Jak odkryć własnego mordercę? - Kristen Perrin - ebook + książka

Jak odkryć własnego mordercę? ebook

Perrin Kristen

5,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kto znajdzie zabójcę, którego przez ponad sześćdziesiąt lat nie odnalazła sama... ofiara?

Annie Adams, dwudziestopięcioletnia początkująca pisarka mieszkająca w Londynie, otrzymuje list z zaproszeniem na spotkanie ze swoją krewną w uroczej miejscowości Castle Knoll.

Gdy Annie przybywa na miejsce, okazuje się, że jej zamożna i samotna ciotka Frances została zamordowana. To nie koniec zdumiewających nowin. Annie dowiaduje się, że Frances od niemal sześćdziesięciu lat… wiedziała, że tak się stanie – wróżka przepowiedziała jej taką śmierć, gdy była młodą dziewczyną. Od tamtego czasu Frances, usiłując odkryć, kto chce ją zamordować, drążyła tajemnice mieszkańców Castle Knoll.

Zgodnie z testamentem dziedzicami spadku mają zostać najbliżsi krewni: Annie lub Saxon, ale tylko wówczas, kiedy uda się im się znaleźć zabójcę.

Czy Annie dokona tego, czego jej ciotka nie zdołała zrobić przez sześć dekad? Czy właściwie zinterpretuje wskazówki zapisane w jej dziennikach? Czy uda się jej rozwikłać mroczną tajemnicę miasteczka i odkryć, kto jest mordercą?

***

Kristen Perrin – amerykanka mieszkająca w Wielkiej Brytanii. Autorka książki Enna i Towarzystwo Szmaragdowego Atramentu. Jak odkryć własnego mordercę to pierwsza część cyklu Dzienniki Castle Knoll.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 378

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Nikamorska

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
00

Popularność




Rozdział 1

To jeden z tych par­nych let­nich wie­czo­rów, gdy powie­trze jest lep­kie jak syrop. Kiedy koń­czę podróż linią metra Pic­ca­dilly, nawet stę­chli­zna sta­cji Earl’s Court wydaje się świe­żym powie­wem. Poko­nuję trzy kon­dy­gna­cje scho­dów i wycho­dzę na ulicę. Oble­wam się potem i szu­kam w ple­caku butelki z wodą. Znaj­duję tylko ter­mos z wysty­głą poranną kawą.

Mijają mnie szczu­pli męż­czyźni w gar­ni­tu­rach; śpie­szą się gdzieś, sta­wiają dłu­gie kroki jak gazele. Wypi­jam kilka łyków luro­wa­tej kawy. Jest nie­smaczna, jak się spo­dzie­wa­łam, ale potrze­buję kofe­iny. Sły­szę brzę­cze­nie komórki i wyj­muję ją z kie­szeni. Powstrzy­muję chęć spraw­dze­nia poczty i odbie­ram tele­fon.

– Jenny… – W moim gło­sie w końcu poja­wia się znu­że­nie. – Pro­szę, powiedz, że jesteś już w dro­dze. Bez wspar­cia nie dam sobie rady z piw­nicą mamy. Kiedy sprzą­ta­łam tam w zeszłym tygo­dniu, były tam pająki. Ogromne!

– Już dotar­łam na miej­sce – odpo­wiada. – Zacze­kam na scho­dach do two­jego przy­jazdu, bo nie mam ochoty być opro­wa­dzana po domu przez twoją mamę i słu­chać opo­wia­dań, którą ścianę zbu­rzy.

– Słusz­nie. Poza tym sądzę, że nie wolno jej burzyć ścian w domu, który nawet do nas nie należy.

– Warto jej o tym przy­po­mnieć. Przy­pusz­czam, że w tej chwili jest w fer­wo­rze twór­czym, bo zbliża się jej indy­wi­du­alna wystawa w Tate Gal­lery?

Krzy­wię się. Mama jest malarką, dość znaną, odno­szącą suk­cesy. To zna­czy odno­siła suk­cesy w prze­szło­ści, bo zain­te­re­so­wa­nie jej obra­zami wyga­sło. Nie­stety, kry­zys kariery zbiegł się z utratą pie­nię­dzy zaro­bio­nych na wcze­śniej­szych dzie­łach. Pra­wie przez całe moje życie z tru­dem wią­żemy koniec z koń­cem, tłu­ma­cząc sobie, że nale­żymy do cyga­ne­rii arty­stycz­nej i kochamy sztukę.

– Chęt­nie jej pomogę. Dzięki fer­wo­rowi twór­czemu mamy prze­stanę w nie­skoń­czo­ność spraw­dzać skrzynkę mej­lową; to okrop­nie fru­stru­jące, bo ni­gdy nie ma żad­nej wia­do­mo­ści. Przy­nio­słam próbki farb i zajmę się piw­nicą. Z wyjąt­kiem pają­ków, bo wszyst­kie nazy­wają się Jenny.

– Och, moja wła­sna armia pają­ków! – gru­cha Jenny. – Zawsze o tym marzy­łam. – Mil­czy przez chwilę, jakby zasta­na­wiała się nad następ­nymi sło­wami. – Dla­czego męczy cię pusta skrzynka mej­lowa? Wysła­łaś gdzieś nowe tek­sty?

Jenny jest moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką od dzie­wią­tego roku życia. W zeszłym mie­siącu zwol­niono mnie z kiep­sko opła­ca­nej pracy biu­ro­wej, po czym Jenny stała się ide­al­nym połą­cze­niem powier­nicy, na któ­rej piersi można się wypła­kać, i tre­nera moty­wa­cyj­nego. Namó­wiła mnie, bym wyko­rzy­stała oka­zję, zre­ali­zo­wała marze­nia i zro­biła karierę jako autorka kry­mi­na­łów. Tłu­ma­czyła, że nie każdy począt­ku­jący pisarz ma matkę miesz­ka­jącą w cen­trum Lon­dynu w domu z ośmioma sypial­niami, która pozwala nie pła­cić czyn­szu w zamian za pomoc w drob­nych pra­cach.

Dwu­dzie­sto­pię­cio­let­nia dziew­czyna, która wró­ciła do rodzin­nego domu, zwy­kle nie ma tak dobrych warun­ków, cho­ciaż muszę sobie radzić z nastro­jami mamy. Udało mi się od nich uwol­nić, gdy się wypro­wa­dzi­łam, więc mam wra­że­nie, że zro­bi­łam krok wstecz. Jed­nak w domu w Chel­sea korzy­stam z całego pię­tra; mimo złego stanu budy­nek ma w sobie coś roman­tycz­nego. W mojej sypialni z dzie­ciń­stwa wisi pokryty kurzem żyran­dol, któ­remu bra­kuje kilku krysz­ta­łów i który rzuca upiorne świa­tło na archa­iczną maszynę do pisa­nia zna­le­zioną w jed­nej z szaf. Nie piszę na niej, ale od czasu do czasu ude­rzam w kla­wi­sze, by stwo­rzyć szcze­gólny nastrój. Ma pla­sti­kową walizkę w szkocką kratę i koja­rzy się z latami sześć­dzie­sią­tymi, któ­rych kli­mat uwiel­biam.

– Zaczę­łam wysy­łać swój naj­now­szy ręko­pis do agen­cji lite­rac­kich – mówię i przy­gry­zam wargę, gdy Jenny nie odpo­wiada. – Minął dopiero tydzień, odkąd wysła­łam kilka pierw­szych mejli – dodaję, ocie­ra­jąc pot z karku. Idę Earl’s Court Road, od czasu do czasu lawi­ru­jąc mię­dzy samo­cho­dami. Mój ple­cak waży tonę, ale w biblio­tece była wyprze­daż i nie mogłam się oprzeć. Poza tym mam uza­sad­nie­nie zakupu sied­miu powie­ści Aga­thy Chri­stie: są mi potrzebne do stu­diów przy­go­to­waw­czych. – Ale zaczy­nam odno­sić wra­że­nie, że moja książka jest kosz­marna.

– Nie jest kosz­marna.

– Jest. Nie dostrze­ga­łam tego, dopóki nie wysła­łam jej do agen­cji.

– Byłaś taka pewna tej książki! – mówi Jenny. Sły­szę w jej gło­sie sztuczny opty­mizm, nie­długo zacznie się zacho­wy­wać jak che­er­le­aderka.

Prze­ry­wam jej, zanim ma czas się roz­krę­cić.

– Byłam, ale teraz jestem mądrzej­sza. Wyobraź sobie, że pod­cho­dzi do cie­bie małe dziecko, a jego matka pro­mie­nieje i uważa, że wydaje ci się rów­nie piękne. A dzie­ciak ma zasmar­kany nos i ubra­nie popla­mione reszt­kami jedze­nia.

– Tak, rozu­miem.

– Jestem matką tego dziecka i przed chwilą wysła­łam je w świat z zasmar­ka­nym nosem, myśląc, że ludzie będą na nie patrzeć tak jak ja.

– Więc wytrzyj mu nos. Przed­staw je ludziom, gdy będzie czy­ste.

– Tak, wła­śnie po to trzeba reda­go­wać tekst.

Sły­szę, jak Jenny wciąga powie­trze po dru­giej stro­nie słu­chawki.

– Annie, chcesz powie­dzieć, że wysła­łaś książkę do agen­tów i wcze­śniej jej nie zre­da­go­wa­łaś? – Śmieje się długo, gło­śno i zaraź­li­wie. Nic na to nie pora­dzę, uśmie­cham się sze­roko i skrę­cam w Tre­gun­ter Road.

– Po pro­stu byłam pod­eks­cy­to­wana! – wołam i chi­chocę lekko. – Zro­bi­łam coś wiel­kiego, wiesz? Zapi­sa­łam mnó­stwo kar­tek, a potem naba­zgra­łam słowo „KONIEC”.

