Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Urodziłam się 21 września 1965 roku w Żywcu. Szczęśliwe dzieciństwo upłynęło mi na zabawach tuż za płotem znanego w całej Polsce browaru. Burzliwa młodość, liczne wędrówki w towarzystwie harcerzy, wiersze pisane do starego zeszytu i aktywna działalność w lokalnej społeczności sprawiły, że ze szczególną wrażliwością patrzyłam na życie. Potem matura, praca, miłość, małżeństwo, dzieci... Zamieszkałam w Krzyżowej – pięknej, malowniczej wsi w Beskidzie Żywieckim. Normalne życie normalnej matki-Polki. W 2013 roku, gdy po wielu perypetiach stanęłam na rozdrożu, musiałam coś ze sobą zrobić. Dzieci odchowane, męża brak, pracy brak, środków do życia brak... Cóż było robić? Wymyśliłam sobie pracę na emigracji. Tak się rozpoczął nowy etap w moim życiu. Gdy 28 grudnia 2013 roku po raz pierwszy wyjechałam do Niemiec jako opiekunka seniorów, nie sądziłam, że wszystko tak bardzo się zmieni. Na początku było mi bardzo trudno. Kłopoty językowe, rozłąka z bliskimi, problemy z opanowaniem trudnej sztuki bycia opiekunką sprawiły, że zupełnie inaczej zaczęłam postrzegać świat. Sprawy kiedyś ważne stały się dla mnie błahe. Teraz – po kilku latach – stałam się zupełnie innym człowiekiem. Z poważnej, podstarzałej matrony zmieniłam się w uśmiechniętą, pełną radości dziewczynę. Dalsi i bliżsi znajomi zaczęli podkreślać, jak bardzo jestem inna. Zawsze gdy wracam, próbuję opowiadać o swoich niezwykłych przygodach. Niestety, słuchacze nie wierzyli i pukali się tylko w czoło. „Niemożliwe” – mówili. Poskarżyłam się wtedy Lucynie – mojej serdecznej, wieloletniej przyjaciółce:
– Tyle się teraz w moim życiu dzieje, a nie mam komu o tym opowiadać.
Ta odpowiedziała krótko:
– Opisz swoją historię. Pamiętasz? Kiedyś w szkole pisanie całkiem nieźle ci wychodziło.
I tak zaczęła się moja przygoda z książką, do której lektury serdecznie zapraszam.
Agata Strzałka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 254
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja językowa i techniczna:
Agnieszka Gortat
Skład:
Studio DTP Ewa Zduńczyk
Projekt okładki:
Michał Klekowski
© Copyright by Agata Strzałka 2023© Copyright by Borgis 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone
Wydanie II
ISBN 978-83-67642-12-5
ISBN (e-book) 978-83-67642-13-2
Wydawca:
Wydawnictwo BORGIS® Sp. z o.oul. Ekologiczna 8 lok. 103, 02-798 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis
Druk: Sowa Sp. z o.o.
Wstęp
Jechałam z nosem przyklejonym do szyby autokaru. Moje kochane Beskidy powoli znikały w oddali. Serce waliło. Emocje – radość i strach. Właśnie rozpoczęłam swoją pierwszą podróż za chlebem. Zamarzyło mi się zarabianie w euro.
Niełatwo było uprosić Kaśkę, by zabrała mnie do siebie. Pracowała u niemieckiego rolnika. Praca w polu przy plewieniu jarzyn, zbiory i praca w hali produkcyjnej przy pakowaniu. To przecież nic strasznego. Takie rzeczy chyba każdy potrafi, nieprawdaż? Kasia ostrzegała:
– Edyta! Tutaj jest bardzo ciężko. Ty za delikatna jesteś. Nie dasz rady.
Nie wierzyłam. Czyż za młodu nie pokazałam, jak bardzo jestem pracowita? W wieku dwudziestu paru lat, jako dziewczyna wychowana w mieście, nauczyłam się krowy doić, przewracać siano, snopki wiązać. Myślałam, że potrafię już wszystko. Tak właśnie wtedy myślałam…
Gdy autobus wjechał na parking w Norymberdze, właściwie nie bałam się wcale. Adres zapisany na kartce. Nawet nie musiałam nic mówić kierowcy. Wiedziałam, ile zapłacę.
Z zachwytem podziwiałam stare mury obronne mijane po drodze. Taksówka wyjechała z miasta i moim oczom ukazały się monotonne widoki. Pola obsadzone marchewką, porami, pietruszką... Pomiędzy nimi, jakby powrzucane, stały budynki z zabudowaniami gospodarczymi. Zajechaliśmy przed jeden z nich. Nic nadzwyczajnego. Dom, niewielki plac pośrodku, wielka hala i barak. Nikogo nie widać. Taksówka odjechała, a ja stałam – jak ta sierotka – pośrodku placyku i nie miałam pojęcia, co mam dalej ze sobą zrobić. Pewnie wszyscy pracują. O szóstej trzydzieści już w polu? A przecież ktoś miał na mnie czekać.
Wybawienie nadjechało po kilku minutach. Gdzieś w oddali pośród pól zamajaczył ciągnik. Kierowca – niczym kowboj na swoim rumaku – uroczyście wjechał na plac. Okrążył mnie dwukrotnie i zatrzymał się. Zobaczyłam niestarego jeszcze mężczyznę. Ukłoniłam się ładnie. Ten wprowadził mnie do baraku. Wąskim korytarzykiem zaprowadził do niewielkiego pokoju. Dwa piętrowe łóżka. Szafa. Stolik i dwa krzesła. Miejsca niewiele. Ledwie środkiem jedna osoba mogła się przecisnąć. Mężczyzna wskazał łóżko na piętrze i kazał mi spać. Mówił coś, ale kompletnie gościa nie rozumiałam. Głupi, po niemiecku gadał, a ja przecież Polka jestem. I poszedł.
Pierwszego dnia pracy miałam się przekonać, jak niewiele jeszcze o życiu wiem. Czwarta rano – pobudka. Toaleta, śniadanie, kawa. Na wszystko godzina. W normalnych warunkach wystarczy, ale tutaj? Do kibelka kolejka. Do łazienki kolejka. Kuchnia jedna wspólna i trzydzieści osób. Cztery Polki i Rumuni. Młodzi chłopcy i śniade dziewczyny. Zachwycali swoją południową urodą. W kuchni sporo miejsca było, ale gdy naraz trzydzieści gęb chce kawę zrobić i jakieś kanapki, ciasno jest jak na tureckim jarmarku. Do tego głośne krzyki, rozmowy i śmiechy sprawiały, że nie mogłam się w tym miejscu odnaleźć. Szybko kawę wypiłam na zewnątrz i gotowa do boju stawiłam się z innymi punktualnie o piątej przed wielkimi wrotami hali. W ręce trzymałam nóż, który wręczyła mi Kaśka z przykazaniem:
– Pilnuj jak oka w głowie. To twoje najważniejsze narzędzie pracy. Jak zgubisz, drugiego nie dostaniesz.
Co będziemy robić? Szef zadecyduje. Czekamy. Nic nie rozumiem. Szwargocze coś nie po naszemu. I wtedy, jakby ktoś czarodziejską różdżką całe towarzystwo ożywił, wszyscy biegiem udali się do wielkiej hali. Tam – długa taśma, a wzdłuż niej stoły zaopatrzone w wagi. Robotnicy, jak poparzeni, rozbiegli się we wszystkie strony. Ktoś wózkiem widłowym zwozi paletę z marchewką. Inny – selery, pory... Pozostali – dawaj znosić do swoich stołów przedmioty potrzebne do pracy. Grupa mężczyzn pory obiera. Inni selery kroją. Wszystko to dzieje się w ciszy i w biegu. Patrząc z boku, myślałam, że oglądam kadry niemego filmu w przyspieszonym tempie. Nikt nie chodził normalnie. Wszyscy biegiem, truchcikiem... Co tutaj jest grane? Czy to się dzieje naprawdę?
Z zadumy wyrwała mnie Kaśka.
– Co tak stoisz? Do roboty!
– Ale ja nie wiem, co mam robić – zrozpaczona odparłam.
– Pędź po pietruszkę.
Rozejrzałam się po hali i zobaczyłam grupę kobiet przy palecie skrzynek z zieloną natką. Przekładały, przebierały – jak wytrawne klientki na targu. Wzięłam pierwszą z brzegu. Zadowolona zataskałam zdobycz do swojego stołu. Kaśka, jak zobaczyła to cudo, aż za głowę się złapała.
– Co żeś to przywlekła?
– Źle? – Zdziwiona wpatruję się w przyniesioną skrzynkę.
– Taka drobna. Będzie ciężko ci na tackach układać.
– To może wymienię? – Już zerwałam się do odwrotu.
– Zwariowałaś? Szef może przez kamerę podglądać. Musisz teraz to zużyć.
Szybko przekonałam się, że koleżanka miała rację. Drobne gałązki niełatwo było ułożyć listkami do góry tak, by kompozycja warzywna wyglądała ładnie. Przy każdym stole pracowały po trzy osoby. Z nami układała warzywa młoda Rumunka. Na plastikowej tacce umieszczała marchewkę. Potem Kaśka dorzucała por i seler. Do mnie należało dokładanie natki pietruszki. Podobno ja miałam najlżej... Wcale jednak tak nie uważałam. Niezwykle trudno było w zawrotnym tempie tworzyć piękne warzywne kompozycje.
Po godzinie takiej rozrywki zaczęłam czuć ręce, nogi i kręgosłup. Zapytałam Kaśkę:
– Ile nam jeszcze zostało do przerwy?
– O jakiej przerwie mówisz? Na obiad?
– No nie wiem, kiedy skończymy?
– Dziewczyno, dopiero balety zaczynamy!
Po dwóch godzinach ciężko już było ustać na nogach. Na domiar złego zachciało mi się sikać.
– Gdzie tu można z toalety skorzystać? – pytam.
– A tam! – Koleżanka wskazała mi niewielkie pomieszczenie w rogu hali. – Musisz jednak szybko, bo szef, być może, przez kamerę patrzy. I nie za często. No wiesz... pilnują.
– A jak mi się zachce na dłużej? – dociekałam.
– O tym zapomnij. „To twardsze” dopiero na przerwie.
Pobiegłam więc truchcikiem załatwić swoją potrzebę. Wróciłam jak na skazanie.
Po czterech godzinach, gdy już zaczynałam przysypiać nad stołem, coś zaczęło się dziać. Na razie kończymy tutaj pracę. W pole pójdziemy. Wcześniej sprzątanie. I znowu szok. Oczami nie nadążałam za niektórymi robotnikami. Tak szybko biegali. Teraz szybko do szatni. Trzeba się ubrać w gumowe odzienia. Zanim włożyłam jedną nogę w nogawkę spodni, wszyscy inni byli już gotowi do kolejnej pracy.
– Ruszaj się, Edyta! Ruszaj się! – ponaglała Kaśka.
Już mnie zaczynała wkurzać. Naprawdę jestem taka wolna? Myślałam, że raczej normalna. Nie dało się ubierać z nożem w ręce, więc odłożyłam go na półkę obok. Trwało to zaledwie ułamek sekundy. Zamieszanie, każdy kaloszy i kurtek szuka. Przepychanie, kłótnie... Odwróciłam się i patrzę – noża nie ma! A wiadomo, tutaj to najważniejsze narzędzie pracy. Zrozpaczona krzyknęłam:
– Kaśka! Noża nie mam!
– Ta spojrzała na mnie jak na niegrzeczne dziecko.
