Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Jude Murray, młoda psycholog z Chicago, jest bliska załamania nerwowego. Nieudane małżeństwo podkopało jej wiarę w siebie i we własna kobiecość. Jude chce uciec od wielkomiejskiego zgiełku i pracy, która przestaje jej odpowiadać. Wyjeżdża do Irlandii. Zaszywa się w malowniczej wsi, gdzie życie toczy się w spokojnym rytmie por roku. Wśród zielonych lak, wichrowych wzgórz i bieli groźnych klifów znajduje upragniony spokój... i miłość.
[Opis wydawnictwa]
Książka dostępna w zasobach:
Książnica Podlaska im. Łukasza Górnickiego w Białymstoku
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego (2)
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin (4)
Powiatowa i Gminna Biblioteka Publiczna w Jerzmanowicach
Gminna Biblioteka Publiczna w Komorowie Żuławskim (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (6)
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży
Gminna Biblioteka Publiczna im. Czesława Chruszczewskiego w Mieścisku
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (3)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem (2)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 392
Rok wydania: 1999
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Klejnoty Słońca
~Wszystko dla pań~
Powieści NORY ROBERTSw Wydawnictwie Amber
BEZWSTYDNA CNOTABOGOWIE ZŁADZIŚ I NA ZAWSZEKLEJNOTY SŁOŃCAKONIEC I POCZĄTEKKONIEC RZEKIKSIĘŻYC NAD KAROLINĄKWESTIA WYBORUŁZY KSIĘŻYCAMIASTECZKO INNOCENCENIEBEZPIECZNE PRĄDYNIEBO I ZIEMIANIEBO MONTANYODNALEZIONE MARZENIAPODNIEBNY TANIECPORT MACIERZYSTYPRAWDY I ZDRADYPRAWDZIWE KŁAMSTWAPRYWATNE SKANDALERAFASANKTUARIUMSERCE OCEANUSPEŁNIONE MARZENIASPOKOJNA PRZYSTAŃSŁODKA ZEMSTAŚMIAŁE MARZENIAŚWIĘTE GRZECHYUCZCIWE ZŁUDZENIAUKRYTE SKARBYWILLAWZBURZONE FALEZRODZONA Z LODUZRODZONA Z OGNIAZRODZONA ZE WSTYDUŻYCIE NA SPRZEDAŻ
w przygotowaniuOGIEŃ I WODA
~Wszystko dla pań~
Nora
Roberts
Klejnoty Słońca
Przekład
Aleksandra Komornicka
Tytuł oryginałuJEWELS OF THE SUN
Redaktor seriiMAŁGORZATA CEBO-FONIOK
Redakcja stylistycznaEUGENIUSZ MELECH
Ilustracja na okładce
F. RANAJO GAJATE
Opracowanie graficzne okładkiSTUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
Skład
WYDAWNICTWO AMBER
KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER
Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach!
Tu kupisz wszystkie nasze książki!
http://www.amber.sm.pl
Copyright © 1999 by Nora Roberts.All rights reserved.
For the Polish edition
Copyright © 1999 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7245-269-5
Dla Ruth Ryan Langan
Idźże, idź! O, ludzkie dziecię!
W dzikiej kniei niechaj cię wiedzie
Dobrej wróżki ręka pewna,
Byś bezmiaru łez i smutku świata tego
Nigdy nie znało.
W. B. Yeates
To oczywiste, że postradała zmysły.
Była psychologiem i nie mogła o tym nie wiedzieć.
Wskazywały na to wszystkie objawy, które od miesięcy dawały się jej we znaki. Rozdrażnienie, wybuchy złości, sny na jawie, kłopoty z pamięcią. A także brak motywacji i energii.
Rodzice skwitowali to na swój sposób - „postaraj się, Jude”. Koledzy zaczęli zerkać na nią ukradkiem - jedni z wyrozumiałym ubolewaniem, inni z wyraźnym niesmakiem. Doszło do tego, iż znienawidziła swoją pracę, zniechęciła się do studentów, wynajdywała najdrobniejsze wady u przyjaciół i u krewnych, u współpracowników i przełożonych.
Najzwyklejsze poranne czynności - wstanie z łóżka i ubranie się - przerastały jej możliwości, były jak wdrapywanie się na wysoką górę. Gorzej, nawet z daleka nie miała ochoty oglądać tej góry, a co dopiero wspinać się na nią.
A potem ta nagła, irracjonalna decyzja. To było ostatnie ostrzeżenie. Zrównoważona dotąd Jude Frances Murray, wrażliwa i oddana córka swoich rodziców, rzuciła pracę.
Nie wystąpiła o urlop naukowy, nie poprosiła o kilkutygodniowe zwolnienie, tylko w środku semestru opuściła uczelnię.
Dlaczego? Nie miała najmniejszego pojęcia.
Dla niej był to taki sam szok, jak dla dziekana, współpracowników i rodziców.
Czy zachowała się podobnie dwa lata temu, kiedy rozpadło się jej małżeństwo? Nic z tych rzeczy! Kontynuowała swoje codzienne zajęcia - seminaria, wykłady, ważne spotkania - płynnie i bez zgrzytów, pomimo męczących wizyt u adwokatów i wypełniania papierków, oznaczających kres związku.
Niewiele zresztą po nim zostało i adwokaci szybko się uporali z rozwodem. W małżeństwie, które trwa zaledwie osiem miesięcy, niewiele jest zawiłych, brudnych, kłopotliwych spraw. Nie targają nim większe namiętności.
Właściwie w ogóle zabrakło w nim namiętności. Inaczej William nie zostawiłby jej dla innej kobiety, zanim jeszcze nie zdążyły się zasuszyć kwiaty z jej ślubnego bukietu.
Ale nie ma powodu, żeby to wałkować po czasie i robić sobie wyrzuty. Jest, jaka jest. Albo raczej, jaka była. Bóg jeden wie, jaka jest teraz.
Zawisła nad przepaścią, zajrzała w głąb bezkresnego, posępnego morza monotonii i nudy. Zakręciło jej się w głowie, cofnęła się, wygramoliła znad tej przepaści. I uciekła, krzycząc.
To do niej takie niepodobne.
Już sama myśl o tym przyprawiła ją o palpitacje. Może atak serca byłby najlepszym rozwiązaniem?
„Wykładowczyni amerykańskiego college’u znaleziona martwa w wynajętym volvo”.
Taka pośmiertna notatka mogłaby się ukazać na łamach „Irish Times’a”, który lubiła czytać jej babcia. Rodzice byliby oczywiście zaszokowani. Taki nieelegancki, kłopotliwy rodzaj śmierci. Zupełnie niestosowny.
Byliby też oczywiście załamani, ale przede wszystkim - zaskoczeni. Co też, na miły Bóg, strzeliło tej dziewczynie do głowy, żeby jechać do Irlandii, porzucić tak świetnie zapowiadającą się karierę naukową i śliczny apartament w luksusowym osiedlu nad brzegiem jeziora?
Dopatrywaliby się winy w zgubnym wpływie babci.
I oczywiście mieliby rację, jak zawsze, odkąd, zgodnie z planem, rok po ślubie, podczas bardzo wytwornego stosunku płciowego, poczęli Jude.
Jude nie wątpiła, że życie erotyczne jej rodziców było zawsze bardzo wytworne i wyrafinowane. Przypominało zapewne klasyczne balety, które oboje tak lubili.
Co ona robi? Siedzi z wynajętym volvo z idiotyczną kierownicą po idiotycznej, złej stronie samochodu i zastanawia się nad seksem rodziców?
Nie pozostało jej nic innego, jak zacisnąć palcami oczy i przeczekać aż obraz zniknie.
Tak to bywa, gdy człowiek wariuje.
Odetchnęła głęboko raz i drugi. Większy dopływ tlenu oczyszcza i uspokaja mózg. Patrząc na to już nieco trzeźwiej, doszła do wniosku, że ma dwa wyjścia. Może wyciągnąć walizki z samochodu, wejść do budynku dublińskiego dworca lotniczego, zwrócić kluczyki ajentowi o włosach czerwonych jak marchewka i szerokim na kilometr uśmiechu, a potem zarezerwować bilet powrotny.
Oczywiście, gdyby wróciła, nie miałaby pracy. Na szczęście przez jakiś czas mogłaby zupełnie nieźle żyć z oszczędności. Nie miałaby także swojego apartamentu, który wynajęła pewnej sympatycznej parze na pół roku, ale na ten czas zamieszkałaby razem z babcią.
Babcia spojrzałaby na nią swoimi pięknymi, wyblakłymi niebieskimi oczami i, nie kryjąc rozczarowania, powiedziałaby: „Jude, kochanie, zawsze dochodzisz do krawędzi tego, co ci dyktuje serce. Dlaczego jednak nigdy nie możesz się zdobyć na ten ostatni krok?”
- Nie wiem. Nie wiem. - Zdruzgotana Jude zakryła twarz rękami, zakołysała się bezradnie jak dziecko. - To był twój pomysł, żeby tutaj przyjechać, nie mój. Co ja będę robiła przez najbliższe sześć miesięcy w Faerie Hill Cottage? Nawet nie umiem prowadzić tego cholernego samochodu.