– Tak, jestem z cie­bie dumna. Ale myślę, że powin­naś pozwo­lić mi prze­czy­tać książkę przed wysła­niem jej do agen­tów.

– Co takiego?! Ni­gdy!

– Skoro nie pozwa­lasz mi jej czy­tać, po co wysy­łasz ją nie­zna­jo­mym?

– Roz­łą­czam się, jestem już pra­wie na miej­scu. – Docie­ram do końca ulicy, gdzie Jenny czeka na mnie, sie­dząc na scho­dach.

Dom mamy stoi na skraju rzędu willi w ele­ganc­kiej uliczce. Nie pasuje do oto­cze­nia: wygląda jak masz­kara z Hal­lo­ween na ban­kie­cie ary­sto­kra­cji. Macham dło­nią Jenny, która otrze­puje ele­gancką spód­nicę i prze­suwa dłoń po dłu­gich czar­nych wło­sach. Ma nie­na­ganne wyczu­cie stylu. Wygła­dzam obszerną let­nią sukienkę i zasta­na­wiam się, po co kupi­łam ten kosz­marny ciuch. Z jakie­goś powodu pocią­gają mnie stroje, w któ­rych wyglą­dam jak widmo z epoki wik­to­riań­skiej. Przy­czy­niają się do tego moja blada cera i jasne włosy, więc chyba powin­nam prze­stać z tym wal­czyć.

Podob­nie jak mama, Jenny i ja stu­dio­wa­ły­śmy sztuki piękne w Cen­tral St Mar­tin’s. Rodzice Jenny prze­nie­śli się do Lon­dynu z Hong­kongu, gdy była dziec­kiem; są jed­nymi z naj­cu­dow­niej­szych ludzi, jakich znam. Ni­gdy nie mówi­łam o tym mamie, ale cza­sami, kiedy mia­łam ochotę spę­dzić tro­chę czasu w miłej, rodzin­nej atmos­fe­rze, cho­dzi­łam do Jenny po zaję­ciach, zamiast wra­cać do domu; robi­łam to nawet wtedy, gdy Jenny była na lek­cjach tenisa albo w mie­ście. Jej rodzice pozwa­lali mi sie­dzieć i odra­biać lek­cje, roz­ma­wia­łam całą godzinę, czu­jąc zapa­chy praw­dzi­wej domo­wej kuchni.

Kiedy Jenny skoń­czyła stu­dia, zna­la­zła wyma­rzoną pracę. Odrzu­ciła pro­po­zy­cję zosta­nia sce­no­grafką w Royal Albert Hall i dołą­czyła do zespołu zaj­mu­ją­cego się pro­jek­to­wa­niem wystaw w domu towa­ro­wym Har­rods. Żyje tą pracą i two­rzy arcy­dzieła, zwłasz­cza na Boże Naro­dze­nie.

– Cóż, zoba­czymy, co nas czeka w piw­nicy two­jej mamy? – pyta, bio­rąc mnie pod rękę.

Patrzymy przez chwilę na dom. Do drzwi wej­ścio­wych pro­wa­dzą duże kamienne schody; po ich obu stro­nach znaj­dują się przy­bru­dzone okna wyku­szowe. W daw­nych cza­sach drzwi musiały być zie­lone, ale przez lata farba się złusz­czyła i drewno jest nieco wypa­czone. Jed­nak uwiel­biam ten dom. Ma cztery kon­dy­gna­cje, kie­dyś był nie­ska­zi­tel­nie biały i wspa­niały, a w oknach cią­gle wiszą stare aksa­mitne zasłony. Wycho­wa­łam się tutaj. Miesz­ka­łam sama z mamą i zawsze czu­łam się szczę­śliwa.

– Dzię­kuję, że mi poma­gasz – mówię do Jenny. Jestem wdzięczna, że przy­cho­dzi, kiedy do niej dzwo­nię, nawet jeśli pro­po­nuję posprzą­ta­nie sta­rej piw­nicy.

– Żaden pro­blem – odpo­wiada. – I tak wyko­na­łaś w zeszłym tygo­dniu naj­cięż­szą część roboty, prawda?

– Och, nawet mi nie przy­po­mi­naj. Było mnó­stwo pudeł i kufrów. A pra­cow­nicy firmy prze­pro­wadz­ko­wej, którą wyna­ję­łam, byli strasz­nie nie­de­li­katni. Wrzu­cili wszystko do fur­go­netki i kilka razy mia­łam wra­że­nie, że sły­szę brzęk tłu­czo­nego szkła. Ale pod­pi­sa­łam fak­turę i wysła­łam wszystko do dziw­nego dworu ciotki Fran­ces w Dor­set. Mam nadzieję, że nie będzie wście­kła, gdy nie­spo­dzie­wa­nie pojawi się mnó­stwo rupieci, ale mama koniecz­nie chce prze­ro­bić piw­nicę na pra­cow­nię.

– Fran­ces to twoja ciotka, ofi­cjalna wła­ści­cielka domu, prawda?

– Tak.

– Dla­czego nic wię­cej o niej nie wiem? Albo jej nie spo­tka­łam? – Jenny mówi spo­koj­nym gło­sem, ale jest w nim nuta urazy, jakby podej­rze­wała, że nie pozwo­li­łam jej uczest­ni­czyć w czymś waż­nym.

– Nie bierz tego do sie­bie – odpo­wia­dam. – Ja też ni­gdy jej nie widzia­łam. Naj­wy­raź­niej nie lubi Lon­dynu i podróży. Jest tak bogata, że nie zawraca sobie głowy spraw­dza­niem, co się dzieje z domem. Myślę nawet, że co tydzień wysyła mamie tro­chę pie­nię­dzy. To tro­chę głu­pie i sta­ro­modne, jak kie­szon­kowe od rodzica, ale mama nie jest na tyle dumna, by odma­wiać pie­nię­dzy. Kie­dyś ją spy­ta­łam, czy ciotka Fran­ces przy­syła jej pie­nią­dze, ale wzru­szyła ramio­nami i zmie­niła temat.

– Hm – mru­czy Jenny i widzę, że ana­li­zuje nowe infor­ma­cje. Ciotka bar­dzo ją inte­re­suje. – Wiem, że zabrzmi to maka­brycz­nie, ale co się sta­nie po jej śmierci? Ma dzieci, które was wyrzucą?

– Nie, wszystko odzie­dzi­czy mama. – Przy­go­to­wuję się na reak­cję Jenny, ponie­waż moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka, którą znam od szes­na­stu lat, powinna o tym wie­dzieć. Nie ukry­wa­łam tego przed nią, po pro­stu ni­gdy o tym nie roz­ma­wia­ły­śmy. Ciotka Fran­ces mieszka tak daleko, że uwa­żam dom za nasz wła­sny. Zapo­mi­nam o jej ist­nie­niu, dopóki coś mi o niej nie przy­po­mina jak dziś, gdy muszę posor­to­wać jej stare graty.

Jenny cicho gwiż­dże.

– Rodzinna for­tuna – mówi, prze­wra­ca­jąc oczami. – Myśla­łam, że takie rze­czy zda­rzają się tylko w fil­mach.

Otwie­ramy drzwi fron­towe, ciężko cho­dzące na zawia­sach – oczy­wi­ście otwarte. Mama ni­gdy nie zamyka ich na klucz; mówi, że jeśli ktoś zamie­rza okraść jeden z domów na Tre­gun­ter Road, ni­gdy nie wybie­rze naszego. Spo­glą­dam na gołe cegły w holu, gdzie odpadł tynk. Mama ma rację: wła­my­wacz rzu­ciłby okiem na odkle­jone tapety i doszedłby do wnio­sku, że nie znaj­dzie niczego, co warto ukraść. Jed­nak pomy­liłby się, bo duża część dzieł mamy jest warta for­tunę. Ni­gdy nie sprze­da­łaby żad­nej z wcze­snych prac, które cią­gle trzyma w domu, bo ma do nich sen­ty­ment.

– Tutaj! – Z kuchni znaj­du­ją­cej się na tyłach dobiega głos mamy. Prze­cho­dzimy na pal­cach przez dwa ogromne pokoje. Więk­szość ludzi wyko­rzy­sty­wa­łaby je jako salony, lecz mama urzą­dziła w nich pra­cow­nię. O ściany opie­rają się ogromne obrazy, a pod­łoga jest pokryta pla­mami farby. Prze­stała odku­rzać pod­łogę przed wielu laty. Przez dwa okna wyku­szowe wpada żół­tawe, mdłe świa­tło; szyby pokrywa war­stwa miej­skiego brudu gro­ma­dząca się co naj­mniej przez dwa­dzie­ścia pięć lat. Nie przy­po­mi­nam sobie, by kie­dy­kol­wiek myła okna, ale przy­zwy­cza­iłam się do takiego świa­tła i myślę, że gdyby wpa­dało przez czy­ste szyby, byłoby zbyt jaskrawe i razi­łoby w oczy jak po zdję­ciu oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych w jasny letni dzień.

Mama ma siwe włosy obwią­zane zie­loną chustką i trzyma w dłoni pra­wie opróż­niony kie­li­szek czer­wo­nego wina; dwa pełne stoją na stole. Stoi nad ogromną kuch­nią i smaży cebulę; to jej jedyna umie­jęt­ność kuli­narna. Coś pie­cze się w pie­kar­niku, ale podej­rze­wam, że to gotowa potrawa, która wkrótce zosta­nie pokryta sma­żoną cebulą.

– Na stole leży poczta dla cie­bie – mówi, nie odwra­ca­jąc się.

– Dzień dobry, pani Lauro – odzywa się Jenny. Jej ton jest nieco filu­terny i mama wygląda na zawsty­dzoną. Odwraca się i szybko cmoka Jenny w poli­czek.

Pod­cho­dzi, żeby się ze mną przy­wi­tać. Wrę­cza mi napo­częty kie­li­szek, po czym bie­rze ze stołu pełny.

Czuję zapach gazu, ale mama jest szyb­sza.

– Pie­kar­nik zgasł, chwi­leczkę.

Zapala długą zapałkę od pal­nika pod patel­nią, po czym wyłą­cza gaz w pie­kar­niku i otwiera drzwiczki. Kuchenka jest tak stara, że trzeba wsa­dzić do niej głowę i zapa­lić pło­my­kiem, ryzy­ku­jąc życie. Wiem, że lepiej nie poru­szać tematu jej wymiany; przez lata dys­ku­to­wa­ły­śmy o tym wiele razy. Mama uważa, że kuchenka jest fajna, w stylu retro. Kiedy na nią patrzę, zawsze sta­ram się nie myśleć o Sylvii Plath.

Sia­dam obok ple­caka na twar­dym drew­nia­nym krze­śle i biorę grubą kopertę z moim nazwi­skiem. Przez chwilę mocno bije mi serce, bo nie­dawno wysła­łam tek­sty rów­nież na kilka kon­kur­sów lite­rac­kich. Ale od lat nie dosta­łam nor­mal­nego listu z odpo­wie­dzią: wszystko zała­twia się pocztą elek­tro­niczną. Przez moment zasta­na­wiam się, czy ktoś nie zain­te­re­so­wał się wresz­cie moją twór­czo­ścią lite­racką. Wypi­jam resztę wina sto­ło­wego z super­mar­ketu. Jego smak zapo­wiada ból głowy.

Otwie­ram kopertę i wyj­muję list wydru­ko­wany na papie­rze fir­mo­wym:

Panno Anna­belle Adams!

Pro­simy Panią o przy­by­cie do kan­ce­la­rii adwo­kac­kiej Gor­dona, Owensa i Mar­tlocka na spo­tka­nie z Pani ciotką Fran­ces Adams. Pani Adams chcia­łaby omó­wić obo­wiązki cią­żące na jedy­nym spad­ko­biercy swo­jego majątku rucho­mego i nierucho­mego.

Prze­ry­wam lek­turę.

– Pocze­kaj, to list od adwo­kata cioci Fran­ces – mówię. – Wygląda na to, że przez pomyłkę zaadre­so­wał go do mnie zamiast do Laury. Cho­dzi o spa­dek.

Jenny pochyla się nad moim ramie­niem i patrzy na list.

– Pismo jest adre­so­wane do cie­bie – mówi i wska­zuje nagłó­wek. – To nie wygląda na błąd.

– Och, Fran­ces wcale się nie pomy­liła – syczy mama. Pod­cho­dzi do stołu i wyrywa mi list. Długo mu się przy­gląda, aż cebula zaczyna wydzie­lać zapach kar­melu. W końcu rzuca list na stół i wraca do kuchenki. Zdej­muje żeliwną patel­nię z pal­nika, nim cebula zaczyna się palić.

Jenny znowu patrzy na list i odczy­tuje dal­szy ciąg:

– „Pro­simy o sta­wie­nie się w sie­dzi­bie firmy…” Bla, bla, bla… to tylko instruk­cje doty­czące spo­tka­nia. Odbę­dzie się za dwa dni, gdzieś w Dor­set, w miej­sco­wo­ści o nazwie Castle Knoll. O mój Boże… – szepce. – Ciotka żyjąca samot­nie w sen­nym mia­steczku gdzieś na pro­win­cji? Tajem­ni­czy spa­dek? To coś jak z powie­ści!

– Jestem pewna, że to list do mamy. Podobno ciotka Fran­ces jest wyjąt­kowo prze­sądna; wąt­pię, by zmie­niła zda­nie i ją wydzie­dzi­czyła. Choć wła­ści­wie, bio­rąc pod uwagę histo­rie, które o niej sły­sza­łam, mogłaby to zro­bić – dodaję powoli. Patrzę na zasko­czoną Jenny i docho­dzę do wnio­sku, że jestem jej winna kilka wyja­śnień o szo­ku­ją­cych dzi­wac­twach ciotki. – Wie o tym cała rodzina – mówię. – Naprawdę ci o tym nie wspo­mi­na­łam? – Jenny kręci głową i wypija łyk wina z kie­liszka na stole. Spo­glą­dam na mamę. – Chcesz opo­wie­dzieć histo­rię ciotki Fran­ces? Czy mam zro­bić to ja?

Mama wraca do pie­kar­nika i znowu mocuje się z drzwicz­kami. Wyciąga alu­mi­niową tacę z nie­zi­den­ty­fi­ko­waną masą. Bie­rze żeliwną patel­nię i zdra­puje z niej przy­pa­loną cebulę, po czym wyj­muje trzy widelce z koszyka, w któ­rym trzyma sztućce. Usta­wia całość mię­dzy nami, ukła­da­jąc widelce pod dziw­nymi kątami. Póź­niej siada na krze­śle, wypija kolejny łyk wina i lekko kiwa głowę w moją stronę.

– Okej – mówię i przy­go­to­wuję się do wygło­sze­nia cie­ka­wej opo­wie­ści. Jenny bie­rze butelkę wina i napeł­nia mi kie­li­szek.

– Ciotka Fran­ces miała szes­na­ście lat, był rok tysiąc dzie­więć­set sześć­dzie­siąty piąty. Poszła z dwiema naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami na wiej­ski jar­mark i kazała sobie powró­żyć. Prze­po­wied­nia brzmiała mniej wię­cej tak: „Zosta­niesz zamor­do­wana i zmie­nisz się w stos suchych kości”.

– Och, to nie­sa­mo­wite, bar­dzo mi się podoba – wtrąca Jenny. – Ale jeśli zamie­rzasz pisać kry­mi­nały, Annie, powin­naś popra­co­wać nad tech­niką. Mówię to z serca.

Mama bie­rze list i stu­diuje go, jakby był dowo­dem prze­stęp­stwa.

– Wróżba brzmiała ina­czej – mówi cicho. – Jej treść była nastę­pu­jąca: „Po pierw­sze, twoja przy­szłość to suche kości. Po dru­gie, twoja powolna śmierć zacznie się w chwili, gdy weź­miesz do ręki kró­lową. Wtedy nie będzie powrotu. Po trze­cie, strzeż się ptaka, bo cię zdra­dzi. Po czwarte, klucz do spra­wie­dli­wo­ści to praw­dziwa córka. Spraw, aby była bli­sko. Jest twoją jedyną nadzieją. Wszyst­kie znaki na nie­bie i ziemi wska­zują, że zosta­niesz zamor­do­wana”.

Wbi­jam wide­lec w gęstą śmie­tanę. Podej­rze­wam, że to zapie­kanka ziem­nia­czana z działu mro­żo­nek w Tesco.

– Zga­dza się. Tak czy ina­czej, ciotka Fran­ces przez całe życie wie­rzyła, że wróżba się spełni.

– Cóż, nie wiem, czy to tra­giczne, czy bar­dzo mądre z jej strony – zauważa Jenny. Obraca się w stronę mamy. – Annie naprawdę ni­gdy jej nie spo­tkała?

Mama wzdy­cha i zjada tro­chę cebuli.

– Pozwa­lamy Fran­ces spo­koj­nie żyć w wiel­kim dwo­rze.

– Zacze­kaj­cie, macie ciotkę posia­da­jącą wiej­ski dwór i po pro­stu ją igno­ru­je­cie?

Mama kiwa dło­nią, zaprze­cza­jąc sło­wom Jenny.

– Wszy­scy igno­rują Fran­ces. To zwa­rio­wana star­sza pani, dzi­waczka mająca ogromny wiej­ski dwór i mnó­stwo pie­nię­dzy. Stała się miej­scową legendą. Wyszu­kuje kom­pro­mi­tu­jące infor­ma­cje o każ­dym, kogo spo­tka, na wypa­dek gdyby miał się oka­zać jej mor­dercą.

– Zamie­rzasz zadzwo­nić do adwo­kata w spra­wie pomyłki? – pytam.

Mama dotyka grzbietu nosa i podaje mi list.

– Moim zda­niem to nie pomyłka. Poje­cha­ła­bym z tobą do Dor­set, ale tę datę wybrano celowo.

Znowu patrzę na list.

– Wer­ni­saż two­jej wystawy w Tate Gal­lery – mówię powoli. – Ciotka chce być pewna, że nie możesz przy­je­chać?

– Fran­ces ma bzika, ale jest wyjąt­kowo wyra­cho­wana. I lubi gry.

– Okej – odpo­wia­dam. Gar­bię się na myśl, że nie pójdę na wer­ni­saż wystawy mamy w Tate Gal­lery, ale wygląda na to, że spo­tka­nie doty­czy naszych środ­ków na utrzy­ma­nie. Mam nadzieję, że wer­ni­saż wypad­nie dobrze, a potem będą inne. – Ale dla­czego ja?

Mama z sykiem wydy­cha powie­trze, a potem mówi:

– Fran­ces żyje tą wróżbą. Przez lata byłam jej jedyną spad­ko­bier­czy­nią z powodu zda­nia: „Klucz do spra­wie­dli­wo­ści to praw­dziwa córka”. Jestem jedyną córką w rodzi­nie, mój ojciec był star­szym bra­tem Fran­ces.

– Naj­cie­kaw­sze jest następne zda­nie, które mówi, że praw­dziwa córka powinna być bli­sko – dodaję w zamy­śle­niu.

Mama kiwa głową.

– Wygląda na to, że Fran­ces doszła do wnio­sku, że nie jestem praw­dziwą córką.

