Kiedy Wielka Miłość woła - Walenty Zapłata - ebook

Kiedy Wielka Miłość woła ebook

Walenty Zapłata

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z zasobów Fundacji Krajowy Depozyt Biblioteczny! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Biografia św. Edmunda de Mazenoda. 

[Opis] 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 359

Rok wydania: 1988

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

Kiedy Wielka Miłość woła

ERRATA

 

Autor: O. Walenty Zaplata OMI

Tytuł: KIEDY WIELKA MIŁOŚĆ WOŁA

 

O. WALENTY ZAPŁATA OMI

Kiedy Wielka Miłość woła

ZGROMADZENIE MISJONARZY OBLATÓWMARYI NIEPOKALANEJ

POZNAŃ 1988

 

IMPRIMI POTESTO. Józef Kuc, ProwincjałPoznań, dnia 26 marca 1988 r.

Redaktor książki

O. dr Józef Kowalik

Redaktor techniczny

Krystyna Wąsowicz

ZdjęciaArchiwum Zgromadzenia Misjonarzy Oblatów MNw Poznaniu

Ilustracje na okładce

Bp Eugeniusz de Mazenod w 60 roku życiaKościół Matki Bożej de la Garde w Marsylii (budowę rozpoczęto za życia Założyciela, konsekrowano 3 lata po jego śmierci)

ZGROMADZENIE MISJONARZY OBLATÓWMARYI NIEPOKALANEJ

60-101 Poznań, ul. Ostatnia 14

Wydanie I, nakład 20 000+100 egz. Ark. wyd. 19, ark. druk. 18,5. Papier druk. kl. III 71 g 61X86, 70 g. Oddano do składania 29 grudnia 1986 r. Podpisano do druku w lipcu 1988 r. Druk ukończono w listopadzie 1988 r. Zam 85/86, B-14/48

ZAKŁAD POLIGRAFICZNY KSIĘGARNI ŚW. WOJCIECHA

61-245 Poznań 52, ul. Jedności Słowiańskiej 5

OPOWIEDZ O SOBIE!

Drogi Ojcze! Dużo napisano książek i artykułów dotyczących Twojej osoby. Od wielu lat zastanawiałem się, jak przedstawić Cię ludziom obecnego wieku. Pragnąłbym ukazać, a może lepiej namalować, Twój obraz w barwach najbardziej przystępnych. Nie chcę nadmiarem wydarzeń w czasach, w których żyłeś, zasłonić Ciebie. Zdaję sobie sprawę, jak wiele możesz powiedzieć ludziom współczesnym, Ty, Który potrafiłeś wybiegać myślą w przyszłość i uprzedzać wypadki późniejsze. Ci, którzy czytali Reguły i Konstytucje Zgromadzenia, które powołałeś do życia, stawiali sobie pytania: Czy On żył w czasie II Soboru Watykańskiego? Na pewno uśmiechniesz się, Ojcze, i odpowiesz: Reguły i Konstytucje zatwierdził papież Leon XII 17 lutego 1826 roku.

Ludzie zachwycają się Twoją osobowością, Ojcze. Chętnie będą się wsłuchiwać w historię Twego życia, gdy sam zechcesz im mówić o sobie. Powiedz nam, Drogi Ojcze, to, co uważasz za najbardziej istotne!

Mnie się wydaje, że wszystko, co nam powiesz, będzie interesujące. Zawsze umiałeś porywać. Czy nie przyrównywano Cię do ognia i wiatru? Porywałeś, jak wiatr, ale nie niszczyłeś; paliłeś, jak ogień, ale nie spalałeś.

W moich kazaniach i prelekcjach, kiedy mówię o Tobie, wracam do Twego dzieciństwa. Spotkanie z chłopcem węglarzem odsłania Twoje serce, o którym powiedzą późniejsi, że jest ono szerokie, jak świat. Zacznij Twoją opowieść od lat dziecięcych spędzonych w Aix, i nie tylko w Aix!

 

MOJE DZIECIŃSTWO

Czym może się różnić od innych dzieci? Każdy ma matkę i ojca. Dziecko jest połączeniem miłości dwojga ludzi. Różna jest miłość, jak różni są ludzie. Miłość moich rodziców na pewno nie należała do gorących. Trudno tu mówić o zakochaniu bez pamięci. Ojcu zależało na bogatej żonie, która podreperuje jego poważnie nadszarpnięty majątek. Moja matka stanowiła wymarzoną partię, bo wnosiła w swoim wianie olbrzymią sumę 120.000 liwrów. Ojciec otrzymywał zaledwie 2000 liwrów rocznie jako prezes Izby Rozrachunków, Zapomóg i Finansów.

Mazenodowie należeli do arystokracji. Maria Róża Joannis, moja matka, reprezentowała stan mieszczański. Rodzice zaliczali się do ludzi inteligentnych, lecz matka otrzymała wykształcenie raczej powierzchowne. Ojciec, humanista i prawnik, posiadał bogate doświadczenie wraz z wyczuciem i smakiem pięknych form literackich.

Mimo tych różnic moi rodzice, głęboko chrześcijańscy, zaznawali początkowo słodyczy życia. Za ich pośrednictwem ujrzałem świat 1 sierpnia 1782 roku w Aix. Następnego dnia zostałem ochrzczony w kościele Marii Magdaleny. Na rodziców chrzestnych wybrano mego dziadka Józefa Tomasza de Joannisa, królewskiego profesora medycyny i panią Eugenię, Franciszkę Dautoine.

Miałem jeszcze młodszą siostrę Eugenię, którą nazywaliśmy Ninette. W naszym domu mieszkał dziadek Karol Aleksander, jego brat, kanonik i doktor Sorbony, Karol August Andrzej i dwaj stryjowie: kanonik Karol Fortunat, wikariusz generalny arcybiskupa Aix oraz Kawaler Ludwik Eugeniusz, kapitan statku.

Pierwsze kroki stawiałem niezręcznie w wielkich i wysokich apartamentach pałacu mego ojca, pod spojrzeniem matki i starej niańki Nanon. Często zapuszczałem się na balkon i opierając się na lirach kraty z kutego żelaza przyglądałem się ciekawie widokowi Plant, gdzie ciągnęły się dwa rzędy zielonych drzew i pałace szlachty parlamentarnej. W tym domu pozostawiłem część mojej duszy i jemu zawdzięczom urok najprzyjemniejszych wspomnień.

Obwożony w dziecięcym wózku przez Nanon, a później w powozie ojca, odkrywałem z wolna uroki rodzinnego miasta i Prowansji. Prowansja, skąpana słońcem, smagana wiatrem, uśmiecha się do turystów, lecz surowa jest dla mieszkańców, którzy swój codzienny trud potrafią ukryć pod promienną wesołością, prawdziwym urokiem prowansalskim.

Po ziemi rodzinnej odziedziczyłem gorącą krew, żywość umysłu i charakteru, bogactwo wyobraźni, łatwość i bezpośredniość słowa, wrażliwość gorącego serca i rzadko spotykaną intuicję. Mowy prowansalskiej, którą później posługiwałem się bardzo często, uczyłem się na kolanach dziadka Joannisa i niańki Nanon. Lubiłem jej surowy dźwięk, jej harmonijną rytmikę, miękką poezję i namiętną siłę wyrazu. Język ten rozwijał we mnie duszę prowansalską.

Jako dziecko zdradzałem wczesne przebudzenie mojej osobowości i wybitnie południową odruchowość i bystrość. Gdy miałem cztery lata, zabrano mnie do teatru miejskiego. Na parterze panował gwar i hałas, który mnie mocno oburzył. Wychyliłem się z loży i zawołałem na cały głos do sprawcy zamętu: Poczekaj, niech tylko tam zejdę. Zaskoczony tą niezwykle ostrą uwagą malca, winowajca uspokoił się.

Ojca niepokoiły moje kategoryczne i gwałtowne wyskoki. Pragnął, by jego syn uczył się opanowywać naturę zbyt podobną do jego własnej. Wrażliwą i marzycielską mamę męczył ten mały krzykacz. Kochana Nanon chętniej widziałaby u mnie łzy, niż te okropne dąsy i ciągłą upartość. Dziadek Joannis brał mnie w obronę: „Ten chłopak urodził się z charakterem; pozwólcie mu mówić: ja chcę! To bardziej wolę, niż gdyby płakał”.

Biografowie podkreślają moją wrażliwość na potrzeby drugich. Moja skarbonka była zawsze pusta. Im więcej do niej składano, tym szczodrzej obdzielałem ubogich przyjaciół. Czasem oddawałem biednym podwieczorek i chleb. Kiedyś zamieniłem ubranie z małym węglarzem. Chłopak trząsł się z zimna. Moja matka załamała ręce. Wygłosiła mi kazanie o godności osobistej: „Czy nie jesteś synem prezesa? Czy jego syn nie powinien być ubrany inaczej, niż syn węglarza?” Postawa matki była dla mnie niezrozumiała. Odpowiedziałem gwałtownie: „No to co? Zostanę prezesem węglarzy!” Posiadałem już wtedy dużą skłonność do niezależności...

KOLEGIUM BURBOŃSKIE

Tymczasem rewolucja kołatała już do spróchniałych drzwi arystokratów, którzy uporczywie trzymali się swoich odwiecznych przywilejów. Ojciec był uparty. Wykształcony, nie posiadał zupełnie zmysłu politycznego. Chcąc przy pomocy prawa bronić przywilejów szlachty, utracił je całkowicie. W Prowansji ślepota szlachty ujawniła się jaskrawo w 1788 roku, kiedy to zostały oddzielnie zwołane do Aix tak zwane „trzy stany”: duchowieństwo, szlachta i burżuazja dla ułożenia swoich skarg, które miały być przedstawione królowi i dla wyboru swoich przedstawicieli do Stanów Generalnych mających się zebrać następnego roku w Paryżu.

Decyzją rządu wybory te miały się odbyć wszędzie według obowiązującego w całym kraju jednolitego systemu. Szlachta w Aix nie czuła się zobowiązana do zachowania tego rozporządzenia. Wybrała swoich deputowanych na podstawie konstytucji właściwej Prowansji, która darzyła przywilejami arystokrację. Karol Antoni de Mazenod, mój ojciec, ze względu na zajmowane stanowisko został wybrany na jednego z przedstawicieli szlachty, który miał bronić w Paryżu praw szlachty prowansalskiej.

Przed wyjazdem z Aix w 1789 r., ojciec umieścił mnie na pensji w Kolegium Burbońskim, prowadzonym przez ojców doktryna-riuszy. Miałem siedem lat i nadszedł czas, aby wychowanie w rodzinie ubogacić wychowaniem przez szkołę. Poszedłem w ślady mego ojca i stryjów, dawnych wychowanków tej uczelni. Szkoła była ta sama, ale jej kierownictwo, duch i program, były zupełnie inne. Na miejsce jezuitów, rozwiązanych przez Klemensa XIV, przyszli doktrynariusze.

Nauka odbywała się dość regularnie. Znalazłem tu korzystne warunki. Wstąpiłem do klasy siódmej na Wielkanoc. Nie mogłem dogonić w ciągu trzech miesięcy bardziej zaawansowanych kolegów, a tym bardziej zająć pierwszego miejsca. Kiedy 12 sierpnia rozdzielano nagrody, otrzymałem na zachętę zwykłą nagrodę za pamięć.

Tymczasem dokonano otwarcia Stanów Generalnych. Przedstawicielem burżuazji Aix został wybrany hrabia Mirabeau, mówca o nadzwyczajnych zdolnościach. W Paryżu potrafił on wywrzeć na Zgromadzenie ten sam nie dający się oprzeć wpływ, jaki wywierał na tłumy. Wskutek jego drastycznej opozycji żądania szlachty prowansalskiej zostały odrzucone, a sam deputowany de Mazenod, który był ich uczestnikiem, stał się pastwą rosnącej nienawiści ludu.

Rewolucja nie pozwalała długo na siebie czekać. Szerzyła się tak szybko, że następnego roku ogarnęła już samo Aix. Czternastego grudnia 1790 r. wydała wyrok na swoich pierwszych przeciwników. Wieszali ich na głównej ulicy, pod oknami naszego domu. Z okien mieszkania patrzyłem na kołyszące się trupy ludzi, których znałem i ceniłem. Nigdy nie zapomniałem tamtych dni, kiedy dokonywał się dziejowy sąd nad tymi, którzy przeoczyli nędzę i wyzysk ludzi niższych warstw. Sądzono w sposób krwawy...

Śmierć zagrażała ojcu. Od samego początku był on wrogo nastawiony do Rewolucji. Ojciec opuścił miasto, by szukać bezpiecznego schronienia. Kiedy i którędy opuścił miasto, pozostanie tajemnicą. Ojciec uciekł w stroju myśliwskim. Strój ten nie wzbudzał podejrzeń i w razie potrzeby umożliwiał drogę przez pola, by uniknąć niebezpiecznych spotkań; upoważniał też do noszenia strzelby. Strzelba miała i tę dobrą stronę, że można było jej użyć we własnej obronie...

Nie przypuszczaliśmy, że wygnanie ojca będzie trwać 26 lat i że nigdy nie wróci do swego pałacu. Jego nagły wyjazd nie pozwalał myśleć o tym, co będzie później. Trzeba było jak najprędzej ratować ojca z bezpośredniego niebezpieczeństwa. Odetchnęliśmy, gdy przyszła wiadomość, że ojciec jest już daleko.

Moja nauka trwała z przerwami do 1791 roku. W lutym przyjechał do Aix stryj Karol Ludwik Eugeniusz. Przywiózł polecenie ojca, który wzywał mnie do Nicei. Ta niespodziewana decyzja zaskoczyła wszystkich. Zwołano naradę rodzinną. Padają głosy sprzeciwu. Brano pod uwagę mój młody wiek. Potrzebowałem jeszcze matki. Przebyta choroba bardzo mnie osłabiła. Ojciec chciał ratować moje życie. Synom szlachty groziła śmierć. Po wielu „za” i „przeciw”, zgodzono się na mój wyjazd do Nicei. Odbył się on w tajemnicy z obawy przed rewolucjonistami. Nie mogłem się pożegnać z najlepszymi przyjaciółmi. Prosiłem bardzo o umożliwienie mi pożegnania z rodziną Revest, których dom uważałem za swój własny.

W takich chwilach trudno opanować wzruszenie. Boże, jak ciężko było mi na sercu. Do oczu cisnęły się łzy. Szybko przerwałem pożegnanie. Wstałem nagle i rzucając krótkie: „Do widzenia” uciekłem z mieszkania. Jak smutne są takie rozstania... Rodzina Revest dowiedziała się dopiero następnego dnia o moim wyjeździe. Podziwiali moje opanowanie. Tylko Bóg wie, co przeżywał chłopiec mający zaledwie osiem lat.

PIĘĆ MIESIĘCY...

Mój pobyt w Nicei trwał zaledwie pięć miesięcy. Dalej uczęszczałem tam do szkoły. Nie znałem jednak języka włoskiego. Zaczepiałem przechodniów, pytając o znaczenie słów i zwrotów włoskich, gdy odrabiałem zadania w bramie domu. Pomagali mi chętnie.

Szalenie cieszyłem się z przyjazdu matki, babci i Ninette. Przyjazd babci nie zachwycił ojca. Babcia miała duży wpływ na matkę. Ojciec zdawał sobie sprawę, jak dużo będzie musiał wycierpieć. Z babcią przyjechała siostra mojej matki. Trudno opisać, co wycierpiał mój ojciec i jego brat od tych kobiet. Wepchnęły nas do wspólnego pokoju i potraktowały jak lokai. Nasze damy decydowały o wszystkim. Kiedy ojciec lub stryjek próbowali jednej z nich robić jakieś wyrzuty, wszystkie razem rzucały się jak furie. Ojciec i stryj, chcąc uniknąć skandalu i niepotrzebnych komentarzy sąsiadów, starali się okazywać mimo wszystko łagodność i cierpliwość zamykając się w swoim pokoju.

Na szczęście po trzech miesiącach babcia, wezwana przez dziadka Joannisa, powróciła do Aix. Po jej wyjeździe matka zmieniła się całkowicie. Stała się łagodna, miła, dobra, słowem była doskonała. Siostra mamy też dała się oswoić.

Początkowo rodzice żyli nadzieją, że nasze wygnanie nie potrwa długo. Tymczasem upływał miesiąc za miesiącem a powrót do Francji był ciągle daleki. Ojciec pragnął zapewnić mi lepsze warunki nauki w Kolegium Królewskim w Turynie. W jaki sposób uzyskał zgodę na moje przyjęcie, trudno mi dzisiaj odpowiedzieć. Jeszcze tego samego roku 1791 znalazłem się w Królewskim Kolegium w Turynie. Kolegium prowadzili barbanici, ludzie wykształceni i wyspecjalizowani w nauczaniu.

W Turynie przystąpiłem do Pierwszej Komunii św. Było to w Wielki Czwartek 5 kwietnia 1792 roku. Jakżesz czułem się szczęśliwy. Miałem wrażenie, że sam Chrystus podał mi siebie tak samo, jak uczynił to podczas ostatniej wieczerzy wobec apostołów dając im swoje Ciało i Krew Przenajświętszą.

Z łatwością przystosowałem się do życia w Kolegium. Stałem na czele klasy mimo słabej znajomości języka włoskiego. Odczuwałem zapał do pracy umysłowej. Naukę traktowałem poważnie. Posiadałem silnie rozwinięte poczucie obowiązku. Być może, że i pewna duma narodowa podniecała mnie do współzawodnictwa w szkole.

Nauczyciele darzyli mnie szacunkiem i przyjaźnią. Szybko też zdobyłem ich zaufanie. Powierzyli mi nadzór nad wspólnym pokojem zajmowanym przez dziesięciu uczniów. Pokój ten stawiano wkrótce za wzór dla całego Kolegium.

W Turynie poddałem się operacji kaszaka w lewym oku. Wyznaczono dzień operacji, przy której chcieli asystować moi rodzice. Pragnąłem zaoszczędzić im wzruszenia. Poprosiłem o przyspieszenie operacji na co otrzymałem zgodę. W ostatniej chwili opuściła mnie odwaga. Przeraziły mnie różne noże, zgięte nożyce, pincety... Po prostu uciekłem. Załamanie nie trwało długo. Do pokoju wróciłem nieprzytomny z lęku. Zrozumiałem, że za bardzo liczyłem na własne siły. Rzuciłem się na kolana prosząc Boga o siłę przetrwania tej operacji. Ty jeden wiesz, Boże, jak gorąco prosiłem o opanowanie strachu. Przy Twojej pomocy, Boże, poszedłem do lekarza, który ponownie rozwinął swoje przybory i od razu zabrał się do operacji. O znieczuleniu nie było mowy. Pozwoliłem się krajać żywcem. Widziałem i słyszałem wszystko. Czułem w sobie wszystkie kolejne cięcia rozdzierające moje ciało. Krew spływała obficie. Lekarz wyciął dokładnie wszystkie cząsteczki tłuszczowe kaszaka. Operacja trwała 10 minut. Nie krzyknąłem ani razu. Lekarz pracował bez przeszkód podziwiając moją odwagę. To Ty, Boże, dodałeś mi sił do przetrwania tej prymitywnej, powiedziałbym, barbarzyńskiej operacji. Gdy rodzice zjawili się w Nicei, było już po wszystkim. Cieszyli się z pomyślnego wyniku.

Szybko wracałem do zdrowia. Trzeciego czerwca, w uroczystość Trójcy Świętej, razem z kolegami szkolnymi, przyjąłem sakrament bierzmowania z rąk kardynała-arcybiskupa Costa. Nie miałem wtedy jeszcze dziesięciu lat. Sakrament ten miał mnie umocnić na progu wieku młodzieńczego.

Nie sądźcie, że zawsze byłem klasycznie ułożonym chłopakiem, zarozumiałym prymusem. Bynajmniej! Rzucałem się do walki z osławionymi siłaczami. Nie potrafiłem patrzeć spokojnie, jak krzywdzono słabszych od siebie. Wymierzałem celne ciosy w pucułowate policzki piemonckich synali. Na pewno te chłopięce ciosy nie były pozbawione mojej porywczej dumy, ale przede wszystkim miałem wielkie poczucie sprawiedliwości.

Po mojej operacji matka wróciła do Nicei. Ojciec poważnie się zastanawiał, czy nie zamieszkać w tym mieście, gdzie mógł liczyć na pomoc tak bardzo potrzebną wygnańcom pozbawionym wszelkich dochodów. Matka wołała pozostać w Nicei, gdyż miała tam trzy razy w tygodniu wiadomości od swojej matki, a w Turynie tylko dwa razy.

Miłość mojej matki do babci była powodem, że dwa miesiące później, uciekając przed wojskami francuskimi, rodzice musieli zostawić wszystkie swoje bagaże. Matka, którą ojciec prawie siłą wysłał do Turynu, uratowała tylko małą walizkę. Ojciec i stryj, kapitan statku, uciekli w kurtkach zostawiając jedenaście pełnych waliz. Matka nie chciała ich zabrać. Po prostu żal jej było wydać 6 luidorów opłaty za przewóz. Oszczędność matki graniczyła ze skąpstwem. Jeszcze raz stała się przyczyną olbrzymich kłopotów przez swoje uporczywe przywiązanie do pieniędzy.

Rodzice zamieszkali w wiosce leżącej 5 mil od Turynu. Cierpieli zimno i nędzę. Ojciec uważał chwile tam spędzone za najspokojniejsze dzięki troskliwości i serdeczności matki. Po roku przenieśli się ponownie do Turynu.

Do Turynu przybyli także inni członkowie, naszej rodziny Mazenodów. Karol August, kanonik i wikariusz generalny w Marsylii, Fortunat, kanonik i wikariusz generalny z Aix. Pracowali oni we Francji do sierpnia 1792 roku rządząc diecezjami w imieniu prawowitych biskupów. Stryj Fortunat omal nie przypłacił życiem swojej wierności Bogu. Mimo zakazu ogłosił procesję Bożego Ciała. Kiedy niósł Najświętszy Sakrament, jakiś szaleniec strzelił do niego z pistoletu. Na szczęście pocisk otarł się tylko o jego szaty.

Wraz ze służbą było nas w Turynie 12 osób. Pensja płacona przez hrabinę d’Artois, renta jaką przysyłał ojcu dziadek Karol Aleksander, fundusz przywieziony przez matkę, obu kanoników i panią Dedous a także pożyczki zaciągane przez ojca, pozwoliły na zachowanie dość dobrych pozorów. Niektórzy nawet sądzili, że żyjemy w dostatku, co było najzupełniej błędne.

WENECJA

W kwietniu 1794 roku rodzina moja postanowiła opuścić Turyn. Armie rewolucyjne zajęły Niceę i Sabaudię, zaczęły zagrażać Piemontowi. Emigranci zostali zmuszeni do szukania bezpieczniejszego schronienia. Premier Sabaudii, Grasi, radził ojcu, aby wraz z rodziną wyjechał do Wenecji.

Musiałem przerwać naukę w Kolegium Królewskim. Ojciec porządnie się gimnastykował, by podróż wypadła jak najtaniej. Mając na utrzymaniu 12 osób, musiał zrezygnować z szybszego, lecz droższego dyliżansu. Wraz z innymi emigrantami wynajął wielką łódź. Stara łódź miała swoje „przyjemności”; powolna jazda pozwoliła sycić się do woli barwnym krajobrazem. Sądząc z wesołych rozmów i śpiewów, nikt by nie przypuszczał, że są to ludzie, którzy utracili cały majątek, a teraz ratują swoje życie.

Wieczorami zatrzymywaliśmy się w miasteczkach i wioskach. Wszędzie doznawaliśmy serdecznej gościnności. Ludzie okazywali nam wzruszające dowody współczucia. Chętnie przyjmowali nas u siebie i zaopatrywali w żywność na dalszą drogę.

Podróż po wodach Padu aż do Adriatyku trwała 12 dni. Wenecja rozczarowała nas. Roiło się tu od turystów, którzy przyjechali na święto Wniebowzięcia. W tym dniu obchodzono uroczyste zaślubiny doży z morzem. Ceremonii towarzyszył cały przepych i splendor Signorii. Plac Św. Marka zamienił się w ogromny bazar. Przez piętnaście dni oddawano się rozpasanym zabawom. Uroczystości łączyły się z dalszym ciągiem karnawału. Karnawał trwał z przerwami sześć miesięcy. Goście zjeżdżali się z całego świata. Wszyscy ubierali się w jednakowy strój: obszerny płaszcz z kapturem, czarny welon i biała maska zasłaniająca twarz. Ta anonimowość dawała sposobność do najbardziej wyuzdanych wybryków.

Przyjechaliśmy w najgorszym czasie. O znalezieniu mieszkania nie było mowy. Dwie doby spaliśmy w łodzi. Na szczęście jakiś śpiewak, którego zabraliśmy po drodze, wyszukał nam dwa pokoje, smutną dziurę, w której przez miesiąc gnieździło się 12 osób.

Po święcie Wniebowzięcia miasto zaczęło się wyludniać. To pozwoliło ojcu wynająć mieszkanie w dzielnicy Sant Apponal, naprzeciw pałacu Grimanii. Dzielnica ta leżała nad Wielkim Kanałem otwierając wspaniałe widoki na lśniącą i urzekającą świetność miasta, pełnego przepychu i rozwiązłości.

Swawola wenecka wywarła na mnie niezwykłe wrażenie. Wchodziłem w wiek, w którym zaczął się we mnie budzić dorosły mężczyzna, spragniony rozrywki. Jakimż rozwiązłym miastem była ówczesna Wenecja. Ludzie przybywali tu jedynie dla zabawy. Może trzeba by to określić inaczej: przybywali grzeszyć. Potęga morska i handlowa Wenecji przekształciła się w miasto uciech i nierządu, w krańcową swobodę obyczajów. Rozwiąźli mieszkańcy lekceważyli sobie przepisy moralne; dawali upust swoim gorącym namiętnościom w przebraniu. Sięgający do kostek płaszcz i maska zasłaniały rysy twarzy, klas społecznych i płci. Uwalniały od wszelkiej powściągliwości.

Sama zresztą policja zamykała oczy, gdy pod przebraniem poznała samego dożę lub inkwizytorów złapanych na gorącym uczynku. Bezbarwny tłum spędzał dnie i noce na grach i swawoli, przegrywając całe majątki przy stolikach hazardowej gry. Szlachetne damy i kurtyzany wyruszały w przebraniu na miłosne przygody w wystrojonych i okwieconych gondolach. Wenecja stała się miejscem schadzek wszystkich przyjaciół rozkoszy i rozwiązłości.

Czy mogłem oddychać bezkarnie atmosferą rozkoszy? Dochodziłem do lat, kiedy oczy ciekawie patrzą na życie, kiedy chłopiec przemienia się w mężczyznę. Moja młoda dusza potrzebowała dla swego rozkwitu życia w normalnym i pogodnym ognisku rodzinnym. Takiego ogniska nie potrafili stworzyć dwaj kanonicy: jeden starzec, drugi bez wyrazu bezbarwny oficer marynarki królewskiej i ojciec pozbawiony funkcji i dochodów. Odrobinę ciepła wnosiła matka, gdy posiadała humor i moja mała siostrzyczka Ninette, uosobienie rozkosznego uroku i świeżej radości a także gadatliwa niania Nanon.

Nie chodziłem już wtedy do żadnej szkoły. Ojciec i stryjowie nudzili się, mieli dość wolnego czasu, by udzielać mi lekcji, lecz nie chcieli splamić arystokratycznego stanu zawodem, który należał do ludzi niższego pochodzenia. W domu nie było ani książek, ani pieniędzy na ich zakup. Czy uczeń skazany na stałe wakacje, nudę i marzenia mógł pozostać obojętny na powaby wesołej i żywej Wenecji dostarczającej rozrywek i łatwych przyjemności?

Moi rodzice nie dostrzegali grożącego niebezpieczeństwa zdezorientowanemu i niespokojnemu w sobie dziecku. Na szczęście Bóg postawił na mojej drodze księdza Milesi, proboszcza od Św. Sylwestra. Obserwował mnie każdego rana, gdy służyłem stryjowi do Mszy św. Doskonale wyczuł warunki, w jakich żyłem i postanowił zapobiec mojej niebezpiecznej bezczynności i moralnemu osamotnieniu. Na nauczyciela wyznaczył mi księdza Bartolo Zinelii, który chętnie, zgodził się kontynuować moją przerwaną naukę. Moi rodzice przystali na tę propozycję z wdzięcznością. Chodziło tylko o moją zgodę. Nie chciano, bym czynił to pod presją rodziców. Księża Milesi i Zinelii urządzili niby przypadkowe spotkanie...

Okno mieszkania, w którym godzinami bezczynnie wysiadywałem, wychodziło naprzeciw mieszkania rodziny Zinellich. Jednego dnia, siedząc w oknie, zauważyłem ks. Bartolo, który zawołał do mnie:

— Panie Eugeniuszu, czy nie żal ci czasu, który tracisz siedząc w oknie?

— Co robić, proszę księdza — odpowiedziałem. Żałuję bardzo, lecz jak księdzu wiadomo, jestem obcokrajowcem i nie mam ani jednej książki.

— To nie ma znaczenia, mój chłopcze; stoję właśnie w mojej bibliotece, w której mam wiele książek łacińskich i włoskich, a jeśli chcesz także francuskich.

— O nic więcej mi nie chodzi — odpowiedziałem.

W tej samej chwili ks. Bartolo wyjmuje sztabę zabezpieczającą okiennice i położywszy na niej książkę podaje mi ją przez wąską uliczkę.

Książkę przeczytałem jednym tchem. Ojciec radził, bym odniósł osobiście i podziękował. To też uplanowano. Ks. Bartolo przyjął mnie serdecznie. Pokazał mi bibliotekę i gabinet, w którym studiował ze swoim bratem Piotrem.

— Wszystkie książki są do twojej dyspozycji. Tu studiujemy z bratem. Tamto miejsce zajmował trzeci brat, lecz Pan Bóg zabrał go do siebie. Możesz zająć jego miejsce.

Boże, jaki ja byłem szczęściwy.

— Bardzo się cieszę, proszę księdza — odpowiedziałem. Ojciec na pewno się zgodzi.

— To dobrze — powiedział ks. Bartolo. Przyjdź jutro i zaczniemy lekcje!

Przyszedłem...

DRUGI DOM

Trzy lata spędziłem w domu Zinellich. W godzinach rannych odrabiałem lekcje. Po obiedzie przechadzka do któregoś w kościołów, gdzie razem z ks. Bartolo zatrzymywaliśmy się na modlitwę. Dalsza nauka po powrocie. Wieczorem rekreacja w towarzystwie przyjaciół i gości. Kolacje jadłem u Zinellich. Późnym wieczorem odmawialiśmy różaniec i wieczorne modlitwy. W Wenecji z nocy robiono dzień. Nigdy nie kończyliśmy kolacji przed godziną 23.30. Z rodziną spotykałem się w czasie posiłków południowych.

Rodzina Zinellich uznała mnie za swoje dziecko. Moi rodzice nie dąsali się z tego powodu. Dziękowali Bogu za taką opiekę. Po prostu czuli się zwolnieni moralnie i materialnie z trudnego obowiązku wychowania. Zresztą, jeśli chodzi o naukę i wychowanie, nie mogli sobie nic lepszego życzyć. Wyniki mojej nauki zadowalały ich. Wpływ Zinellich, w dodatnim znaczeniu, nie dał się ukryć.

Jak wiele zawdzięczam temu świętemu kapłanowi. Gdyby nie on, nigdy nie poznałbym naprawdę Boga. Bartolo ustrzegł mnie od błędów młodości w tak zepsutym mieście, jak Wenecja. Przy moim temperamencie, w pełni kryzysu młodości, taka opieka była neocenionym dobrodziejstwem. Pod okiem doskonałego mistrza, jakim był don Bartolo, odzyskiwałem stopniowo równowagę. On dał mi mocne i trwałe fundamenty; rozbudził we mnie prawdziwe życie chrześcijańskie. Ten okres był dla mnie decydujący. W mojej duszy zostały założone podwaliny religii i pobożności. Miłosierdzie Boże zbudowało na nich gmach mego życia duchowego. Zaczęłem smakować w rzeczach Bożych. Spowiadałem się w każdą sobotę. W niedzielę przyjmowałem Komunię św. Czytanie dobrych książek i modlitwa były jedyną rozrywką na jaką sobie pozwalałem w czasie mojej nauki. Codziennie służyłem do Mszy św, odmawiałem Małe Oficjum do Matki Bożej. Zasmakowałem w umartwieniach. Pościłem we wszystkie piątki. W Wielkim Poście — trzy dni w tygodniu. Rodzice nie zwracali na to uwagi. Pod pościel kładłem kawałki drewna, a w sobotę, by obudzić się wcześniej i dłużej przebywać w kościele, spałem na ziemi pod zwykłym kocem.

Od tego czasu datuje się moje powołanie do kapłaństwa. Nie wątpiłem, że Bóg mnie wzywa i pragnąłem pójść za Nim. Chęć poświęcenia się Bogu nie uszła uwagi stryja Andrzeja.

— Czy to prawda, Eugeniuszu, że chcesz wstąpić do stanu duchownego?

— Tak, stryju — odpowiedziałem bez wahania.

— Moje dziecko, czy wiesz, że jesteś ostatnim potomkiem naszej rodziny, która w ten sposób zostanie skazana na wymarcie.

Ta uwaga stryja bardzo mnie, zaskoczyła. Zareagowałem żywo: — Stryju, czy nie będzie to wielkim zaszczytem dla naszej rodziny, gdy wygaśnie na księdzu?!

Stryj żartował. Teraz wziął mnie w objęcia, trzynastoletniego chłopca, uścisnął mocno i pobłogosławił.

Chciwie czytałem listy misjonarzy jezuickich z dalekich krajów misyjnych. Pod ich wpływem zrodziła się we mnie chęć wstąpienia do zakonu Św. Ignacego. Chciałem poświęcić się misjom. Niestety, wyjazd rodziny do Neapolu i na Sycylię zwrócił moją uwagę w zupełnie innym kierunku.

W październiku 1795 roku matka i Ninette wyruszają do Francji w nadziei odzyskania majątku rodzinnego. Zostałem zdany na towarzystwo ojca i trzech stryjów. Pobyt ze starszymi panami wpłynął na moją wczesną dojrzałość, ale pozbawił mnie radości i czułości potrzebnych w latach niepokoju i żaru. Zabrakło kobiecego uczucia i wdzięku, jaki wnosiły matka i Ninette. Na każdym kroku odczuwałem ciężką ofiarę rozłąki. Nie przypuszczałem również, że będzie ona trwać siedem lat. Dziewiątego maja zmarł mój dziadek Karol Aleksander de Mazenod. Jego majątek przeszedł na ojca. Ojciec jako emigrant nie miał prawa zabiegać o przejęcie na własność majątku dziadka. Matka zaczęła się starać o skreślenie jej z listy emigrantów i energicznie zabrała się do odzyskania spadku po zmarłym.

W listopadzie otrzymałem list od matki, w którym pisze: „Z wielkim bólem i największą przykrością oddalam się od Ciebie, mój kochany i drogi synu. Ucałuj serdecznie dobrego tatusia ode mnie i powiedz mu jak bardzo mi przykro, że musiałam go opuścić. To, co czynię, uważam za swój obowiązek względem mych dzieci i względem niego. Bądź pewien, mój kochany Zeze, że jest to dla mnie wielka ofiara. Oby mi się tylko powiodło w tym, co zamierzam czynić. Bądź zdrów, mój drogi i kochany. Całuję Cię cała we łzach. Twoja najbardziej kochająca Cię matka”.

Moja matka, jak zresztą cała jej rodzina, miała głowę do interesów. Tam, gdzie chodziło o pieniądze, walczyła jak lwica.

Śmierć nie oszczędzała nas tego roku. W listopadzie zmarł mój dziadek ze strony matki, Józef Tomasz Joannis. Część jego majątku należała się matce. Miała więc o co walczyć po powrocie do Francji. Ale czy to jest najważniejsze? Czy otrzymane pieniądze mogą zastąpić synowi uczucia matki?

Jeszcze nie ochłonęliśmy po śmierci ojca matki, a już 23 listopada śmierć zabiera stryja Karola Augusta Andrzeja, wikariusza generalnego. Ciało jego spoczęło w kościele Św. Sylwestra w Wenecji, w którym codziennie odprawiał Mszę św. Miałem teraz w Wenecji ojca i dwóch stryjów. Cała trójka kochała mnie bardzo. Stryja Fortunata ceniły zakonnice za jego pobożność i takt; nie posiadał jednak darów wymaganych do wychowania chłopca. Ojciec i stryj kapitan nie mieli dla mnie czasu. Handel, któremu się oddali, pochłaniał ich całkowicie. Przedtem nie chcieli się splamić zawodem nauczyciela... Czyżby handel dodawał blasku ich tarczy herbowej?... Czego nie robi człowiek, aby żyć. W takim wypadku wszystkie środki są dobre, tak mi się przynajmniej wydaje. Pozostawała tylko rodzina Zinellich. Nie wyobrażam sobie, co by się ze mnę stało, gdyby zabrakło ich domu.

Chwilami zastanawiałem się, czy mój ojciec posiadał jeszcze coś ze swojej ambicji rodowej... Czym on się nie zajmował... Należał do spółki, prowadził różne wymiany, handlował obrazami, sukniami kobiecymi, starymi monetami, drogimi kamieniami, kameami, na których umieszczano wizerunki Apollina, Venus, Jowisza, towarami spożywczymi, wyrobami żelaznymi, bielizną, a nawet psimi skórami. Nie sposób wymienić wszystkich towarów, którymi handlował ojciec.

Gdy tranzyt staje się niebezpieczny, ojciec z handlowca przemienia się w przemytnika. Dawny prezes mający do swojej dyspozycji kilka lokali, czaił się całe noce, aby nie wpaść w ręce policji. Dobrze, że nie znałem wszystkich kombinacji mego ojca. Czy naprawdę nie znałem?... A może w ojcu odezwała się krew przodków, którzy zajmowali się handlem zanim swoje nazwisko ozdobili herbem szlacheckim.

Ojciec oddawał się na usługi monarchistom. Kiedyś ambasador Hiszpanii wydał wielkie przyjęcie, na które zaproszono ojca i mnie. Ambasador miał w tym swój interes. Hiszpania była w tym czasie w stanie wojennym z Republiką Francuską. Ambasador tropił agentów rewolucyjnych, którzy wcisnęli się między uchodźców, przybyłych z Piemontu do Wenecji. Mój ojciec znał ich nazwiska, które podawał ambasadorowi Hiszpanii i Ink wizytatorom Wenecji. Tę współpracę można tłumaczyć wielkim przywiązaniem ojca do monarchii. Czy taka praca należała do szlachetnych? Nie miałbym odwagi odpowiedzieć: Tak!

Podczas przyjęcia u ambasadora moje wyznanie wiary zostało wystawione na próbę. Wszyscy zasiedli do stołu bez modlitwy. Chwilę się zawahałem... Nie usiadłem. Oczy zebranych zwróciły się w moją stronę. Wtedy zdobyłem się na heroiczny wysiłek i oburzając się wewnętrznie na moją słabość, zrobiłem znak krzyża i odmówiłem modlitwę.

UPADEK WENECJI

Wojska francuskie zbliżały się do Wenecji. Wielu emigrantów z pospiechem opuściło miasto. Ojciec postanowił zostać. Honor i uczciwość kazały mu narazić się na ryzyko, by zabezpieczyć interesy swych handlowych wspólników. Dzięki temu obserwowałem upadek Wenecji, który pozostawił we mnie obrzydzenie. Patrzyłem na nędzny koniec tej spróchniałej Republiki. Bez wątpienia trudno było się przeciwstawić geniuszowi Bonapartego, ale należało zachować choć trochę energii, a nie wychodzić naprzeciw hańbie i zagładzie.

Trwałość i potęga Wenecji to tylko złudzenie. Zaślubiny doży z morzem były tylko złudnym przeżytkiem. Wenecja dawno utraciła panowanie nad morzami. Przepych wielkich panów i upojenia karnawałowe powiększyły zadłużenia. Rząd utrzymywał się właściwie dzięki policji i korupcji, a na zewnątrz dwulicowością odkładanych rozwiązań.

Dwudziestego marca 1792 roku Napoleon Bonaparte wkracza na terytorium Regubliki Weneckiej. Drugiego maja Wypowiada wojnę Wenecji. Przerażona i chwiejna Signoria (najwyższa władza w Wenecji) postanowiła jeszcze raz kluczyć i zwlekać. Bonaparte zgodził się na rozejm i rozpoczęto rozmowy. „Kończymy w hańbie, rozpaczy i zdradzie” — zawołał Lippomano, wenecki arystokrata, świadek żałosnych posiedzeń, w czasie których Wielka Rada przedstawiała smutny obraz słabości i strachu pod przewodnictwem doży Luigi Manin, człowieka słabego i bez charakteru.

Przed końcem upadku tego miasta jeszcze jedno upokorzenie. Pod wpływem sekretarza poselstwa francuskiego Villetarda, patrioci weneccy przedłożyli doży memoriał, w którym proponowali demokratyzację wszystkich instytucji Wenecji i oddanie miasta pod protekcję armii francuskiej. Doża ze łzami w oczach zgodził się na to żądanie. Wielka Rada zwołana 12 maja przyjęła przedłożony jej system tymczasowego rządu reprezentacyjnego uzgodnionego z poglądami głównodowodzącego generała. I tak spruchniała Republika sama wyszła naprzeciw hańbie i zagładzie.

Wojska francuskie, zaproszone przez zarząd miasta, wkroczyły do Wenecji i zachowały się uczciwie, wobec mieszkańców. Ojcu to bardzo schlebiało. „Spokój, jakim się cieszymy, zawdzięczamy wojskom francuskim. Ich postępowanie jest godne podziwu’’ — pisał wzruszony.

Sytuacja mojej rodziny zmieniła się całkowicie; wczorajsi przyjaciele stali się naszymi wrogami. Niepojęte są koleje ludzkiego życia. Ojciec i stryjkowie szukają obrony u żołnierzy francuskich, przed którymi uciekali z Nicei. Wyżsi dowódcy wojskowi okazują nam wiele uprzejmości. Baraguay d’Hilliers proponuje ojcu pomoc w każdej potrzebie. Admirał Bruyer, towarzysz broni stryja Karola Ludwika Eugeniusza przyjeżdża go uściskać do naszego domu. Ta serdeczność sprawiła, że. zaczęto nas uważać za rodzinę podejrzaną, zdradzającą interesy monarchii. Nie pozostało nic innego, jak przyjąć wezwanie do dalszej tułaczki.

Decyzja wyjazdu to jakby uderzenie pałką w moją głowę. Żegnajcie piękne dnie spędzone w rodzinie. Zinellich. Czym byłbym dzisiaj bez ks. Bartolo Zinelli. Jak bardzo byłem wdzięczny Bogu za poznanie i przyjaźń z księdzem Bartolo. Co za łaska przeżyć cztery lata pod kierunkiem i w bliskiej przyjaźni człowieka świętego. W domu, w otoczeniu, w kolegiach tak wiele, mówiono mi o Bogu. Mój ojciec każdego dnia wzywał Matkę Bożą... Matka też na swój sposób wykonywała praktyki religijne. W mojej rodzinie byli księża... U Zinellich o Bogu nie tylko się mówiło, tam się Nim żyło na co dzień.

Nie będę opisywał pożegnania z ks. Bartolo i jego rodziną. Czy można opisać ból wyrwanego z piersi serca?...

Jedenastego listopada 1797 roku opuściliśmy Wenecję udając się do Neapolu. Dla mnie był to czwarty etap wygnania; miałem wtedy szesnaście lat.

NEAPOL

O Neapolu, prześliczny kraju... Do tego kraju płynęliśmy morzem. Łatwiej i pewniej jechać drogą lądową, ale niewiele mieliśmy pieniędzy. Wybraliśmy najtańszy sposób podróży. Wynajęliśmy statek służący do przewozu wołów. Ta zniżkowa podróż przyspożyła nam wiele nieprzyjemności. Zanim wypłynęliśmy na morze, długo czekaliśmy w porcie Chioggia. Mieliśmy płynąć na południe wzdłuż włoskiego wybrzeża Adriatyku. Tymczasem wiatry zmieniły kierunek i zaniosły statek na północ od Istrii. Kapitan zamiast zacumować statek w porcie Pola, popłynął aż do Rivigno narażając nas na gwałtowną burzę w nocy. Komendant portu odesłał naszą łódź na małą wyspę la Scoglio. Jej skalisty teren nie pieścił naszych oczu. Mieszkał tu szewc ze swoją żoną i małą córeczką. Godzinami opowiadał nam o gościach, jacy w ciągu wieków nawiedzali tę wyspę. Zabijała nas nuda. Kapitan zwlekał z wypłynięciem na morze, choć wiatry były pomyślne. Ojciec i stryj musieli się z nim porządnie wykłócić, by wreszcie rozwinął żagle.

Na wysokości Comero wiatry ponownie zepchnęły statek na północ. Stłoczeni, jak śledzie, zdani byliśmy na humory rozkapryszonego morza. Po przepłynięciu zatoki wpłynęliśmy do kanału, jaki tworzą wyspy leżące wzdłuż wybrzeża dalmackiego. Dwa statki nie mogły się wyminąć w wąskim kanale. Znowu długie postoje i czekanie na wolny przejazd.

Płynęliśmy w ciągu dnia, wieczorem zatrzymaliśmy się, by się nie rozbić. Straszna nuda dręczyła mnie podczas tej okropnej podróży.

Jednej niedzieli wyszliśmy na ląd. Chcieliśmy uczestniczyć we Mszy św. Ksiądz przypominał żebraka. Jego sutanna cała w strzępach. Niezmiernie się ucieszył, gdy ojciec wcisnął mu do ręki trochę pieniędzy. Nie było mowy o zaopatrzeniu się w chleb. Biedne kobiety prosiły o okruszyny z marynarskich worków po sucharach, z których gotowały polewkę dla dzieci.

Minęło 43 dni od wypłynięcia z Wenecji, a my przepłynęliśmy zaledwie połowę drogi. O Neapolu, jeśli rzeczywiście przypominasz raj, do którego porównują cię w pieśniach, to droga do ciebie była usłana cierniem.

Tę część Adriatyku, w której znaleźliśmy się zapędzeni wiatrem, niepokoili algierscy korsarze. Wzgardzili oni naszą nędzną łodzią, woleli zaatakować statki zaopatrzone w bogatszy towar.

W Monfredonii kapitan nią wyraził zgody na opuszczenie statku. Mój ojciec wystąpił bardzo ostro i mimo sprzeciwu wyszliśmy na ląd. W tym mieście spędziliśmy osiem dni. Tutaj przeżyliśmy Boże Narodzenie. Na Pasterce podawano wszystkim do ucałowania figurkę Dzieciątka Jezus. W kościele panował nieopisany zgiełk.

Nowy Rok powitaliśmy w Neapolu dokąd przybyliśmy 1 stycznia 1798 roku. Podróż nasza trwała 51 dni. Wjazd do miasta odbył się bez triumfalnych bram. Nikt z mieszkańców nie zwracał uwagi na podróżnych zgniecionych w nędznej dorożce.

Prześliczny Neapolu, dla mojej rodziny nie byłeś rajem. Hotel „Pod czerwonym kapeluszem” w niczym nie przypominał kapelusza kardynalskiego. Rodowy herb na nic się zdał przy pustym portfelu. Ta niewygodna dziura nie. umilała nam życia.

Do naszej rodziny dołączyła się jeszcze jedna gęba do jedzenia, stryj Fortunat. Powrócił on do Francji z nadzieją odzyskania skonfiskowanych swoich dóbr i zmarłego stryja Andrzeja. Niestety, nie otrzymał nic. Musiał w pospiechu uciekać przed nową falą terroru, jaka się rozpętała 4 marca 1797 roku. Nieprzewidziany powrót stryja zmusił mnie, do odstąpienia mu mego łóżka. Sam spałem na słomianym sienniku w kuchni.

Ojciec chorował kilka dni. Niepokoił się też o matkę. Nie wiedział czy odzyska swój posag i schedę po dziadkach. Dla mnie długie milczenie matki stanowiło pewnego rodzaju zagadkę... Dlaczego nie daje żadnego znaku życia? Dochodziły do nas nieoficjalne wiadomości, że, musiała ponownie opuścić Francję. Nie wiedzieliśmy, gdzie jest i co się z nią dzieje. Urzędowo wzięła paszport do Hiszpanii i Szwajcarii. Jej kuzyn, Roze Joannis, otrzymał podobny paszport do tych samych krajów. Konsulat hiszpanii potwierdził, że Maria Róża Eugenia, po mężu Mazenod, zjawiła się w konsulacie Barcelony 14 grudnia 1797 roku. Czy matka i jej kuzyn wyjechali razem do Hiszpanii?... Trudno mi było zrozumieć, dlaczego matka zamiast skierować się na półwysep iberyjski nie przyjechała do ojca? Czy ta cała podróż nie była fikcją dla zmylenia policji? Nie ulega wątpliwości, że pod koniec sierpnia 1798 r. przebywała we Francji.

Dlaczego matka nie zdradziła ojcu miejsca swego pobytu? Ta niepewność napawała go udręką. Przyjazd stryja Fortunata nie wynagrodził ojcu i mnie, braku matki i małej Nineite. Stryj też nie wiedział w jaki sposób i gdzie matka szukała schronienia.

Ojciec popadł w dodatkowe przygnębienie, gdy się dowiedział o rozwiązaniu spółki handlowej, której był członkiem. Zaczął teraz szukać zajęcia dla siebie i stryja. W Wenecji nie chciał się splamić nauczaniem własnego syna, obecnie charakter pracy nie miał znaczenia: nauczyciel, agent, rolnik, aby tylko zarobić na kawałek chleba.

Milczenie matki pogłębiało jeszcze bardziej boleść niekończącej się rozłąki Do tego dochodziła straszna nuda, przymusowa bezczynność, wrażenie pustki, po wypełnionych nauką dniach w Wenecji. Czy ciepłą atmosferę, jaką mi stworzono w rodzinie Zinellich, mogło zastąpić towarzystwo schorowanego ojca i stryja? Bezgraniczna tęsknota za Wenecją, księdzem Bartolo i jego matką napełniały moje serce goryczą. Pod słonecznym niebem Neapolu zaznałem wiele czarnych i nudnych godzin wygnańca. Pocieszenia szukałem w uczęszczaniu do kościoła Santa Maria in Portico w nadziei, że znajdę tam cząstkę duchowego zapału jaki posiadałem w Wenecji. Urządzałem też samotne wędrówki i zwiedzałem okolice Neapolu.

Nie miałem tu dobrych przyjaciół Zinellich. Ojciec i stryjowie całymi dniami wysiadywali w domu. Obawiali się puścić mnie samego do miasta, dlatego musiałem się zadowolić ich towarzystwem. Marnowałem czas. W ciągu trzech miesięcy uczyłem się języka niemieckiego; zrobiłem wielkie postępy, ale nauczyciel zachorował i zmarł, a za nim poszła cała moja wiedza. Bieda nie pozwoliła ojcu dać mi nowego nauczyciela. Czy możecie sobie wyobrazić beznadziejność życia szesnastoletniego młodzieńca, który nie ma nic do roboty, nie wie, czym się zająć i nie zna nikogo?

Wieczorami udawałem się z krewnymi do barona Talleyranda, u którego zbierali się znajomi byłego ambasadora króla Francji. Cała moja rozrywka, ponieważ nie. grałem w wista, jak mój ojciec, ograniczała się do krótkich rozmów i słuchania tego, co mówili inni. Rozmowy te rozgrzebywały dawne wspomnienia, snuły marzenia niewiarygodnych perspektyw na przyszłość. Czy takie spotkania mogły zaspokoić moje pragnienia?...

Ojciec otrzymał nareszcie pomoc finansową od królowej Karoliny. Wyżebrał ją D’Autraignes, zasypywany listami mego ojca, w których błagał go o pomoc. Karolina była kobietą o skomplikowanym charakterze, mieszanina krzyczących przeciwieństw, pełna występków i cnót. Józef Bianco tak o niej pisał: „Maria Karolina była subtelna i inteligentna, dumna i władcza, jak jej matka, chciwa władzy, gniewliwa i mściwa aż do okrucieństwa... Równocześnie roztropna i roztrzepana, miła i arogancka, pełna rezerwy i prowokująca, filozofka i zabobonna. Żyjąc w burzliwej rozwiązłości, była równocześnie nieporównaną matką, która wychowywała swoje dzieci w najsurowszej moralności... Z całego uroku najbardziej przyciągała swoją kobiecością, pozyskiwała nią męskie serca... Zniszczywszy zdrowie przez nadmierne dawki opium nie umiała słuchać rad przyjaciół. Co chwilę zmieniała zdanie i popełniała błąd za błędem... Jej dobre serce zawsze skłaniało się do pomagania biednym, podobnie jak jej wiara szukała naprawienia czynów słabo związanych z moralnością ewangeliczną... W stosowaniu swej dobroczynności Maria Karolina używała delikatnego, pełnego wdzięku sposobu...”

Od tej królowej otrzymał ojciec pomoc. Nie zaspokoiła ona wszystkich naszych potrzeb, ale uratowała nas przynajmniej od nędzy. Ojciec rozpływał się w pochwałach dla królowej.

Czasem odnosiłem wrażenie jakby ojciec na wyrost żebrał o pieniądze. Jego narzekanie na stan materialny bardzo mnie upokarzało. Pisał też o swoich materialnych kłopotach do matki, która się wreszcie odnalazła. Ojciec czekał na odrobinę współczucia i ciepła. Matka ofiarowała mu pomoc materialną, domagając się równocześnie, by stryjowie starali się sami o zdobywanie środków na własne utrzymanie. Matka zdawała sobie doskonale sprawę, że 600 lirów nie wystarczy na utrzymanie czterech osób. Mnie też dziwiła bierna postawa moich stryjów.

Kryzys materialny pogłębił jeszcze bardziej nieporozumienie między matką i ojcem. Czy matce zależało jeszcze na ojcu, na jego względem niej uczuciach? Jak dalece uzależniła się od swego kuzyna Roze Joannisa, zapamiętałego jensenisty, człowieka pozbawionego delikatności i uprzejmego sposobu bycia? Nieporozumienie między matką i ojcem sprawiło, że piękne niebo Neapolu pokryło się dla mnie jeszcze ciemniejszym obłokiem.

Tymczasem wojska francuskie zajęły Rzym. Jeśli Francuzi podbiją Państwo Kościelne, ten sam los spotka Królestwo Obojga Sycylii. Wojska Ferdynanda IV połączone z wojskami Piusa VI mogły powstrzymać wroga i przyczynić się do wywołania powstania w całych Włoszech przeciw Jakobinom.

Królowa Karolina paliła się do wojny. Ten ogień podsycała W niej przyjaciółka Hamilton, żona ambasadora angielskiego. W salonach mówiono o wojskach papieża. Jakiś kanonik z Paryża wyśmiewał słabą armię Piusa VI. Zauważył, że „papież zamiast nawoływać wiernych do modlitwy, niech lepiej zajmie się zebraniem pożądnego wojska”. Wśród zebranych byłem najmłodszy. Wielu słuchaczy uśmiechało się dając aprobatę wypowiedziom owego kanonika. Ich postawa oburzyła mnie do żywego i zganiłem niestosowne uwagi. Nazajutrz chwalono młodego Mazenoda, który grzecznie przyprowadził do rozsądku starego kanonika.

Chociaż byłem jeszcze młody, miałem wzrost i obejście duwdziestoletniego młodzieńca. Posiadałem też przedwcześnie dojrzały sąd. W głębi serca popierałem przygotowanie do wojny wojsk Karoliny. Królowa imponowała mi nie tylko jako dobrodziejka mojej rodziny, ale przede wszystkim swoją energią. Ojciec i ja żałowaliśmy, że Karolina nie wyruszyła na pomoc papieżowi w obronie Państwa Kościelnego.

Później doszło do walki. Osłabieni Francuzi nie stawiali oporu, król i królowa wjechali triumfalnie do Rzymu zajętego przez ich wojska. Umocniwszy się nieco, Francuzi dokonali kontrnatarcia i armia Neapolu poszła w rozsypkę. Francuzi wkroczyli na terytorium Obojga Sycylii i maszerowali w stronę stolicy. Na dworze królewskim wybuchła panika. Ferdynand IV i Karolina uciekali na okrętach Nelsona. W Neapolu doszło do rozruchów. Ludność chwyciła za broń. Sytuacja emigrantów stała się niebezpieczna. Mieszkańcy Neapolu uważali ich za szpiegów.

Znajdowałem się w centrum tych rozruchów. Karolina powiadomiła mego ojca o nagłym wyjeździe dworu. Zapewniła nam miejsce na jednym z transportowców. Ojciec skorzystał z usilnych propozycji dowódcy portugalskiego admirała de Pusegno, który wraz z Nelsonem stał na redzie w Neapolu.

Admirał przysłał w nocy z 20 na 21 grudnia swoich marynarzy z wózkiem po nasze, bagaże. Gdy załadowaliśmy nasze rzeczy, był już dzień. W drodze do portu zostałem otoczony przez tłum płynący wszystkimi ulicami pod pałac. O wycofaniu się nie było mowy. Nadrabiałem miną, by uniknąć losu innych uchodźców, którym zabrano wózki i wsadzono do więzienia na cały dzień. Dzięki obecności marynarzy portugalskich i głośnemu wykrzykiwaniu nazwiska admirała portugalskiego uniknąłem aresztowania.

W porcie tłum nie chciał mnie puścić na brzeg morza. Łodzi admiralskiej jeszcze nie było. Tłum napierał coraz silniej. Widziałem wyciągnięte szable. Na obelgi odpowiadałem magicznym słowem: admirał portugalski. W ten sposób zmusiłem ich do umożliwienia mi dojścia do arsenału. Bramę zastałem zamkniętą. Podszedłem śmiało do wartownika i kazałem mu otworzyć bramę. Moja zimna krew speszyła żołnierza. Pozwolił mi przejść. Ledwo wszedłem do arsenału, nadbiegł oficer i skrzyczał wartownika za pogwałcenie wyraźnego zakazu. Łagodnie przedstawiłem mu sprawę. Widział zresztą łódź admirała, a na niej nasze bagaże, dowód mojej prawdomówności.

Przeprawa z bagażami opóźniła mój powrót. Jeden z przyjaciół ojca powiadomił go o zajściach na ulicy, gdzie w zawierusze zamordowali jednego młodzieńca. Wszyscy myśleli, że, tym młodzieńcem byłem ja. Na szczęście wróciłem zdrowy i cały. Zaraz też udałem się do kościoła na Kiszę św., gdzie dziękowałem Bogu za ocalenie mnie z niebezpieczeństwa, w którym zbyt łatwo mogłem stracić życie. Tego dnia obchodziliśmy święto św. Tomasza apostoła.

Kiedy wszyscy Mazenodowie znaleźli się na statku, zerwała się gwałtowna burza. Całą burzę przeczekaliśmy na redzie. Straciliśmy jedną kotwicę. Sąsiadujący statek nie mógł się doliczyć trzech. Co musiały przejść statki na pełnym morzu?...

Nasz okręt pozostał na redzie osiem dni. Wraz z Nanon wróciliśmy do miasta w celu uregulowania kilku spraw i sprzedania pozostałych rzeczy. W nocy baron Tallyerand dał nam znać byśmy natychmiast wrócili, gdyż statek gotował się do wypłynięcia.

Powrót na okręt przy rozhukanym morzu, w całkowitej ciemności połączony był z największym niebezpieczeństwem. Bez wahania wsiadłem z Nanon do łodzi, a stara Nanon zasłoniła oczy przepaską; nie chciała patrzeć na wzburzone morze. Zbliżenie się łodzi do statku groziło jej rozbiciem. Zdecydowałem się skoczyć na wystający gzyms okrętu. Nanon nie mogła sobie pozwolić na taką akrobację. Z pomocą kół ratunkowych wciągnięto ją półżywą na pokład.

Trzeciego stycznia 1798 roku opuściliśmy Neapol. Tak zakończyłem czwarty etap mego wygnania. O Neapolu, pozostawiłeś we mnie najsmutniejsze wspomnienia!

PALERMO

Do Palermo przyjechaliśmy w święto Trzech Króli. Ferdynand IV, dwa dni przed naszym przybyciem, kazał wypędzić Francuzów z Palermo. Kapitan portu, Diego, nie pozwolił wypuścić na ląd Francuzów płynących statkiem portugalskim. Przyczyną drakońskich rozporządzeń był lęk przed szpiegami i agentami rewolucyjnymi i sprzeciw Nelsona, który pragnął uczynić z wyspy bezpieczną bazę operacji angielskich. Nam przyszła z pomocą królowa Karolina. Dzięki jej interwencji otrzymaliśmy pozwolenie na osiedlenie się w Palermo.

W stolicy Sycylii nie, było ani jednego hotelu. Cudzoziemcy znajdowali się dosłownie na ulicy. My spotkaliśmy przyjaciela, który odstąpił nam swoje mieszkanie. Na podłogach rozpostarliśmy materace, zadowoleni, że mamy dach nad głową. W takich warunkach można było mieszkać tylko przejściowo. Ojciec szukał lepszego mieszkania, w czym pomogła mu znowu królowa Karolina. Królowa doskonale orientowała się w naszej sytuacji materialnej. Jak zwykle, pełna taktu zamówiła u stryja Fortunata Mszę św. w swojej intencji ofiarowując mu 25 uncji. Suma ta zaspokoiła nasze najpilniejsze potrzeby i umożliwiła wynająć lepsze mieszkanie.

W Palermo zaprzyjaźniłem się z synem hrabiego Chastellux. Zasady religijne Cezara zgadzały się z moimi, również jego sposób bycia odpowiadał mojemu. Dzięki temu nasza przyjaźń z każdym dniem stawała się silniejsza i pozostała wierna. Jednego dnia urządziliśmy wycieczkę do ruin świątyni w Segenie. Wcześnie rano wyjechaliśmy konno do Alcamo, gdzie spędziliśmy noc. Gościnę zapewnił nam Ks. Pastori. Po bardzo słabej kolacji udaliśmy się na spoczynek. Zajęliśmy dość ładny pokój z dwoma łóżkami. Nie mogę powiedzieć, żeby łóżka były wygodne, ale spaliśmy twardo do rana. Rano uczestniczyliśmy we Mszy św., a potem dalsza wędrówka do Segesty. Z braku dróg jechaliśmy przez pola. Uciążliwą drogę uprzyjemniał nam urok wzgórz.

Mego towarzysza zaczął dręczyć głód. Niewiele zwracał uwagi na zapach narcyzu, tymianku i rozmarynu. Zapach i aromat nie zapełnią żołądka. Skąd wziąć jedzenie na tej pustyni. Nie pomyśleliśmy o zabraniu posiłku. Palące słońce doprowadzało nas do szaleństwa. Zmordowani żarem, spaliśmy na szkapach, które ledwie pociągały kopytami. Obudził nas krzyk przewodnika. Przed nami świątynia podziwiana od 3000 lat. Co za cudowne wymiary, jaka wspaniała budowla. Stąpając po jej stopniach, podziwialiśmy kolumny i fronton. Zwiedziliśmy także ruiny miasta. Trudno opisać wrażenie, jakie na nas zrobiły te ruiny. Dawniej tętniło tu życie, licznych mieszkańców, a teraz cisza, samotność i opustoszałe miejsca. Oprócz kilku krów i pastuszka, nigdzie żywej duszy. Pastuszka przysłała nam chyba sama Opatrzność, bo inaczej umarlibyśmy z głodu i pragnienia. Chłopiec wydoił krowę do ogromnej misy, do której nałamaliśmy chleba. Jeszcze nigdy nie jadłem z takim apetytem.

Wracając do Alcano pocieszaliśmy się, że proboszcz da nam dobry obiad po chudej kolacji. Obiad składał się z miski makaronu i kawałka mięsa, tak żyłowatego i twardego, że w żaden sposób, nawet nasze żelazne zęby, nie mogły go ugryźć. Nasze miny poprawiła ogromna kura, którą wniesiono na półmisku. Ca za okrutny zawód. Mimo całej zręczności i dobrej woli nie mogliśmy odciąć ani jednego kawałka tego dziwnego ptaka. Nawet puszczone w ruch nasze szczęki, które mogłyby kruszyć żelazo, nie dały rady staremu kogutowi.

Następnego dnia Ks. Pastori zaprowadził nas do kapucynów. Siedzenie w małej celi z dziesięcioma ojcami nie zachęcało do przedłużania wizyty. Skróciliśmy nasz pobyt pod pretekstem przygotowania się do powrotu. Nazajutrz, wczesnym rankiem, ruszyliśmy do Palermo, by w domu przyjaciela nabrać nowych sił przez solidny posiłek.

KOCHAŁEM JĄ MIŁOŚCIĄ SYNA

Palermo olśniło mnie swymi ogrodami, pałacami, bazylikami i rozbawioną do szaleństwa arystokracją. Opatrzność otworzyła mi drzwi książąt Canizzaro, którzy od razu przyjęli mnie za swego syna i pokochali całym sercem. Widzieli we mnie towarzysza ich dwóch synów, który może im dać przykład dobrego wychowania. Na Sycylii ogłada i kultura osobista pozostawiały wiele do życzenia. Od tej chwili aż do powrotu do Francji należałem do ich rodziny. W pogodne dni wyjeżdżaliśmy do zamku na wieś. Wszystko stało do mojej dyspozycji. Obaj synowie uważali mnie za swego brata. Ich matka powtarzała często, że przybył jej trzeci syn. Swoją dobrocią i miłością przywiązała mnie tak mocno do siebie, że jej własne dzieci nie kochały jej bardziej ode mnie. Moje serce spragnione uczuć matki przylgnęło całą miłością do tej kobiety, którą nie tylko w słowach i myślach, ale w najgłębszych tajnikach mej duszy uważałem za matkę. W tamtych dniach kochałem ją na pewno więcej niż matkę, która dała mi życie. Moja rodzona matka, zagoniona różnymi sprawami, w jej pojęciu bardzo ważnymi, skazała mnie dobrowolnie na długą rozłąkę i pozbawiła ciepła swego serca, którego tak bardzo pragnąłem. Za miłość tej szlachetnej kobiety dla mnie odpłaciłem żarem mojej młodzieńczej miłości.

Rodzina Canizzarich żyła na wyższej stopie niż rodzina Zinellich i brała udział w życiu miejscowej Szlachty. Dzięki nim znalazłem się w wybornym towarzystwie ich krewnych i znajomych. Z nędzy Neapolu wszedłem w luksusy Palermo. Czułem się jak pączek w maśle. Doskonałe łóżko, uroczy pokój, sługa na moje rozkazy, wspaniały widok z okna mego pokoju i czerujący gospodarze, którzy odgadywali każde moje życzenie; to wszystko było do mojej dyspozycji.

Mój ojciec i jego bracia żyli skromnie. Ojciec przestrzegał mnie przed zbytnim obżarstwem, bym nie obciążał za bardzo żołądka. Dla dobrego samopoczucia radził mi odchodzić od stołu z pewnym niedosytem.