Czuła, jak szloch podchodzi jej do gardła. Odchyliła do tyłu głowę, zacisnęła z całej siły powieki i przywołała się do porządku jednym dosadnym słowem. Ataki płaczu, napady złości, sarkazm to tylko różne sposoby odreagowania. Otrzymała odpowiednie wykształcenie, żeby to rozumieć, miała wystarczająco dużo doświadczenia, żeby to rozpoznać. I nie zamierzała się temu poddać.
- Kolejne stadium, Jude, ty żałosna idiotko. Mówisz do siebie, płaczesz, jesteś niezdecydowana i tak cholernie sparaliżowana, że nie możesz uruchomić silnika i ruszyć przed siebie.
Prychnęła gniewnie, wyprostowała ramiona.
- Drugie wyjście - mruknęła. - Dokończ to, co zaczęłaś.
Przekręciła kluczyk i, modląc się w duchu, by kogoś nie przejechać, opuściła parking.
Zaczęła śpiewać, żeby nie krzyczeć z przerażenia, ilekroć dojeżdżała do skrzyżowania dróg, które Irlandczycy beztrosko nazywali rondami. Miała mętlik w głowie, nie mogła odróżnić prawej strony od lewej, oczyma duszy widziała już pół tuzina niewinnych pieszych staranowanych przez jej volvo, podchwytywała każdą przychodzącą jej do głowy melodię i ryczała ją na całe gardło.
W drodze na południe z Dublina do hrabstwa Waterford wyśpiewywała melodie z musicali, irlandzkie songi zasłyszane w pubach, a na zwężonym wyjeździe z Carlów odtworzyła piskliwym głosem partię chóru z Brown Sugar tak głośno, że zaskoczyłaby nawet samego Micka Jaggera.
Trochę się uspokoiła. Niewykluczone, iż przerażone krzykiem celtyckie bóstwa przestały rzucać jej kłody pod nogi. A może działo się tak za sprawą wszechobecnych kapliczek ze Świętą Dziewicą, których pełno było wzdłuż drogi? W każdym razie jazda stała się bardziej płynna i niemal przyjemna.
Zielone wzgórza lśniły w promieniach słońca i pobłyskiwały jak wnętrze muszli, ciągnąc się aż po spowite w półmroku masywy gór. Ich przysadziste bryły sięgały perłowych chmur nierealnych jak na obrazie.
Piękne widoki: wpatrując się w nie, człowiek wtapiał się w kolory, w kształty, w scenerię, którą stworzył geniusz.
Wystarczyło tylko zdobyć się na odwagę i oderwać wzrok od szosy, żeby dostrzec zachwycające, przyprawiające o zawrót głowy piękno, które rozdzierało serce, przynosząc jednocześnie ukojenie.
Niewiarygodnie zielone pola poprzecinane były nieregularną siecią kamiennych ogrodzeń, żywopłotów, szpalerami karłowatych drzew. Na łąkach leniwie pasły się łaciate krowy i wełniste owce, a nad nimi górowały poruszające się na traktorach sylwetki ludzi. Tu i ówdzie przycupnęły białe dom-ki, obok których trzepotała na sznurach bielizna, a na dziedzińcach roiło się od różnokolorowych kwiatów.
Nieoczekiwanie, jak za dotknięciem różdżki, pojawiły się wiekowe mury zrujnowanego opactwa, rzucające wyzwanie polom i niebu, jakby w oczekiwaniu na powrót dawnej świetności.
Czy, wspinając się po jego gładkich i śliskich stopniach, poczułaby przemijanie czasu? Czy usłyszałaby echo stóp, które wydeptywały niegdyś te schody? Czy, zgodnie z tym, co mówiła babcia, usłyszałaby muzykę i głosy, wrzawę bitew, płacz kobiet, śmiech dzieci, które dawno temu umarły?
Nie wierzyła w takie rzeczy. Ale tutaj, przy tym świetle, w takiej atmosferze, wszystko wydawało się możliwe.
Ta kraina ofiarowywała całe swoje bogactwo. Kryte strzechą dachy, kamienne krzyże, zamki, a zaraz obok wioski i miasteczka o wąskich uliczkach i szyldach z gaelickimi napisami.
Raz nawet zobaczyła starego człowieka idącego z psem skrajem drogi, gdzie rosła wysoka trawa, a nieduży znak ostrzegał przed wiewiórkami. Zarówno człowiek, jak i jego pies mieli na głowach brązowe kapelusiki, które uznała za absolutnie urocze. Długo jeszcze wspominała ten obrazek, zazdroszcząc im takiej prostoty życia.
Pewnie wędrują tak codziennie, w słońce i w deszcz, po czym wracają do domu na herbatę do jednej z tych ślicznych chat z krytym strzechą dachem i ładnie utrzymanym ogrodem. Pies ma własną budę, ale woli leżeć przy kominku u nóg swojego pana.
Ona też chciała wędrować po polach z wiernym psem. A potem usiąść i siedzieć, jak długo będzie miała ochotę.
Jakże obca była jej ta prosta, codzienna wolność. I jakże się bała, że wreszcie ją znajdzie, namaca jej srebrzysty brzeg koniuszkami palców, a potem wszystko popsuje.
Droga pięła się i wiła wstęgą wzdłuż wybrzeża Waterford. Jude mogła dostrzec skrawki i większe fragmenty morza - jedwabistego błękitu, sięgającego po horyzont, niespokojnej zieleni i szarości, rozbryzgującej się w zakolu rozległej piaszczystej plaży.
Napięcie ramion zaczęło ustępować. Powoli rozluźniły się zaciśnięte na kierownicy palce. To była Irlandia, o której opowiadała jej babcia, to był ten koloryt, ta sceneria, ten spokój. To było to, po co tutaj w końcu dotarła - zobaczyć miejsce, w którym tkwiły jej korzenie, zanim zostały wyrwane i przeniesione na drugi brzeg Atlantyku.
Była teraz zadowolona, że nie stchórzyła na lotnisku i nie uciekła do Chicago. Czy nie pokonała trzyipółgodzinnej trasy bez najmniejszej kolizji? Nie liczy się drobna wpadka na rondzie, które objechała w kółko aż trzy razy i omal nie wyrżnęła w samochód pełen, podobnie jak ona przerażonych, turystów.
Przecież wszyscy wyszli z tego cało.
A teraz zbliżała się do celu. Mówiły o tym drogowskazy, kierujące ją do wsi Ardmore. Z drobiazgowej, starannie wyrysowanej przez babcię mapy wiedziała, że Ardmore było położoną najbliżej domu osadą. Właśnie tam miała jeździć po zakupy.
Naturalnie babcia dała jej także długą listę nazwisk ludzi, do których powinna zajrzeć, dalekich krewnych, których powinna poznać. Z tym jednak można zaczekać.
Pomyśleć tylko, że przez kilka dni nie będzie musiała się do nikogo odzywać, z nikim rozmawiać. Że nikt o nic nie będzie ją pytał. Żadnych pogaduszek na temat pracy. Żadnego harmonogramu, którego należy się trzymać.
Po krótkiej chwili błogiego zachwytu wpadła w panikę. Na miłość boską, a więc co ma robić przez całe sześć miesięcy?
To wcale nie musi być sześć miesięcy, uświadomiła sobie. To nie wyrok. Nie zaaresztują jej, jeżeli wróci po sześciu tygodniach. Albo po sześciu dniach czy sześciu godzinach.
Jako psycholog powinna wiedzieć, że jej największym problemem jest nieustanny przymus sprostania czyimś oczekiwaniom. Również własnym. Choć już pogodziła się z faktem, że jest o wiele lepsza w teorii niż w działaniu, postanowiła raz na zawsze z tym skończyć, a przynajmniej na czas pobytu w Irlandii.
Znowu się uspokoiła, włączyła radio. Strumień języka gaelickiego, który z niego popłynął, poraził ją i ogłuszył, pochyliła się więc nad przyciskami, szukając jakiejś angielskiej stacji, i zamiast do Tower Hill i do swojego domku, skręciła w drogę do Ardmore.
Nagle, w tej samej chwili, jakby za sprawą jakichś czarów, otworzyło się niebo. Deszcz walił o dach, zalewał szyby, podczas gdy ona szukała włącznika wycieraczek.
Zjechała na pobocze.
Wieś była ustytuowana na południowej granicy hrabstwa, na styku Morza Celtyckiego i Zatoki Ardmore. Słychać stąd było potężne uderzenia fal o brzeg. Rozpętała się prawdziwa burza, dzika i bezlitosna. Wiatr smagał o szyby, wył złowieszczo i wdzierał się przez najmniejsze otwory.
Wyobraziła sobie wieś, o jakiej opowiadała jej babcia - ze ślicznymi domkami, zadymionymi, zatłoczonymi pubami, z plażą, niesamowitymi klifami, zielonymi łąkami.
Ale to miało być urocze, skąpane w słońcu popołudnie, po ulicy mieli się przechadzać mieszkańcy wsi, pchający przed sobą wózki z dziećmi o różowych policzkach, a szarmanccy mężczyźni mieli przed nią uchylać kapeluszy.
Nie przewidziała tak nagłej, gwałtownej wiosennej burzy, z huraganowymi podmuchami wichru. Ulice były całkiem wyludnione. Pomyślała nawet, że może nikt tutaj nie mieszka. Może trafiła na jakąś obcą planetę, zabłąkała się w innej epoce.
Kolejnym problemem, przypomniała sobie, była jej imaginacja, która z nękającą regularnością mieszała się z rzeczywistością.
Oczywiście, że mieszkają tutaj ludzie, tyle że są na tyle przytomni, by się nie szwendać w taki deszcz. Domki są śliczne, ustawione w szeregu jak damy z kwiatami u stóp.
Może powinna poczekać na takie skąpane w słońcu popołudnie i wrócić tu jeszcze raz. Teraz była zmęczona, bolała ją głowa i marzyła jedynie o tym, by znaleźć się w jakimś ciepłym i przytulnym pomieszczeniu.
Zawróciła i, jadąc bardzo powoli, wypatrywała w strugach deszczu swojego zakrętu.
Nie miała pojęcia, że porusza się po niewłaściwej stronie jezdni, i o mały włos nie spowodowała czołowego zderzenia. Nadjeżdżający samochód wyminął ją w ostatniej chwili, skręcając gwałtownie w bok i rycząc przeraźliwie klaksonem. Jednak znalazła swój zakręt, którego trudno było nie zauważyć ze względu na górującą nad wzgórzem potężną okrągłą wieżę, zwieńczoną ostro jak włócznia kamienną iglicą. Przebijając się przez deszcz, sięgała nieba, stojąc na straży starej, pozbawionej dachu katedry pod wezwaniem świętego Declana, a także wszystkich mogił i leżących na ziemi kamieni nagrobnych.
Przez chwilę zdawało się jej, że widzi ludzką postać odzianą w coś srebrnego. Natężając wzrok, omal nie zjechała z tego, co tylko w teorii było drogą. Nerwy odmówiły jej posłuszeństwa i nawet już nie miała sił śpiewać. Serce strasznie jej waliło. Drżały jej ręce, kiedy tak wlokła się w żółwim tempie, wypatrując tego człowieka, próbując zorientować się, co on tam robi. Ale poza wielką wieżą, ruinami i śmiercią nikogo nie zobaczyła.
Bo też nikogo tutaj nie ma. Kto by w taką burzę stał na cmentarzu? To zmęczony wzrok płata jej figle. Musi jak najszybciej znaleźć się w jakimś ciepłym i suchym miejscu, żeby dojść do siebie.
Kiedy droga zwęziła się i zamieniła w błotnistą ścieżkę porośniętą po obu stronach żywopłotem wysokości człowieka, doszła do wniosku, że zgubiła się na dobre. Zarzuciło ją, wpadła w koleiny, wypatrując rozpaczliwie miejsca, jakiegokolwiek miejsca, gdzie mogłaby zawrócić.
Na pewno ktoś się we wsi ulituje nad nierozgarniętą Amerykanką, która nawet nie potrafi znaleźć drogi.
Zobaczyła kamienny murek, obrośnięty czymś w rodzaju jeżyn, który przy każdej innej pogodzie mógłby wyglądać malowniczo, a także wąski podjazd, który minęła, zanim się połapała, że tam właśnie należało skręcić. Bała się cofnąć samochód, żeby nie ugrzęznąć w błocie.
Droga pięła się do góry, a koleiny zamieniły się w istne rowy. Znowu ją zarzuciło. Trzęsła się ze zdenerwowania, szczękała głośno zębami, kiedy wyprowadzała samochód na prostą. Wreszcie postanowiła się zatrzymać, byle gdzie, i zaczekać, aż ktoś się pojawi i odholuje ją z powrotem do Dublina.
Odetchnęła z ulgą na widok kolejnego podjazdu. Skręciła tam, pozostawiając na murze trochę lakieru, zatrzymała się i oparła głowę na kierownicy.
Była głodna, zmęczona i okropnie chciało się jej siusiu. Będzie teraz musiała wysiąść z samochodu w ten ulewny deszcz i zapukać do obcych drzwi. Jeżeli się okaże, że jej domek znajduje się daleko stąd, zmuszona będzie skorzystać z tutejszej toalety.
Irlandczycy słyną z gościnności i chyba nie każą załatwiać jej swoich potrzeb pod żywopłotem. Wołała jednak nie pokazywać się ludziom tak zdenerwowana.
Zobaczyła we wstecznym lusterku, że z jej zwykle spokojnych zielonych oczu wyziera teraz obłęd. Włosy miała potargane i poskręcane od wilgoci, a twarz śmiertelnie bladą. Brakowało jej jednak sił, żeby sięgnąć po kosmetyki.
Próbowała się uśmiechać do lustra. Pomyślała, że ma trochę za szerokie usta, co w rezultacie sprawiło, że jej uśmiech przypominał raczej grymas.
Chwyciła torebkę, otworzyła drzwiczki samochodu i wypadła na deszcz. Podbiegła do okna, próbując zajrzeć do środka domu.
Wtedy usłyszała trąbienie.
Za jej autem zatrzymała się mocno zardzewiała czerwona furgonetka, której silnik pomrukiwał jak zadowolony kot. Jude odgarnęła opadające na twarz włosy i szykowała się do udzielenia wyjaśnień, kiedy kierowca wyskoczył z auta.
Był niewielkiego wzrostu, w podniszczonych, zabłoconych kaloszach, w wyświechtanej marynarce i w znoszonych roboczych spodniach. Kiedy spod kaptura uśmiechnął się do niej promiennie, stwierdziła, że to nie mężczyzna, lecz kobieta.
W dodatku piękna.
Jej oczy były tak zielone, jak okoliczne mokre wzgórza. Kiedy kobieta podbiegła do niej, zachowując wdzięczne ruchy pomimo kaloszy, Jude dojrzała pod kapturem gęste, rude włosy.
- Panna Murray? A więc przyjechałyśmy jednocześnie!
-Tak?
- Jestem dzisiaj trochę załatana, bo Tommy, wnuk pani Duffy, wpakował do wychodka połowę swoich klocków, a potem spuścił wodę. No i zrobił się z tego nielichy bałagan!
- Hm. - To było wszystko, co Jude miała do powiedzenia. Dlaczego stoi na deszczu i rozmawia z kimś obcym o zatkanej ubikacji?
- Nie znalazłaś swojego klucza?
- Mojego klucza?
- Do frontowych drzwi. To nic, mam swój. Wejdziemy zaraz do środka.
Zabraniało to jak poezja.
- Dziękuję - powiedziała Jude, idąc za kobietą da drzwi. - Ale kim ty jesteś?
- Och, przepraszam cię bardzo! Jestem Brenna O’Toole. - Brenna wyciągnęła energicznie rękę, złapała dłoń Jude i dziarsko nią potrząsnęła. - Babcia ci nie mówiła, że przygotuję dla ciebie dom?
- Moja babcia? To jest mój dom?
- Tak, o ile ty jesteś Jude Murray z Chicago. - Brenna uśmiechnęła się miło, unosząc zabawnie lewą brew. - Założę się, że po takiej podróży musisz być bardzo zmęczona.
- To prawda. - Jude otarła ręką twarz, podczas gdy Brenna przekręcała klucz w drzwiach. - A do tego jeszcze sądziłam, że pomyliłam drogę.
- Jednak trafiłaś. Caede mile failte - powiedziała i cofnęła się, żeby przepuścić Jude.
Po tysiąckroć witaj, pomyślała Jude. Tyle jeszcze rozumiała po gaelicku.
W przedpokoju, niewiele większym od werandy, znajdowały się wypolerowane przez długie używanie schody. Zaokrąglone u góry drzwi prowadziły do niedużej bawialni, ślicznej jak z obrazka, o ścianach w kolorze świeżych biszkoptów, o framugach i innych drewnianych wykończeniach w odcieniu miodu, z pożółkłymi lekko ze starości, koronkowymi firankami, dzięki którym cały pokój zdawał się skąpany w słońcu.
Meble były stare z wyblakłymi obiciami w biało-niebieskie paski, z zapadającymi się, zapraszającymi do odpoczynku poduszkami. Na lśniących stolikach stały kryształy, rzeźbione figurki, miniaturowe buteleczki. Szerokie deski podłogowe przykryte były kolorowymi dywanikami, a w kamiennym kominku leżały przygotowane kawałki czegoś, co chyba było torfem.
Pachniało ziemią i kwiatami.
Coś w tonie jej głosu sprawiło, że Jude przestała krążyć, zatrzymała się, obejrzała i spojrzała na twarz Brenny
Brenna zaśmiała się.
Odnalezienie ubikacji nie było trudne. Rzeczywiście była maleńka. Zginając ramiona, trącało się łokciami różowe ściany. Lśniła jednak czystością, a z półeczki równiutko zwisały pięknie haftowane ręczniki.
Lustro w owalnej ramie nad umywalką potwierdziło obawy Jude co do jej wyglądu. Przy filigranowej Brennie poczuła się jak potężna Amazonka.
Zirytowana takim porównaniem, odgarnęła z czoła skręcone w grajcary włosy i wyszła z ubikacji.
- Och, sama bym to zrobiła - zawołała, widząc, że Brenna zdążyła już wnieść do przedpokoju jej bagaż.
- Po takiej podróży musisz odpocząć. Wniosę twoje rzeczy na górę. Pewnie zechcesz zamieszkać w pokoju Maude, jest bardzo przyjemny. A potem nastawimy czajnik, żebyś się mogła napić herbaty. I zapalę w kominku. Mamy dzisiaj wilgotny dzień.
Nie przestając mówić, niosła tak po schodach dwie olbrzymie walizki, jakby były puste. Żałując, że nie poświęcała więcej czasu na gimnastykę, Jude ruszyła za nią ze swoim ładunkiem - laptopem i przenośną drukarką.
Brenna pokazała jej dwie sypialnie. Oczywiście sypialnia Maude, z widokim na ogród, była ładniejsza. Jude na widok łóżka poczuła się tak, jakby, lecąc odrzutowcem, wpadła w dziurę powietrzną, a jej ciało zaczęło ciążyć jak ołów.
Ledwie docierał do niej wesoły głos Bernny, która informowała ją o pościeli, o ogrzewaniu i kaprysach maleńkiego kominka. A kiedy zeszła na dół, gdzie Brenna nastawiła herbatę i pokazywała jej, jak posługiwać się kuchenką, Jude miała wrażenie, że zanurza się pod wodę.
Usłyszała coś na temat świeżo zaopatrzonej spiżami i o tym, co i gdzie można kupić we wsi. Stara Maude wołała palić torfem, ale jest też i drewno. Niedawno został ponownie zawieszony telefon, zaś piec kuchenny należy zapalać w taki, a nie inny sposób.
- Ojej, przecież ty śpisz na stojąco. - Brenna podała Jude masywny niebieski kubek. - Weź go na górę i kładź się od razu. Zapalę jeszcze i w tym kominku.
- Przepraszam, ale mąci mi się w głowie.
- Poczujesz się lepiej, kiedy się wyśpisz. Gdybyś czegoś potrzebowała, jest tu mój numer telefonu. Mieszkamy zaledwie kilometr stąd - moja mama, tata i cztery siostry - więc gdybyś czegoś potrzebowała, dzwoń albo zajrzyj do O’Toole’ów.
- Cztery siostry?
Prowadząc Jude korytarzem, Brenna znowu się roześmiała.
- No cóż, tata bardzo chciał mieć syna. A teraz ma same kobiety. No, maszeruj na górę.
- Strasznie ci za wszystko dziękuję. Wierz mi, że nie zawsze jestem taka nieprzytomna.
- No jasne, przecież nie co dzień przelatuje się ocean, prawda? Owiałabyś coś jeszcze, zanim pójdę?
- Nie... - Oparła się o poręcz, zamrugała oczami. - Och, zapomniałam. Była tu jakaś kobieta. Dokąd poszła?
- Kobieta?
- W oknie. - Zachwiała się i omal nie rozlała herbaty. - Widziałam w oknie na piętrze kobietę. Wyglądała przez nie, kiedy tu przyjechałam.
- Jesteś tego pewna?
- Tak. Młoda, bardzo ładna blondynka.
- To musiała być Lady Gwen. - Brenna odwróciła się, przeszła do saloniku i zapaliła stos ułożonego torfu. - Nie pokazuje się każdemu.
- Dokąd poszła?
- Pewnie jest tutaj nadal. - Zadowolona, że torf tak łatwo się zapalił, Brenna podniosła się, otrzepała kolana spodni. - Jest tutaj od trzystu lat. To twój duch, panno Murray.
- Co?
- Duch. Ale nie przejmuj się nią. Jest nieszkodliwa. To smutna historia. Opowiem ci ją innym razem, kiedy nie będziesz taka zmęczona.
Niełatwo było jej się skoncentrować. Bardzo chciała spać, ale sprawa wydała się na tyle ważna, iż postanowiła ją natychmiast wyjaśnić.
- Chcesz powiedzieć, że dom jest nawiedzony?
- Oczywiście. Babcia ci o tym nie wspominała?
- Nie przypominam sobie. A więc wierzysz w duchy?
Brenna ponownie uniosła brew.
- No więc widziałaś ją czy nie? To ci powinno wystarczyć - powiedziała, kiedy Jude zrobiła niewyraźną minę. - Utnij sobie drzemkę, a wieczorem przyjdź do pubu Gallaghera, postawię ci piwo.
Była tak wytrącona z równowagi, że potrząsnęła tylko głową.
- Nie piję piwa.
- Jak to możliwe! - oburzyła się Brenna. - No więc życzę przyjemnego dnia, panno Murray.
- Jude - wymamrotała z trudem.
- A zatem Jude. - Brenna błysnęła swoim przepięknym uśmiechem i wyszła na dwór, na deszcz.
Nawiedzony dom, pomyślała Jude, idąc po schodach. Irlandzkie nonsensy. Owszem, babcia miała w zanadrzu całą masę takich bajeczek, ale to były tylko bajeczki!
Jednak przecież kogoś widziała ...
Nie, to sprawa deszczu, zasłon, cieni. Odstawiła herbatę, której jeszcze nie zdążyła spróbować, i zaczęła ściągać buty. Nie ma tu żadnych duchów. Jest tylko śliczny domek na uroczym niewielkim wzgórzu. I pada deszcz.
Rzuciła się na łóżko, pomyślała, że należy zdjąć narzutę, i zapadła w sen, zanim zdążyła to zrobić.
A kiedy spała, śniła się jej bitwa toczona na zielonym wzgórzu, gdzie miecze połyskiwały w słońcu jak klejnoty, śniła o czarodziejkach tańczących w lesie przy blasku księżyca, a także o bezkresnym błękitnym morzu, którego fale biją obrzeg.
A wszystkim tym snom towarzyszył cichy płacz kobiety.
Kiedy się obudziła, było już zupełnie ciemno, w kominku wypalił się torf, a to, co jeszcze pozostało, połyskiwało malutkimi rubinowymi węgielkami. Wyglądały jak wpatrujące się w nią ślepia.
Nagle odżyła jej pamięć, rozjaśniło się w głowie. Znajdowała się w Irlandii, w domku, w którym jej babcia mieszkała jako dziecko. I drżała z zimna.
Usiadła, roztarta zmarznięte ramiona, namacała nocną lampkę. Spojrzawszy na zegarek, zamrugała oczami. Była prawie północ. Jej drzemka trwała blisko dwanaście godzin.
Było jej nie tylko zimno. Umierała też z głodu.
Ogień już wygasł, a ona nie miała pojęcia, jak go rozpalić. Zeszła więc do kuchni, żeby znaleźć coś dojedzenia.
Wokół wszystko skrzypiało, jęczało. - Niesamowite wrażenie. Nie bała się duchów, ale nie była przyzwyczajona do takich domowych odgłosów. Podłogi w jej apartamencie nie skrzypiały, a jedynym czerwonym światełkiem, obok którego musiałaby przejść, była kontrolna lampka systemu alarmowego.
Ale stopniowo oswoi się z tym.
Okazało się, że Brenna nie przesadzała. W kuchni było dużo jedzenia - w maleńkiej jak dla lalki lodówce i w wąskiej, niedużej szafce. Z puszką w ręku obeszła kuchnię i dokonała straszliwego odkrycia.
Nie było mikrofalówki.
To poważny problem. Nie pozostaje chyba nic innego, jak wrzucić zawartość puszki do rondla i odgrzać na kuchence. Kiedy się okazało, że nie ma także automatycznego otwieracza do konserw, stanęła wobec nowego dylematu.
Stara Maude żyła w całkiem innej epoce.
Kiedy udało się jej otworzyć puszkę ręcznym urządzeniem, postawiła ją na kuchence, żeby odgrzać zupę. Wybrała jabłko z misy na stole i podeszła do drzwi kuchennych. Otworzyła je na kłębiącą się mgłę, miękką i delikatną, wilgotną jak deszcz.
Nie widziała nic poza samym powietrzem, którego bladoszare warstwy przemieszczały się w ciemnej nocy. Żadnego kształtu, żadnego światła, jedynie smugi i cienie, jakie przybierała mgła. Z duszą na ramieniu postąpiła krok na zewnątrz i w tej samej chwili utonęła w mroku.
Poczucie samotności było natychmiastowe i całkowite, głębsze od wszystkiego, co dotąd znała. Kiedy jednak wyciągnęła rękę i dotknęła mgły, doszła do wniosku, że nie jest to takie przerażające. W pewnym sensie czuła się nawet dziwnie wyzwolona.
Nie znała nikogo. Nikt jej nie znał. Niczego od niej nie oczekiwano poza tym, czego sama dla siebie chciała. Tej nocy, tej jednej jedynej cudownej nocy była absolutnie sama.
Usłyszała coś na kształt pulsowania nocy, jakieś niskie, dudniące uderzenia. Czy to fale morskie? A może tak właśnie oddycha mgła? Zaśmiała się do siebie, kiedy usłyszała inny dźwięk - miarową, skoczną muzykę.
Piszczałki i dzwonki, flety i gwizdki. Oczarowana nimi omal nie zeszła ze schodów, omal nie podążyła za magią tego dźwięku w mgłę niczym idący we śnie lunatyk.
Uświadomiła sobie, że to tylko ozdoby kominów, podobne do dzwoneczków. Chyba była jeszcze niezbyt przytomna, skoro zastanawiała się, czy nie wybiec o północy z domu i nie powędrować tanecznym krokiem przez mgłę w kierunku tych dźwięków.
Wycofała się do środka, zatrzasnęła drzwi. Kolejny dźwięk, który usłyszała, pochodził z kuchni. Zaczynała kipieć zupa.
- Niech to szlag trafi! - Rzuciła się do pieca, wyłączyła palnik. - Ależ z ciebie kretynka! Przecież nawet dziecko potrafi odgrzać zupę!
Wytarła to, co wykipiało, sparzyła sobie przy tym palce, po czym na stojąco zjadła resztkę zupy, przywołując się do porządku.
Najwyższy czas, żeby przestać się miotać i wziąć się w garść. Jest poważną osobą. Stanie na dworze i śnienie we mgle o północy nie leży w jej naturze. Jadła zupę automatycznie, spełniając powinność wobec ciała bez odrobiny przyjemności, jaką daje posiłek o północy.
Najwyższy czas, żeby spojrzeć prawdzie w oczy i odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego przyjechała do Irlandii. Najwyższy czas, żeby przestać udawać, iż urządziła sobie długie wakacje, podczas których zbada swoje korzenie i popracuje nad książką - ukoronowaniem jej błyskotliwej uniwersyteckiej kariery.
Przyjechała tutaj, bo przeraziła się śmiertelnie, że jest na krawędzi załamania. Towarzyszący jej wieczny stres sprzyjał tylko migrenie, mógł spowodować wrzody żołądka.
Doszło do tego, że nie była w stanie stawić czoła codziennym obowiązkom, zaczęła zaniedbywać studentów, rodzinę i siebie. Wszystkiego miała dość.
Niezależnie od przyczyny tego jedynym ratunkiem dla niej była radykalna zmiana życia. Odpoczynek. Nie mogła okazać publicznie, że jest taka załamana.
Żeby nie przynieść wstydu sobie i swojej rodzinie, która na to nie zasłużyła, uciekła. Może postąpiła jak tchórz, ale był to jedyny logiczny krok, na jaki mogła się zdobyć.
A potem, w wieku stu jeden lat, odeszła stara Maude i otworzyły się drzwi.
Wystarczyło tylko w nie wejść. To było odpowiedzialne posunięcie. Potrzebna jej była samotność, spokój i cisza, czas na dokonanie przewartościowań.
A poza tym zamierzała solidnie popracować. Nie potrafiłaby znaleźć usprawiedliwienia dla tej podróży, gdyby nie przygotowała sobie jakiegoś planu. Zamierzała poeksperymentować, napisać coś, w czym połączyłaby badania nad swoimi rodzinnymi korzeniami z uprawianym przez siebie zawodem. Nawet gdyby nic więcej z tego nie wyszło, dokumentowanie miejscowych legend i mitów, dokonanie analizy psychologicznej ich znaczeń i celów utrzymałoby jej umysł w aktywnej gotowości, nie zostawiając wiele czasu na zamartwianie się.
Zbyt wiele czasu straciła na nie. Jej matka twierdziła, że to cecha irlandzka. Irlandczycy jak nikt inny potrafią się zamartwiać, więc gdyby poczuła potrzebę pofolgowania sobie, nie ma lepszego miejsca na świecie.
Pokrzepiona na ciele i duchu Jude odwróciła się, żeby wstawić pustą puszkę do zmywarki, i odkryła, że również tego urządzenia nie ma tutaj.
Krztusząc się ze śmiechu, poszła do sypialni.
Rozpakowała się, starannie porozwieszała i poukładała wszystko w ślicznej skrzypiącej szafie, w cudownej starej bieliźniarce z lekko zapadającymi się szufladami. Rozstawiła swoje kosmetyki, przyjrzała się z zachwytem starej umywalce i pozwoliła sobie na długi prysznic w wannie wspartej na nóżkach w kształcie pazurów, za cienką plastikową zasłoną pobrzękującą na zmatowiałych mosiężnych kółkach.
Zanim zaczęła szczękać zębami, włożyła piżamę i szlafrok, po czym przystąpiła do poważnego zadania, jakim było rozpalenie torfu w kominku. Zaskoczona tak szybkim sukcesem, przez dwadzieścia minut siedziała na podłodze, obejmując rękoma podkurczone kolana, uśmiechając się do wesołego płomienia i wyobrażając sobie, że jest żoną farmera czekającą na powrót swojego męża z pola.
Potem udała się na poszukiwanie drugiej sypialni, żeby ewentualnie urządzić w niej gabinet.
Pomieszczenie było małe jak pokój dla lalki z wąskimi oknami od frontu i z boku domu. Po krótkim zastanowieniu zdecydowała, że do pracy lepsza będzie południowa strona, z widokiem na dachy domów i wieżę wiejskiego kościółka, a także na rozległą nadmorską plażę.
Kolejnym problemem było wstawienie tu czegoś, co mogłoby pełnić rolę biurka. Przez godzinę szukała odpowiedniego stołu, taszczyła go z saloniku po schodach, ustawiała na wprost okna i instalowała na nim swój sprzęt.
Okazało się, że równie dobrze można pisać przy kuchennym stole, w pobliżu nastrojowego kominka przy grających różne melodie ozdobach kominowych. Tyle że nie wyglądało to zbyt poważnie.
Podłączyła komputer do kontaktu i otworzyła plik, w którym zamierzała prowadzić dzienniczek swojego życia w Irlandii.
3 kwietnia, Faerie Hill Cottage, Irlandia Przeżyłam podróż.
Przerwała na chwilę, śmiejąc się pod nosem. Brzmiało to tak, jakby przeżyła wojnę. Zaczęła kasować, ale pomyślała, że dziennik jest przeznaczony dla niej, może więc w nim pisać wszystko, co jej przyjdzie do głowy.
Jazda z Dublina okazała się długa i znacznie trudniejsza, niż przewidywałam. Ciekawe, ile czasu zajmie mi oswajanie się z ruchem lewostronnym. Obawiam się, że nigdy tego nie opanuję. Za to krajobraz był cudowny. Żadna ze znanych mi ilustracji nie jest w stanie oddać urody irlandzkiej prowincji. Nie wystarczy o niej powiedzieć, że jest zielona. Ani też, że jej zieleń jest soczysta i wszechobecna. Może „lśniąca” i „roziskrzona” będą najtrafniejszymi określeniami.
Miasteczka i wsie są urocze i niewiarygodnie czyste jakby całe zastępy krasnoludków sprzątały i pucowały co noc chodniki i domki.
Zobaczyłam niewielki fragment wsi Ardmore, ale zanim tam dojechałam, rozpadało się na dobre, a byłam zbyt zmęczona, by dostrzec coś więcej poza tą tak powszechną w tym kraju czystością, a także urokiem rozległej plaży.
Do chaty trafiłam przez czysty przypadek. Babcia powiedziałaby, że to przeznaczenie, ale tak naprawdę to był ślepy los. Położony prześlicznie na niewielkim wzgórzu domek tonie w morzu kwiatów, które podchodzą aż pod frontowe drzwi. Mam nadzieję, że potrafię się nimi odpowiednio zaopiekować. Niewykluczone, że mają we wsi księgarnię i że znajdę tam jakieś książki o hodowli kwiatów. Jedno jest pewne, że teraz pomimo wilgoci i chłodu, są w świetnej formie.
Widziałam - a raczej myślałam, że widzę - spoglądającą na mnie z okna sypialni twarz kobiety. Przez moment czułam się dziwnie. Nasze oczy jakby się spotkały i przyglądały sobie przez kilka sekund. Była piękna, blada, jasnowłosa i chyba cierpiąca. Oczywiście to tylko złudzenie, gra świateł, bo przecież tak naprawdę nikogo tam nie było.
Brenna O'Toole, zadziwiająco energiczna i zaradna kobieta ze wsi, zatrzymała się tuż za moim samochodem, a w tym, jak zajęła się moimi rzeczami, było coś naturalnego, miłego. Jest wspaniała - ciekawe, czy wszyscy tutaj są równie wspaniali -ma w sobie także pewną szorstkość i męskość, które niektóre kobiety przejmują niepostrzeżenie, nie tracąc przy tym nic z kobiecości.
Mam wrażenie, iż uważa mnie za osobę nierozgarniętą i nieudolną ale okazała mi dużo pobłażania.
Powiedziała coś, z czego by wynikało, że dom jest nawiedzony przez duchy, ale pewnie tubylcy mówią tak o każdym domu w tym kraju. Ponieważ jednak postanowiłam skorzystać z okazji i napisać coś na temat irlandzkich legend, mogę tę jej rewelację potraktować jako punkt wyjścia.
Oczywiście mój zegar biologiczny jest zupełnie rozstrojony. Przespałam najlepszą część dnia, a kolację zjadłam o północy.
Na zewnątrz jest ciemno i mgliście. Tutejsza mgła przesączona jest światłem i ma w sobie coś, co chwyta za serce.
Wszystko dobrze się ułoży.
Oparła się, westchnęła przeciągle. Tak, pomyślała, wszystko dobrze się ułoży.
O trzeciej w nocy, kiedy najczęściej krążą duchy, Jude umościła się w łóżku pod grubym pledem, z kubkiem herbaty na stoliku i z książką w ręku. W kominku żarzył się ogień, mgła powlekała okna. Czy można sobie wymarzyć coś wspanialszego?
I zasnęła z zapalonym światłem i z zsuniętymi na nos okularami do czytania.
Rankiem, gdy bryza przegnała chmury i mgłę, obudziła się w zupełnie innym świecie.
Jarzące się łagodne światło opromieniło pola i łąki? nasycając je nieprawdopodobnie intensywną zielenią. Słychać było śpiew ptaków. Pomyślała o atlasie, który kupiła, i z którego zamierzała nauczyć się rozpoznawać poszczególne gatunki ptaków. Jednak ta chwila była tak błoga, iż wystarczyło po prostu stać i wsłuchiwać się w te czyste trele. Nieistotne, jaki ptak śpiewa, byle śpiewał.
Chodzenie po bujnej, sprężystej trawie i deptanie jej wydawało się świętokradztwem, ale był to grzech, któremu Jude nie mogła się oprzeć. Na wzgórzu obok wsi ujrzała ruinę okazałej niegdyś kaplicy poświęconej świętemu Declanowi, a także dominującą nad całością wspaniałą okrągłą wieżę. Pomyślała przelotnie o postaci, którą tam ujrzała podczas deszczu. I poczuła ciarki na plecach.
Bzdura. W końcu to tylko zwykłe miejsce. A do tego interesujące i historyczne. Wiedziała od babci i z przewodnika o staroirlandzkich inskrypcjach znajdujących się wewnątrz kaplicy, a także o romańskich arkadach. Pójdzie tam i obejrzy je sobie. Zaś bardziej na zachód, o ile dobrze pamięta, ponad osadzonym na klifach hotelem, znajduje się średniowieczna studnia świętego Declana - w otoczeniu trzech kamiennych krzyży i z kamiennym siedziskiem.
Zwiedzi ruiny i studnię, wdrapie się ścieżką na klify i może któregoś dnia obejdzie cypel. Wedle zapewnień przewodnika widoki stamtąd są tak niebywałe, że zapierają dech w piersi. Ale na dzisiaj woli coś spokojniejszego, łatwiejszego.
Wody zatoki skrzyły się błękitem, przybierając na intensywności w miarę oddalenia. Na równinnej, rozległej plaży nie było żywej duszy.
Pomyślała, że któregoś przedpołudnia pojedzie do wsi, żeby samotnie pospacerować po plaży.
Dzisiaj natomiast powłóczy się po wzgórzach i łąkach. Zapomniała, że jeszcze przed chwilą zamierzała przyjrzeć się kwiatom, zorientować się w otoczeniu domku, a następnie zająć się praktycznymi sprawami.
Trzeba w drugiej sypialni zainstalować wtyczkę do telefonu, żeby można było korzystać z Internetu. Musi zadzwonić do Chicago i powiadomić rodzinę, że jest cała i zdrowa. Trzeba też udać się do wsi i sprawdzić, gdzie się robi zakupy i gdzie jest bank.
Ale na dworze było tak cudownie, powietrze muskało twarz niczym delikatny pocałunek, a wiaterek był dostatecznie chłodny i orzeźwiający, by usunąć pozostałości zmęczenia po podróży. Szła, nie przestając się rozglądać, aż na mokrej od deszczu trawie przemoczyła na wylot buty.
Zupełnie jakby stanowiła część obrazu, obrazu ożywionego szelestem liści, śpiewem ptaków, zapachem wilgoci, wszystkim, co rośnie.
Nagle ujrzała inne domostwo. Było tuż obok drogi, ukryte za żywopłotem. Wyglądało zupełnie nieźle. Urocza kombinacja kamienia i drewna, wystających i zwisających elementów z kwiatami, których mnóstwo było również na frontowym i tylnym dziedzińcu. Na zapleczu, za kwietnymi rabatami, znajdowała się szopa, którą jej babcia nazwałaby lamusem - z wywalającymi się na zewnątrz narzędziami i sprzętem mechanicznym.
Na podjeździe zobaczyła pokryty matową szarą farbą samochód, który sprawiał takie wrażenie, jakby zszedł z montażowej taśmy na długo przed urodzeniem Jude.
Z boku domu, na ścieżce w słońcu spał wielki żółty pies - albo wydawało się jej, że śpi, ponieważ leżał na plecach, z łapami do góry, i wyglądał jak ofiara wypadku drogowego.
Czyżby dom O’Toole’ów? Jude zobaczyła wychodzącą zza domu kobietę z koszem świeżo upranej bielizny i doszła do wniosku, że nie może się mylić.
Kobieta miała olśniewające rude włosy i szerokie, mocne biodra, takie, żeby móc urodzić pięcioro dzieci. Pies - na dowód, że żyje - przewrócił się w jej stronę i machnął dwa razy ogonem.
Jude nigdy dotąd nie widziała, jak wiesza się bieliznę na sznurze. W środku Chicago nie robiły tego nawet najbardziej gorliwe gospodynie. Kobieta wyjęła z kieszeni fartucha klamerki, włożyła je do ust i schyliła się do kosza po powłoczkę. Strząsnęła ją energicznym ruchem i przypięła klamerką do sznura. To samo zrobiła z następną sztuką bielizny.
Fascynujące.
Posuwała się wzdłuż sznura bez specjalnego pośpiechu, w towarzystwie żółtego psa, opróżniając kosz, podczas gdy to, co już powiesiła, falowało i furkotało na wietrze.
Ten fragment obrazu Jude zatytułowała Wiejska żona.
Po opróżnieniu kosza, kobieta odwróciła się w stronę rozciągniętego po przeciwnej stronie sznura, zdjęła z niego suchą bieliznę z poprzedniego dnia, złożyła ją i w koszu uzbierała się wysoka sterta.
Postawiła sobie kosz na biodrze i odprowadzana przez przymilającego się, podskakującego psa poszła z powrotem do domu.
Jude pomyślała, że to całkiem przyjemny sposób spędzania poranka.
Zaś wieczorem, gdy wszyscy się zejdą, dom będzie pachniał gulaszem albo pieczenią wołową z przyrumienionymi w sosie kartoflami. Cała rodzina zasiądzie przy stole, na którym stać będzie pełno różnych przypadkowo dobranych miseczek i talerzy. Będą opowiadali, jak spędzili dzień, śmiejąc się i od czasu do czasu karmiąc żebrzącego pod stołem psa.
Duże rodziny to wspaniała sprawa.
Oczywiście małym rodzinom też nie można zarzucić nic złego, dodała natychmiast z poczuciem winy. Bycie jedynaczką ma swoje zalety. Cała troska i uwaga rodziców skierowana była na nią.
Może nawet było zbyt wiele tej troski.
Pomyślawszy to, Jude zawróciła do domu, by bardziej sensownie spędzić resztę dnia.
Natychmiast zatelefonowała do rodziców. Właśnie mieli wyjść do pracy. Powiedziała im, że zostaje tu i że z góry się cieszy na czekające ją nowe doświadczenia.
Wiedziała, iż oboje traktują jej nagłą i nieoczekiwaną podróż do Irlandii jako rodzaj eksperymentu, gwałtowny zwrot o czterdzieści pięć stopni z drogi, którą z takim zadowoleniem podążała od dawna. Nie sprzeciwiali się temu. Po prostu byli zaskoczeni. Nie wiedziała, jak wytłumaczyć im swój krok - podobnie zresztą jak sobie.
Myślami będąc przy rodzinie, zadzwoniła do babci Murray. Jej nie trzeba było niczego tłumaczyć. Ona po prostu wiedziała. Z lżejszym już sercem zasypała babcię szczegółami o swojej podróży, opowiedziała o swoich wrażeniach, o radości, z jaką parzyła w domku herbatę i robiła sobie kanapki.
- Właśnie wróciłam ze spaceru - ciągnęła, przyciskając słuchawkę ramieniem i przygotowując sobie coś dojedzenia. - Widziałam z daleka ruiny i wieżę. Któregoś dnia przyjrzę im się z bliska.
- To ładne miejsce - powiedziała babcia. - Czuje się tam jeszcze ducha czasu.
- Tak, ale dzisiaj wołałam jeszcze nie wypuszczać się tak daleko. Widziałam dom sąsiadów. Należy chyba do 0’Toole’ów.
- A, Michael O’Toole! Pamiętam go, jak był jeszcze smarkaczem - uśmiechnięty od ucha do ucha Mick, który tak zabawnie przymawiał się o herbatę z ciasteczkami. Ożenił się z tą ładną córką Logana, Mollie, i spłodzili pięć córek. Ta, którą spotkałaś, Brenna, jest najstarsza z gromadki. Jak się miewa śliczna Mollie?
- Nie podeszłam do niej. Była zajęta rozwieszaniem prania.
- Jeszcze się przekonasz, Jude Frances, że tutaj nikt nie jest aż tak zajęty, żeby się nie móc na chwileczkę oderwać. Następny raz zajrzyj do nich i złóż uszanowania Mollie O’Toole.
- Zrobi się. Ale babciu - uśmiechnęła się do siebie, popijając herbatę - nie powiedziałaś mi, że domek jest nawiedzony przez duchy.
- Oczywiście, że powiedziałam, dziewczyno. Nie słuchałaś taśm, nie czytałaś listów ani kartki, którą dołączyłam?
- Nie, jeszcze nie.
- I pewnie sądzisz, że babcia znowu wymyśliła jakąś cudaczną bajeczkę. Radzę ci więc, żebyś się najpierw zapoznała z tym, co ci przysłałam. Historia dotyczy Lady Gwen i jej zaczarowanego kochanka.
- Zaczarowanego kochanka?
- Tak powiadają. Podobno domek wzniesiono na zaczarowanym wzgórzu, pod którym znajduje się pomost, a ona wciąż go wypatruje i usycha z tęsknoty, ponieważ powodowana rozsądkiem odwróciła się od swojego szczęścia, on zaś je stracił, ponieważ był zbyt dumny.
- To smutne - wyszeptała Jude.
- No cóż, tak to już jest. Niemniej jednak wzgórze jest dobrym miejscem do tego, żeby spojrzeć w głąb siebie i posłuchać, czego serce pragnie. Skorzystaj z tego, skoro tam jesteś.
- Zależy mi tylko na tym, żeby mieć odrobinę spokoju.
- Więc korzystaj z niego, już tego ci tam nie zabraknie. Ale nie stój zbyt długo na uboczu i nie przegap życia. Jest znacznie krótsze, niż sądzisz.
- Dlaczego się nie wyrwiesz, babciu, i nie pobędziesz tu ze mną?
- Och, jeszcze tam wrócę, ale ten czas należy do ciebie. Bądź uważna. Dobra z ciebie dziewczyna, Jude, ale nie musisz się aż tak pilnować przez cały czas.
- Zawsze mi to mówisz. A może spotkam jakiegoś przystojnego irlandzkiego gagatka i przeżyję z nim szalony romans?
Ani się obejrzała, kiedy zleciał dzień. Naprawdę zamierzała spędzić przy kwiatach tylko parę chwil. Chciała zrobić bukiet, wstawić go do wysokiej niebieskiej butelki, którą znalazła w saloniku. Oczywiście zerwała za dużo kwiatów i potrzebna była inna butelka. Wyglądało na to, że w domu nie ma żadnego wazonu. A potem zasiedziała się na werandzie, układając kwiaty i żałując, że nie zna ich nazw. Tak upłynęło jej prawie całe popołudnie.
Zaniesienie małej pękatej butelki do gabinetu i postawienie jej na stole przy komputerze okazało się nierozważnym posunięciem. Ale przecież zamierzała poleżeć nie dłużej niż kilka minut!
Przespała dwie bite godziny na nie zasłanym niedużym łóżku i obudziła się nieprzytomna i przerażona.
Gdzie jej zdyscyplinowanie? Rozleniwiła się. Od trzydziestu godzin tylko śpi i zajmuje się głupstwami.
Teraz znowu jest głodna.
Udając się na poszukiwanie czegoś do przekąszenia, doszła do wniosku, że w tym tempie zrobi się gruba, gnuśna i ogłupiała w ciągu tygodnia.
Musi zaraz wyjść z domu, pojechać na wieś. Znaleźć księgarnię, bank, pocztę. Dowiedzieć się, gdzie jest cmentarz, żeby w imieniu babci złożyć wizytę starej Maude. W ten sposób jutrzejszy dzień zacznie od przejrzenia taśm i listów, które dała jej babcia,
Najpierw się przebrała, wybierając porządne spodnie, cienki golf i blezer, w których poczuła się lepiej niż w grubym swetrze i w dżinsach, których nie zdejmowała od rana.
Potem zabrała się za włosy - musiała je okiełznać, zapleść w gruby, porządny ogon, ujarzmiając wszystkie loczki i sterczące kosmyki.
Nie przesadzała z makijażem, ale końcowy efekt zdawał się całkiem dobry jak na rundę po wsi.
Nabrała dużo powietrza w płuca i wyszła z domu, by spróbować zdać kolejny egzamin w wynajętym samochodzie na irlandzkich drogach. Usiadła za kierownicą, sięgnęła do stacyjki i uświadomiła sobie, że zapomniała kluczyków.
- Na sklerozę jest dobry miłorząb japoński - mruknęła pod nosem, wygrzebując się z samochodu.
Po długich, nerwowych poszukiwaniach znalazła kluczyki na stole w kuchni. Ponieważ mogła nie wrócić przed zmierzchem, zapaliła światło przed domem i zamknęła na klucz drzwi.
Słońce miało się już ku zachodowi, kiedy wrzuciła wsteczny bieg i wyjechała tyłem na drogę.
Droga do wsi okazała się krótsza od tego, co zapamiętała z poprzedniego dnia, a także o wiele bardziej malownicza bez zalewającego szybę deszczu. Żywopłoty były obsypane pączkami dzikiej fuksji w kolorze soczystej jak krew czerwieni. Rosły tu też krzaki o malutkich białych kwiatkach. Wzięła je za jeżyny, ale później okazało się, że to tarnina.
Ze wzgórza na zakręcie ujrzała ruiny katedry i ostrą jak włócznia iglicę wieży, dominujące nad nadmorskim miasteczkiem. Niezależnie od wojen, zarazy i głodu, przelanej krwi, narodzin i śmierci, nie straciły nic ze swojej potęgi. Gotowe na przyjęcie boskiej czci i do odparcia wroga. Ciekawe, co się czuje, stojąc w ich cieniu, na ziemi, która zna cenę pobożności i bluźnierstwa.
Stwierdziła, że dziwne myśli przychodzą jej do głowy. Otrząsnąwszy się wjechała do miasteczka, które będzie jej bazą aprowizacyjną przez najbliższe sześć miesięcy.
W pubie Gallaghera światła były przyćmione, a na kominku wesoło potrzaskiwał ogień. W wiosenny deszczowy wieczór taka atmosfera najbardziej odpowiadała klientom. U Gallaghera od ponad stu pięćdziesięciu lat ciągle w tym samym miejscu klienci mogli się napić dobrego lagera albo mocnego portera, dostać solidną porcję whisky, do której nie dolewano wody, rozsiąść się wygodnie z kuflem lub szklanką.
Kiedy Shamus Gallagher z żoną Meg u boku otworzył w roku Pańskim tysiąc osiemset czterdziestym drugim tawernę, whisky powinna była potanieć. Ale przecież nawet najbardziej gościnny człowiek chce zarobić. I w rezultacie tego whisky podrożała. Jednak, przychodząc tutaj, człowiek zawsze mógł liczyć, że się dobrze zabawi.
Kiedy Shamus otwierał swój pub, ulokował w nim nadzieje i oszczędności całego życia. Bywało różnie, częściej chudo niż tłusto, a raz tak powiało od morza, że zerwało dach i poniosło go aż do Dungarvan.
Tak przynajmniej mawiali niektórzy, kiedy wypili trochę więcej.
Pub zapuścił korzenie w piaski i skały Ardmore, a miejsce Shamusa za starym barem zajął jego pierworodny syn, po nim zaś jego syn i tak dalej.
Pokolenia Gallagherów obsługiwały pokolenia gości, a wiodło się im na tyle dobrze, że mogli powiększyć interes, a tym samym ugościć więcej ludzi, którzy zaglądali tutaj wieczorem po dniu ciężkiej pracy. Można tu było wypić i zjeść, otrzymać strawę dla duszy i dla ciała, a także ukoić serce przy muzyce, która rozbrzmiewała w pubie prawie każdego wieczora.
Ardmore było rybacką osadą, uzależnioną od szczodrości i kaprysów morza. Ponieważ miało piękne plaże, żyło także z turystów. Zdane na ich kaprysy.
Pub Gallaghera był jednym z punktów zbornych miasteczka. W czasach dobrych i złych - gdy łowiono dużo ryb albo gdy morze było wzburzone i tak niemiłosiernie waliło o brzegi zatoki, iż nikt nie śmiał ryzykować zarzucania sieci - jego drzwi stały otworem.
Dym i opary whisky, zapach gorącego gulaszu i potu mężczyzn wsiąkły głęboko w drewniane ściany. Ciemnoczerwone ławy i krzesła okute były poczerniałymi mosiężnymi listwami, zapewniającymi meblom trwałość.
Odsłonięte belki stropowe aż drżały, gdy w sobotnie wieczory muzyka przygrywała na całego. Podłoga była pokiereszowana ciężkimi butami, porysowana stołami i krzesłami, tu i ówdzie przypalona iskrami z kominka czy z papierosa. Ale było tu czysto, ponieważ cztery razy w roku, pucowano lokal do połysku, jak jakiś salon.
Chlubę pubu stanowił bar, wykonany ze szlachetnego, ciemnego kasztanowca przez starego Shamusa. Jak powiadają ludzie, pozyskał materiał z drzewa powalonego przez piorun w noc świętojańską. Dzięki temu tkwiło w nim trochę magii, a ci, którzy przy nim siadywali, odczuwali jej dobroczynny wpływ.
Za barem, na lustrzanej półce, radowały oko rzędy butelek. A wszystkie były czyste i błyszczące jak nowe pensy. Gallagherowie prowadzili wesoły, a zarazem wzorowo utrzymany bar.
Zmywano plamy, ścierano kurz, nie zdarzyło się też nigdy, żeby podano coś w brudnej szklance.
Kominek opalany torfem stanowił szczególną atrakcję dla turystów, o których należało zabiegać, jako że byli wybredni. Przybywali tłumnie w lecie i na wiosnę, by się wygrzewać na plażach, rzadko pojawiali się w zimie i późną jesienią. Zaglądali do Gallaghera, by wychylić szklaneczkę, posłuchać muzyki albo spróbować któregoś z przyprawionych ziołami pasztetów.
Stali bywalcy zachodzili wkrótce po wieczornym posiłku, żeby pogadać i napić się piwa. Inni, gdy nadarzały się specjalne rodzinne okazje, przychodzili tu na kolację. Mógł też to być kawaler lub wdowiec, któremu znudziło się gotowanie, lub taki, który chciał troszeczkę poflirtować z Darcy Gallagher.
Darcy z wielką wprawą obsługiwała salę, pracowała za barem albo w kuchni. Ponieważ najmniej z tego lubiła kuchnię, przy każdej nadarzającej się okazji przekazywała ją w ręce swojego brata Shawna.
Ci, którzy znali pub Gallaghera, wiedzieli, że szefem jest tu Aidan, najstarszy z rodzeństwa - przynajmniej od czasu, kiedy ich rodzice wyrazili chęć pozostania w Bostonie. Większość bywalców była zgodna, że po okresie włóczęgi po świecie chłopak ustatkował się i że prowadził rodzinny pub w sposób, którego nie powstydziłby się Shamus.
Aidan był zadowolony z tego, co robił. Nauczył się dużo w czasie podróży. Powiadano, że odziedziczył niespokojny duch po Fitzgeraldach, rodzinie ze strony matki, która, zanim wyszła za mąż, zjeździła kawał świata, zarabiając śpiewaniem.
Założył plecak, gdy miał zaledwie osiemnaście lat, i przemierzył z nim cały kraj, a potem udał się dalej - do Anglii, Francji, Włoch, a nawet do Hiszpanii. Spędził rok w Ameryce, podziwiając góry i płaskowyże zachodu, prażąc się w skwarze południa i marznąc do szpiku kości podczas zimy na północy.
Był jak całe rodzeństwo muzykalny, więc śpiewał, żeby zarobić na życie, albo stawał za barem. A kiedy zobaczył wszystko, o czym marzył, w wieku dwudziestu pięciu lat wrócił do domu.
Przez ostatnie sześć lat prowadził pub, mieszkając nad nim.
I czekał. Nie wiedział na co, ale czekał.
Nawet teraz, nalewając piwo, przysłuchiwał się jednym uchem rozmowie na wypadek, gdyby musiał dorzucić jakąś uwagę.
Ci, którzy przyjrzeli mu się z bliska, mogli dostrzec skupienie w jego oczach, jasnych jak błyskawica, pod brwiami tak ciemnymi jak bezcenny bar, za którym pracował.
Miał dziką, piękną celtycką twarz - długi, prosty nos, pełne, zmysłowe usta i mocną jak u boksera brodę z małym dołkiem pośrodku.
Wyglądał jak typowy zabijaka - szeroki w barach, o długich ramionach i wąskich biodrach. We wczesnej młodości nierzadko wdawał się w bójki. Czasem robił to dla zabawy, a czasem, żeby wyładować złość.
Był dumny, że w przeciwieństwie do swojego brata Shawna nigdy nie miał złamanego nosa.
Kiedy dorósł, przestał szukać zaczepek. Przyglądał się tylko światu i ufał, że znajdzie to, na co czeka.
Kiedy Jude weszła do środka, natychmiast zwrócił na nią uwagę. Była taka elegancka w żakiecie, ze związanymi do tyłu włosami, taka zagubiona z wielkimi oczami, badająca uważnie miejsce jak łania na leśnej ścieżce.
Pomyślał, że jest bardzo atrakcyjna. Ponieważ napatrzył się na różne rzeczy w życiu, zwrócił uwagę na jej zdenerwowanie. Stanęła tuż obok drzwi, jak gdyby chciała już stąd uciekać. Potem wyprostowała się dumnie - w tak sztuczny sposób, że aż go to rozbawiło - i podeszła do baru.
- Dobry wieczór-powiedział Aidan, przeciągając szmatką po barze i wycierając mokre miejsca. - Czym mogę służyć?
Poprosiła o kieliszek białego wina. Kiedy uśmiechnął się w odpowiedzi, nie wiadomo czemu serce zabiło jej mocniej. Pomyślała, że wszyscy tutaj są wspaniali.
Nie spieszył się ze spełnieniem jej zamówienia. Oparł się wygodnie o bar, zbliżając do niej swą cudowną twarz, przekrzywiając zawadiacko głowę i unosząc brwi.
- Czyżbyś się zgubiła, kochanie?
- Nie, nie zgubiłam się. Czy mogę dostać kieliszek białego wina? Chardonnay, jeśli to możliwe.
- Wszystko, co zechcesz - odparł, ale nie wykonał żadnego ruchu. - Nie jesteś przypadkiem amerykańską kuzynką starej Maude, tą, która miała zamieszkać na jakiś czas w jej chacie?
- Tak, jestem Jude, Jude Murray. - Automatycznie podała mu rękę, dołączając do tego ostrożny uśmiech, który na moment pogłębił jej dołeczki w policzkach.
Aidan zawsze miał słabość do dołeczków na ładnej buzi.
Ujął podaną rękę i przytrzymał ją, nie przestając wpatrywać się w Jude.
- Witamy w Ardmore, panno Murray, witamy u Gallaghera. Jestem Aidan, a to mój lokal. Tim, podaj pani stołek. Gdzie twoje maniery?
- Och, nie...
Jednak Tim, barczysty mężczyzna z szopą włosów w kolorze i o fakturze stalowej wełny, już zszedł ze stołka.
- Bardzo przepraszam. - Przeniósł na nią wzrok znad ekranu telewizora na końcu baru, gdzie nadawano wiadomości sportowe, i uśmiechnął się czarująco.
- Chyba że wolisz stolik - dodał Aidan, gdy tak stała, niepewna, co ma robić.
- Nie, nie, dziękuję. - Usiadła na stołku, zdenerwowana, że stała się obiektem powszechnego zainteresowania. To właśnie najbardziej przeszkadzało jej w prowadzeniu wykładów - te wszystkie twarze zwrócone ku niej w oczekiwaniu błyskotliwych i mądrych słów.
W końcu puścił jej rękę i zabrał spod beczki półlitrowy kufel.
- Jak ci się podoba Irlandia? - zapytał ją, odwracając się do lustrzanej półki po butelkę wina.
- Jest śliczna.
- Święta prawda, i nie znajdziesz tu nikogo, kto by się z tobą nie zgodził. - Nalał jej wina, patrząc bardziej na nią niż na kieliszek. - A jak się miewa twoja babcia?
- Bardzo dobrze. Znasz ją?
- Pewnie, że znam. Moja matka, z domu Fitzgerald, jest kuzynką twojej babci - w trzecim czy czwartym pokoleniu. W ten sposób my również jesteśmy kuzynami. - Trącił palcem jej kieliszek. - Slainte, kuzynko Jude.
- No tak... dziękuję. - Właśnie podnosiła kieliszek, kiedy za jej plecami rozległ się krzyk. Dźwięczny kobiecy głos beształ kogoś, wyzywając od nieudacznika o móżdżku jak głąb kapusty. Na co poirytowany męski głos odpowiedział, że woli już być głąbem kapuścianym niż jałową gliną, z której nic nie wyrośnie.
Nikt nie wydawał się zaszokowany krzykami ani przekleństwami, które nastąpiły po nich. Potem coś huknęło, aż Jude podskoczyła, oblewając winem rękę.
- To także są twoi kuzyni - wyjaśnił Aidan, sięgając ponownie po jej rękę i wycierając ją wprawnym ruchem. - Moja siostra Darcy i mój brat Shawn.