– Zajebali ci. Teraz sama musisz sobie zorganizować.
– Jak to – zorganizować?
– Ukraść komuś. Bez noża nie dasz rady.
Zimny pot mnie zlał. Ja mam kraść? Rumunom na dodatek?! A jak mnie w porywie złości któryś pobije? Bałam się jak diabli. Rozejrzałam się dyskretnie i nagle zobaczyłam niewielki nożyk. Pewnie ktoś na moment zostawił… Leżał sobie bezpańsko na ławeczce. Boczkiem zakradłam się i zwinęłam go. Autentycznie! Ukradłam czyjeś narzędzie pracy! Straszne miałam wyrzuty sumienia, ale cóż... prawo dżungli.
Cieszyłam się, że w pole pójdziemy pracować. Świeże powietrze i nareszcie nie będę musiała już stać przy taśmie.
Na plac podjechał szef swoim odrzutowym ciągnikiem z niewielką przyczepką. Wszyscy od razu, jak małpy, wskakiwać na nią zaczęli jeszcze w biegu. Każdy łapał się, czego mógł, by nie wypaść podczas jazdy. Ja, oczywiście, wgramoliłam się ostatnia. Nie miałam nawet czego się chwycić. Wszystkie konkretne miejsca dawno zajęte. Kołyszę się więc na stojąco z nożem w ręce (wszak to najważniejsze narzędzie pracy) i proszę niebiosa o opiekę, by nie wypaść z pojazdu. Przejechaliśmy tak ze sto pięćdziesiąt metrów. Niedaleko, a jechać trzeba było? Dopiero później zrozumiałam dlaczego. Wszak na piechotę mogliśmy za długo iść, a czas to pieniądz. Liczy się każda sekunda przepracowana.
Tutaj – kolejna rozrywka. Zbieranie szczypiorku. Długie pole. Końca nie widać. Trzeba w kucki lub na kolanach do przodu posuwać się i ścinać pęczki, chwasty odrzucać, równać, gumką związać... Robota fajna, tylko znowu to tempo. Inni daleko przy swoich rządkach, a ja już ledwie kolanami przebieram. Już nie wiem, co lepsze – stanie przy taśmie czy wędrówka na czworakach. I tak do dwunastej.
Przerwa. Cała godzina. Trzeba z toalety skorzystać na zapas, przygotować posiłek, zjeść, kawę wypić, zapalić... To wszystko w ciągu godziny. Nie da rady. Muszę wybierać. Zdecydowałam się na kawę i papieroska na ławeczce za barakiem. Jeść i tak nie byłam w stanie. Za bardzo wykończona byłam.
Trzynasta. W pole jedziemy pory zbierać. Tym razem chyba dalej, bo szef ciężarówką podjechał. Powtórka z rozrywki. Szybkie wkładanie gumowych strojów. Już nie byłam taka głupia jak wcześniej. Nóż w zęby wsadziłam. Nie ukradli... Na ciężarówkę wszyscy wskakują. Ja też próbuję i tak zamaszyście podskoczyłam, że przechyliło burtę jak huśtawkę. O mało nie spadłam. Szef chyba się wystraszył, bo polecił mi do szoferki wsiąść. Jechałam więc honorowo. W polu – wyrywanie pora i ścinanie nierównych końcówek. Jeden ruch nożem, jak maczetą, i po sprawie. Nie wychodziło mi to jednak za bardzo, bo kradziony nóż tępy był i mały. Inni daleko w przodzie, a ja – zlana potem – ze zmęczenia ledwo nogami włóczę. A to jeszcze nie koniec przecież. Dopiero szesnasta.
Wracamy na halę. Krótkie przebieranie i po pietruszkę biegnę. Już jestem mądrzejsza. Wybieram długie gałązki. Znowu ból pleców. Nogi drętwieją. Na szczęście tym razem niedługa mordęga. Szef zabiera mnie i inną Polkę w pole. Zawozi do pietruszki. Mamy plewić dwanaście bardzo długich rzędów. Znowu na czworakach posuwam się naprzód i nożem (a jakże) chwasty wygarniam. Tutaj – problem kolejny. Roślinki maleńkie. Niedowidzę trochę. Nie wiem, co chwast, a co pietruszka. Wygarniam więc na oślep. Może nikt się nie kapnie?
Godzina dziewiętnasta. Mam nadzieję, że to koniec. Nic z tego. W hali wielka sterta selera. Trzeba wybierać i do skrzynek wkładać. Kolejne dwie godziny katorżniczej pracy.
Dwudziesta pierwsza nareszcie! Słyszę: GATA! To najpiękniejsze rumuńskie słowo, jakie zapamiętałam. Gata to koniec po prostu.
Wracamy do baraku. Jest czas wolny do czwartej rano. Normalnie, rozpusta... Można jeść, myć się, palić i spać nareszcie. Sen? Dopiero wtedy zrozumiałam prawdziwy sens tego słowa. Pragnę wnieść małą poprawkę do znanego powiedzenia: „Ze zmęczenia zasnął”. Powinno ono brzmieć: „Był tak bardzo zmęczony, że nie mógł zasnąć”. Nie dawałam rady. Mięśnie tak mocno bolały, że miałam ochotę wyć z rozpaczy.
Tak mijał każdy dzień. Od poniedziałku do soboty. W niedzielę nieco lepiej, bo pracowaliśmy tylko do obiadu.
Cztery tygodnie później
Schudłam osiem kilogramów. Spodnie sznurkiem przewiązuję, bo nie mam paska. Na ciężarówkę wskakuję jak młoda sarna. Mięśnie już mniej bolą. Zorganizowałam sobie dwa bardzo ostre noże i prawie nowe ubranie gumowe, bo moje się podarło. Zaprzyjaźniłam się z Rumunami. Przestałam się ich bać. Dostałam wypłatę. Zawartość portfela rozbudziła moją wyobraźnię. W Polsce musiałabym pracować na to trzy miesiące. Zapragnęłam na dłużej zaczepić się w pracy za granicą. Nie chciałam już do rolnika wracać. Wiedziałam, że stać mnie na więcej. Musiałam jednak coś wymyślić.
I wymyśliłam...
Rozdział I
Początki bywają trudne
1. Nowy pomysł na życie
Niewiele czasu minęło od mojego pierwszego wyjazdu do pracy w Niemczech, a czuję się, jakby to było wieki temu. Pracuję jako opiekunka osób starszych. Moje życie diametralnie się zmieniło. Przeżyłam wiele trudnych i smutnych chwil. Być może jeszcze więcej śmiesznych i zabawnych. Pomyślałam więc, że znajdzie się ktoś, kogo zainteresuje kariera podstarzałej początkującej emigrantki.
Takie mamy czasy, że w kraju o robotę trudno. Jeśli ma się pięćdziesiątkę na karku i trzeba zaczynać od zera to marne szanse. Gdy znalazłam się na rozdrożu i zaczęłam szukać pracy, przekonałam się, jakie są obecnie realia. Tak, oczywiście, mogłam pracować jako telemarketer i wciskać biednym nieszczęśnikom kit. Gadane to ja mam. Jak jednak to robić, gdy sama nie daję się namówić na żadne ekstrapromocje? Mało tego, jeśli jakiś biedak zadzwoni do mnie, jest totalnie z błotem mieszany. Mogłam jeszcze roznosić ulotki. To byłoby fajne. Schudłabym... Cóż z tego, skoro kasa do zarobienia taka zarąbista, że nie starczyłoby nawet na karmę dla mojego małego psa. A dla mnie?
Po wielu dniach medytacji uznałam, że najwyższy czas pomyśleć o emigracji. Ja wiem, że złote czasy zarobków za granicą minęły dawno, ale ja już tak mam, że wszystko robię z opóźnieniem. W latach dziewięćdziesiątych, gdy ludzie pazurami trzymali się państwowych posad, ja sama się zwolniłam, bo chciałam się dziećmi zająć. Sklep otworzyłam, gdy inni zamykali swoje biznesy. „Bo nie opłaca się” – mówili i pukali się w czoło. Oczywiście splajtowałam... Teraz moi rówieśnicy już planują emerytury, a ja? No cóż, zaczynam od zera.
Pomysł był taki: uczę się języka i jadę. Zaczęłam od angielskiego. Teraz wszyscy wyjeżdżają do Wielkiej Brytanii. Po tygodniu intensywnej nauki stwierdziłam, że moja głowa tego języka nie ogarnie. Dlatego szybko przerzuciłam się na niemiecki. Pomyślałam, że Niemcy są bliżej i za bilet mniej zapłacę. Łatwiej wracać będzie. Przez morze nie będę musiała wpław płynąć, jeśli na powrót kasy zabraknie. Uczyłam się dwa miesiące. Oczywiście sama, bo na kurs nie było mnie stać.
Zadzwoniłam do pierwszej agencji. Byłam przekonana, że mówię jak rodowita Niemka. Telefon i... czarna rozpacz. Nic nie rozumiałam! Potem kolejna agencja i kolejna. Dzwoniłam do wielu. A egzaminy? Ileż się nakombinowałam. Najpierw kompletnie nie wiedziałam, o co panu chodzi. Pan zadawał pytania (dlaczego po niemiecku?!), a ja ni w ząb. Podziękował. Drugim razem pani dzwoniła. Już domyślałam się, o co może pytać. Opowiadałam więc, jak się nazywam, gdzie mieszkam, ile mam lat. Że spacerować lubię i na rowerze jeździć. Że gotuję dobrze i ciasta piekę... Chyba nie na temat było. Pani podziękowała również. Innym razem przygotowałam ściągi. Na kartkach powypisywałam różne wersje pytań i odpowiedzi. Co z tego, skoro tyle ich miałam, że pogubiłam się przy pierwszej odpowiedzi? Podziękowano mi po raz kolejny. I tak wiele razy.
W końcu udało się! Dostałam pierwsze zlecenie. Myślałam, że oszaleję z radości. Nie wiedziałam, że to dopiero początek mojej wyboistej drogi.
2. Mój pierwszy wyjazd
A więc stało się. Moje pierwsze zlecenie. Byłam przeszczęśliwa. Pozostało mi tylko spakować walizkę, kupić bilet i dalej w drogę do lepszego świata.
Tymczasem pojawiły się pierwsze problemy. Najprościej byłoby zamówić busa i dojechać bezpośrednio pod wskazany adres. Niestety, działo się to w okresie poświątecznym i nie miałam szans na taką podróż, bo najzwyczajniej w świecie nie było już miejsc. Trzeba było zdecydować się na jazdę autokarem, a te zatrzymują się tylko w dużych miastach. Miasto W., w którym miałam pracować, jest oddalone od Hanoweru o ponad dwadzieścia kilometrów. Taksówka nie wchodziła w rachubę, bo kosztowałoby to majątek. Na szczęście mój niezastąpiony zięć znalazł wyjście z tej trudnej sytuacji. W Internecie odszukał rozkład jazdy pociągów i dokładnie poinstruował mnie, jak dojechać z Hanoweru do W. Ja, jak to ja, nie myśląc o ewentualnych problemach, cieszyłam się jak głupia, że przy okazji zobaczę miasto słynące z targów. Niestety, niewiele zobaczyłam. O piątej rano było ciemno jak w du...
Autokar zatrzymał się na sporym parkingu. Uprzejmy pan kierowca podał mi walizkę i... pojechał sobie. Zostałam samiuteńka w obcym kraju, zdana tylko na siebie. W kieszeni miałam dwadzieścia euro i adres mojej przyszłej pracodawczyni. Najgorsze było to, że w ogóle nie mogłam znaleźć dworca. O tej porze ludzi niewielu. Zresztą i tak nie umiałabym zapytać, bo najzwyczajniej w świecie nie wiedziałam, jak po niemiecku jest dworzec. Myślę, że „fu fu” dla Niemców nie byłoby zrozumiałe. Musiałam więc zdać się na własną intuicję. Niestety, jestem krótkowidzem, a okulary schowane głęboko w walizce. Miałam poważny problem. Wreszcie dostrzegłam pociągi, ale jakby w powietrzu płynęły. Na dole droga znikająca w ciemności, w górze ciemność, a w środku rozświetlone pociągi. Żadnego wejścia – jak w normalnych miastach w Polsce bywa. „Harry Potter” czy jak? Dopiero później miałam się przekonać, że główne wejście znajduje się po przeciwnej stronie. Bliska płaczu błądziłam, aż wreszcie udało mi się znaleźć właściwą drogę. Nareszcie odetchnęłam z ulgą. Teraz już może być tylko lepiej. Pokażę pani w okienku karteczkę z nazwą miejscowości, kupię bilet i jakoś to będzie.
Znalazłam się w głównej hali i metodycznie zaczęłam szukać kasy biletowej. Oj, nie było łatwo. Kiedy dotarłam wreszcie pod okienko, pocałowałam przysłowiową klamkę. Zamknięte. Za wcześnie było. Tym razem musiałam kogoś prosić o pomoc. Z duszą na ramieniu zaczepiłam faceta w kolejarskim mundurze.
– Ja muszę bilet. Gdzie?
Mężczyzna chyba zrozumiał, bo przez chwilę coś mi tłumaczył. Zrozumiałam tylko jedno słowo: „automat”. Podziękowałam grzecznie i coraz bliższa płaczu rozpoczęłam kolejną wędrówkę. Tym razem w poszukiwaniu automatu. Tyle tych różnych maszyn: do kawy, słodyczy, papierosów i różnych innych diabelstw. Żadna jednak nie kojarzyła się z biletami. Znalazłam wreszcie kilka eleganckich automatów za oszklonymi drzwiami. Podeszłam do jednego. Poprzyciskałam parę guziczków i coś zaczęło migać. Zepsuty – pomyślałam. Wypróbowałam jeszcze dwa. I nic. Postałam tam chwilę, pokombinowałam i bliska obłędu przyjrzałam się napisom. To były bankomaty! Do dziś się dziwię, że nikt mnie wtedy nie zgarnął. Gdyby ktoś z ochrony obserwował, wziąłby mnie pewnie za oszustkę jakąś albo wariatkę. Szybciutko opuściłam teren i pomyślałam, że zostanę sobie na dworcu – jak ten facet na filmie, co zamieszkał na lotnisku.
Krążyłam więc po wielkim piętrowym dworcu z ogromną i ciężką walizą bez nadziei na ratunek. Rozważałam nawet jazdę na gapę. Aż wreszcie los uśmiechnął się do mnie. Usłyszałam polskie rozmowy. To była grupa młodzieży z opiekunką. Ucieszyłam się, jakbym co najmniej pięć lat nie widziała rodaków.
– Ratujcie! Muszę dojechać do W., a nie umiem kupić biletu! – wykrzyknęłam.
Litościwa opiekunka młodzieży podeszła ze mną do automatu, który znajdował się (o zgrozo!) o kilka metrów dalej. Nie rozumiem, jak moje radary nie wykryły go wcześniej. Pani bez większego problemu postukała po klawiaturze i upragniony bilet znalazł się wreszcie w mojej ręce. Kobieta bardzo się spieszyła i powiedziała tylko, że muszę bilet jeszcze skasować.
I znowu znalazłam się w punkcie wyjścia. Jak to – skasować?! Gdzie? Nowe poszukiwania? Nie miałam już siły. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że kasowniki znajdują się na każdym peronie. Zdesperowana postanowiłam, nie oglądając się na nic, po prostu wsiąść w pociąg. Najwyżej mnie zamkną... Ze znalezieniem peronu nie miałam większego problemu. Przed każdym są tablice informujące, jaki pociąg za chwilę odjedzie. Do W. kursuje co pół godziny. Uszczęśliwiona wgramoliłam się na peron po schodach. Z windy nie skorzystałam. Obawiałam się, że wywiezie mnie gdzieś do piwnic albo na taras. Hmm... przy moim szczęściu wszystko mogło się zdarzyć. Byłam już prawie u celu. Na górze podpatrzyłam, jak inni kasują bilety, i sama – niczym rodowita Niemka – pewnym ruchem wsunęłam bilet do kasownika. Skasować udało mi się za trzecim razem, bo nie wiedziałam, którą stroną do dziurki wsunąć.
Nadjechał pociąg. Ja, oczywiście – jak typowa Polka – niczym stara przekupa, musiałam znaleźć się pierwsza przed drzwiami. I stałam tak sobie. I czekałam, aż automatycznie się rozsuną. Za mną kilka osób grzecznie czekało również, a tu nic. Stalibyśmy tam pewnie bardzo długo, gdyby nie pewien uprzejmy pan, który przeprosił mnie, wsunął się przed moją gotową do załadunku walizkę i nacisnął zielony guziczek. Dopiero wtedy drzwi się rozsunęły. No tak, nawet tego wtedy nie wiedziałam. Jak chcesz wejść, to sobie otwórz.
Kiedy wygodnie usiadłam i postawiłam obok siebie ogromną walizę (żeby ktoś nie ukradł przypadkiem), znowu zaczęłam się martwić. Jak tak przegapię mój przystanek? Albo wysiądę za wcześnie? Wiedziałam, co prawda, że pociąg miał jechać do W. dwanaście minut, ale wiadomo to dokładnie? W Polsce na takiej trasie pół godziny tolerancji to normalka, a tutaj? Skąd mogłam wiedzieć? Przykleiłam więc nos do szyby i pilnie wypatrywałam nazwy stacji. Oczy bolały jak diabli, bo ciemno jeszcze było. Ale jest W.! Nareszcie!
Dalszą podróż zaplanowałam prosto. Adres w łapę i taksówka. Nie miałam siły dalej kombinować. Wierzyłam, że kasy mi starczy. Podeszłam więc dziarsko do postoju i pokazałam karteczkę kierowcy. Ten coś burknął. Koledzy kierowcy stojący obok coś tam poszwargotali po swojemu z dziwnymi uśmiechami. Czyżby był niezadowolony? Albo makijaż mi się rozmazał? Później przekonałam się, że ulica, na którą zmierzałam, oddalona była o piętnaście minut spacerku od dworca. Nie dziwię się więc szoferowi. W nagrodę przewiózł mnie obwodnicą wokoło miasteczka. Pewnie wyczuł, że mam duszę turysty. Nie pomyślał tylko, że nadal ciemno było i nic nie zobaczyłam.
Zobaczyłam natomiast dom, w którym miałam pracować. Tego widoku nie zapomnę do końca życia.
3. Pierwsze wrażenie
Kiedy kierowca zatrzymał się i podał mi walizkę, dziarsko ruszyłam w stronę najbliższego domu. Ten jednak mnie zatrzymał i ręką wskazał coś... No właśnie, co to było? Na pewno nie wyglądało to na budynek mieszkalny, lecz na garaż lub mały letniskowy domek. Nie zdążyłam jeszcze ochłonąć, gdy pod wskazany adres podjechała karetka. No tak, babkę biorą do szpitala, a moją robotę diabli wzięli – pomyślałam, zastanawiając się, skąd wezmę kasę na powrót do Polski. Ambitnie pomaszerowałam jednak za sanitariuszami prowadzącymi nosze. Wąziutkim przesmykiem pomiędzy ścianą budynku a ogrodzeniem dotarłam do tylnego wejścia. Tu otworzyła mi zmienniczka. Młode, ciemnowłose dziewczę.
– Cześć! Dotarłaś? Na razie musisz poczekać w salonie, bo Ewę trzeba wyprawić na dializę.
Więc jednak nie muszę wracać? Co za ulga. Rozejrzałam się w poszukiwaniu salonu, ale nie zobaczyłam nic poza zagraconym pomieszczeniem, w którym stałam, i wąziutkim korytarzem. Pewnie teraz jestem w salonie – pomyślałam. W słabiutkim świetle dojrzałam sterty pudeł. Rower, trzy wózki inwalidzkie, jakieś dziwne sprzęty i duży stół. Na stole stał ogromny półmisek ze szkieletem kurczaka.
Tymczasem sanitariusze już wieźli moją podopieczną na noszach. Oczywiście ukłoniłam się pięknie.
– Guten Tag! – powiedziałam, chociaż była dopiero ósma rano.
Coś tam poszwargotali po swojemu. Pani zmierzyła mnie wzrokiem i też coś do mnie mówiła. Ja, dobrze wyuczona, wyrecytowałam:
– Jestem Edyta. Przyjechałam z Polski. Będę u pani pracować.
Co odpowiedziała? Pojęcia nie mam. Nic nie zrozumiałam.
4. Zmienniczka
Kaśka – dwudziestoparoletnia dziewczyna, na pierwszy rzut oka miła.
– Mamy cztery godziny luzu – powiedziała. – Musimy pójść do sklepu i do apteki. Potem pokażę ci dom. Walizkę zostaw w salonie i poczekaj chwilę, aż się ubiorę.
– Może kawę zdążę wypić? – wtrąciłam nieśmiało.
– Zrób sobie. Kuchnia to trzecie drzwi na prawo.
Kiedy dotarłam do kuchni, ręce mi opadły. Nie jestem pedantką, ale to, co zobaczyłam... Blaty zawalone nieumytymi (a jakże) naczyniami. Pełno resztek i brud, lepiący się brud. Brudny czajnik i ekspres do kawy. Wszędzie pełno gratów. Wcześniej myślałam, że Niemcy to czysty naród. Tyle że moja podopieczna była leżąca i nie mogła panować nad porządkiem w domu. Odpowiedzialnością za ten stan mogłam obarczać tylko Kaśkę. Przez pierwsze dwa dni prawie nic nie jadłam, bo zwyczajnie się brzydziłam. Dużo pracy kosztowało mnie później doprowadzenie tego domu do normalnego stanu.
Szybciutko na stojaka wypiłam kawę i dalej w drogę. Trudno było nadążyć za Kaśką, bo zasuwała jak samochodzik. Coś tam opowiadała o czapeczce, którą sobie kupiła, i innych pierdołkach. Ja jednak starałam się skupić raczej na obserwacji. Przecież następnym razem sama będę maszerować.
Po powrocie do domu Kaśka stwierdziła:
– Mamy jeszcze prawie trzy godziny do powrotu Ewy, więc na pocztę zajrzę.
– No dobra, a kiedy pogadamy? – zapytałam.
– Możemy rozmawiać – odparła, otwierając laptopa.
– Opowiedz mi, proszę, o której wstajesz, co podajesz na śniadanie itp., itd.
– O co pytałaś? – Podniosła głowę znad monitora. – A, kiedy wstaję. O siódmej.
I tak wyglądała nasza rozmowa. Każdy szczegół dotyczący pracy musiałam od niej wyciągać. Coraz mniej mi się to podobało. Najlepiej było z jedzeniem.
– Co jej gotujesz? Co Ewa lubi jeść?
– A, wszystko je.
– Ale co lubi? Mięso? Jarzyny? Zupy?
– Z mięsa to najlepiej rolady. A inne też je...
Myślałam, że mnie potarga coś w środku. Najchętniej trzasnęłabym tym jej laptopem o podłogę. Później miałam się dowiedzieć od podopiecznej, że w dniach dializ nie mogła jeść mięsa w ogóle. Natomiast jej liczne choroby wymagały specjalnej diety.
Konwersowałyśmy sobie tak, a właściwie to ja z zeszytem i długopisem próbowałam cokolwiek od gówniary wyciągnąć. Kaśka natomiast, nie odrywając oczu od monitora, półsłówkami odpowiadała. Gdybym na taką osobę trafiła dzisiaj, zadzwoniłabym ze skargą do agencji. Wtedy jednak byłam tak przerażona nową sytuacją, że nawet o tym nie pomyślałam.
Około jedenastej przypomniałam koleżance, że powinna pomyśleć o obiedzie jakimś chyba. Ta oderwała błędne oczy od monitora i wrzasnęła:
– Rany! Trzeba posprzątać! A kiedy ja się wykąpię?
Chcąc nie chcąc zabrałam się za porządki. Zaczęłam od nieszczęsnego szkieletu biednego ptaszyska. Wskazując palcem, zapytałam:
– Co to jest?
– Syn Ewy przyniósł nam na święta.
– Szkielet?
– Nie, kurczaka.
– Co z tym zrobić?
– Raczej mięsa na nim już nie ma, to można wyrzucić – odpowiedziała spokojnie.
Przez chwilę zastanawiałam się, ile minęło od świąt do dwudziestego dziewiątego grudnia, i na wyciągniętej ręce, daleko od nosa, wyniosłam obgryzione zwłoki do kosza.
– Skoro sprzątasz, to może ja się wykąpię? – Katarzyna inteligentnie wykombinowała.
– Twoja sprawa – zawarczałam. – Tylko nie zapominaj o obiedzie.
– Ach, to mały problem. W lodówce są gotowe mielone. Wczoraj w Edece kupiłam. Trzeba tylko kartofle ugotować.
I już jej nie było. Usłyszałam tylko szum wody.
Czy ja już zawsze muszę mieć takiego pecha? Czy nie mogłam trafić na normalną zmienniczkę? Jak nic Ewa mnie wyleje po jednym dniu pracy. Nie mam przecież pojęcia, co tutaj jest do roboty. Łatwo się nie dogadam, bo mój niemiecki marniutki. W zeszycie przygotowanym na notatki zapisałam tylko:
• godz. 7 – pobudka;
• ser żółty – śniadanie;
• dializy: wtorek, czwartek, sobota;
• witaminy do brzucha – godz. 14.
Niewiele, jak na dwie godziny rozmowy. Rozmyślałam sobie o swoim nieszczęściu, obierając kartofle. Nie było to łatwe, bo zmęczenie dawało mi się we znaki. Nie spałam przecież od ponad dwudziestu godzin. Zaczęłam nawet kombinować, skąd wezmę kasę na bilet powrotny. Już wyobrażałam sobie reakcję znajomych na moją nieuchronną porażkę. Z zadumy wyrwał mnie głośny krzyk Kaśki:
– Edyta!
Zerwałam się i pobiegłam do łazienki. Oczyma wyobraźni widziałam już tonącą koleżankę. Fajna czy nie... człowieka zawsze szkoda.
– Co się stało?
– Podasz mi ręcznik?
– A gdzie masz? W pokoju?
– Nie, tutaj, w łazience, w szafce.
Ździebko mnie zatkało. Weszłam do łazienki. I wyciągnęłam ręcznik. I podałam. Odwróciłam się na pięcie. Chciałam jak najszybciej opuścić pomieszczenie.
– Edyta. – Usłyszałam. – Skoro słabo znasz niemiecki, chyba nie poradzisz sobie tutaj.
Wyszłam i głośno zamknęłam drzwi. A właśnie, że sobie poradzę, smarkulo ty wstrętna – pomyślałam.
5. Pierwsze koty za płoty
Jeszcze teraz mam dreszcze, gdy pomyślę, jak czułam się dwudziestego dziewiątego grudnia dwa tysiące trzynastego roku. Czarna rozpacz. Obcy kraj, obcy ludzie, obcy język. Zero pomocy.
Tymczasem sanitariusze przywieźli Ewę. Niestarą jeszcze kobietę, ale bardzo chorą. Od pasa w dół – sparaliżowaną. Po wypadku – niedowład ręki. Chore nerki. Pierwszy raz miałam do czynienia z tak doświadczoną przez los osobą.
Niewiele zrozumiałam z tego, co do mnie mówiła. Ale w jej oczach dostrzegłam… akceptację?, sympatię? Zakiełkowała we mnie iskierka nadziei. Wypaliłam więc odważnie:
– Jestem Edyta. Ja mało rozumiem niemiecki. Ja dobrze pracuję. Ja mam serce.
Chyba się spodobało. Może dlatego, że nie była to wyuczona formułka, tylko to, co wtedy faktycznie myślałam? Z tego, co odpowiedziała, zrozumiałam tylko, że mam iść odpocząć, dopóki jest jeszcze Kaśka. Oczywiście skorzystałam z propozycji, a młoda zmienniczka – z miną obrażonej królewny – wyniosła wreszcie swoją walizkę z sypialni. Teraz już mojej sypialni.
Niestety, nie było mi dane odpocząć. Gdy tylko przyłożyłam głowę do poduszki, usłyszałam wołanie:
– Kasia!
Pomyślałam, że mnie to na razie nie dotyczy, i próbowałam pozbierać myśli, ale Ewa wołała nadal. Po którymś razie z rzędu wściekła wstałam i zajrzałam do salonu. Pani Katarzyna oglądała „Rambo”.
– Już, już idę, tylko teraz jest najlepszy kawałek – wyszeptała z wypiekami na twarzy.
Po chwili ociężale wstała i poczłapała do Ewy. Trzeba było jej podać preparat witaminowy do brzucha. Sam widok rurki podłączonej bezpośrednio do żołądka przeraził mnie. Do tego pojemniki z odżywką, elektryczny dozownik na stojaku i masa różnych rurek. Starałam się przyglądać, jak Kaśka to robi, ale ta sprytnie przysłoniła sobą całą aparaturę i naukę diabli wzięli. Coś rozkręciła, coś wyrzuciła, poprzyciskała guziki na maszynce i gotowe.
– Kasia – poprosiłam – pokaż mi, jak się to robi. Jutro nie dam sobie rady.
– A co tu trudnego? Jeden koniec do worka – objaśniała, pokazując palcem – drugi przykręcasz do brzucha. A jak zacznie kapać, włączasz „start” i ustawiasz na półtorej godziny.
Tyle usłyszałam, nic nie zobaczyłam, a Kaśka powróciła do swojego „Rambo”. Byłam u kresu wytrzymałości. Tymczasem Ewa coś zaczęła do mnie mówić. Usiłowałam jak najwięcej zrozumieć. Prawie sczytywałam z jej ust każde słowo. Zrozumiałam tylko jedno: Blume [kwiatek].
– Ja podlać kwiatek? – zapytałam.
– Nie – odpowiedziała. – Gdzie jest kwiatek?
Ręką wskazałam parapet, na którym stały dwa fiołki alpejskie. Ewa zdenerwowała się nieco.
– Nie, nie! Gdzie jest mój kwiatek?
Pomyślałam, że może powinnam przywieźć na powitanie jakiś bukiet. Ale jak? Zwiędłyby kwiaty przecież. Wyczuwałam, że Ewa jest coraz bardziej zdenerwowana. Musiałam więc znów oderwać koleżankę od zajmującego „Rambo”.
– Jej chodzi o kota – wytłumaczyła. – Ale on prędko nie wróci, bo jesteś nowa.
– I co teraz? – Przeraziłam się.
– Około jedenastej go zawołaj. Może przyjdzie.
Matko świata! Kot... czyste szaleństwo. Jakie kolejne niespodzianki na mnie czekają?
Pierwszą miałam jeszcze tego samego dnia. Moja podopieczna zrobiła kupę. Kasieńka spakowana, ubrana w kurtkę od dwóch godzin siedziała obok łóżka Ewy i czekała na busa. Tak to z busami bywa. Umawiają się na określoną godzinę, a w praktyce zawsze się spóźniają. Na mnie spoczął obowiązek zmiany pieluchy. Kompletnie nie wiedziałam, od czego zacząć. Jeszcze niedawno zmieniałam pieluszki swoim wnusiom, ale to chyba co innego? Nie mogłam przecież podnieść kobiecie nóżek do góry jak dziecku. Moja koleżanka właśnie rozmawiała przez telefon z ukochanym.
– No tak, już niedługo – szczebiotała. – Szampana na sylwestra kupiłeś?
Mokra od potu wzięłam nową pieluchę, papier toaletowy i do dzieła. O rękawiczkach nawet nie pomyślałam.
– Nie, no coś ty! Nikogo nie naciągam – nawijała przez telefon. – Tutaj są darmowe do Polski. Co mi jeszcze dobrego powiesz? Tęsknisz?
Nie będę rozpisywać się o szczegółach moich czynności, ale było tragicznie. Moja koleżanka łaskawie spojrzała na mnie i rzekła:
– Weź sobie miskę z wodą. Musisz to umyć.
Ciężko było, ale dałam radę.
Chwilę później zameldował się kierowca. Zabrał walizkę Kaśki. Ona czule wycałowała Ewę. Rozpłakała się z rozpaczy, że musi wyjeżdżać. Zawinęła ogonem i tyle. Zostałyśmy same. W perspektywie czekało mnie jeszcze spotkanie z Kwiatuszkiem. Wierzyłam jednak, że polubi mnie.
Zwierzęta znają się na ludziach...
6. Śmieciowy problem
Życie zaczęło się toczyć. Wszystko było dla mnie nowością. Na szczęście dzięki pomocy Ewy i pielęgniarek, które przychodziły każdego ranka, szybko udało mi się opanować trudną sztukę bycia opiekunką. Roboty było mnóstwo. Ewa cały czas leżała i musiałam jej we wszystkim pomagać. Sama nie mogła nawet odwrócić się na bok. W domu do zrobienia było wiele, bo zaniedbany był bardzo. Nie narzekałam jednak. Czas szybciej mijał, gdy na każdy dzień wyznaczałam sobie nowe zadania. Z Ewą dogadywałam się całkiem nieźle. Pod ręką zawsze miałam słownik i gdy tylko pojawiał się problem, wyszukiwałyśmy w nim odpowiednie słówka.
Kłopoty pojawiały się jednak w najbardziej niespodziewanych momentach. Tym razem poszło o worki na śmieci. Kto bywa w Niemczech, ten wie, że jest to naród bardzo przywiązujący wagę do ekologii. Dlatego śmieci muszą tu być pieczołowicie segregowane i wrzucane do odpowiednich kontenerów lub worków. Wszystko było w porządku, dopóki miałam właściwe worki na śmieci. Problem zaczął się, gdy skończyły mi się żółte, do których wrzucałam plastik. Od Ewy dowiedziałam się, że muszę pójść do Rossmanna i poprosić, a dostanę cały zwój za darmo. Żaden kłopot, prawda? Tylko jak poprosić? W słowniku wyszukałam odpowiednie słówka i dziarsko pomaszerowałam do sklepu. Przez całą drogę powtarzałam wyuczoną formułkę. Na miejscu podeszłam do kasy, którą obsługiwała bardzo uprzejma pani.
– Dzień dobry! Proszę żółtą torbę wyrzucić – wypaliłam.
– Uprzejma pani spojrzała na mnie nieco dziwnie.
– Proszę? – zapytała.
– Żółtą torbę wyrzucić! – powtórzyłam głośniej, bo pomyślałam, że pani nie dosłyszała.
Pani niepewnie rozejrzała się po pustawym sklepie. Pewnie pomyślała, że to zamach jakiś albo napad.
– Ja muszę śmieci mieć – tłumaczyłam.
Uprzejma pani już mniej uprzejmie przyglądała mi się, marszcząc czoło. Zastanawiała się pewnie nad stopniem mojej niepoczytalności. A ja bezradnie dodałam po polsku:
– Plastik!
I nagle olśnienie! Sprzedawczyni spod lady wyciągnęła zwój upragnionych worków. A ja pomyślałam, że czasem nie warto produkować się z językiem. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że to słowo ma identyczne znaczenie co u nas.
Innym razem Ewa posłała mnie po żel pod prysznic. Kiedy weszłam do sklepu, moja znajoma pani jakby wystraszyła się. Pewnie obawiała się kolejnych kłopotów. Miała rację. Oczywiście najpierw sama próbowałam znaleźć, ale wybór wszelkich mazideł „Dove” (koniecznie miał być „Dove”) był taki, że kompletnie nie wiedziałam, co jest żelem, co balsamem, co szamponem. Zmuszona byłam więc się upewnić. Podeszłam do mojej – starej już przecież – znajomej i grzecznie poprosiłam:
– Ja muszę prać „Dove”. Ja nie wiem, gdzie jest.
Pani z rozpaczą spojrzała na mnie. Pewnie uznała mnie za jakieś fatum, nieszczęście...Widziałam, że ma problem ze zrozumieniem. Postanowiłam więc jej pomóc.
– Ja muszę prać ręce, nogi, brzuch. Ja muszę mieć „Dove”.
Pani widocznie już zaczęła nadążać za moim tokiem rozumowania i niepewnie poprowadziła mnie do półki. Podała właściwy specyfik. Chwilę później ulotniła się na zaplecze. Zapłaciłam u innej kasjerki.
Zaglądałam często później do Rossmanna, bo tam kupowałam karmę dla kota. Niestety, gdy tylko radośnie przekraczałam próg sklepu, moja znajoma odwracała głowę albo znikała za regałami. Pewnie bała się, że znów o coś poproszę.
Zupełnie inna historia była z workami eko...
7. Kłopoty z liśćmi
Ku mojej rozpaczy po wielkich przeprawach ze zdobyciem worków na plastik skończyły mi się te, do których wrzucałam odpadki bio. Ręce totalnie mi opadły. Otuchy jednak dodawał fakt, że po prostu miałam je kupić w samoobsługowej Edece. Nie będę musiała przynajmniej nikogo prosić – pomyślałam i powędrowałam do marketu.
Spędziłam tam duuużo czasu. Nie znalazłam. Sprawdza-łam przy przemysłówce, przy piwie i przy kiełbasie. Worków nie było. Sprzedawczynię bałam się prosić, bo ochrona była tam solidna, i podejrzewam, że przy powtórce hecy z Rossmanna na pewno by mnie zgarnęli. (Szpital psychiatryczny był tuż obok). Do koszyka wrzuciłam jedną bułkę, żeby nikt nie pomyślał, że coś chcę ukraść, i postanowiłam, że się nie poddam. Tak długo będę szukać, aż znajdę. To niemożliwe, żeby los mnie tak doświadczał – narzekałam w duchu i szukałam. Zajrzałam do przysklepowej kawiarenki. Zaglądałam na najniższe i najwyższe półki. I nic. Nie ma. Wpadłam jednak na genialny pomysł. Kupię zwykłe, białe. Przecież to chyba nie taki wielki problem? Kto powiedział, że musi być napis: „bio”? Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Gdy wróciłam do domu, Ewa zapytała:
– Kupiłaś?
– Oczywiście! – odpowiedziałam, bo przecież kupiłam.
Następnego dnia miałam masę roboty. Zbierałam liście spod ogromnego kasztanowca, których moja niepowtarzalna zmienniczka nie pozbierała jesienią. Zgodnie z instrukcją Ewy miałam je zapakować do worków eko i wystawić na ulicę tuż obok innych śmieci. Tak też uczyniłam. Uzbierało się jedenaście sześćdziesięciolitrowych worków. Spałam spokojnie. Następnego dnia, podlewając fiołki alpejskie Ewy, dostrzegłam, że coś się bieli obok płotu... To były moje worki z liśćmi. Zamarłam. Wybiegłam na ulicę. Panowie śmieciarze nie zabrali. Błyskawicznie przeniosłam wszystkie worki za dom. Bałam się, że syn Ewy zainteresuje się tymi pakunkami. (Mieszkał tuż obok). Wtedy wszystko by się wydało.
Miałam cały tydzień na zorganizowanie właściwych worków, w każdą środę bowiem zabierali śmieci. Kolejnego dnia, gdy Ewę zabrali na dializę (tylko wtedy wychodziłam z domu), postanowiłam jeszcze raz poszukać nieszczęśników. Założyłam nawet okulary. I powtórka z rozrywki. Diabeł ogonem nakrył. Worków nie było. Znalazłam jednak podobne. Przezroczyste, z zielonymi kwiatuszkami. Pomyślałam, że mogą uchodzić za eko. Po powrocie do domu przepakowałam wszystkie liście. Błysnęła mi nawet myśl, aby pisakiem wielkimi literami napisać „bio”, żeby panowie nie mieli problemu z rozpoznaniem. Panowie jednak mogliby się obrazić, że za takich tępaków ich mam, i celowo moich liści nie zabrać. Byłam bardzo zmęczona, ale szczęśliwa, bo wierzyłam, że mój problem został rozwiązany. Spałam spokojnie do następnego tygodnia.
Nie zabrali! Znów nie zabrali! Kolejny raz przeniosłam je za dom, by nikt nie zauważył. Wróciłam do punktu wyjścia. Czy to normalne, żeby przez dwa tygodnie istotą życia prawie pięćdziesięcioletniej kobiety było jedenaście worków ze zgniłymi liśćmi? Zaczęłam kombinować, że może podrzucę na sąsiednią posesję. Ewentualnie do rzeki wysypię. Na razie jednak leżały sobie za domem i dręczyły moje sumienie.
Trzy dni później podczas zakupów, gdy wcale już nie rozglądałam się za workami, zobaczyłam je. Leżały sobie – jak byk – obok kasy. Między bateriami a gumami do żucia. Ze zdumienia przecierałam oczy.
Nawet nie czułam zmęczenia, gdy po raz kolejny przekładałam przeklęte liście. Na szczęście tylko kot znał moją tajemnicę.
8. Kwiatuszek
Zwykle tak bywa, że nadając imiona swoim zwierzakom, wybieramy takie, które kojarzą nam się z ich urodą bądź zachowaniem. Blumen w niczym nie przypominał kwiatuszka. Rudy, wielki i gruby. Był raczej jak Garfield z kreskówki. Nawet minę miał całkiem podobną. Jego zachowanie też kompletnie nie kojarzyło się z roślinami. No chyba że chodziło o buszowanie w licznych w tym domu donicach z kwiatami, co uwielbiał robić.
Pierwsze powitanie nie było ani złe, ani dobre. Powrócił do domu około dwudziestej drugiej i nawet na mnie nie spojrzał. Totalnie mnie zlekceważył. Zainteresowanie wykazał dopiero, gdy nasypałam karmy do jego wielgachnej miski. Lepsze to niż miałby z wrzaskiem na mój widok uciekać. Pan kot zjadł i nawet nie spoglądając w moją stronę, udał się na spoczynek do salonu. Miał tam specjalne legowisko. Niestety, wielkie kocie gabaryty sprawiały, że nie mieścił się w nim. Ułożył się więc obok na dywanie. Przynajmniej z kotem nie będę miała kłopotów – pomyślałam.
Niestety, już pierwszego ranka miałam się przekonać, że będzie inaczej. Gdy rozespana wstałam, by jak najszybciej udać się do toalety, i – ledwo patrząc na oczy, bez kapci – truchcikiem wybiegłam z pokoju, wlazłam w wielką kocią kupę. Trudno o lepsze przebudzenie. Kwiatuszek po prostu pokazał, gdzie moje miejsce i kto w tym domu będzie dzierżył pałeczkę pierwszeństwa.
Ewa miała na jego punkcie istnego fioła. Pozwalała mu nawet włazić do łóżka i wylegiwać się na swoich chorych nogach. Problem polegał na tym, że wchodził, kiedy chciał. Gdy go wołała, w ogóle nie reagował. Blumen, zresztą, robił tylko to, na co miał ochotę. Spał, kiedy chciał. Wychodził, kiedy chciał. Przytulał się, kiedy chciał. Istny indywidualista. Samiec alfa.
Początkowo denerwowało mnie, gdy łaził za mną i bacznie przyglądał się wszystkim czynnościom, które wykonywałam. Znał wszystkie moje tajemnice. Bardzo podobały mu się moje zabawy z liśćmi. Obawiałam się nawet, czy wszystkiego nie wypaple Ewie... Ale nie, trzymał ze mną sztamę. Po dwóch tygodniach wprowadził się do mojego pokoju. Nie narzekałam jednak. Cieszyłam się nawet, że mam swojego faceta do łóżka. Czasem tylko, gdy się zapominał i wykładał swoje wielkie cielsko na moje nogi, odczuwałam pewien dyskomfort. W zamian mogłam sobie z nim szczerze pogadać. Tak po ludzku, po polsku. Rozumiał wszystko i tak mądrze patrzył.
Blumen bardzo dbał o moją kondycję. Często około dwudziestej pierwszej żądał wypuszczenia na dwór. Nie musiał, bo miał kuwetę. Ale chciał. Później, na wyraźne polecenie Ewy, szukałam go. Łaziłam więc po ulicy w kurtce narzuconej na koszulę nocną – niczym zjawa – ku uciesze sąsiadów. Szukałam, wołałam, a ten skubaniec czaił się w pobliżu i czekał, aż się dotlenię. Wtedy – łaskawie – niespiesznie wracał do domu z podniesionym ogonem.
Z czasem tak bardzo mnie polubił, że zaczął mnie obdarzać prezentami. Fajnie, tylko dlaczego to musiały być myszy? Pół biedy, gdy przynosił nienaruszone zwłoki. Wyrzucałam i po sprawie. Gdy jednak przytaskał samą głowę, poczułam się bardzo niekomfortowo i założyłam mu szlaban na moją sypialnię. Chyba zrozumiał, że postąpił niewłaściwie, bo prezentów więcej mi nie przynosił. Ogólnie mówiąc, zaprzyjaźniliśmy się bardzo. Był dla mnie podporą w wielu trudnych chwilach, które miały wkrótce nadejść.
9. Całuśne poduszki
Żeby opowiedzieć o mojej kolejnej przygodzie, muszę zacząć od zwyczajów mojej podopiecznej. Pisałam już wcześniej, że jest to osoba obłożnie chora i poza wyjazdami na dializy czas spędzała w łóżku. Nie można się więc dziwić, że często musiałam jej zmieniać pozycję. Jak miała dobry dzień, wystarczało to robić co dwie godziny. Jeśli gorszy – odwracałam ją co piętnaście minut. Do tego celu potrzebowałam dwunastu poduszek, dwóch kołder, czterech pledów i całego tabunu ręczników. Wszystkie różniły się od siebie kolorami, grubością i materiałem, z którego były wykonane. Czasem pod lewym kolanem musiały być cztery poduszki, a czasem tylko jeden zwinięty ręcznik. I tak kolejno: prawe kolano, lewe kolano, prawa stopa, lewa stopa, pupa, czasem coś pod plecy... Najgorzej bywało wieczorami, kiedy trzeba było Ewę do snu ułożyć. Istny korowód. Układałam ją pół godziny po to, by dowiedzieć się, że jeszcze trzeba chorą do góry podciągnąć. Wtedy misternie poukładane poduszki zsuwały się i bal zaczynałyśmy od początku. Trzeba przyznać, że pomogło mi to w nauce języka. Bardzo szybko opanowałam nazwy kolorów i części ciała. Ewa dyrygowała:
– Prawe kolano – zielona poduszka i biała... Nie, może lepiej pomarańczowa. I ręcznik jeszcze. Ten za gruby, mniejszy...
Koszmar. Blumenowi mówiłam wtedy, że mamy swoją Księżniczkę na Ziarnku Grochu. Poduszki leżały poukładane w rogu pokoju, żebym mogła zawsze szybciutko właściwą podsunąć.
Kolejne niemieckie słowo, które szybko (jak mi się zdawało) opanowałam, to „poduszka”. Niemniej jednak „poduszka” często myliła mi się z „kuchnią”, „serem żółtym” i „pocałunkiem”. Kto zna niemiecki, ten wie: „kysie, kysje, kejze, kisie...”. Początkowo nie dostrzegałam żadnej różnicy między tymi słowami i zdarzały mi się fajne wpadki. Kupując pięć plasterków sera żółtego, mówiłam:
– Proszę pięć plasterków kuchni gouda.
Na szczęście sprzedawczyni handlowała tylko serem, więc szybko rozwiązywała tę łamigłówkę słowną i domyślała się, o co chodzi.
Zdarzało się jednak, że moje pomyłki przyprawiały innych niemal o palpitacje serca. Pierwszym takim poszkodowanym mógł być syn mojej podopiecznej. Przyszedł sobie chłopina do matki z wizytą. Postawił fotel tuż przed stertą poduszek, usiadł i konwersował grzecznie. Nagle moja pani uzmysłowiła sobie, że prawa stopa niewłaściwie leży. Zawołała więc:
– Edyta, popraw moją stopę!
Jako przykładna opiekunka szybko oceniłam sytuację. Odwróciłam się w stronę poduszek (i syna, oczywiście).
– Ich müssen schnell küssen! [Ja muszę szybko pocałunek] – powiedziałam.
To, co się działo później, trwało najwyżej kilka sekund. Mężczyzna najpierw jakby wsunął się w fotel, a potem wyskoczył jak z procy i boczkiem przemknął do drzwi. „Do widzenia” tylko burknął i tyle go widziałyśmy. Ewa wściekła, że syn tak szybko zakończył wizytę, wytłumaczyła jasno:
– Edyta! „Kysjen” to jest (i tutaj cmoknęła parę razy w powietrze). Ty musisz mówić „kisen”!
10. Synuś
Jestem osobą otwartą i bardzo rodzinną. Może dlatego, że jestem Polką? Może dlatego, że pochodzę z gór? A może dzięki wartościom, które wyniosłam z domu rodzinnego?
Nie potrafiłam pogodzić się z tym, co zobaczyłam w W. w rodzinie mojej podopiecznej. Nie wyobrażam sobie, by moja matka leżała całymi dniami w łóżku obłożnie chora, a ja nie zaglądałabym do niej każdego dnia choć na kilka minut. Czasem wystarczy mały uścisk ręki, dobre słowo kogoś bliskiego, by taka osoba poczuła się lepiej. Tymczasem tutaj było zupełnie inaczej. Jedyny syn, chociaż mieszkał tuż obok, zaglądał rzadko do matki. Całymi tygodniami nie odwiedzał jej. Pracował, jak większość Niemców, do siedemnastej, więc czasu miał pod dostatkiem. Niestety, pojawiał się rzadko i tylko na chwilę.
Mało tego, gdy miałam jakikolwiek problem, trudno było skontaktować się z Martinem. Dom zamknięty na siedem spustów i choćbyś, człowieku, dobijał się godzinę, nie otwierali, pomimo że z żoną w domu byli. Telefon? Nie odbierali stacjonarnego ani komórki.
Zapytałam kiedyś Ewę:
– Dlaczego tak trudno skontaktować się z twoim synem?
– Bo się boją – odpowiedziała.
– Czego?
Wzruszyła tylko ramionami.
Nieobecność Martina bardzo źle wpływała na psychikę chorej. Najgorsze bywały niedziele. Popadała wtedy w depresyjny nastrój, a ja starałam się ją pocieszać. Nie było jednak łatwo. Ileż razy można tłumaczyć, że pewnie ma coś ważnego do załatwienia albo że zmęczony po pracy? Ewa wiedziała przecież, że ja ze swoją rodziną każdego dnia rozmawiam na Skypie. I nie przeszkadzały nam dzielące nas setki kilometrów.
11. Moja Ewa
Najwyższy czas, bym opowiedziała o swojej podopiecznej. Jak bardzo była chora, pisałam już wcześniej. Nie powinien więc dziwić fakt, że zdarzało się jej popadać w depresyjne stany. Na ogół jednak była to osoba bardzo miła, otwarta na wszelkie kontakty, pod warunkiem że poświęcało się jej wystarczająco dużo uwagi. Siłą rzeczy spędzałyśmy ze sobą bardzo dużo czasu. Lubiłam te długie rozmowy, bo Ewa to bardzo inteligentna osoba. Kiedyś była prawnikiem. Za punkt honoru obrała sobie, by nauczyć mnie języka niemieckiego. Cierpliwie poprawiała moje błędy. Kazała komentować, co oglądam w telewizji. Wypytywała o wszystko. Co rusz musiałam meldować, która jest akurat godzina. Wieczorami musiałam na głos czytać bajki dla dzieci. Przy takiej nauczycielce największy osioł musiałby zacząć łapać choćby podstawy. Ja tam poliglotą nigdy nie byłam, ale muszę przyznać, że coraz więcej zaczynałam rozumieć z niemieckiego szwargotu.
Miała Ewa jedną wielka wadę. Panicznie bała się zostawać sama w domu. Dlatego wychodzić mogłam tylko wtedy, gdy zabierano ją na dializy. Trzy razy w tygodniu po cztery godziny to wcale niewiele czasu. Zwłaszcza że musiałam wtedy zrobić zakupy, pójść do apteki, posprzątać, zmienić pościel, ugotować obiad... Właściwie czasu dla siebie nie miałam w ogóle.
Trzy tygodnie prosiłam, by pozwoliła mi pójść w niedzielę do kościoła. Bardzo chciałam wyrwać się choćby na chwilę z tego niewielkiego domu. Pragnęłam choć przez moment pooddychać innym powietrzem, pooglądać innych ludzi... Wreszcie pozwoliła mi. Och, jaka byłam szczęśliwa! Oczywiście elegancko się ubrałam i pół godziny przed mszą byłam gotowa do wyjścia. Kościół mijałam wielokrotnie w drodze do Rossmanna, więc nie bałam się, że nie trafię.
Tuż przed wejściem zobaczyłam grupkę ludzi. To dodało mi pewności siebie. Zdziwiło mnie jednak, że w progu stał jakiś mężczyzna i wszystkim podawał rękę. To tak jak w amerykańskich filmach, gdy pastor żegna wszystkich przybyłych na mszę – pomyślałam. Jak fajnie, u nas w Polsce księżom się nie chce. Zastanowiło mnie jednak, że wszyscy wychodzą zamiast grzecznie zajmować miejsca w ławkach. No cóż – pomyślałam – zaraz będzie następna msza. Pan ksiądz pięknie mnie powitał, a ja przekroczyłam próg świątyni. Pustej świątyni. Msza się skończyła i następnej nie było. Na dodatek to był kościół ewangelicki. Ja, wiejska baba, nie pomyślałam, że mogą istnieć nierzymskokatolickie kościoły... Później dowiedziałam się, że właściwy dla mnie znajduje się niedaleko domu, w którym pracowałam. Wielokrotnie mijałam go, lecz był taki niepozorny... Na wieżyczce zamiast krzyża zamontowano wielkiego koguta. Sądziłam wcześniej, że to remiza strażacka.
Gdy wróciłam do domu, zastałam zapłakaną Ewę.
– Dlaczego jesteś smutna? – zapytałam.
– Ja nie chcę być sama w domu – odpowiedziała.
Od tej pory już nigdy nie zostawiałam jej samej.
Wkrótce jednak samotność i mnie zaczęła dokuczać. Wręcz pragnęłam towarzystwa mojej podopiecznej. Ewa czekała od kilku miesięcy na operację ręki. Miała przestać boleć. Przy jej licznych schorzeniach operację określano jako zabieg wysokiego ryzyka. Dawano jej pięćdziesiąt procent szans na powodzenie. Cierpiąca kobieta była jednak tak zdeterminowana, że nie zważając na to, zdecydowała się na wyjazd. Zabieg miał się odbyć w Hanowerze. Sądziłam, że mój kontrakt dobiegnie końca, lecz Ewa nie zgodziła się na mój powrót do domu. Miałam pilnować kota i odwiedzać ją w szpitalu. To pierwsze – super, lubiłam Blumena. Wyjazdy jednak... Byłam przerażona.
I tak w moje spokojne życie wdarł się niepokój.
12. Wielka wyprawa
Stało się. Moją podopieczną zabrano do szpitala. Operacja miała się odbyć na drugi dzień. Nie dopuszczałam myśli, że coś może pójść nie tak. Wierzyłam, że wszystko się uda.
Tymczasem zostałam panią na włościach. Z kotem. Plany miałam ogromne. Generalne porządki w całym domu. Systematycznie pucowałam okna, prałam firanki, szorowałam podłogi. Roboty była masa. Dwa dni mogłam oddać się tylko sprzątaniu. Trzeciego dnia – zgodnie z obietnicą – miałam pojechać do Ewy z wizytą. Niby nic, prosta sprawa. Wsiąść w pociąg, zajechać do Hanoweru, podejść do kliniki i już... Tak, mały pikuś – jak dla Adama Małysza bułka z bananem na śniadanie.
Niemieckie koleje już wcześniej zaliczyłam. Jak mi się zdawało – mały problem. Pozostało tylko dotrzeć do szpitala znajdującego się na drugim końcu wielkiego miasta. Od razu odrzuciłam myśl o jeździe tramwajem czy autobusem. Po pierwsze, nie umiałabym kupić biletu. Po drugie, nie wiedziałabym, do którego wsiąść, kiedy wysiadać... To było ponad moje siły. Wykombinowałam więc, że pójdę pieszo.
Wieczorem odpaliłam swojego laptopa i dalej wyszukiwać na mapie najlepszą drogę. Po wystukaniu adresu szpitala załamałam się. Leżał faktycznie na drugim końcu miasta. Zaczęłam mozolnie spisywać nazwy ulic, którymi miałam maszerować. Po wypisaniu dwudziestu zniechęciłam się. Uznałam, zresztą, że z moim roztargnieniem pomylę drogę i zgubię się na mur-beton. I co wtedy? Z moim niemieckim nie miałam szans, by kogokolwiek prosić o pomoc.
Na regale w salonie leżało kilka planów miasta Hanoweru. Pomyślałam, że może łatwiej będzie z papierową wersją mapy. Rozłożyłam na podłodze wielką płachtę i zaczęłam szukać głównego dworca. Jest! Teraz klinika. Znalazłam! Pisak do łapy i zaczęłam kreślić na mapie swoją trasę. Odległość jednak była tak wielka, że pogubiłam się z tym rysowaniem bardzo szybko. Zniechęciło mnie to. Spokojnie jeszcze raz spojrzałam na mapę i... bingo! Mogłam wybrać znacznie dłuższą, ale zdecydowanie prostszą trasę. Najpierw kierować się na ogród zoologiczny. Później wzdłuż ogromnego parku, minąć rozległe ogrody, stadion, a potem tylko sześć ulic. Proste, prawda? Gdy kładłam się spać, byłam prawie spokojna. Dręczyło mnie tylko przeczucie, że coś pójdzie nie tak...
Następnego dnia rankiem zapakowałam do torby wszystko, co uznałam za niezbędne. Zawsze mnie uczono, że do chorego w szpitalu nie należy przychodzić z pustymi rękami. Jest to bardzo aktualne w dzisiejszych czasach, gdy w polskich placówkach wszystkiego brakuje. Nie wzięłam pod uwagę faktu, że jestem w Niemczech i tutaj rzecz ma się nieco inaczej. Zabrałam więc do Ewy:
• ½ kg winogron;
• 7 sztuk mandarynek;
• 4 małe butelki wody mineralnej;
• paczkę mlecznych cukierków;
• ciasteczka maślane;
• piżamę na zmianę;
• 4 pampersy;
• 2 ręczniki.
Dla siebie dorzuciłam:
• 1 dużą butelkę wody mineralnej;
• kanapkę z żółtym serem;
• garść cukierków miętowych;
• słownik polsko-niemiecki;
• rozmówki polsko-niemieckie;
• zeszyt;
• długopis;
• laptopa;
• pokreśloną mapę podręczną miasta Hanoweru.
Do dzisiaj zastanawiam się, po co mi był ten laptop. Ale cóż, jako dziecko byłam blondyneczką. Widocznie fakt, że włosy mi ściemniały, nie znaczy, że mój rozum rozjaśniał. Liczyłam na to, że jak się zgubię, wyszukam mapkę i odnajdę drogę. Nie pomyślałam jednak, że dostęp do Internetu nie rośnie na przydrożnych drzewach...
Torbę pożyczyłam od Ewy. Po zapakowaniu wszystkich rzeczy okazało się, że sporo waży. Cóż to dla mnie jednak? Nie z takimi ciężarami sobie radziłam – pomyślałam i wyruszyłam w podróż. Na stacji kolejowej od razu pewnym krokiem podeszłam do automatu i ambitnie na klawiaturze zaczęłam wystukiwać nazwę miasta Hanoweru. Kombinowałam tak kilka minut. Bilet za Chiny nie chciał się wydrukować. Ludzi tam było niewielu. W. to niewielkie miasto, a do odjazdu pociągu było sporo czasu. Po wielu nieudanych próbach postanowiłam przyczaić się w pobliżu automatu i – gdy ktoś podejdzie – zwyczajnie poprosić. Najpierw bilet kupował młody podrostek. Nie spodobał mi się i nie poprosiłam. Potem podeszła kobieta w wieku około pięćdziesięciu lat z dwójką dzieci. Pomyślałam, że taka musi zrozumieć człowieka w potrzebie. Z duszą na ramieniu podeszłam.
– Przepraszam – zaczęłam nieśmiało – ja muszę szybko Hanower. Proszę pomoc.
Kobieta ze strachem spojrzała na mnie, przygarnęła dzieci – jak kwoka kurczęta – i czmychnęła na drugi koniec peronu. Pewnie sądziła, że chcę za darmo albo z oczu mi źle patrzy. Nie mogłam się jednak wycofać. Musiałam przecież odwiedzić swoją podopieczną. Zmuszona byłam więc czekać na innego pasażera, który zlituje się nad biedną cudzoziemką. Tym razem był to mężczyzna. O dziwo, od razu się zgodził. Zapytał nawet, czy powrotny też kupić. I nie bał się mnie. I nie uciekał. Niemcy też mogą być przyzwoici.
Na dworcu w Hanowerze czułam się jak u siebie. Spędziłam tu przecież wcześniej sporo czasu. Poszukując automatu, zwiedziłam wszystkie piętra. To było jednak dawno. Teraz miałam rozpocząć wędrówkę do kliniki. Nieprawdopodobne, ale udało mi się od razu po wyjściu na ulicę zobaczyć drogowskaz: „Zoo”. Myślałam, że oszaleję z radości. Cieszyłam się jednak niedługo. Ręce bolały (torba ciężka jak diabli), nogi bolały (szłam długo i szybko), a zoo ani śladu. A gdzie ogrody? Gdzie stadion? Przeglądając mapę, nie przypuszczałam, że to tak daleko. Maszerowałam jednak odważnie i nawet nie przysiadałam na papieroska. Minęłam wszystkie planowane duże obiekty i padałam ze zmęczenia. Nie miałam siły nawet się cieszyć, że widzę słynne ogrody. A to była dopiero połowa mojej trasy... Miałam ochotę wyrzucić ciężką torbę do przydrożnej fosy. Gdyby nie laptop – pewnie tak bym zrobiła. Najgorsze było to, że nie byłam pewna, czy idę we właściwym kierunku. Chcąc nie chcąc musiałam poprosić o pomoc. Liczyłam, że nie będzie to trudne, bo miałam karteczkę z adresem szpitala. Zaczepiłam pierwszego przechodzącego mężczyznę:
– Dobrze spaceruję? – zapytałam, wtykając mu przed nos karteczkę.
Facet, wzięty z zaskoczenia, nie miał wyjścia. Musiał spojrzeć na adres. Bardzo uprzejmie, mocno gestykulując, szwargotał coś po swojemu. Kompletnie nie rozumiałam, co mówił. Ewa wiedziała, jak ze mną rozmawiać. Rozumiałam ją doskonale. Inni jakby nie wiedzieli, że do takich jak ja należy mówić wielkimi literami. Widocznie miałam bardzo dziwną minę, bo mężczyzna wyjął zza pazuchy długopis i na odwrocie mojej kartki narysował plan. Teraz już nie mogłam się zgubić.
I faktycznie, dotarłam. Moja wędrówka trwała dwie godziny i czterdzieści siedem minut... Wędrówka z torbą. Z ciężką torbą.
To, co zobaczyłam przed sobą, omal nie przyprawiło mnie o zawał mięśnia sercowego... To nie był szpital. To było całe szpitalne miasteczko. I co teraz?
13. Prawie u celu
Nie mogło być normalnie?! Wyobrażałam to sobie tak: przychodzę do recepcji, podaję grzecznie nazwisko pacjentki, a obsługa wskazuje mi właściwy kierunek. Tak mogło się zdarzyć każdemu, ale nie mnie. Przecież nade mną wisi jakieś fatum. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć: „Kłopoty to moja specjalność”. Nawet rodowity Niemiec miałby pewnie problem z odnalezieniem właściwego oddziału w gąszczu przeróżnych budynków. Usiadłam na pobliskiej ławce i o mało nie rozpłakałam się. Tyle zachodu. Taki wysiłek. Wszystko na marne. Posiedziałam sobie chwilę, podumałam i postanowiłam, że się nie poddam. Na przekór losowi udowodnię, że nie wypadłam sroce spod ogona.
O miejscu pobytu Ewy wiedziałam tylko, że znajduje się na szóstym piętrze. To niewiele, ale wystarczyło, by wyeliminować wszystkie niskie budynki i pawilony. Potem zaczęłam metodycznie zaglądać do tych wysokich. Najpierw trafiłam do wielkiego wieżowca. Już przy wejściu wiedziałam, że to nie to. Wyglądał raczej jak akademik albo hotel jakiś. Następny budynek niezbyt wysoki był. Miał jednak sześć pięter. Nie wyglądał na szpital, ale przecież musiałam zajrzeć wszędzie. Bałam się cokolwiek przeoczyć. W środku było nawet coś na kształt portierni. Zapytałam pana dyżurującego przy wejściu:
– Tutaj leży choroba?
Pan niezbyt kumaty chyba był, bo nie zrozumiał. Zrobił dziwną minę i kazał iść na górę. Posłusznie skierowałam się na schody. Z windy nie skorzystałam. Bałam się, że źle przycisnę i wpakuję się w jeszcze większe kłopoty. Właziłam więc na szóste piętro po dość wąskich schodach. Nogi bolały coraz bardziej. Torba z laptopem i resztą ciążyła okropnie. Miałam już serdecznie dość. Na czwartym piętrze pomyślałam, że jednak nie leżą tutaj chorzy. Za pusto było. Nie spotkałam po drodze żywego ducha. Nie mogłam jednak zawrócić, bo bałam się, że przy moim pechu coś przeoczę. Szóste piętro. Nareszcie! Nie było to jednak normalne piętro, lecz rodzaj poddasza. Wparowałam przez jedyne drzwi do wielkiego pomieszczenia. Moim oczom ukazały się rzędy biurek, a na nich pełno dziwnych urządzeń. Komputery, mikroskopy... NASA jakaś – pomyślałam – albo inne laboratorium. Nikogo w środku nie było, więc postanowiłam dyskretnie się wycofać. Nagle, jak spod ziemi, pojawił się przede mną wielki mężczyzna o twarzy orangutana. Na sobie miał zielony fartuch i czapeczkę w tym samym kolorze. Chyba był wściekły, bo strasznie wymachiwał rękami i bardzo szybko coś bełkotał. Oczywiście kompletnie go nie rozumiałam. Jedno słowo tylko wydawało mi się znajome: steril. No cóż, sterylna na pewno nie byłam. Rano się myłam, co prawda. Ale ta długa wędrówka i sześć pięter w nogach na dodatek... Zgadza się, mogłam wyglądać nieświeżo. Czym prędzej więc zawróciłam i – niczym sarna – szybciutko zbiegłam po schodach. Razem z torbą, oczywiście.
Na zewnątrz, gdy nieco ochłonęłam, podjęłam trudy dalszej wędrówki. Minęłam zajezdnię karetek i... zobaczyłam poszukiwany szpital! Stał sobie centralnie na środku wielkiego placu. Nie miałam wątpliwości, że to właściwy budynek. Już domyślałam się, dlaczego tak trudno było trafić. Za wcześnie zboczyłam z głównej drogi i na teren kliniki weszłam jednym z bocznych wjazdów. Dlatego przyszło mi zwiedzać ten szpitalny kompleks. Teraz jednak byłam szczęśliwa jak nigdy. Honorowo wkroczyłam przez główne drzwi. Jak normalny człowiek znalazłam prawdziwą windę. Nawet nie bałam się jechać… Na szóstym piętrze zaczepiłam jakąś pielęgniarkę, podałam nazwisko Ewy, a ta bardzo grzecznie zaprowadziła mnie do podopiecznej.
Jakież było jej zdziwienie! Ewa nie wierzyła, że tam dotrę. Ucieszyła się bardzo, że mnie widzi. Biedna, marniutka taka leżała w szpitalnym łóżku z ręką wyłożoną na wielkim stelażu. Przegadałyśmy godzinę. Dziwna to była rozmowa. Co rusz któraś zaglądała do słownika i – tak jak w domu – dogadywałyśmy się świetnie. Tylko pacjentka leżąca obok zerkała na nas co chwilę. Pewnie nie mogła połapać się w naszym niepowtarzalnym dialogu.
Z mojej torby Ewa nie wzięła nic. Jeść nie mogła, bo miała dietę. Pampersy dawali w szpitalu. Wodę dostawała za darmo. Piżamę wkładali szpitalną... A żeby było weselej, poleciła mi zabrać do domu swój zapinany sweter. Bo nie potrzebowała. Tak więc przyszło mi wracać do domu z jeszcze cięższą torbą. Tym razem jednak wędrówka tak bardzo mi nie dopiekła. Znałam już przecież trasę. Bilet nawet kupiony miałam na pociąg. Pełen relaks. Gdyby tylko nie ta torba z laptopem i resztą...
14. Wielkie porządki
Czas, gdy Ewa miała przebywać w szpitalu, postanowiłam poświęcić na generalne sprzątanie. Nie był to, co prawda, duży dom, ale roboty miałam co niemiara. Opowiadałam już wcześniej, że wyglądał dość nietypowo. Ni to garaż, ni barak, ni domek letniskowy. Bardzo wąski, niski i długi. Wchodziło się do niego od strony tarasu – z tyłu. Wąziutkim korytarzykiem trzeba było przejść wzdłuż salonu, mojej malutkiej sypialni, łazienki, kuchni, by dotrzeć do pokoju Ewy. Miejsca niewiele, ciasno, wszystko zagracone. Dużo było tylko okien. Wielkie – od podłogi aż po sufit. Wielkie okna i wielkie firany. Już samo mycie szyb było zajęciem na długi czas, zwłaszcza że wody nie widziały od wielu miesięcy. W pracy jestem osobą sumienną i chociaż nikt mi nie kazał, starałam się zrobić jak najwięcej. Nie lubię za darmo brać pieniędzy. Teraz, gdy moja podopieczna była w szpitalu, miałam dużo czasu. A więc do dzieła! Jako zodiakalna panna lubię robić wszystko systematycznie i po kolei. Dlatego prace swoje wykonywałam etapami.
Na pierwszy ogień wzięłam pokój Ewy. Najgorsze było wielgachne na całą ścianę okno. No i pojawił się pierwszy problem. Jak sięgnąć pod sufit, aby zdjąć ogromną firanę? Drabinki nie miałam. Odpowiedniego stolika też nie było. Krzesła za niskie. Ustawić piramidę z taboretów? Nie, zbyt ryzykowne. Wymyśliłam więc, że wykorzystam do tego celu łóżko Ewy. Kto miał do czynienia z chorymi, ten wie, jak takie łóżko wygląda. Fajna sprawa, można pilocikiem sterować: w górę, w dół, na bok, nóżki do góry... Różne opcje. Postanowiłam podjechać łóżkiem pod okno. Odsunęłam stolik z telewizorem i niewielki regał, żeby więcej miejsca było. Zdjęłam materac i śmiało w górę! Pomysł był fajny, ale realizacja... Pomyliły mi się przyciski i podniosłam tylko jedną część łóżka. Efekt był taki, że zjechałam na dół jak po ślizgawce. Gdyby nie barierka, wyrżnęłabym swoim pięknym uśmiechem w podłogę. Nie mówię już, co mogło stać się z telewizorem. Nie poddałam się jednak. Jeszcze raz spróbowałam. Jak w wesołym miasteczku podjechałam prawie pod sufit. Super zabawa. Tak zdjęłam firanę i umyłam okno. Niezły patent.
Wieczorem, gdy firanka już się suszyła, postanowiłam, że dam sobie tego dnia spokój ze sprzątaniem. Miałam przecież dużo czasu. W nagrodę za ogrom wykonanej pracy zamierzałam ten wieczór przeznaczyć całkowicie dla siebie. Cóż może lekko podstarzałą samotną kobietę na obczyźnie ucieszyć bardziej niż buszowanie po Internecie i oglądanie filmów? Wiadomo – SPA! Wymyśliłam sobie domowe SPA. Jak się udało?
15. Małpa w kąpieli
Niektórzy mówią: „Pokaż mi swoją łazienkę, a powiem ci, jaka jesteś”. Stosując się do tej zasady, mogę powiedzieć, że Ewa kiedyś bardzo dbała o siebie. Zawartość łazienkowych szafek przyprawiała mnie o zawrót głowy. Tyle tam różnych specyfików było... Teraz, wiadomo, nie korzystała z tych dobrodziejstw, choć każdego ranka po umyciu zębów, pomimo że nie wstawała z łóżka, malowała usta i smarowała twarz kremem. Codziennie musiałam jej ciało nacierać balsamem. Ja, typowa matka-Polka, nigdy nie miałam czasu na takie luksusy. Dlaczego więc teraz, gdy miałam czas, ochotę i cały arsenał kosmetyków, nie skorzystać z okazji?
Przygotowałam więc wannę. Drzwi do łazienki zostawiłam otwarte, bo mój Kwiatuszek bardzo lubił mi się przyglądać, cokolwiek robiłam. Pomyślałam: Niech sobie kocisko popatrzy, niech zazdrości. Blumen usiadł w progu i z uwagą obserwował moje poczynania. Ja tymczasem napuściłam pełną wannę wody i zanurzyłam swoje zmęczone ciało. Pojawił się pierwszy problem. Nie wiedziałam, czym mogę się umyć. Pierwszy specyfik, znanej firmy, w ogóle się nie pienił. Był tłusty i zupełnie nie nadawał się do kąpieli. Moje słabe oczy nie mogły odczytać drobnych literek, a zresztą pewnie i tak nie zrozumiałabym, co jest napisane. Wszystko przecież po niemiecku było. Wypróbowałam kilka mazideł na ręce, aż wreszcie trafiłam na odpowiedni kosmetyk. Pełen relaks. Po kąpieli, a jakże, full wypas. Pachnący balsam do ciała. Krem do stóp. (Ten znalazłam od razu, bo na etykiecie narysowali nogi). Jeszcze tylko włosy. Szamponów miałam do wyboru kilka i tyleż samo odżywek. Odżywki nie żałowałam sobie. Oczyma wyobraźni już widziałam moje piękne, długie i lśniące włosy – jak u modelek w reklamie. Na koniec trzeba przemyć twarz tonikiem. Tylko dlaczego te chusteczki takie twarde? Nie dawało mi to spokoju i rozłożyłam jedną. Okazało się, że były to papierowe nakładki na deskę sedesową. Nie przejęłam się jednak za bardzo. Nikt ich przecież wcześniej nie używał.
Po kąpieli, piękna i pachnąca, położyłam się do łóżka i zasnęłam snem kamiennym niczym Śpiąca Królewna.
Zanim opowiem o przebudzeniu, muszę opisać zwyczaje panujące w domu Ewy. Trzy razy w tygodniu przed ósmą rano przyjeżdżali sanitariusze, by zabrać chorą na dializy. Wjeżdżali wtedy z noszami przez salon i – minąwszy moją sypialnię, łazienkę i kuchnię – docierali do pokoju Ewy. Tam we trójkę przenosiliśmy chorą na nosze i tą samą drogą wracali do karetki.
Spałam więc sobie spokojnie. Około szóstej rano wypuściłam Blumena na dwór. Wróciłam do łóżka i oddałam się z powrotem w objęcia Morfeusza. Nie musiałam przecież wstawać skoro świt. Nagle przyśniło mi się, że Ewę przywieźli do domu. Ten znajomy stukot kółek był taki wyraźny i realny... Otworzyłam najpierw jedno oko, potem drugie i... zobaczyłam sanitariuszy prowadzących nosze. Pędzili prosto do pokoju podopiecznej. Jezus Maria!!! Ewę przywieźli!
W ułamku sekundy wyskoczyłam z łóżka. Błyskawicznie przebiegłam korytarz. Zerknęłam na nosze. Uff... Ewy nie było. Zrozumiałam, że panowie nie wiedzieli o nieobecności mojej podopiecznej i jak zwykle przyjechali po chorą.
– Ewa jest wyrzucona! – zaczęłam im tłumaczyć. – Jest szpital na Hanower. Tutaj żadna Ewa.
Panowie stali bez ruchu i intensywnie mi się przyglądali. Jeszcze rzut oka na pokój. Łóżko pod oknem. Telewizor i regał na środku pokoju. Materac pod ścianą. Ten chaos mógł zdziwić. To fakt. Do tego moja kusa piżama, bose stopy... Nic jednak nie powiedzieli. Nawet nie pożegnali się kulturalnie. Szybciutko wycofali nosze. Jeden jeszcze się obejrzał jakby z niedowierzaniem.
Kiedy zerknęłam do lustra, zrozumiałam dlaczego. Moje dość długie włosy, jak wysmarowane olejem, sterczały we wszystkie strony. Twarz w kolorze różowej świnki skarbonki, zapuchnięta nieco, wyglądała, jakbym trzy dni balowała niczym żul pod budką z piwem. Włosy? Pewnie odżywkę należało od razu spłukać, ale twarz? Czyżby krem niedobry? Założyłam okulary i zaczęłam powoli studiować etykiety wszystkich specyfików, których poprzedniego wieczora użyłam. No tak, to, co wzięłam za tonik, było płynem do płukania ust...
Umyłam włosy poczciwym polskim familijnym i obiecałam sobie, że już przenigdy nie zorganizuję w domu SPA...
16. Powrót Ewy
Tym razem moja opowieść nie będzie wesoła. Od tamtych wydarzeń minęło sporo czasu, lecz ich wspomnienie nadal przyprawia mnie o dreszcze.
Do wielkiego miasta Hanoweru miałam okazję pojechać jeszcze dwa razy. Nie szalałam jednak ze zwiedzaniem, bo zwyczajnie bałam się, że zgubię drogę. Nie zabierałam już ze sobą laptopa ani pokaźnego bagażu, więc łatwiej mi było wędrować. Szłam zawsze tą samą drogą – jak pies za swoim tropem. Nie ryzykowałam skrótów, bo przy moim pechu mogło się to źle skończyć. Szybki blisko trzygodzinny spacer sprawiał, że moje turystyczne zapędy nieco słabły. Nie mogłam sobie też pozwolić na dłuższe wycieczki, bo w domu zawsze czekał na mnie kot. Zobaczyłam jednak piękny gmach opery. Kuppelsaal, gdzie otwierano słynne targi i odbywało się wiele prestiżowych imprez. Widziałam też znane na całym świecie ogrody (zza płotu, co prawda, ale zawsze...). Miałam więc trochę radości i cieszyłam się, że będę miała o czym opowiadać, jak wrócę do Polski.
Po blisko dwóch tygodniach mojego sprzątania i pilnowania kota miała powrócić podopieczna. Cieszyłam się, bo samotność już zaczynała mi doskwierać. Czekałam więc z niecierpliwością. Wypucowany dom pachnący waniliowymi ciasteczkami, kot wyczesany. Wszystko gotowe. Przyjechali. Sprawnie przenieśliśmy Ewę na łóżko. Chwile radości. Sanitariusze odjechali. Miało być jak dawniej. Miało być normalnie. Było przez pół godziny.
Właśnie miałam podawać obiad, gdy Ewa zawołała:
– Edyta, przepraszam, ale musisz mi zmienić pieluchę.
No trudno. Trzeba to trzeba. Przygotowałam cały zestaw. Włożyłam rękawiczki i... to, co zobaczyłam, zwaliło mnie z nóg. Stolec wymieszany z krwią. Dużo krwi, bardzo dużo krwi. Normalnie na co dzień jestem roztrzepana, jednak w ekstremalnych sytuacjach potrafię zachować rozsądek. Działam wtedy systematycznie, bez emocji. Nie panikuję, choć w środku jestem rozdygotana. Nie czułam zapachu. Nie brzydziłam się. Wiedziałam, że sama sobie z tym nie poradzę, bo krwi przybywało. Jeden ręcznik, drugi, trzeci... Wszystko brudne. Najspokojniej jak mogłam, powiedziałam:
– Ewa, muszę dzwonić po pomoc.