Rozdział 2

Dzien­niki Castle Knoll, 10 wrze­śnia 1966

Zapi­suję to wszystko, bo wiem, że będę świad­kiem wyda­rzeń, które mogą mieć zna­cze­nie w przy­szło­ści. Z pozoru nie­istotne szcze­góły okażą się nie­zwy­kle ważne; może też być odwrot­nie. Dla­tego robię sta­ranne notatki, by mieć wszystko pod ręką.

Rose w dal­szym ciągu uważa, że zwa­rio­wa­łam, że obse­sja na punk­cie wróżby to sza­leń­stwo. Ale nie rozu­mie, dla­czego tak mocno w nią wie­rzę.

Ktoś mi gro­ził przed wizytą u Peony Lane.

Zna­la­złam w kie­szeni spód­nicy kartkę ze sło­wami: „Włożę twoje kości do pudełka”. Prze­szywa mnie dreszcz, kiedy o tym myślę, ale muszę to utrzy­my­wać w tajem­nicy na wypa­dek, gdy­bym mogła zdo­być nowe infor­ma­cje. Wska­zówkę pozwa­la­jącą powstrzy­mać zły los, który nie­ubła­ga­nie się zbliża.

Wróżba brzmiała: „Twoja przy­szłość to suche kości”. Dwie wzmianki o kościach – to nie może być przy­pa­dek. A potem, przed kil­koma tygo­dniami, znik­nęła Emily, pra­wie dokład­nie rok po wróż­bie.

Kiedy prze­słu­chi­wali mnie poli­cjanci, nie byłam pewna, czy do końca mi wie­rzą. Spy­tali nawet, czy nie potrze­buję wspar­cia psy­cho­lo­gicz­nego w trak­cie poszu­ki­wań Emily.

Nie powie­dzia­łam im wszyst­kiego. Natych­miast posta­no­wi­łam wziąć sprawę w swoje ręce. Poli­cjanci to ostatni ludzie, któ­rzy powinni poznać wyda­rze­nia zeszłego roku.

Rozdział 3

Zale­d­wie po trzech sta­cjach pociąg jest pra­wie pusty: wszy­scy pasa­że­ro­wie wysia­dają na przed­mie­ściach Lon­dynu. Po dwóch godzi­nach widać mozaikę zie­lo­nych wzgórz hrab­stwa Dor­set i ogar­nia mnie nara­sta­jące pod­nie­ce­nie. Wyj­muję jeden z pustych zeszy­tów, które zabra­łam w podróż, i pró­buję opi­sy­wać kra­jo­brazy. Pociąg nie dojeż­dża do samego Castle Knoll. Muszę zła­pać auto­bus w mie­ście o nazwie San­dview; odjeż­dża raz na godzinę.

W końcu pociąg zatrzy­muje się na sta­cji koń­co­wej i widzę kla­syczny dwu­po­zio­mowy auto­bus z otwar­tym gór­nym pię­trem, prze­zna­czony dla tury­stów jadą­cych nad morze. Sia­dam na górze z przodu jak mała dziew­czynka; auto­bus prze­jeż­dża przez kil­ka­na­ście wio­sek, aż wresz­cie zbliża się do Castle Knoll. Już od czter­dzie­stu minut czuję woń dale­kiego morza. Jedziemy wiej­skimi dro­gami oświe­tlo­nymi słoń­cem i zapach wydaje się przy­jemny.

Castle Knoll przy­po­mina obra­zek angiel­skiego mia­steczka na puszce z her­bat­ni­kami – wąskie uliczki, kamienne murki wzdłuż dróg i wyso­kie, ska­li­ste wzgó­rze z ruinami nor­mań­skiego zamku. Na sto­kach pasą się owce i od czasu do czasu sły­szę becze­nie, gdy jedziemy drogą wokół zamku.

Do spo­tka­nia z mece­na­sem Gor­do­nem zostało jesz­cze kilka minut, więc idę pod górę bru­ko­waną główną ulicą, by się rozej­rzeć. Pod­cią­gam lekko ple­cak i zasta­na­wiam się, czy nie powin­nam przy­wieźć wię­cej ksią­żek. Albo czwarty zeszyt – ten opra­wiony w ciem­no­czer­woną skórę.

Miej­sco­wość jest tak mała, że widzę ją w cało­ści z jed­nego miej­sca. Na jed­nym końcu wzno­szą się ruiny zamku; u stóp wzgó­rza znaj­duje się stary pub Pod Mar­twą Wiedźmą. Wygląda jak dom nawie­dzany przez duchy: łup­kowe dachy są prze­krzy­wione, a grube, pobie­lone ściany wybla­kły od słońca i odpada z nich tynk. Reszta miej­sco­wo­ści wygląda nie­ska­zi­tel­nie – do tego stop­nia, że czuję się jak na pla­nie fil­mo­wym. Więk­szość ulicy koło pubu zaj­muje sta­ro­modny sklep ze sło­dy­czami, pełen tury­stów już o dzie­sią­tej rano, i sta­cja kole­jowa z epoki wik­to­riań­skiej. Widzę loko­mo­tywy z parą bucha­jącą z komi­nów i rodziny sto­jące w kolejce do kasy, by kupić bilety do jedy­nego miej­sca doce­lo­wego – nie­da­le­kiego kurortu nad morzem.

Na dru­gim końcu głów­nej ulicy znaj­duje się ładny kamienny dom sta­no­wiący wesołą anty­tezę pubu Pod Mar­twą Wiedźmą. Na jaskra­wo­czer­wo­nym szyl­dzie wid­nieje złoty napis: „Deli­ka­tesy Crum­bwella”. W pobliżu deli­ka­te­sów mie­ści się hotel Castle House. Jest nie­ska­zi­telny i ele­gancki, praw­do­po­dob­nie potwor­nie drogi.

W końcu otwie­ram drzwi kan­ce­la­rii adwo­kac­kiej Gor­dona, Owensa i Mar­tlocka, miesz­czą­cej się na par­te­rze jed­nego z domów przy głów­nej ulicy. Wcho­dzę do prze­stron­nego pokoju, który wydaje się zaska­ku­jąco wesoły, bio­rąc pod uwagę, że do daw­nego salo­niku wepchnięto cztery biurka. Blask sto­ją­cych na nich lamp o zie­lo­nych klo­szach kon­ku­ruje ze świa­tłem wpa­da­ją­cym przez szybę w drzwiach wej­ścio­wych. W jed­nym z rogów sie­dzi przy dużym biurku męż­czy­zna o okrą­głej twa­rzy, ale pozo­stałe miej­sca są wolne.

– Prze­pra­szam, szu­kam pana Gor­dona – mówię.

Męż­czy­zna spo­gląda na mnie i mruga kilka razy. Patrzy na zega­rek i znowu pod­nosi głowę.

– Nazy­wam się Wal­ter Gor­don. Anna­belle Adams?

– Tak, to ja, ale pro­szę mówić do mnie po pro­stu Annie.

– Bar­dzo się cie­szę, że cię pozna­łem – odpo­wiada. Wstaje i ści­ska mi rękę, lecz nie wycho­dzi zza biurka. – Jesteś dokładną kopią Laury.

Śmieję się lekko; sły­szę to tak czę­sto, że to dla mnie nic nowego. Przy­po­mi­nam sobie, że mama dora­stała w Castle Knoll i są tu ludzie, któ­rzy ją znali, gdy była młoda. Szkoda, że mnie tu nie przy­wio­zła w dzie­ciń­stwie, ale nie doga­dy­wała się z rodzi­cami i zawsze mówiła, że Lon­dyn to dla nas naj­lep­sze miej­sce.

– Przed chwilą roz­ma­wia­łem przez tele­fon z Fran­ces – mówi pan Gor­don. – Oba­wiam się, że odbę­dziemy spo­tka­nie w Gra­ves­down Hall. Ma jakieś pro­blemy z samo­cho­dem. Pocze­kamy, aż wszy­scy przy­będą, i poje­dziemy razem do posia­dło­ści.

Sia­dam na krze­śle naprze­ciwko biurka, a pan Gor­don ponie­wcza­sie zauważa, że nie popro­sił, bym usia­dła. Nie zro­biło to na mnie wra­że­nia, ale naj­wy­raź­niej jest tro­chę sta­ro­świecki: ma na sobie pognie­ciony gar­ni­tur i nosi chu­s­teczkę w kie­szeni na piersi. Spo­gląda na sąsied­nie biurko, po czym mam­roce coś o sekre­tarce i her­ba­cie.

– Powie­dział pan „wszy­scy”. Wolno spy­tać, na kogo cze­kamy? Mia­łam wra­że­nie, że spo­tkam się tylko z panem i ciotką Fran­ces.

– Och… – Wydaje się nieco zmie­szany i zaczyna prze­kła­dać papiery na biurku. Pró­buje wyglą­dać ofi­cjal­nie, ale widzę, że jest zde­ner­wo­wany. – Fran­ces wpro­wa­dziła, hm, twór­cze zmiany do swo­jej ostat­niej woli. Spo­ty­kamy się też z Saxo­nem i Elvą Gra­ves­dow­nami, któ­rzy się spóź­nią: zawsze się spóź­niają.

Waham się, czy spy­tać, kim są Saxon i Elva Gra­ves­dow­no­wie, czy trzy­mać buzię na kłódkę, by nie ujaw­nić, że nawet nie znam ciotki, która nagle posta­no­wiła zapi­sać mi mają­tek. Fran­ces mieszka w Gra­ves­down Hall, więc domy­ślam się, że Saxon i Elva Gra­ves­dow­no­wie to krewni jej nie­ży­ją­cego męża.

– Mój wnuk Oli­ver powi­nien lada chwila wró­cić – kon­ty­nu­uje Gor­don. – On też będzie obecny na spo­tka­niu. Ach, o wilku mowa!

Odwra­cam się na krze­śle i widzę męski pro­fil za szybą w drzwiach. Przy­bysz zmaga się z klamką, ponie­waż nie­sie tacę z kubecz­kami kawy. Pan Gor­don zrywa się z miej­sca, by pomóc. Drzwi się otwie­rają, pada na mnie zło­ci­ste świa­tło słońca i Oli­ver Gor­don w końcu prze­kra­cza próg. Wygląda, jakby zszedł z kart żur­nala. Wydaje się tro­chę zbyt wymu­skany jak na mój gust. Jest ubrany w szare spodnie od gar­ni­turu, jasno­nie­bie­ską koszulę pasu­jącą do barwy jego oczu; nie nosi kra­wata i ma guzik roz­pięty pod szyją. Na jego ramie­niu wisi skó­rzana torba od lap­topa.

Trzyma w jed­nej ręce tek­tu­rową tacę z kil­koma kubecz­kami kawy, a w dru­giej ozdobne pudełko z ciast­kami. Na wieczku znaj­duje się napis: „Castle House”.

– Annie, to mój wnuk Oli­ver – mówi pan Gor­don. W jego gło­sie brzmi lekka duma cha­rak­te­ry­styczna dla dziad­ków. – Oli­ver, to Annie Adams, córka Laury.

– Annie Adams – powta­rza powoli Oli­ver i uśmie­cha się lekko. Prze­chyla głowę, wyma­wia­jąc moje nazwi­sko, a jego włosy o bar­wie kar­melu opa­dają na czoło. Mam wra­że­nie, że to wyćwi­czony gest, co spra­wia, że natych­miast posta­na­wiam go zigno­ro­wać. – Wspa­niałe nazwi­sko – mówi. – Jak z komiksu.

– Słu­cham?

– No wiesz, to brzmi tro­chę jak Lois Lane albo Pep­per Potts. – Unosi ręce i wyko­nuje gest, jakby uchy­lał przede mną kape­lu­sza.

– Miło mi cię poznać – odpo­wia­dam i patrzę, jak się uśmie­cha. Podoba mi się, że mimo pre­ten­sjo­nal­nego wyglądu oka­zuje się miło­śni­kiem komik­sów. Zdaje sobie sprawę, że mógł się zdra­dzić, i z powro­tem przy­biera poważną minę.

– Nie ma jesz­cze Fran­ces? – zwraca się do pana Gor­dona. – Chcia­łem poja­wić się na sce­nie z kawą i ciast­kami. Pomy­śla­łem, że doceni ten gest.

Pan Gor­don marsz­czy brwi.

– Ty wpa­dłeś na ten pomysł czy Rose?

Na jego twa­rzy poja­wia się bar­dziej natu­ralny uśmiech.

– W porządku, Rose. Urzą­dziła na mnie zasadzkę przed hote­lem Castle House i dała mi to wszystko. Chyba posta­no­wiła przy­po­mnieć Fran­ces, że też powinna zostać zapro­szona.

– Jeśli ktoś jest zły, że go nie zapro­szono, dla­czego miałby fun­do­wać innym ciastka? – pytam. – To dziwne zacho­wa­nie.

Pan Gor­don lekko się uśmie­cha.

– To prawda, ale Rose lubi zwra­cać na sie­bie uwagę prze­sad­nie miłymi gestami. – Wygła­dza chu­s­teczkę w kie­szeni mary­narki, ale jesz­cze bar­dziej ją gnie­cie. – Cóż, Fran­ces może poroz­ma­wiać z Rose kiedy indziej. Zawie­ziemy jej te ciastka. Fran­ces nie­stety nie może przy­je­chać do mia­steczka. Sil­nik w jej sta­rym rolls-roy­sie znowu spra­wia kło­poty.

W tym momen­cie do drzwi zbliża się ele­gancka kobieta.

– O Boże… – mru­czy Oli­ver. – Nie wie­dzia­łem, że spo­tkamy dziś Elvę.

Kobieta wcho­dzi do kan­ce­la­rii i spo­gląda nad naszymi gło­wami, jakby to nie nas spo­dzie­wała się zoba­czyć. Jej siwe włosy są zwią­zane w schludny kucyk. Wygląda na jakieś pięć­dzie­siąt pięć lat, ale ma taką młodą twarz, że zasta­na­wiam się, czy w Castle Knoll można zna­leźć gabi­net sto­su­jący botoks. Jest ubrana w kre­mową mary­narkę i spodnie o takim samym kolo­rze. Gdyby była tu Jenny, byłaby w sta­nie roz­po­znać, czy to Cha­nel, czy Dior.

– Wal­ter. – Wyma­wia zde­cy­do­wa­nym tonem imię pana Gor­dona i natych­miast daje do zro­zu­mie­nia, że to ona jest naj­waż­niej­szą osobą w pomiesz­cze­niu.

Pan Gor­don wstaje od biurka i znowu zaczyna ner­wowo prze­kła­dać papiery, jakby został przy­ła­pany na robie­niu cze­goś nie­wła­ści­wego.

– Witaj, Elvo! Możesz usiąść koło Laury – mówi.

– Annie – popra­wiam, a kobieta patrzy na mnie z unie­sio­nym pod­bród­kiem. Przy­po­mina zacie­ka­wio­nego ptaka.

– Tak, oczy­wi­ście, wybacz mi, Annie – prze­pra­sza pan Gor­don.

– No cóż. – Elva krzy­żuje ramiona na piersi i robi krok w moją stronę, zaci­ska­jąc usta z dziw­nym zado­wo­le­niem. – Jesteś córką Laury? To dla niej typowe. Zamiast sama przy­je­chać, przy­słała cię tutaj, żebyś się upo­rała ze złymi wia­do­mo­ściami.

– Złymi wia­do­mo­ściami? – pytam. Mam wra­że­nie, że wpa­dam w pułapkę, ale chcę zro­zu­mieć, co się dzieje. – Wiem tylko, że ciotka Fran­ces po mnie posłała. – Słowo „posłała” brzmi nieco sta­ro­świecko w moich ustach, jak­bym była posta­cią z powie­ści Jane Austen.

Elva się odwraca i znowu zaczyna roz­ma­wiać z panem Gor­do­nem, a ja tro­chę się odprę­żam. Mam wra­że­nie, że prze­stało mnie owie­wać ark­tyczne powie­trze, które popły­nęło w inną stronę.

– Fran­ces zmie­niła testa­ment. Wyklu­czyła Laurę. Powie­działa mi to oso­bi­ście kilka dni temu. – Elva mówi rze­czo­wym, mono­ton­nym gło­sem jak lek­torka w fil­mie przy­rod­ni­czym opi­su­jąca strasz­liwą rzeź doko­naną przez lwy. – Przy­je­dzie, żeby wszystko nam wyja­śnić? O wpół do pierw­szej mam ważny lunch w Southamp­ton, więc nie mogę tu sie­dzieć całe rano. Skoro Laura została wydzie­dzi­czona, obec­ność jej córki nie jest potrzebna.

Pry­cham, zasko­czona, a pan Gor­don zaczyna się jąkać:

– Elvo, doprawdy! Pro­szę, prze­stań spe­ku­lo­wać. Wszystko wkrótce się wyja­śni, gdy spo­tkamy się z Fran­ces. Gdzie jest Saxon?

– Robi sek­cję zwłok w szpi­talu w San­dview, która tro­chę się prze­dłu­żyła. Kiedy skoń­czy, będzie jechał całą godzinę, zakła­da­jąc, że zdąży na prom. Kazał mi prze­ka­zać, żeby­ście się nie przej­mo­wali jego nie­obec­no­ścią. Prze­każę mu szcze­góły póź­niej.

– Fran­ces będzie nie­za­do­wo­lona – mówi pan Gor­don i znowu siada na fotelu.

Nastę­puje chwila pełna napię­cia, gdy cze­kamy na reak­cję Elvy. Na jej twa­rzy poja­wia się wyraz wynio­słej pogardy. Z jakie­goś nie­zna­nego powodu kobiety takie jak Elva uwa­żają mnie za nie­groźną, co jest korzystne w takich sytu­acjach.

Uśmie­cham się pro­mien­nie i mówię:

– Prze­pra­szam, nie wie­dzia­łam, że należy pani do rodziny ciotki Fran­ces. Jest pani jej kuzynką?

– Mój mąż Saxon jest spo­wi­no­wa­cony z Fran­ces – odpo­wiada wynio­śle.

Mama ni­gdy nie wspo­mi­nała, że ciotka ma innych krew­nych, chyba dla­tego, że zawsze była jedyną spad­ko­bier­czy­nią. Otwie­ram usta, by o to zapy­tać, ale pochyla się w moją stronę pan Gor­don.

– Saxon to bra­ta­nek nie­ży­ją­cego męża Fran­ces – wyja­śnia. – Lord Gra­ves­down przy­jął Saxona do sie­bie po śmierci jego rodzi­ców. Wkrótce potem Saxon poszedł do szkoły z inter­na­tem, a Fran­ces poślu­biła lorda Gra­ves­downa. Dbała finan­sowo o Saxona przez te wszyst­kie lata, podob­nie jak o Laurę… – Zerka na Elvę, która wpa­truje się w ścianę obok głowy pana Gor­dona, jakby pró­bo­wała wypa­trzyć brzę­czącą muchę. – Ale ni­gdy nie mieli szcze­gól­nie bli­skich rela­cji – koń­czy.

– Fran­ces na szczę­ście postą­piła roz­sąd­nie w spra­wie Laury – wtrąca Elva, jakby nikt wcze­śniej się nie ode­zwał. – Dom w Chel­sea od lat należy do rodziny Gra­ves­dow­nów i tak powinno pozo­stać. Kiedy w zeszłym tygo­dniu odwie­dzi­łam posia­dłość, zauwa­ży­łam, że Laura bez powodu przy­słała kilka sta­rych kufrów Fran­ces. To spra­wiło, że Fran­ces wresz­cie pod­jęła decy­zję. Zamie­rza was eks­mi­to­wać.

Nie­po­kój skręca mi żołą­dek.

– Ja to zro­bi­łam – mówię powoli. – Wysła­łam kufry do Gra­ves­down Hall i moje nazwi­sko znaj­do­wało się na fak­tu­rze, którą Fran­ces musiała pod­pi­sać. Czy to dla­tego tak nagle się mną zain­te­re­so­wała? Dla­czego mia­łoby ją to skło­nić, by mnie uczy­nić jedyną spad­ko­bier­czy­nią? Nic z tego nie rozu­miem.

A jeśli Elva ma rację? Może wysła­nie kufrów z Chel­sea prze­ko­nało ciotkę Fran­ces, że pora wyeks­mi­to­wać mnie i mamę?

Elva wygląda, jakby miała wybuch­nąć, co potwier­dza, że ble­fo­wała, gdy mówiła o eks­mi­sji. Praw­do­po­dob­nie przy­jęła to zało­że­nie, kiedy usły­szała, że mama została wykre­ślona z testa­mentu.

– Zaj­miemy się tym wszyst­kim w cza­sie spo­tka­nia z Fran­ces – prze­rywa pan Gor­don. Znowu wydaje się zmę­czony i zdaję sobie sprawę, że jest star­szy, niż począt­kowo myśla­łam. Domy­ślam się, że skoń­czył sie­dem­dzie­siąt lat i pra­cuje mimo przej­ścia na eme­ry­turę.

– Mam mętlik w gło­wie – mówię. – Czy w cza­sie spo­tka­nia ciotka Fran­ces po pro­stu opo­wie, co jest napi­sane w nowym testa­men­cie? Czy to… nor­malne?

– Fran­ces robi, co jej się podoba – odpo­wiada pan Gor­don i wzdy­cha ciężko.

– To zna­czy żyje i zamie­rza umrzeć zgod­nie z tą cho­lerną wróżbą z tysiąc dzie­więć­set sześć­dzie­sią­tego pią­tego roku! – rzuca Elva. – Okropny, stary babsz­tyl!

Otwie­ram sze­roko oczy, lecz jestem zacie­ka­wiona. Elva zaczyna się zło­ścić, a widok tak spo­koj­nej osoby tra­cą­cej pano­wa­nie nad sobą jest bar­dzo przy­jemny.

– Wiesz, że nie chciała pokryć kosz­tów naszego wesela, chyba że zmie­nimy lokal?! Marzy­li­śmy o weselu w Queen Vic­to­ria Coun­try Club, ale nie chciała o tym sły­szeć! W logo klubu był por­tret kró­lo­wej Wik­to­rii, znaj­do­wał się na ser­wet­kach i kie­lisz­kach do wina, a Fran­ces nie chciała przez cały wie­czór trzy­mać w dłoni kró­lo­wej. To śmieszne! Ma okropną awer­sję do kró­lo­wych, które można wziąć do ręki! – Spo­sób, w jaki wypo­wiada słowo „okropną”, spra­wia, że się wzdry­gam, jakby cze­kały nas jakieś okro­pień­stwa.

Elva nagle się odwraca i patrzy na Oli­vera, jak gdyby dopiero go zauwa­żyła.

– Dla­czego jest tu twój wnuk, Wal­te­rze? To sprawa rodziny Gra­ves­dow­nów.

Pan Gor­don wyj­muje chu­s­teczkę i ociera czoło.

– Pozwól, że ci przy­po­mnę, Elvo, że Fran­ces zapro­siła na spo­tka­nie Saxona, Annie i Oli­vera. Nie wspo­mniała o tobie.

– Oli­vera?! – Elva nie pró­buje ukryć szoku. – Jeśli chce coś zapi­sać rodzi­nie Gor­do­nów, może prze­cież uwzględ­nić cię w testa­men­cie, prawda? Dom w Chel­sea i posia­dłość dla Saxona i dla mnie, a tro­chę sen­ty­men­tal­nych dro­bia­zgów dla cie­bie. To mia­łoby sens.

Pan Gor­don ści­ska grzbiet nosa.

– Elvo, czy mogła­byś prze­stać zga­dy­wać, co zawiera testa­ment Fran­ces? Ile razy muszę powta­rzać…

Oli­ver trzyma klu­czyki do samo­chodu i kiwa głową w moją stronę.

– Mogę cię pod­wieźć. Wyru­szymy pierwsi, dobrze? Nie przej­muj się baga­żem – dodaje, zer­ka­jąc na skó­rzaną torbę week­en­dową, którą posta­wi­łam w kącie. – Możesz go zabrać po powro­cie ze spo­tka­nia.

Ucie­kamy z kan­ce­la­rii adwo­kac­kiej, jakby się paliło, nawet nie pró­bu­jąc powie­dzieć: „Do widze­nia!”.

Rozdział 4

Dzien­niki Castle Knoll, 15 wrze­śnia 1966

Prze­szu­kują dno rzeki Dim­ber, która ma źró­dło w sąsied­nim hrab­stwie, a póź­niej prze­pływa przez posia­dłość Gra­ves­dow­nów i wio­skę.

Sku­piają się tylko na głęb­szych par­tiach rzeki, ponie­waż kiedy dociera do mia­steczka, staje się tak płytka, że widać dno. Naj­głęb­sze miej­sca znaj­dują się na tere­nie posia­dło­ści i nie mogę prze­stać o tym myśleć.

Ponie­waż to tam wszystko się zaczęło. Emily wpa­dła na pomysł, żeby­śmy się tam zakra­dli w środku nocy. Jest okrop­nie lek­ko­myślna.

Muszę odło­żyć na chwilę ten dzien­nik: przy­szedł Peter i kłóci się z mamą. Nikt nie jest w sta­nie znieść Tansy, z którą się oże­nił, ale teraz mają dziecko, więc chyba nie ma już odwrotu. Bar­dzo pra­gnęli mieć dziecko. Może sta­nie się mil­sza, gdy nie będzie się już mar­twić.

Dziw­nie jest zostać ciotką w wieku sie­dem­na­stu lat, ale to się zda­rza, gdy ma się brata star­szego pra­wie o dzie­sięć lat. Muszę przy­znać, że mała Laura jest cudowna. Ma już mie­siąc i ślicz­nie gul­goce na mój widok. Ale jest podobna do matki, co wygląda kosz­mar­nie.

Rozdział 5

Kiedy idziemy do samo­chodu, nie mogę nic wyczy­tać z twa­rzy Oli­vera. Po spo­tka­niu z Elvą mam mętlik w gło­wie; patrzę na ostry zarys jego szczęki i sta­ram się wymy­ślić coś, co pozwo­li­łoby spro­wa­dzić roz­mowę na komiksy.

Naci­ska klucz zbli­że­niowy trzy­many w dłoni i zapa­lają się świa­tła posto­jowe nie­ska­zi­tel­nego bmw. Zapar­ko­wał go w poprzek chod­nika głów­nej ulicy i kom­plet­nie go blo­kuje. Ludzie muszą scho­dzić na jezd­nię, by omi­nąć samo­chód. Patrzą na nas wście­kle, lecz Oli­ver tego nie zauważa albo ma to w nosie.

Zapala sil­nik i rusza w nie­zręcz­nej ciszy. Opusz­cza okno o kilka cen­ty­me­trów i czu­jemy na twa­rzach letni wiatr. Napię­cie znika. Skrę­camy w zie­lone wiej­skie drogi. Mam ochotę wychy­lić się przez okno i wdy­chać aro­mat drzew sple­cio­nych koro­nami nad naszymi gło­wami. Nie robię tego jed­nak, bo chcę wyglą­dać poważ­nie.

– Czym się zaj­mu­jesz w Lon­dy­nie? – pyta. Skręca ostro i powin­nam być zde­ner­wo­wana, ale wydaje się pewny sie­bie, jakby dobrze znał miej­scowe drogi.

Mil­czę przez chwilę, a potem odpo­wia­dam:

– Och, jestem pisarką. – Według Jenny powin­nam mówić ludziom, że to mój zawód, jeśli o to pytają, bo w tej chwili tym się zaj­muję. To prawda, ale nie zara­biam ani gro­sza. Ani nikt o mnie nie sły­szał. Przy­gry­zam wargę, przy­po­mi­na­jąc sobie pustą skrzynkę mej­lową. – Zakoń­czy­łam jedną książkę, ale jesz­cze nie zaczę­łam nowej – wyja­śniam. Ści­śle rzecz bio­rąc, nie jest to kłam­stwo. – Wyko­rzy­stuję ten czas na reali­za­cję kilku pro­jek­tów twór­czych. – Znowu zapada cisza, więc szybko zaczy­nam mówić o banal­nych spra­wach, by nie pytał o szcze­góły moich „pro­jek­tów twór­czych”. – A ty? Miesz­kasz w Castle Knoll? Wydaje się, że świet­nie znasz miej­scowe drogi. – Uśmie­cham się, ale Oli­ver lekko mruży oczy.

– O nie. Ja też miesz­kam w Lon­dy­nie. Pra­cuję w fir­mie Jes­sopa Fieldsa. – Milk­nie na chwilę, jak­bym powinna znać tę nazwę, lecz nic mi nie mówi. Przy­po­mi­nam sobie podobne nazwy firm, by zgad­nąć, czym się zaj­muje. Jes­sop Fields brzmi jak Gold­man Sachs albo Pri­ce­wa­ter­ho­use­Co­opers…

– Spe­cja­li­zu­jesz się w finan­sach? – pytam.

Par­ska śmie­chem i wiem, że nie zga­dłam. Miła uwaga o komik­sach musiała być przy­pad­kowa. Oli­ver może być przy­stojny, ale mam wra­że­nie, że to bał­wan.

– To firma dewe­lo­per­ska – wyja­śnia w końcu, zręcz­nie zmie­nia­jąc biegi, by wje­chać na wzgó­rze. Jestem pewna, że na wąskiej dro­dze samo­chody nie mia­łyby szans się wymi­nąć. – Jes­sop Fields to naj­więk­sza firma dewe­lo­per­ska w Lon­dy­nie, ale reali­zu­jemy pro­jekty w całym kraju. Wła­ści­wie na całym świe­cie. – Wiatr lekko roz­wiewa mu włosy; jasne loki uno­szą się pod dziw­nymi kątami, po czym opa­dają na czoło. Powstrzy­muję śmiech.

Wydaje się nie­za­do­wo­lony, że uzna­łam go za miesz­kańca Castle Knoll. Nie rozu­miem dla­czego, więc posta­na­wiam spy­tać.

– Pan Gor­don to twój dzia­dek, prawda? Wycho­wa­łeś się tutaj czy spę­dza­łeś u niego miłe waka­cje?

Zaczyna opo­wia­dać o swo­jej mło­do­ści, gdy uczęsz­czał do eli­tar­nych szkół.

– Pocho­dzę z Castle Knoll, ale spę­dza­łem więk­szość czasu w inter­na­tach. Posze­dłem do Har­row, tak samo jak Saxon Gra­ves­down – oznaj­mia z dumą. – Potem stu­dio­wa­łem w Cam­bridge, skąd poje­cha­łem do Lon­dynu i zaczą­łem pracę w fir­mie Jes­sopa Fieldsa. Trudno powie­dzieć, że tu się wycho­wa­łem, skoro spę­dzi­łem tyle czasu w innych miej­scach.

Myślę o swoim dzie­ciń­stwie. Przez cały czas miesz­ka­łam w Lon­dy­nie. W trak­cie week­en­dów ja i mama krą­ży­ły­śmy wokół sta­cji metra jak srebrne kulki we flip­pe­rze. Zawsze przy­pusz­cza­łam, że ludzie uro­dzeni na wsi mają korze­nie, ale kiedy Oli­ver mówi, że nie jest zwią­zany z Castle Knoll, docho­dzę do wnio­sku, że to ja mam korze­nie. Przez chwilę jestem spo­koj­niej­sza. Moje dzie­ciń­stwo spę­dzone z mamą było cha­otyczne i nie­kon­wen­cjo­nalne, ale przy­naj­mniej szczę­śliwe. Myślę o naszym domu w Chel­sea i znowu zaczy­nam się mar­twić: „A jeśli Elva wie coś, o czym nie mam poję­cia?”. Prze­ły­kam ślinę, czu­jąc ści­ska­nie w gar­dle.

– Więc nie jesteś zwią­zany emo­cjo­nal­nie z Castle Knoll? – pytam, nie pró­bu­jąc ukry­wać nie­do­wie­rza­nia. – Nie bawi­łeś się w dzie­ciń­stwie w ruinach zamku ani nie jeź­dzi­łeś pocią­giem na pik­niki nad morzem?

Wzru­sza w mil­cze­niu ramio­nami.

– Uwa­żam, że to tro­chę smutne – mówię.

– To dla­tego, że nie pocho­dzisz z małej miej­sco­wo­ści. Castle Knoll może wyda­wać ci się cie­kawe, ale życie tutaj jest dość nudne. Oso­bi­ście wolał­bym miesz­kać gdzie indziej.

– Tylko nudzia­rze się nudzą – odpo­wia­dam. To jedno z ulu­bio­nych powie­dzeń mamy. – Ale nie martw się: jeśli mia­łeś nudne dzie­ciń­stwo, wymy­ślę ci cie­kaw­sze. – Milknę i patrzę na kra­jo­brazy w poszu­ki­wa­niu inspi­ra­cji, posta­no­wiw­szy naprawdę go zde­ner­wo­wać. – Na tam­tym wzgó­rzu zła­ma­łeś nad­gar­stek, gdy spa­dłeś z roweru w wieku ośmiu lat – mówię. – A w tam­tej szkole – wska­zuję budy­nek widoczny w oddali – po raz pierw­szy poca­ło­wa­łeś dziew­czynę po dys­ko­tece w ósmej kla­sie, gdy cze­ka­łeś, aż odbie­rze cię mama.

– Nie cho­dzi­łem do tej szkoły – odpo­wiada ostro Oli­ver. – Przed chwilą mówi­łem, że poje­cha­łem do Har­row. – Jest ziry­to­wany, ale dzięki temu bar­dziej mi się podoba, bo iry­ta­cja jest przy­naj­mniej auten­tyczna.

– A tam stra­ci­łeś dzie­wic­two, kiedy latem odwie­dzi­łeś dom po pierw­szym roku w Cam­bridge. – Wska­zuję pole namio­towe, gdzie biwa­kują tury­ści. – Tro­chę późno, ale nic nie szko­dzi. Pew­nie winne są komiksy; wyj­ście ze sko­rupy zajęło ci kilka lat.

– Skoń­czy­łaś? – rzuca.

Uśmie­cham się jesz­cze sze­rzej i odchy­lam głowę do tyłu.

– Na razie – mówię. Zamy­kam oczy i obser­wuję czer­wono-złote plamki pod powie­kami.

Zale­d­wie kwa­drans póź­niej Oli­ver skręca i prze­jeż­dża przez impo­nu­jącą bramę. Biały żwi­rowy pod­jazd prze­cina roz­le­głe tra­wia­ste pola; jest tak długi, że nie widzę jesz­cze domu ciotki Fran­ces.

Poko­nu­jemy łagodny zakręt i wresz­cie zza ciem­no­zie­lo­nych cypry­sów i przy­strzy­żo­nych żywo­pło­tów wynu­rza się dwór – Gra­ves­down Hall, oka­zały budy­nek z pia­skowca, nieco ponury nawet w jasnym sierp­nio­wym słońcu. Ma trzy kon­dy­gna­cje i ele­ganc­kie okna z małymi szyb­kami błysz­czące w słońcu. Widzę, że dwór jest obszerny, i podzi­wiam wspa­niałą fasadę. Przy pod­jeź­dzie pra­cuje samotny ogrod­nik, przy­cina dłu­gie żywo­płoty, nada­jąc im fali­ste kształty. Są gustowne, ale tro­chę nie­sa­mo­wite. Par­ku­jemy tuż przed dużym okrą­głym gazo­nem, gdzie stoi zabyt­kowy rolls-royce; ma unie­sioną maskę, jakby ktoś napra­wiał sil­nik i nagle prze­rwał pracę.

Oli­ver i ja sto­imy chwilę przed wyso­kimi dębo­wymi drzwiami. Prze­su­wam dłoń po pokry­wa­ją­cych je rzeź­bie­niach. Widzę wino­rośl, jeżyny i misterne zawi­jasy, które spra­wiają, że czuję się tro­chę tak, jak­bym doty­kała labi­ryntu. Dener­wuję się przed spo­tka­niem z nie­zna­jomą ciotką, nagle wezwana przez nią po dwu­dzie­stu pię­ciu latach. Ale to przy­jemne zde­ner­wo­wa­nie, jak w cza­sie ocze­ki­wa­nia na wynik roz­mowy kwa­li­fi­ka­cyj­nej, gdy wiemy, że wypa­dli­śmy naprawdę dobrze.

Kiedy naci­skam mosiężny dzwo­nek do drzwi, w głębi domu roz­lega się dźwięczny kurant. Zapada cisza, która trwa zbyt długo, więc Oli­ver ude­rza ciężką żeliwną kołatką. Trzy dud­niące ude­rze­nia, nie­mal tak dono­śne jak wystrzały. Nikt się nie poja­wia, więc naci­ska klamki obu skrzy­deł. Drzwi są zamknięte.

– Nie powin­ni­śmy spy­tać ogrod­nika? – Mój głos lekko drży, bar­dziej, niż się spo­dzie­wa­łam, ponie­waż dwór wywo­łuje we mnie nie­po­kój. – Myślisz, że może mieć klucz?

Oli­ver patrzy na mnie z unie­sio­nymi brwiami. Wygląda bar­dzo przy­stoj­nie, co dopro­wa­dza mnie do szału.

– Hej, Archie! – woła, nie odry­wa­jąc ode mnie oczu, i chy­trze się uśmie­cha. Oczy­wi­ście zna ogrod­nika, bo wycho­wał się w Castle Knoll. Mam ochotę prze­wró­cić oczami, ale nie mogę ode­rwać wzroku od Oli­vera. – Lepiej pomogę Archiemu zejść z dra­biny – mówi cicho, uśmie­chając się sze­roko. – Ma chore kolano. Zwich­nął je osiem­na­ście lat temu, wycią­ga­jąc mnie z rzeki Dim­ber, kiedy spa­dłem z huś­tawki na linie.

Nie wiem, czy to kłam­stwo, ale zdaję sobie sprawę, że w ten spo­sób Oli­ver kon­ty­nu­uje spa­ring, który pro­wa­dzi­li­śmy w cza­sie jazdy.

Za naszymi ple­cami ogrod­nik w dal­szym ciągu strzyże żywo­płoty; przy­tłu­miony szczęk jego seka­tora to jedyny dźwięk towa­rzy­szący naszemu poje­dyn­kowi na spoj­rze­nia. Odwra­cam wzrok pierw­sza.

To prawda, ogrod­nik rze­czy­wi­ście wydaje się za stary, by wspi­nać się na chy­bo­tliwą drew­nianą dra­binę; zaci­skam zęby, gdy go obser­wuję. Męż­czy­zna się odwraca, osła­nia oczy od słońca i mruga kilka razy, nim poznaje Oli­vera.

– Tak szybko wró­ci­łeś, Oli­ve­rze Gor­don? – mówi powoli.

Odwra­cam się w stronę Oli­vera.

– Wró­ci­łeś?

– Och, byłem tu wcze­śniej – odpo­wiada non­sza­lancko.

– Dla­czego? – pytam bez ogró­dek.

Patrzy na mnie.

– Co to za róż­nica? Sły­sza­łem, że ni­gdy w życiu nie spo­tka­łaś Fran­ces. Teraz nagle zmie­niasz się w jej oso­bi­stą sekre­tarkę?

Cofam się o krok, ale natych­miast jestem na sie­bie zła, że oka­zuję sła­bość.

– Przy­je­cha­łam tutaj, bo zosta­łam zapro­szona. Chcę poznać Fran­ces. Zapy­ta­łam, czy byłeś tu wcze­śniej, ponie­waż…

– Jesteś wścib­ska – prze­rywa.

Krzy­wię się.

– Zacie­ka­wiona.

Ogrod­nik Archie zaj­muje się przy­ci­na­niem poje­dyn­czych gałą­zek ster­czą­cych z żywo­pło­tów. Każdy szczęk jego seka­tora wydaje się gło­śniej­szy, gdy Oli­ver przy­gląda mi się uważ­nie. W końcu mówi:

– Fran­ces miała pyta­nia doty­czące posia­dło­ści. Zapro­siła mnie na śnia­da­nie i razem przej­rze­li­śmy kilka sta­rych pla­nów.

Nie mam czasu zada­wać dal­szych pytań, bo Archie z tru­dem scho­dzi po dra­bi­nie, nie­pew­nie trzy­ma­jąc w dłoni seka­tor. Oli­ver wsa­dza ręce do kie­szeni i wyj­muje je dopiero wtedy, gdy chrzą­kam zna­cząco, po czym idzie pomóc Archiemu.

– Kto to może być? – Archie staje na żwi­rze i ociera czoło nie­wielką chu­s­teczką. Wygląda jak typowy stary ogrod­nik z bajek: ma na sobie wyświech­tany dre­lich i buty robo­cze, a jego twarz jest pokryta głę­bo­kimi zmarszcz­kami, ogo­rzała od wie­lo­let­niej pracy na wol­nym powie­trzu. Spod postrzę­pio­nej płó­cien­nej czapki ster­czą kosmyki siwych wło­sów, po szyi spły­wają kro­ple potu.

– Nazy­wam się Annie Adams – mówię. Jego ręka jest sucha niczym spę­kana zie­mia.

– Archie Foyle – odpo­wiada. – Miło mi panią poznać.

– Jest pan jedy­nym ogrod­ni­kiem? – pytam, spo­glą­da­jąc na żywo­płoty i traw­niki. – Chyba ma pan mnó­stwo pracy.

Na twa­rzy Archiego poja­wia się uśmiech. Zmarszczki wokół jego oczu się pogłę­biają.

– Jestem jedy­nym praw­dzi­wym ogrod­ni­kiem. A pani Fran­ces pozwala mi robić, co chcę. Wyna­jęła pro­fe­sjo­nalną firmę zaj­mu­jącą się archi­tek­turą kra­jo­brazu; raz w tygo­dniu przy­jeż­dżają z kosiar­kami i dmu­cha­wami do liści. Robię rze­czy wyma­ga­jące fine­zji, bo to lubię, a pani Fran­ces nie ma nic prze­ciwko. Ale w tej chwili więk­szość czasu zaj­muje mi farma, więc prze­waż­nie pra­cuję przy żywo­pło­tach.

Spo­glą­dam na fali­sty żywo­płot, dwa razy wyż­szy ode mnie i cią­gnący się co naj­mniej sto metrów aż do pod­jazdu, przy któ­rym rosną cyprysy.

– Robią duże wra­że­nie – mówię szcze­rze. Przy­glą­dam się dokład­niej żywo­pło­tom i już nie wydają mi się prze­ra­ża­jące. Przy­po­mi­nają zie­lone fale, Archie ufor­mo­wał je po mistrzow­sku. Mam duże doświad­cze­nie, bo oglą­da­łam wiele obra­zów przed­sta­wia­ją­cych stare dwory, i potra­fię doce­nić jego kunszt.

– Dzię­kuję. Są moją dumą i rado­ścią. Dopóki żyję, nikt oprócz mnie nie tknie tych żywo­pło­tów. Pyta­łem panią Fran­ces, czy mogę zostać pod nimi pocho­wany, by mój duch nawie­dzał każ­dego, kto spró­buje je zmie­nić. – Śmieje się lekko z kiep­skiego żartu, ale natych­miast patrzy na Oli­vera i milk­nie.

Wyczu­wam, że coś się dzieje, i zaczy­nam się zasta­na­wiać. Oli­ver, dzia­łal­ność dewe­lo­per­ska, śnia­da­nie z ciotką Fran­ces, plany posia­dło­ści.

– Wspo­mniał pan o far­mie? – pytam, usi­łu­jąc roz­ła­do­wać nie­spo­dzie­wane napię­cie.

– Tak, far­mie Foyle’ów. – Archie wska­zuje ogród oto­czony cegla­nym murem znaj­du­jący się z boku dworu. – Za tere­nem posia­dło­ści, kilo­metr dalej, są moje pola, zagroda i cała reszta. Kie­dyś była to farma Foyle’ów, ale póź­niej pochło­nęła ją posia­dłość Gra­ves­dow­nów. Ale moja wnuczka mówi, że dobrze jest mieć ary­sto­kra­tyczny herb na ety­kie­tach serów, dże­mów i innych pro­duk­tów, które sprze­daje. Pro­wa­dzi w mia­steczku Deli­ka­tesy Crum­bwella.

Naszą roz­mowę prze­rywa odgłos opon śli­zga­ją­cych się na żwi­rze, gdy Elva Gra­ves­down zbyt szybko poko­nuje zakręt. Igno­ruje nas i par­kuje samo­chód jak naj­bli­żej dworu. Jedzie za nią skromne renault pana Gor­dona oto­czone chmu­rami bia­łego kre­do­wego pyłu wyrzu­co­nymi przez opony auta Elvy. Gdyby samo­chody mogły kasz­leć, renault pana Gor­dona na pewno zaczę­łoby się krztu­sić.

– Myślisz, że mógł­byś nas wpu­ścić do domu, Archie? – pyta powoli Oli­ver.

– Nie­stety, nie mam klu­czy – odpo­wiada spo­koj­nie ogrod­nik.

Obser­wu­jemy, jak Elva i pan Gor­don robią to samo co my wcze­śniej: dzwo­nią, pukają, znowu dzwo­nią. Mijają dłu­gie minuty, ale nikt się nie poja­wia.

– Powin­ni­śmy się mar­twić? – pytam. – Czy Fran­ces może zapo­mnieć o umó­wio­nym spo­tka­niu?

– Może roz­ma­wia przez tele­fon? – suge­ruje Oli­ver.

– Albo jest w toa­le­cie – zga­duję. Oli­ver spo­gląda na mnie z iry­ta­cją. Wzru­szam ramio­nami. – To nor­malny powód, by nie podejść do drzwi.

Mija następne pięć minut. Elva wyraź­nie zaczyna się nie­cier­pli­wić. Patrzy na Archiego, który obser­wuje nas ze zmar­twio­nym wyra­zem twa­rzy.

– Wygląda na to, że Walt jed­nak ma klu­cze – mówi Archie ze zdzi­wie­niem.

Odwra­camy się i widzimy pana Gor­dona otwie­ra­ją­cego drzwi. Oli­ver i ja idziemy pośpiesz­nie, by dogo­nić pozo­sta­łych. Kiwam Archiemu głową i znowu macham do niego ręką, a póź­niej prze­mie­rzamy pod­jazd i wcho­dzimy do ciem­nego holu. Przez cały czas uważ­nie się nam przy­gląda. Prze­sta­jemy czuć jego inten­sywne spoj­rze­nie dopiero po zamknię­ciu cięż­kich drzwi.

Po bla­sku panu­ją­cym na zewnątrz dom wydaje się ciemny. Nasze kroki odbi­jają się echem w holu wyło­żo­nym mar­mu­ro­wymi pły­tami. Wnę­trze pach­nie poli­turą i sta­rymi dywa­nami.

– Fran­ces?! – woła pan Gor­don, ale jego głos jest zmę­czony i słaby.

– Fran­ces, to ja, Elva! – Śpiewny głos Elvy jest prze­ni­kliwy i dono­śny. Odbija się echem w kory­ta­rzu i wywo­łuje dresz­cze. Wzdry­gam się i wcho­dzę za panem Gor­do­nem przez drzwi pro­wa­dzące do ogrom­nej pro­sto­kąt­nej sali. Jest stara – tak stara, że znaj­dują się w niej dwa wiel­kie kamienne kominki, po jed­nym na każ­dym końcu pomiesz­cze­nia. Pod­łogę pokry­wają wydep­tane kamienne płyty, a nie par­kiet albo mar­mur. Skle­pione sufity, ciemne belki, długi lśniący stół i krze­sła z wyso­kimi opar­ciami two­rzą atmos­ferę sta­rej sali ban­kie­to­wej. Wyobra­żam sobie występy bar­dów i ele­ganc­kie towa­rzy­stwo jedzące bażanty i cia­sta, ale sza­rość pomiesz­cze­nia spra­wia, że prze­cho­dzą mnie ciarki. Wygląda na to, że ciotka Fran­ces czuła to samo – w wyso­kich oknach wiszą zasłony w kwiaty, a wokół komin­ków usta­wiono fotele o kolo­ro­wych obi­ciach, by sala wyda­wała się nieco bar­dziej przy­tulna. Z sufitu zwisa ogromny żyran­dol; lśnią na nim setki krysz­ta­łów przy­po­mi­na­ją­cych szty­lety.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki