedy usłyszała, że mama została wykreślona z testamentu.
– Zajmiemy się tym wszystkim w czasie spotkania z Frances – przerywa pan Gordon. Znowu wydaje się zmęczony i zdaję sobie sprawę, że jest starszy, niż początkowo myślałam. Domyślam się, że skończył siedemdziesiąt lat i pracuje mimo przejścia na emeryturę.
– Mam mętlik w głowie – mówię. – Czy w czasie spotkania ciotka Frances po prostu opowie, co jest napisane w nowym testamencie? Czy to… normalne?
– Frances robi, co jej się podoba – odpowiada pan Gordon i wzdycha ciężko.
– To znaczy żyje i zamierza umrzeć zgodnie z tą cholerną wróżbą z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku! – rzuca Elva. – Okropny, stary babsztyl!
Otwieram szeroko oczy, lecz jestem zaciekawiona. Elva zaczyna się złościć, a widok tak spokojnej osoby tracącej panowanie nad sobą jest bardzo przyjemny.
– Wiesz, że nie chciała pokryć kosztów naszego wesela, chyba że zmienimy lokal?! Marzyliśmy o weselu w Queen Victoria Country Club, ale nie chciała o tym słyszeć! W logo klubu był portret królowej Wiktorii, znajdował się na serwetkach i kieliszkach do wina, a Frances nie chciała przez cały wieczór trzymać w dłoni królowej. To śmieszne! Ma okropną awersję do królowych, które można wziąć do ręki! – Sposób, w jaki wypowiada słowo „okropną”, sprawia, że się wzdrygam, jakby czekały nas jakieś okropieństwa.
Elva nagle się odwraca i patrzy na Olivera, jak gdyby dopiero go zauważyła.
– Dlaczego jest tu twój wnuk, Walterze? To sprawa rodziny Gravesdownów.
Pan Gordon wyjmuje chusteczkę i ociera czoło.
– Pozwól, że ci przypomnę, Elvo, że Frances zaprosiła na spotkanie Saxona, Annie i Olivera. Nie wspomniała o tobie.
– Olivera?! – Elva nie próbuje ukryć szoku. – Jeśli chce coś zapisać rodzinie Gordonów, może przecież uwzględnić cię w testamencie, prawda? Dom w Chelsea i posiadłość dla Saxona i dla mnie, a trochę sentymentalnych drobiazgów dla ciebie. To miałoby sens.
Pan Gordon ściska grzbiet nosa.
– Elvo, czy mogłabyś przestać zgadywać, co zawiera testament Frances? Ile razy muszę powtarzać…
Oliver trzyma kluczyki do samochodu i kiwa głową w moją stronę.
– Mogę cię podwieźć. Wyruszymy pierwsi, dobrze? Nie przejmuj się bagażem – dodaje, zerkając na skórzaną torbę weekendową, którą postawiłam w kącie. – Możesz go zabrać po powrocie ze spotkania.
Uciekamy z kancelarii adwokackiej, jakby się paliło, nawet nie próbując powiedzieć: „Do widzenia!”.
Dzienniki Castle Knoll, 15 września 1966
Przeszukują dno rzeki Dimber, która ma źródło w sąsiednim hrabstwie, a później przepływa przez posiadłość Gravesdownów i wioskę.
Skupiają się tylko na głębszych partiach rzeki, ponieważ kiedy dociera do miasteczka, staje się tak płytka, że widać dno. Najgłębsze miejsca znajdują się na terenie posiadłości i nie mogę przestać o tym myśleć.
Ponieważ to tam wszystko się zaczęło. Emily wpadła na pomysł, żebyśmy się tam zakradli w środku nocy. Jest okropnie lekkomyślna.
Muszę odłożyć na chwilę ten dziennik: przyszedł Peter i kłóci się z mamą. Nikt nie jest w stanie znieść Tansy, z którą się ożenił, ale teraz mają dziecko, więc chyba nie ma już odwrotu. Bardzo pragnęli mieć dziecko. Może stanie się milsza, gdy nie będzie się już martwić.
Dziwnie jest zostać ciotką w wieku siedemnastu lat, ale to się zdarza, gdy ma się brata starszego prawie o dziesięć lat. Muszę przyznać, że mała Laura jest cudowna. Ma już miesiąc i ślicznie gulgoce na mój widok. Ale jest podobna do matki, co wygląda koszmarnie.
Kiedy idziemy do samochodu, nie mogę nic wyczytać z twarzy Olivera. Po spotkaniu z Elvą mam mętlik w głowie; patrzę na ostry zarys jego szczęki i staram się wymyślić coś, co pozwoliłoby sprowadzić rozmowę na komiksy.
Naciska klucz zbliżeniowy trzymany w dłoni i zapalają się światła postojowe nieskazitelnego bmw. Zaparkował go w poprzek chodnika głównej ulicy i kompletnie go blokuje. Ludzie muszą schodzić na jezdnię, by ominąć samochód. Patrzą na nas wściekle, lecz Oliver tego nie zauważa albo ma to w nosie.
Zapala silnik i rusza w niezręcznej ciszy. Opuszcza okno o kilka centymetrów i czujemy na twarzach letni wiatr. Napięcie znika. Skręcamy w zielone wiejskie drogi. Mam ochotę wychylić się przez okno i wdychać aromat drzew splecionych koronami nad naszymi głowami. Nie robię tego jednak, bo chcę wyglądać poważnie.
– Czym się zajmujesz w Londynie? – pyta. Skręca ostro i powinnam być zdenerwowana, ale wydaje się pewny siebie, jakby dobrze znał miejscowe drogi.
Milczę przez chwilę, a potem odpowiadam:
– Och, jestem pisarką. – Według Jenny powinnam mówić ludziom, że to mój zawód, jeśli o to pytają, bo w tej chwili tym się zajmuję. To prawda, ale nie zarabiam ani grosza. Ani nikt o mnie nie słyszał. Przygryzam wargę, przypominając sobie pustą skrzynkę mejlową. – Zakończyłam jedną książkę, ale jeszcze nie zaczęłam nowej – wyjaśniam. Ściśle rzecz biorąc, nie jest to kłamstwo. – Wykorzystuję ten czas na realizację kilku projektów twórczych. – Znowu zapada cisza, więc szybko zaczynam mówić o banalnych sprawach, by nie pytał o szczegóły moich „projektów twórczych”. – A ty? Mieszkasz w Castle Knoll? Wydaje się, że świetnie znasz miejscowe drogi. – Uśmiecham się, ale Oliver lekko mruży oczy.
– O nie. Ja też mieszkam w Londynie. Pracuję w firmie Jessopa Fieldsa. – Milknie na chwilę, jakbym powinna znać tę nazwę, lecz nic mi nie mówi. Przypominam sobie podobne nazwy firm, by zgadnąć, czym się zajmuje. Jessop Fields brzmi jak Goldman Sachs albo PricewaterhouseCoopers…
– Specjalizujesz się w finansach? – pytam.
Parska śmiechem i wiem, że nie zgadłam. Miła uwaga o komiksach musiała być przypadkowa. Oliver może być przystojny, ale mam wrażenie, że to bałwan.
– To firma deweloperska – wyjaśnia w końcu, zręcznie zmieniając biegi, by wjechać na wzgórze. Jestem pewna, że na wąskiej drodze samochody nie miałyby szans się wyminąć. – Jessop Fields to największa firma deweloperska w Londynie, ale realizujemy projekty w całym kraju. Właściwie na całym świecie. – Wiatr lekko rozwiewa mu włosy; jasne loki unoszą się pod dziwnymi kątami, po czym opadają na czoło. Powstrzymuję śmiech.
Wydaje się niezadowolony, że uznałam go za mieszkańca Castle Knoll. Nie rozumiem dlaczego, więc postanawiam spytać.
– Pan Gordon to twój dziadek, prawda? Wychowałeś się tutaj czy spędzałeś u niego miłe wakacje?
Zaczyna opowiadać o swojej młodości, gdy uczęszczał do elitarnych szkół.
– Pochodzę z Castle Knoll, ale spędzałem większość czasu w internatach. Poszedłem do Harrow, tak samo jak Saxon Gravesdown – oznajmia z dumą. – Potem studiowałem w Cambridge, skąd pojechałem do Londynu i zacząłem pracę w firmie Jessopa Fieldsa. Trudno powiedzieć, że tu się wychowałem, skoro spędziłem tyle czasu w innych miejscach.
Myślę o swoim dzieciństwie. Przez cały czas mieszkałam w Londynie. W trakcie weekendów ja i mama krążyłyśmy wokół stacji metra jak srebrne kulki we flipperze. Zawsze przypuszczałam, że ludzie urodzeni na wsi mają korzenie, ale kiedy Oliver mówi, że nie jest związany z Castle Knoll, dochodzę do wniosku, że to ja mam korzenie. Przez chwilę jestem spokojniejsza. Moje dzieciństwo spędzone z mamą było chaotyczne i niekonwencjonalne, ale przynajmniej szczęśliwe. Myślę o naszym domu w Chelsea i znowu zaczynam się martwić: „A jeśli Elva wie coś, o czym nie mam pojęcia?”. Przełykam ślinę, czując ściskanie w gardle.
– Więc nie jesteś związany emocjonalnie z Castle Knoll? – pytam, nie próbując ukrywać niedowierzania. – Nie bawiłeś się w dzieciństwie w ruinach zamku ani nie jeździłeś pociągiem na pikniki nad morzem?
Wzrusza w milczeniu ramionami.
– Uważam, że to trochę smutne – mówię.
– To dlatego, że nie pochodzisz z małej miejscowości. Castle Knoll może wydawać ci się ciekawe, ale życie tutaj jest dość nudne. Osobiście wolałbym mieszkać gdzie indziej.
– Tylko nudziarze się nudzą – odpowiadam. To jedno z ulubionych powiedzeń mamy. – Ale nie martw się: jeśli miałeś nudne dzieciństwo, wymyślę ci ciekawsze. – Milknę i patrzę na krajobrazy w poszukiwaniu inspiracji, postanowiwszy naprawdę go zdenerwować. – Na tamtym wzgórzu złamałeś nadgarstek, gdy spadłeś z roweru w wieku ośmiu lat – mówię. – A w tamtej szkole – wskazuję budynek widoczny w oddali – po raz pierwszy pocałowałeś dziewczynę po dyskotece w ósmej klasie, gdy czekałeś, aż odbierze cię mama.
– Nie chodziłem do tej szkoły – odpowiada ostro Oliver. – Przed chwilą mówiłem, że pojechałem do Harrow. – Jest zirytowany, ale dzięki temu bardziej mi się podoba, bo irytacja jest przynajmniej autentyczna.
– A tam straciłeś dziewictwo, kiedy latem odwiedziłeś dom po pierwszym roku w Cambridge. – Wskazuję pole namiotowe, gdzie biwakują turyści. – Trochę późno, ale nic nie szkodzi. Pewnie winne są komiksy; wyjście ze skorupy zajęło ci kilka lat.
– Skończyłaś? – rzuca.
Uśmiecham się jeszcze szerzej i odchylam głowę do tyłu.
– Na razie – mówię. Zamykam oczy i obserwuję czerwono-złote plamki pod powiekami.
Zaledwie kwadrans później Oliver skręca i przejeżdża przez imponującą bramę. Biały żwirowy podjazd przecina rozległe trawiaste pola; jest tak długi, że nie widzę jeszcze domu ciotki Frances.
Pokonujemy łagodny zakręt i wreszcie zza ciemnozielonych cyprysów i przystrzyżonych żywopłotów wynurza się dwór – Gravesdown Hall, okazały budynek z piaskowca, nieco ponury nawet w jasnym sierpniowym słońcu. Ma trzy kondygnacje i eleganckie okna z małymi szybkami błyszczące w słońcu. Widzę, że dwór jest obszerny, i podziwiam wspaniałą fasadę. Przy podjeździe pracuje samotny ogrodnik, przycina długie żywopłoty, nadając im faliste kształty. Są gustowne, ale trochę niesamowite. Parkujemy tuż przed dużym okrągłym gazonem, gdzie stoi zabytkowy rolls-royce; ma uniesioną maskę, jakby ktoś naprawiał silnik i nagle przerwał pracę.
Oliver i ja stoimy chwilę przed wysokimi dębowymi drzwiami. Przesuwam dłoń po pokrywających je rzeźbieniach. Widzę winorośl, jeżyny i misterne zawijasy, które sprawiają, że czuję się trochę tak, jakbym dotykała labiryntu. Denerwuję się przed spotkaniem z nieznajomą ciotką, nagle wezwana przez nią po dwudziestu pięciu latach. Ale to przyjemne zdenerwowanie, jak w czasie oczekiwania na wynik rozmowy kwalifikacyjnej, gdy wiemy, że wypadliśmy naprawdę dobrze.
Kiedy naciskam mosiężny dzwonek do drzwi, w głębi domu rozlega się dźwięczny kurant. Zapada cisza, która trwa zbyt długo, więc Oliver uderza ciężką żeliwną kołatką. Trzy dudniące uderzenia, niemal tak donośne jak wystrzały. Nikt się nie pojawia, więc naciska klamki obu skrzydeł. Drzwi są zamknięte.
– Nie powinniśmy spytać ogrodnika? – Mój głos lekko drży, bardziej, niż się spodziewałam, ponieważ dwór wywołuje we mnie niepokój. – Myślisz, że może mieć klucz?
Oliver patrzy na mnie z uniesionymi brwiami. Wygląda bardzo przystojnie, co doprowadza mnie do szału.
– Hej, Archie! – woła, nie odrywając ode mnie oczu, i chytrze się uśmiecha. Oczywiście zna ogrodnika, bo wychował się w Castle Knoll. Mam ochotę przewrócić oczami, ale nie mogę oderwać wzroku od Olivera. – Lepiej pomogę Archiemu zejść z drabiny – mówi cicho, uśmiechając się szeroko. – Ma chore kolano. Zwichnął je osiemnaście lat temu, wyciągając mnie z rzeki Dimber, kiedy spadłem z huśtawki na linie.
Nie wiem, czy to kłamstwo, ale zdaję sobie sprawę, że w ten sposób Oliver kontynuuje sparing, który prowadziliśmy w czasie jazdy.
Za naszymi plecami ogrodnik w dalszym ciągu strzyże żywopłoty; przytłumiony szczęk jego sekatora to jedyny dźwięk towarzyszący naszemu pojedynkowi na spojrzenia. Odwracam wzrok pierwsza.
To prawda, ogrodnik rzeczywiście wydaje się za stary, by wspinać się na chybotliwą drewnianą drabinę; zaciskam zęby, gdy go obserwuję. Mężczyzna się odwraca, osłania oczy od słońca i mruga kilka razy, nim poznaje Olivera.
– Tak szybko wróciłeś, Oliverze Gordon? – mówi powoli.
Odwracam się w stronę Olivera.
– Wróciłeś?
– Och, byłem tu wcześniej – odpowiada nonszalancko.
– Dlaczego? – pytam bez ogródek.
Patrzy na mnie.
– Co to za różnica? Słyszałem, że nigdy w życiu nie spotkałaś Frances. Teraz nagle zmieniasz się w jej osobistą sekretarkę?
Cofam się o krok, ale natychmiast jestem na siebie zła, że okazuję słabość.
– Przyjechałam tutaj, bo zostałam zaproszona. Chcę poznać Frances. Zapytałam, czy byłeś tu wcześniej, ponieważ…
– Jesteś wścibska – przerywa.
Krzywię się.
– Zaciekawiona.
Ogrodnik Archie zajmuje się przycinaniem pojedynczych gałązek sterczących z żywopłotów. Każdy szczęk jego sekatora wydaje się głośniejszy, gdy Oliver przygląda mi się uważnie. W końcu mówi:
– Frances miała pytania dotyczące posiadłości. Zaprosiła mnie na śniadanie i razem przejrzeliśmy kilka starych planów.
Nie mam czasu zadawać dalszych pytań, bo Archie z trudem schodzi po drabinie, niepewnie trzymając w dłoni sekator. Oliver wsadza ręce do kieszeni i wyjmuje je dopiero wtedy, gdy chrząkam znacząco, po czym idzie pomóc Archiemu.
– Kto to może być? – Archie staje na żwirze i ociera czoło niewielką chusteczką. Wygląda jak typowy stary ogrodnik z bajek: ma na sobie wyświechtany drelich i buty robocze, a jego twarz jest pokryta głębokimi zmarszczkami, ogorzała od wieloletniej pracy na wolnym powietrzu. Spod postrzępionej płóciennej czapki sterczą kosmyki siwych włosów, po szyi spływają krople potu.
– Nazywam się Annie Adams – mówię. Jego ręka jest sucha niczym spękana ziemia.
– Archie Foyle – odpowiada. – Miło mi panią poznać.
– Jest pan jedynym ogrodnikiem? – pytam, spoglądając na żywopłoty i trawniki. – Chyba ma pan mnóstwo pracy.
Na twarzy Archiego pojawia się uśmiech. Zmarszczki wokół jego oczu się pogłębiają.
– Jestem jedynym prawdziwym ogrodnikiem. A pani Frances pozwala mi robić, co chcę. Wynajęła profesjonalną firmę zajmującą się architekturą krajobrazu; raz w tygodniu przyjeżdżają z kosiarkami i dmuchawami do liści. Robię rzeczy wymagające finezji, bo to lubię, a pani Frances nie ma nic przeciwko. Ale w tej chwili większość czasu zajmuje mi farma, więc przeważnie pracuję przy żywopłotach.
Spoglądam na falisty żywopłot, dwa razy wyższy ode mnie i ciągnący się co najmniej sto metrów aż do podjazdu, przy którym rosną cyprysy.
– Robią duże wrażenie – mówię szczerze. Przyglądam się dokładniej żywopłotom i już nie wydają mi się przerażające. Przypominają zielone fale, Archie uformował je po mistrzowsku. Mam duże doświadczenie, bo oglądałam wiele obrazów przedstawiających stare dwory, i potrafię docenić jego kunszt.
– Dziękuję. Są moją dumą i radością. Dopóki żyję, nikt oprócz mnie nie tknie tych żywopłotów. Pytałem panią Frances, czy mogę zostać pod nimi pochowany, by mój duch nawiedzał każdego, kto spróbuje je zmienić. – Śmieje się lekko z kiepskiego żartu, ale natychmiast patrzy na Olivera i milknie.
Wyczuwam, że coś się dzieje, i zaczynam się zastanawiać. Oliver, działalność deweloperska, śniadanie z ciotką Frances, plany posiadłości.
– Wspomniał pan o farmie? – pytam, usiłując rozładować niespodziewane napięcie.
– Tak, farmie Foyle’ów. – Archie wskazuje ogród otoczony ceglanym murem znajdujący się z boku dworu. – Za terenem posiadłości, kilometr dalej, są moje pola, zagroda i cała reszta. Kiedyś była to farma Foyle’ów, ale później pochłonęła ją posiadłość Gravesdownów. Ale moja wnuczka mówi, że dobrze jest mieć arystokratyczny herb na etykietach serów, dżemów i innych produktów, które sprzedaje. Prowadzi w miasteczku Delikatesy Crumbwella.
Naszą rozmowę przerywa odgłos opon ślizgających się na żwirze, gdy Elva Gravesdown zbyt szybko pokonuje zakręt. Ignoruje nas i parkuje samochód jak najbliżej dworu. Jedzie za nią skromne renault pana Gordona otoczone chmurami białego kredowego pyłu wyrzuconymi przez opony auta Elvy. Gdyby samochody mogły kaszleć, renault pana Gordona na pewno zaczęłoby się krztusić.
– Myślisz, że mógłbyś nas wpuścić do domu, Archie? – pyta powoli Oliver.
– Niestety, nie mam kluczy – odpowiada spokojnie ogrodnik.
Obserwujemy, jak Elva i pan Gordon robią to samo co my wcześniej: dzwonią, pukają, znowu dzwonią. Mijają długie minuty, ale nikt się nie pojawia.
– Powinniśmy się martwić? – pytam. – Czy Frances może zapomnieć o umówionym spotkaniu?
– Może rozmawia przez telefon? – sugeruje Oliver.
– Albo jest w toalecie – zgaduję. Oliver spogląda na mnie z irytacją. Wzruszam ramionami. – To normalny powód, by nie podejść do drzwi.
Mija następne pięć minut. Elva wyraźnie zaczyna się niecierpliwić. Patrzy na Archiego, który obserwuje nas ze zmartwionym wyrazem twarzy.
– Wygląda na to, że Walt jednak ma klucze – mówi Archie ze zdziwieniem.
Odwracamy się i widzimy pana Gordona otwierającego drzwi. Oliver i ja idziemy pośpiesznie, by dogonić pozostałych. Kiwam Archiemu głową i znowu macham do niego ręką, a później przemierzamy podjazd i wchodzimy do ciemnego holu. Przez cały czas uważnie się nam przygląda. Przestajemy czuć jego intensywne spojrzenie dopiero po zamknięciu ciężkich drzwi.
Po blasku panującym na zewnątrz dom wydaje się ciemny. Nasze kroki odbijają się echem w holu wyłożonym marmurowymi płytami. Wnętrze pachnie politurą i starymi dywanami.
– Frances?! – woła pan Gordon, ale jego głos jest zmęczony i słaby.
– Frances, to ja, Elva! – Śpiewny głos Elvy jest przenikliwy i donośny. Odbija się echem w korytarzu i wywołuje dreszcze. Wzdrygam się i wchodzę za panem Gordonem przez drzwi prowadzące do ogromnej prostokątnej sali. Jest stara – tak stara, że znajdują się w niej dwa wielkie kamienne kominki, po jednym na każdym końcu pomieszczenia. Podłogę pokrywają wydeptane kamienne płyty, a nie parkiet albo marmur. Sklepione sufity, ciemne belki, długi lśniący stół i krzesła z wysokimi oparciami tworzą atmosferę starej sali bankietowej. Wyobrażam sobie występy bardów i eleganckie towarzystwo jedzące bażanty i ciasta, ale szarość pomieszczenia sprawia, że przechodzą mnie ciarki. Wygląda na to, że ciotka Frances czuła to samo – w wysokich oknach wiszą zasłony w kwiaty, a wokół kominków ustawiono fotele o kolorowych obiciach, by sala wydawała się nieco bardziej przytulna. Z sufitu zwisa ogromny żyrandol; lśnią na nim setki kryształów przypominających sztylety.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki