Klucz światła - Nora Roberts - ebook

Klucz światła ebook

Nora Roberts

5,0

Opis

Trzy młode kobiety, Malory, Dana i Zoe, zostały zaproszone do tajemniczej, baśniowej rezydencji na przyjęcie. Ekscentryczni gospodarze, Rowena i Pitte, przedstawiają im niesamowitą propozycję, która może odmienić życie całej trójce.

Trzy odważne, mocno stąpające po ziemi kobiety, trzy klucze... Każda z nich musi wykonać trudne i niebezpieczne zadanie. Jeśli im się uda, czeka je wspaniała nagroda. Pierwsza rusza do walki o szczęście Malory. W kolejnych tomach Dana i Zoe będą się zmagać z losem. Czy im się powiedzie?
Nora Roberts, autorka kilkudziesięciu światowych bestsellerów dla kobiet, laureatka wielu nagród literackich, w mistrzowski sposób potrafi łączyć wątki romansowe, sensacyjne i przygodowe. Jej najnowsza trylogia przenosi nas w osobliwy świat magii, iluzji i czarów, który jednak nie przesłania realnej rzeczywistości.
[opis wydawcy] 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Książka dostępna w zasobach:

Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2)

Gminna Biblioteka Publiczna im. Marii Konopnickiej w Nieborowie (3)
Miejska Biblioteka Publiczna w Zakopanem
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 460

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
LilithAquila

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




 

W serii Biblioteczka pod Różą ukazały się m.in.:

 

Maeve Binchy

Dublin 4, Linia centralna, Droga do Tary, Jej największa miłość, Miłość i kłamstwa

 

Dorothea Benton Frank

Pojednanie, Ocalenie

 

Jude Deveraux, Judith McNaught

Dary losu

 

Daphne du Maurier

Przeklęta krew

 

Victoria Holt

Mój wróg królowa, Wyjawiony sekret, Król na zamku, Złoty jubileusz, Tajemnica Zuzanny, Indyjski wachlarz, Tajemnica starej farmy, Tajemnicza kobieta

 

Judith Lennox

Zimowy domek, Tajemne lata, Splątana nić, Ślady na piasku, Dziecko cienia, Trzy przyjaciółki, Zapisane na szkle

 

Judith McNaught

Jak w raju, Na zawsze, Królestwo marzeń, Whitney, moja miłość, Coś wspaniałego, Szepty w świetle księżyca, Zanim się pojawiłaś, Doskonałość, Fajerwerki, Raj, Mój własny anioł stróż

 

Barbara Michaels

Szary brzask, Czekaj nieubłaganego losu, Taneczny Krąg, Duch rodziny Bellów, Czarna tęcza

 

Hilary Norman

Zamek Ella, Pakt, Obsesja, Miłość i przyjaźń, Zgubna miłość

 

Deirdre Purcell

Tęczowe Niebo, Meandry uczuć, Rozmowy z Ambrożym, Marmurowe ogrody

 

Karen Robards

Żona senatora, Księżyc myśliwego,

Nocną porą, Księżycowe widmo, Uwodziciel, Pocałunek ognia, Zaufać nieznajomemu, Morze ognia, Oszustka

 

Barbara Wood

Oznaki życia, Zielone miasto w słońcu

 

NoraRoberts

 

KLUCZ ŚWIATŁA

 

PRZEŁOŻYŁABEATA DŁUGAJCZYK

 

Prószyński i S-ka

 

Tytuł oryginału

KEY OF LIGHT

 

Copyright © 2003 by Nora Roberts

Excerpt from Key of Knowledge copyright © 2003 by Nora Roberts

All Rights Reserved

 

Projekt okładki

Robert Pawlicki

 

Redaktor prowadzący serię

Ewa Witan

 

Redakcja

Lucyna Łuczyńska

 

Redakcja techniczna

Barbara Wójcik

 

Korekta

Katarzyna Wojnarowska

 

Skład i łamanie

Małgorzata Wnuk

 

ISBN 83-7337-549-X

 

Warszawa 2003

 

Biblioteczka pod Różą

 

Wydawca

Prószyński i S-ka SA

02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

 

Druk i oprawa

Drukarnia Naukowo-Techniczna Spółka Akcyjna

03-828 Warszawa, ul. Mińska 65

 

Dla Kathy Onorato, za to, że jest moją gospodynią

 

Ażeby tworzyć i tworząc wieść życie

Szersze, dlatego obłóczym jedynie

Fantazję w kształty, wiedząc, że w tym bycie

Zysk się nasz mieści, tak jak mój tu ninie.

 

Byron, „Wędrówki Childe Harolda” III,6 (tłumaczył Jan Kasprowicz)

Rozdział pierwszy

 

Nad górami szalała burza. Potoki wody siekły ziemię z odgłosem przypominającym uderzenie metalu o kamień, błyskawice pluły wściekłym ogniem artyleryjskim, konkurującym z głuchą kanonadą grzmotów. Powietrze zdawało się niemal skwierczeć mściwą złośliwością, gotującą się z całą mocą.

Nastrój Malory Price taka pogoda odzwierciedlała wręcz idealnie.

Właśnie w tej chwili snuła ponure rozważania, co jeszcze w jej życiu może się schrzanić. Jakby w odpowiedzi na to jakże niemiłe i zgoła retoryczne pytanie, matka natura zademonstrowała całą swoją potęgę, pokazując, że świat potrafi być naprawdę paskudny.

Coś zazgrzytało złowieszczo w desce rozdzielczej jej kochanej, małej, wciąż jeszcze niespłaconej mazdy. Aby uregulować w terminie dziewiętnaście rat - tyle jeszcze pozostało - musiała pracować.

Nienawidziła swojej pracy.

Tymczasem nienawiść do pracy bynajmniej nie stanowiła części Życiowego Planu Malory Price, który zaczęła układać, mając zaledwie osiem łat. W dwadzieścia lat później z pierwotnego szkicu wyłonił się szczegółowy, ściśle uporządkowany schemat, z nagłówkami, podtytułami i systemem odsyłaczy, sprawdzany metodycznie pierwszego dnia każdego kolejnego roku.

Powinna kochać pracę. Podpunkt w rozdziale KARIERA określał to zupełnie jednoznacznie.

Od siedmiu lat pracowała w galerii, z czego trzy ostatnie na stanowisku kierowniczym, co ściśle odpowiadało założeniom Planu. Podobało jej się to - miała możliwość obcowania ze sztuką i niemal zupełnie wolną rękę w takich kwestiach jak urządzanie wnętrza, promocje, aranżacja wystaw i organizowanie wernisaży.

Z czasem zaczęła traktować galerię jak swoją własność i była przekonana, że również pozostali pracownicy, a także klienci i artyści odczuwają podobnie. Niewielki ekskluzywny salon należał co prawda do Jamesa P Howarda, jednak jego właściciel nigdy nie kwestionował decyzji Malory, a podczas swoich, zresztą coraz rzadszych wizyt, nieodmiennie chwalił ją za nabytki, sposób urządzenie wnętrza i rosnącą sprzedaż.

W życiu wszystko powinno przebiegać perfekcyjnie i zgodnie z planem; inaczej nie miałoby ono sensu.

Ten układ zmienił się z chwilą, kiedy James, po pięćdziesięciu trzech latach wygodnego, starokawalerskiego bytowania porzucił ów stan i znalazł sobie młodą, seksowną żonę. Taką, dla której galeria stała się zabawką, myślała Malory, pogardliwie mrużąc stalowoniebieskie oczy. Nieważne, że pani Howard nie miała bladego pojęcia o sztuce, o prowadzeniu interesów, zarządzaniu personelem i reklamie. James swoją Pamelę ubóstwiał i to wystarczyło, by wymarzone zajęcie Malory przekształciło się w codzienny koszmar.

Poradziłabym sobie, myślała teraz, wpatrując się w ciemną przednią szybę, zalaną strugami wody. Miała już szczegółowy plan strategiczny. Pamelę należało po prostu przeczekać; nie tracąc opanowania, pokonać ten nieprzyjemny wybój na drodze, a dalej już wszystko potoczy się gładko.

No i proszę, całą znakomitą taktykę diabli wzięli. Poniosło ją, kiedy pani Howard zakwestionowała jej polecenie w sprawie ekspozycji szkła artystycznego i kiedy ujrzała swoją wypieszczoną pod każdym względem galerię wywróconą do góry nogami, zarzuconą kiczem i tandetą.

Wiele mogła znieść, ale przecież nie tak kompletnego braku gustu; tym bardziej że chodziło o przestrzeń, którą sama stworzyła, tłumaczyła sobie później.

Jednak zwymyślanie żony właściciela trudno było uznać za krok na drodze do umocnienia się na stanowisku, zwłaszcza jeśli przy okazji padły takie słowa jak „bez wyobraźni, szpanerska cizia”.

Błyskawica rozdarła niebo nad wznoszącym się naprzeciwko szczytem. Malory zadrżała, widząc oślepiający blask i jednocześnie przypomniała sobie swój wybuch. Z jej strony było to cholernie kiepskie posunięcie; przekonała się na własnej skórze, dokąd może człowieka zaprowadzić zbytnia impulsywność i folgowanie temperamentowi.

A jeszcze na domiar złego wylała całą filiżankę cappuccino na nowy kostium Pameli od Escady Ale to już był wypadek.

No, powiedzmy, że wypadek.

Lubili się z Jamesem, jednak Malory wiedziała, że jej egzystencja zawisła teraz na bardzo cienkiej nitce. Kiedy się zerwie, ona pójdzie na dno. W uroczym, malowniczym miasteczku, jakim było Pleasant Valley, galerie dzieł sztuki nie trafiały się na każdym rogu ulicy. Albo trzeba będzie zmienić zawód - choćby czasowo - albo wynieść się stąd.

Nie uśmiechało jej się ani jedno, ani drugie.

Kochała Pleasant Valley, otoczone górami zachodniej Pensylwanii, jego małomiasteczkową atmosferę i tę mieszaninę staroświeckości i wyrafinowania, przyciągającą turystów i tłumy wysypujące się z sąsiedniego Pittsburgha podczas weekendów.

Już jako dziecko - dorastała na przedmieściach Pittsburgha - wyobrażała sobie, że pewnego dnia zamieszka dokładnie w takim miejscu jak Pleasant Valley. Marzyły jej się góry, potężne, kładące się cieniem na wąskich uliczkach, niespieszne życie, sympatyczni sąsiedzi.

Decyzję, że pewnego dnia uczyni Valley swoim miejscem zamieszkania, podjęła, kiedy miała czternaście lat i spędzała w nim z rodzicami długi weekend. Zwiedzając galerię tamtego jesiennego dnia dawno, dawno temu, postanowiła też, że w przyszłości owa przestrzeń stanie się jej własną.

Oczywiście zgodnie z pierwotnym zamierzeniem w sali ekspozycyjnej miały wisieć jej obrazy, jednak ten punkt swojego harmonogramu ciągle zmuszona była przesuwać, gdyż pozostawał niewypełniony.

Nigdy nie będzie artystką. Musiała jednak otaczać się sztuką. Potrzebowała tego.

Nie, w żadnym wypadku nie chciała wracać do miasta. Pragnęła nadal zajmować swoje piękne, przestronne mieszkanie, usytuowane zaledwie dwie przecznice od galerii, z widokiem na Appalachy, trzeszczącą, starą podłogą i ścianami zawieszonymi starannie dobranymi dziełami sztuki.

Niestety, szansa, że jej się to uda, przedstawiała się równie mrocznie jak zachmurzone niebo.

Z pieniędzmi wcale nie poczynała sobie rozsądnie, przyznała teraz z ciężkim westchnieniem. Nigdy nie widziała sensu w tym, żeby leżały w banku, skoro mogły zostać zamienione na coś ładnego do oglądania albo do noszenia. W końcu niewydana forsa to tylko papier.

W banku miała debet. Znowu. Przekroczony stan konta na kartach kredytowych Ditto. Za to posiadała wspaniałą garderobę, pocieszyła się teraz, i zaczątek naprawdę dobrej kolekcji przedmiotów artystycznych, którą, aby zachować dach nad głową, zmuszona będzie wyprzedawać, sztuka po sztuce, i z pewnością poniżej ich wartości, jeśli Pamela zdecyduje się zadać ostateczny cios.

Ale może dzięki dzisiejszemu wieczorowi uda jej się zyskać trochę na czasie i podreperować pozycję. Nie miała najmniejszej ochoty na przyjęcie w rezydencji na Wzgórzu Wojownika. Co za pretensjonalna nazwa dla takiej starej, paskudnej rudery. W innych okolicznościach odczuwałaby dreszcz podniecenia na myśl, że trafia jej się okazja obejrzenia wnętrza ogromnego, starego domostwa, usytuowanego wysoko na grani, i otarcia się o ludzi, którzy mogli się okazać mecenasami sztuki.

Wystosowane przez nich zaproszenie - napisane ręcznie, eleganckim charakterem pisma, na grubym szarym papierze z godłem w formie ozdobnego złotego kluczyka zamiast nagłówka — brzmiało dziwacznie. Choć spoczywało teraz w jej wieczorowej torebce, stłamszone z puderniczką, szminką, telefonem komórkowym, nowym piórem, kartami wizytowymi i banknotem dziesięciodolarowym, doskonale pamiętała jego treść:

 

Będziemy zaszczyceni Pani obecnością

podczas koktajlu

godzina 8 wieczorem, 4 września

Wzgórze Wojownika

Ty jesteś kluczem. Zamek czeka.

 

Całkiem zwariowane, pomyślała, zaciskając zęby, kiedy samochód zarzucił, uderzony nagłym porywem wiatru. Przy jej szczęściu wpakuje się pewnie w jakąś oszukańczą piramidkę finansową albo w coś podobnego.

Rezydencja od lat była niezamieszkana. Wiedziała, że niedawno ktoś ją wynajął, ale nie znała szczegółów. Jakaś firma o nazwie Triada, przypomniała sobie teraz. Pewnie korporacja planująca otwarcie tu hotelu albo niewielkiego ośrodka wypoczynkowego.

Co oczywiście w żaden sposób nie tłumaczyło, dlaczego zaproszenie zaadresowano do kogoś, kto tylko kieruje galerią, a nie do jej właściciela i jego wścibskiej małżonki. Pamela dostała furii, że została pominięta - a to już było coś.

Mimo wszystko Malory najchętniej by je odrzuciła, choć tego wieczoru nie wybierała się na żadną randkę - ostatnimi czasy kolejny nieobecny element w jej życiu. Samotną jazdę przez góry, zwłaszcza w połowie normalnego tygodnia pracy, do domu jakby żywcem przeniesionego z hollywoodzkiego horroru, na zaproszenie, które wzbudziło w niej niepokój, trudno byłoby znaleźć na liście jej ulubionych rozrywek.

Nawet nie podali numeru telefonu, żadnego namiaru na siebie, co świadczyło o arogancji i bezczelności. Właściwie miała prawo zachować się równie impertynencko i po prostu zignorować zaproszenie, ale kopertę na jej biurku zauważył James. Perspektywa, że jego pracownica przekroczy próg Wzgórza Wojownika, wprawiła go w podniecenie; nalegał, by po powrocie opisała mu każdy szczegół wnętrza, kilkakrotnie przypominał, że podczas rozmowy ma od czasu do czasu wspomnieć o galerii. Przede wszystkim interes.

Faktycznie, gdyby udało jej się zdobyć nowych klientów, może zrekompensowałoby to kostium od Escady i komentarz o szpanerskiej cizi.

Samochód podskakiwał na wąskiej drodze, przecinającej mroczny, gęsty las. Do tej pory zawsze uważała, że lasy i wzgórza otaczające piękną dolinę czynią z niej prawdziwą Senną Kotlinę ze znanej legendy, teraz jednak deszcz, wicher i ciemność, owe mniej pogodne elementy starej opowieści, bynajmniej nie wpływały krzepiąco na stan ducha.

Jeśli stukanie w desce rozdzielczej oznacza coś poważnego, obecna wyprawa może mieć taki oto finał: samochód rozkraczy się na poboczu drogi, a ona, drżąc cała, skuli się w jego wnętrzu i wsłuchana w jęki zawodzącego wiatru będzie sobie wyobrażać Jeźdźca bez Głowy, wypatrując jednocześnie pomocy drogowej, na której wezwanie nie bardzo mogła sobie zresztą pozwolić.

Oby nic się nie zepsuło.

Wydało jej się, że przez drzewa i ulewę dostrzega błysk światła, jednak choć wycieraczki pracowały na najwyższych obrotach i tak nie nadążały z odrzucaniem na bok strug wody. Światło rozbłysło znowu i Malory mocniej zacisnęła ręce na kierownicy. Jak większość ludzi nie miała nic przeciwko potężnej, efektownej nawałnicy, pod warunkiem że mogła ją podziwiać, siedząc w zaciszu domowym z kieliszkiem dobrego wina.

Z pewnością była już blisko celu. Przecież droga nie mogła w nieskończoność piąć się w górę; musiała wreszcie zacząć opadać po drugiej stronie zbocza. Rezydencja Wzgórze Wojownika została usytuowana na samym szczycie górskiego grzbietu, strzegąc doliny poniżej albo królując nad nią - wszystko zależało od punktu widzenia. Malory przejechała już sporo mil, a nie minął jej żaden samochód.

Co dowodzi, że nawet półgłówek nie wybrałby się w taką drogę, pomyślała przelotnie.

Droga rozwidlała się, w prawo biegnąc między dwoma potężnymi, kamiennymi filarami. Malory zwolniła, obrzucając wzrokiem naturalnej wielkości posągi wojowników, wieńczące każdy z nich. Może sprawiła to burza, noc lub roztrzęsione nerwy, ale z włosami powiewającymi wokół srogich twarzy i dłońmi zaciśniętymi na rękojeściach mieczy, przypominali raczej żywe istoty niż figury wykute w kamieniu. Wydawało jej się, że w świetle błyskawic, nad szerokimi klatkami piersiowymi dostrzega prężące się mięśnie ramion.

Przez moment korciło ją, żeby wysiąść z samochodu i z bliska przypatrzyć się rzeźbom. Jednak kiedy mijała otwartą żelazną bramę, poczuła na plecach zimny dreszcz, więc tylko zerknęła do tyłu, patrząc na wojowników z pewnego rodzaju lękiem, ale i z podziwem dla kunsztu artysty.

Gwałtownie zahamowała i samochód zatańczył na wysypanym drobnym żwirem podjeździe. Kiedy spostrzegła wspaniałego rogacza, stojącego w aroganckiej pozie o stopę może od zderzaka, i ekscentrycznej budowli opodal, serce podeszło jej do gardła. W pierwszym odruchu pomyślała, że jeleń także jest rzeźbą, ale dlaczego ktoś miałby stawiać rzeźbionego jelenia na samym środku podjazdu, stanowczo przekraczało jej zdolność rozumowania. Z drugiej strony, określenie „zdrowy na umyśle” również nie pasowało do osoby, której odpowiadało usytuowanie domu na szczycie górskiego grzbietu.

W świetle reflektorów oczy jelenia rozbłysły niczym szafiry, a zwieńczona imponującym porożem głowa odwróciła się powoli. Królewski majestat, pomyślała Malory zafascynowana. Strugi deszczu spływały po sierści zwierzęcia, w świetle błyskawic równie białej jak tarcza księżyca.

Rogacz przypatrywał się Malory, a jego błyszczące oczy nie zdradzały ani strachu, ani zdumienia. Malował się w nich - o ile coś takiego było w ogóle możliwe - rodzaj pogardliwego rozbawienia. Wreszcie odwrócił się i odszedł, rozpłynął w potokach deszczu i rzekach mgły.

- No, no. - Odetchnęła głęboko, drżąc w ciepłym wnętrzu samochodu. - No, no - powtórzyła, przypatrując się budowli przed nią.

Znała ją ze zdjęć, z obrazów, nieraz podziwiała wspaniałą sylwetkę rysującą się na grani, która zamykała dolinę; zupełnie jednak czym innym było oglądanie rezydencji z bliska, w dodatku podczas szalejącej burzy.

Skrzyżowanie zamczyska, fortecy i domu duchów.

Kamienne ściany w kolorze obsydianowej czerni, wieże, szczyty, występy i krenelaże, piętrzące się jeden nad drugim, zupełnie jakby zręczne palce złośliwego dziecka ustawiły je tak dla kaprysu. Obmywaną deszczem ścianę czerni poprzecinały chyba setki wysokich wąskich okien, jarzących się światłem.

Rachunki za prąd najwyraźniej nie spędzały snu z powiek właścicielom.

U stóp budynku kłębił się biały opar niczym fosa mgły.

W kolejnym rozbłysku światła Malory ujrzała białą chorągiew ozdobioną złotym kluczem, która trzepotała na szczycie jednej z iglic.

Podjechała bliżej. Rzędy gargulców tuliły się do ścian, czepiały okapów. Deszczówka chlustała z powykrzywianych ust, przelewała się przez szponiaste dłonie, kiedy spoglądały z góry, strojąc grymasy. Malory zatrzymała samochód przy kamiennym, szerokim portyku i całkiem serio się zastanawiała, czy nie zawrócić i odjechać prosto w burzę. Ty tchórzu, ty idiotko, zaczęła sobie wymyślać, gdzie twoja brawura, gdzie zamiłowanie do przygody? Trochę pomogło, więc położyła dłoń na klamce. Szybkie stukanie w szybę przestraszyło ją tak, że krzyknęła.

Widok białej kościstej twarzy w obramieniu czarnego kaptura, która zaglądała do środka i patrzyła wprost na nią, sprawił, że krzyk przeszedł w zduszony jęk.

Gargulce nie potrafią ożyć, przekonywała samą siebie, ostrożnie opuszczając szybę, nie więcej niż na pół cala.

- Witam panią na Wzgórzu Wojownika. - Glos przedarł się przez zawodzenie deszczu, a powitalny uśmiech odsłonił rząd pięknych, białych zębów. - Proszę zostawić kluczyki w samochodzie, zaopiekuję się nim.

Zanim zdążyła pomyśleć o zablokowaniu zamków, mężczyzna już pociągnął za klamkę. Zasłonił ją od podmuchów wiatru i zacinającego deszczu własnym ciałem i największym parasolem, jaki widziała w życiu.

- Przeprowadzę panią bezpiecznie do drzwi.

Z jakim akcentem mówił? Angielskim, irlandzkim, szkockim?

- Dziękuję.

Zaczęła gramolić się z samochodu, gdy poczuła, że coś przyciągają do siedzenia. Atak paniki ustąpił zakłopotaniu, kiedy uświadomiła sobie, że przecież nie odpięła pasów.

Z uczuciem ulgi schroniła się pod parasolem. Mężczyzna prowadził ją w kierunku dwuskrzydłowych drzwi wejściowych, wystarczająco szerokich, by pomieścić bliźniacze, odlane w srebrze, zmatowiałe kołatki w formie smoczych głów, rozmiarów tac do podawania indyka.

Ale przywitanie, przemknęło jej przez myśl, i w tej samej chwili jedno skrzydło drzwi otworzyło się, a ze środka buchnęło światłem i ciepłem.

Stojąca w progu kobieta miała proste, gęste włosy w kolorze płomienia, otaczające bladą twarz o idealnych proporcjach. Intensywnie zielone oczy rozjaśniał uśmiech. Wspaniałą sylwetkę spowijała długa szata z czarnej, lejącej się materii, między piersiami zwisał srebrny amulet z ogromnym, zielonym, przezroczystym kamieniem.

Kąciki ust, równie czerwonych jak włosy, uniosły się ku górze, kiedy kobieta wyciągnęła na przywitanie ozdobioną pierścieniami dłoń.

Wygląda zupełnie jak zjawa z legendy o podtekstach erotycznych, przemknęło Malory przez głowę.

- Witam, panno Price. Znaleźć się w centrum tej niesamowitej nawałnicy z pewnością nie należało do przyjemności. Niech pani wejdzie.

Ciepła i mocna ręka nie przestawała obejmować dłoni Malory, kiedy kobieta wprowadzała ją do holu.

Kandelabr z delikatnego niczym wata cukrowa kryształu rozsiewał migotliwe światło, które załamywało się na srebrnych ornamentach, mozaikę na podłodze tworzyły wyobrażenia wojowników z bramy i rozmaitych postaci mitologicznych. Najchętniej uklękłaby, żeby obejrzeć ją z bliska, ale przecież nie wypadało. I tak z trudem powstrzymała okrzyk zachwytu na widok obrazów, zdobiących ściany w bladozłotym kolorze.

- Niezmiernie mi miło, że zdecydowała się pani przyjąć nasze zaproszenie - mówiła kobieta. - Jestem Rowena. Zaprowadzę panią do salonu. Na kominku płonie ogień. Trochę wcześnie, jak na tę porę roku, ale przy takiej burzy... Czy dotarcie tutaj okazało się bardzo uciążliwe?

- Potraktowałam to jako rodzaj wyzwania, pani...

- Rowena, po prostu Rowena.

- Roweno, zanim przyłączę do reszty gości, chciałabym się trochę odświeżyć.

- Oczywiście. Tu jest garderoba. - Kobieta wskazała ręką w kierunku drzwi ukrytych pod szerokimi frontowymi schodami. - Pierwsze drzwi po prawej prowadzą do salonu. Nie musi się pani spieszyć.

- Dziękuję. - Malory wśliznęła się do środka. „Garderoba” stanowczo było zbyt skromnym określeniem na to obszerne, bogato zdobione wnętrze. Na marmurowym blacie stało pół tuzina lichtarzy, rozsiewających światło i aromat. Po obu stronach ogromnej umywalki wisiały ręczniki w kolorze burgunda, wykończone delikatną koronką w odcieniu ecru, błyszczący złotem kran miał kształt łabędzia. Mozaika na podłodze przedstawiała siedzącą na skale uśmiechniętą syrenkę, która, spoglądając w stronę błękitnego morza, rozczesywała włosy o barwie płomienia.

Upewniwszy się dwukrotnie, że drzwi rzeczywiście są zamknięte, Malory opadła na kolana, żeby z bliska przyjrzeć się rękodziełu.

Rewelacja, pomyślała, wodząc palcami po kafelkach. Bez wątpienia antyk, a z jakim artyzmem wykonany.

Czy mogło istnieć coś wspanialszego nad umiejętność tworzenia piękna?

Wyprostowała się, umyła ręce mydłem lekko pachnącym rozmarynem, krótką chwilę poświęciła kontemplowaniu kolekcji nimf i syren Waterhouse’a1, porozwieszanych na ścianach, wreszcie sięgnęła po puderniczkę.

Z włosami niewiele mogła zrobić. Choć miała je ściągnięte do tyłu, zebrane na karku i spięte kościaną klamrą, wiatrowi i tak udało się rozburzyć ciemnoblond loki. Ale efekt jest niezły, oceniła, pudrując jednocześnie nos. Artystyczny nieład, zupełne przeciwieństwo wygładzonej elegancji rudej. Pasuje do całości. Przejechała szminką po wargach, konstatując z satysfakcją, że bladoróżowy odcień stanowił doskonały wybór. Delikatny i subtelny, doskonale współgrał z jej mleczną cerą.

Za wytworną garsonkę oczywiście przepłaciła. Ale w końcu kobieta ma prawo do kilku słabostek, rozgrzeszyła samą siebie, poprawiając wąskie satynowe klapy żakietu. Niebieski odcień harmonizował z jej oczami, a dopasowany krój podkreślał sylwetkę kobiety eleganckiej i profesjonalnej zarazem. Zatrzasnęła torebkę i uniosła podbródek.

- Okay, Mai, idziemy ubijać interes.

Opuściła garderobę, zmuszając się, żeby nie przemknąć na palcach z powrotem do holu, by podziwiać obrazy. Głośno zastukała obcasami po posadzce. Zawsze lubiła ten dźwięk, pełen mocy, prawdziwie kobiecy.

Znalazłszy się pod arkadowo sklepionym wejściem po prawej, zamarła z wrażenia. Nigdy przedtem nie widziała czegoś podobnego, nawet w muzeum. Antyki, wypolerowane tak pieczołowicie, że ich powierzchnie lśniły niczym zwierciadła; kobierce, draperie i poduszki o głębokich, intensywnych barwach, podkreślające artyzm mebli, stanowiły w równym stopniu jak rzeźby i obrazy arcydzieła. Na ścianie przeciwległej do wejścia malachitowy kominek, z paleniskiem tak szerokim, że śmiało mogłaby w nim stanąć i rozłożyć ramiona. Potężne kłody strzelały językami złotego i czerwonego ognia.

Ten pokój stanowiłby idealne tło dla pięknej kobiety z baśni. Malory chętnie spędzałaby w nim całe godziny, zanurzona w cudownej feerii barw i światła. Teraz w niczym nie przypominała zastraszonej kobietki, skulonej bojaźliwie w samochodzie.

- O tak, mnie też dopiero po pięciu minutach od chwili, kiedy tu weszłam, oczy przestały wyłazić z orbit.

Malory odwróciła się. W obramowaniu bocznego okna stała kobieta. Brunetka, z gęstymi ciemnymi włosami, kończącymi się na linii podbródka śmiałym modnym cięciem. Od Malory, liczącej dokładnie pięć stóp i cztery cale, dobre sześć cali wyższa, o bujnych kształtach, ubrana w eleganckie czarne spodnie i żakiet do kolan, nałożony na biały top.

W jednej ręce trzymała kieliszek szampana, drugą wyciągnęła przed siebie, zbliżając się do Malory. Miała głębokie, ciemnobrązowe, śmiało spoglądające oczy, wąski, prosty nos i szerokie usta, bez śladu szminki. Kiedy się uśmiechała, w policzkach delikatnie rysowały się dołeczki.

- Dana. Dana Steele.

- Malory Price. Miło mi cię poznać. Żakiet masz zabójczy.

- Dzięki. Ulżyło mi, kiedy zobaczyłam, że podjeżdżasz. Pięknie tu, ale od samotnego sterczenia w salonie ciarki już mi zaczęły chodzić po grzbiecie. Prawie kwadrans po ósmej - postukała palcami w tarczę zegarka. - Nie sądzisz, że pozostali goście powinni już się zjawić?

- A gdzie ta kobieta, która witała nas przy drzwiach? Rowena.

Dana ściągnęła usta, rzucając spojrzenie w stronę arkadowego wejścia.

- Przemyka tam i z powrotem, wygląda tajemniczo i zarazem wspaniale. Powiedziała mi, że niebawem dołączy do nas gospodarz.

- Gospodarz? Wiesz coś o nim?

- Tyle wiem, co i ty. Czy myśmy się przypadkiem nie spotkały?

- zapytała Daną. - W Valley.

- Możliwe. Prowadzę tam galerię. - Na razie, dorzuciła w myślach.

- Jasne. Wpadam tam na wernisaże. A czasami zachodzę tak sobie poprzyglądać się eksponatom. Pracuję w bibliotece. Jestem dyplomowaną bibliotekarką.

Na wejście Roweny odwróciły się obie. „Przemyka” to doskonałe określenie, pomyślała Malory.

- Widzę, że dokonałyście wzajemnej prezentacji. Doskonale. Czego się pani napije, panno Price?

- Tego samego co Dana.

- Wyśmienicie. - Jej słowa jeszcze nie przebrzmiały, kiedy pojawiła się pokojówka, wnosząc dwa kieliszki szampana na srebrnej tacy. - Ufam, że nie pogardzicie też tartinkami. Rozgośćcie się, proszę, i czujcie swobodnie.

- Mam nadzieję, że pogoda nie zatrzymała w domu pozostałych gości - powiedziała Dana.

Rowena uśmiechnęła się blado.

- Nie wątpię, że wszyscy, których oczekujemy, wkrótce tu przybędą. A teraz wybaczcie mi, że opuszczę was na moment.

- Osobliwe. - Dana sięgnęła po pierwszą z brzegu tartinkę. Okazało się, że jej wybór padł na mus z homara. - Wyśmienite, ale osobliwe.

- Fascynujące. - Malory sączyła szampana, przesuwając palcami po brązowej figurce półleżącej wróżki.

- Ciągle zachodzę w głowę, dlaczego dostałam to zaproszenie. - Dana sięgnęła po kolejną tartinkę. - Nikogo spośród pracowników biblioteki nie uhonorowano w taki sposób. Szczerze mówiąc, nie zaproszono nikogo, kogo bym znała. Zaczynam żałować, iż nie namówiłam brata, żeby przyjechał ze mną. Ten potrafi reagować niczym jakiś cholerny barometr.

Malory uśmiechnęła się mimo woli,

- Absolutnie nie zachowujesz się jak którakolwiek ze znanych mi bibliotekarek. Z wyglądu też nie przypominasz żadnej z nich.

- Wszystkie kreacje od Laury Ashley wrzuciłam do pieca lata temu. - Dana wzruszyła lekko ramionami, postąpiła kilka kroków do przodu i z irytacją postukała palcami w kryształowy kieliszek. - No, daję im jeszcze dziesięć minut, a potem zabieram się stąd.

- Jeśli ty wyjdziesz, to ja też. Raźniej mi będzie stawić czoło burzy, jeśli ktoś jeszcze będzie jechał w stronę miasta.

- Zbliża się jakiś samochód. - Dana zmarszczyła brwi i podeszła do okna, obserwując deszcz, uderzający w szyby. - Parszywa noc. A dzień był jeszcze bardziej parszywy. Parszywa jazda tam i z powrotem tylko po to, żeby wypić dwa kieliszki wina i zjeść kilka kanapek, to już szczyt wszystkiego.

- Ty też miałaś parszywy dzień? - Malory wpatrywała się we wspaniały obraz, przedstawiający bal maskowy, który skierował jej myśli w stronę Paryża, choć nigdy nie była w tym mieście inaczej niż we śnie. - Przyjechałam tu z jednego tylko powodu. Miałam nadzieję, że uda mi się nawiązać jakieś kontakty, ze względu na galerię. Takie ubezpieczenie zawodowe - dorzuciła, wznosząc kieliszek. - Bo moja pozycja została ostatnio bardzo mocno zachwiana.

- Moja też. Padłam ofiarą cięć budżetowych i kolesiostwa, przez co zredukowali mi etat do dwudziestu pięciu godzin tygodniowo. Jak, do cholery, mam z tego wyżyć? Na dodatek gospodarz zapowiedział podwyżkę czynszu od pierwszego, ot tak sobie.

- W moim samochodzie coś stuka, a forsę na naprawę przepuściłam na te buty.

Dana zerknęła w dół, zaciskając usta.

- Rewelacyjne buciki. Dzisiaj rano wysiadł mi komputer.

Rozbawiona Malory uniosła brwi.

- Nową żonę mojego szefa nazwałam cizią i wylałam kawę na jej kostium od Escady.

- No dobrze, przelicytowałaś mnie - roześmiała się Dana, podchodząc bliżej. Trąciły się kieliszkami. - A co byś powiedziała, gdybyśmy tak udały się na poszukiwania naszej walijskiej bogini i wydusiły z niej, o co tu właściwie chodzi?

- To ten akcent? Walijski?

- Wspaniały, prawda? Ale zaraz, chyba...

Urwała, słysząc stukanie obcasów po posadzce.

Malory najpierw zwróciła uwagę na włosy. Czarne, gęste, przycięte krótko i idealnie równo, niczym pod linijkę. No i te jasne wielkie oczy o podłużnym kształcie, które kazały jej myśleć o nimfach Waterhouse’a. Z trójkątnej twarzy promieniowało podniecenie czy też zdenerwowanie. A może był to po prostu efekt doskonałych kosmetyków? Widząc, jak palce kobiety zaciskają się na małej, czarnej torebce, Malory przypisała ów blask raczej nerwom.

Nowo przybyła ubrana była w sukienkę w kolorze ostrej czerwieni, krótką, mocno przylegającą do ciała i odsłaniającą doskonałe nogi. Obcasy, których stukanie słyszały wcześniej, miały dobre cztery cale wysokości i wydawały się ostre jak sztylety.

- Cześć - zaczęła kobieta lekko zdyszanym głosem, lustrując spojrzeniem salon - no... ona powiedziała, że mam tu wejść.

- Dołącz do nas, na przyjęciu, jeśli można to tak nazwać. Dana Steele i jej równie skonsternowana towarzyszka tego wieczoru, Malory Price.

- Zoe McCourt. - Uczyniła kolejny, ostrożny krok, jakby obawiała się, iż zaraz ktoś jej powie, że nastąpiła pomyłka, i każę się wynosić.

- Boże drogi, zupełnie jak w filmie. Wszystko przepiękne, ale człowiek tylko czeka na pojawienie się tego niesamowitego faceta w smokingu.

-Vincenta Price’a?2. Nie, spokojnie - powiedziała Malory z uśmiechem. - Domyślam się, że ty też nie masz pojęcia, o co tu chodzi, podobnie jak my.

- Bladego. Sądzę, że zaprosili mnie przez pomyłkę... - urwała, wpatrzona w pokojówkę, która weszła do salonu z kolejnym kieliszkiem szampana na tacy. - Ach, dziękuję. - Ostrożnie ujęła kieliszek, uśmiechając się na widok jego musującej zawartości. - Szampan. To na pewno jakaś pomyłka, ale nie mogłam się oprzeć pokusie i przyjechałam. A gdzie pozostali goście?

- Dobre pytanie. - Dana przechyliła głowę, zafascynowana i zarazem rozbawiona sposobem, w jaki Zoe przymyka oczy i ostrożnie próbuje trunku. - Mieszkasz w Valley?

- Tak, od dobrych kilku lat.

- Trzy na trzy - mruknęła Malory do siebie. - A znasz kogoś, kto również został zaproszony na dzisiejszy wieczór?

- Nie. Prawdę powiedziawszy, wypytywałam różne osoby i pewnie dlatego wyleciałam z pracy. Czy tym jedzeniem można się tak po prostu częstować?

- Wylali cię z pracy? - Malory i Dana wymieniły spojrzenia. - Trzy na trzy.

- Carly, właścicielka salonu, w którym pracuję. Pracowałam - poprawiła się Zoe, podchodząc do tacy z tartinkami. - Usłyszała, jak rozmawiałam z klientką na temat tego przyjęcia, i wpadła w szał. Ludzie, ale to pyszne!

Zoe wyraźnie się odprężała. Nie mówiła już na przydechu, choć Malory nadal wyczuwała lekko nosowe brzmienie w jej głosie.

- Zresztą Carly od dawna chciała się mnie pozbyć. Kiedy ja dostałam zaproszenie, a ona figę, miała totalny odjazd. - Zoe zmarszczyła czoło i z błyskiem w złotych oczach sięgnęła po następną tartinkę. - A potem powiedziała, że w kasie brakuje dwudziestu dolarów. Nigdy nie tknęłam cudzej własności. Wiedźma. - Pociągnęła kolejny łyk szampana, tym razem z większą odwagą. - I w taki oto sposób znalazłam się na bruku. Zresztą to nieistotne. Znajdę sobie coś innego. Boże, jak ja nienawidziłam tam pracować.

Istotne, pomyślała Malory. Błysk w oczach Zoe, w którym było tyle samo strachu co gniewu, wskazywał, że to jest istotne.

- Jesteś fryzjerką?

- Tak. I kosmetyczką, jeśli pragniesz zrobić się na bóstwo. Nie jestem z tych, które otrzymują zaproszenia na przyjęcia w rezydencjach, więc myślę, że zaszła tu jakaś pomyłka.

Malory z namysłem pokręciła głową.

- Nie sądzę, aby ktoś taki jak Rowena kiedykolwiek w swoim życiu popełnił pomyłkę. Na pewno nie.

- No nie wiem. Chciałam zrezygnować, ale potem pomyślałam, że może trochę się rozerwę. W dodatku mój samochód nie zapalił i musiałam pożyczyć wóz od niani.

- Masz dziecko? - zapytała Dana.

- Już nie takie dziecko. Simon ma dziewięć lat i jest wspaniały. Nie martwiłabym się tak o pracę, gdyby nie on. Ale nie ukradłam tych pieprzonych dwudziestu dolców ani nawet dwudziestu centów. Nie jestem złodziejką.

Zmitygowała się nieco, oblana rumieńcem.

- Przepraszam, bardzo przepraszam, zdaje się, że bąbelki za bardzo rozwiązały mi język.

- Nie przejmuj się. - Dana pogładziła ją po ramieniu. - Chcesz usłyszeć coś dziwnego? Skończyła mi się praca, skończyła mi się forsa i pojęcia nie mam, co dalej. A Malory wyleci z pracy lada moment.

- Naprawdę? - Oczy Zoe wędrowały od jednej do drugiej. - To niewiarygodne.

- I nikt z naszych znajomych nie otrzymał zaproszenia na dzisiejszy wieczór. - Dana zniżyła głos, zerkając ostrożnie w stronę drzwi. - Wiele wskazuje, że tylko my w tym tkwimy.

- Ja jestem bibliotekarką, ty fryzjerką, a Malory prowadzi galerię dzieł sztuki. Co mamy wspólnego ze sobą?

- Wszystkie straciłyśmy pracę - Malory zmarszczyła czoło - albo jesteśmy bliskie jej utraty. Już samo to jest dziwne, jeśli pomyśleć, że populacja Valley wynosi około pięciu tysięcy mieszkańców. Jakie jest prawdopodobieństwo spotkania się trzech kobiet, borykających się z identycznym problemem, tego samego dnia w tym samym miejscu? Dalej, wszystkie mieszkamy w Valley i jesteśmy mniej więcej w tym samym wieku. Ja mam dwadzieścia osiem lat.

- Dwadzieścia siedem - rzuciła Dana.

- Dwadzieścia sześć, w grudniu dwadzieścia siedem. - Zoe zadrżała. - Tych podobieństw robi się zbyt wiele. - Jej oczy rozszerzyły się, kiedy spojrzała na wpół opróżniony kieliszek. Pośpiesznie odstawiła go na bok. - Myślisz, że dodali czegoś do szampana?

- Nie sądzę, aby planowali nas uśpić i wykorzystać jako białe niewolnice - skonstatowała Dana sucho, ale sama także odstawiła kieliszek. - W końcu ludzie wiedzą, dokąd się wybrałyśmy. Mój brat wie i koledzy z pracy.

- Mój szef, jego żona, twoja była szefowa - Malory zwróciła się do Zoe - twoja opiekunka do dziecka. Poza tym jesteśmy w Pensylwanii, na litość boską, a nie na przykład, no nie wiem... w Zimbabwe.

- Proponuję, abyśmy udały się na poszukiwanie tajemniczej Roweny i spróbowały czegoś się dowiedzieć. Najlepiej trzymajmy się razem, zgoda? - Dana popatrzyła na Malory, a potem na Zoe.

Zoe przełknęła ślinę.

- Skarbie, od tej chwili jestem waszą najlepszą przyjaciółką.

Dla przypieczętowania swoich słów ujęła za rękę najpierw Danę, a potem Malory.

- Cieszę się, że was poznałam.

Ich ręce nadal były połączone, kiedy odwracały się ku mężczyźnie, który pojawił się w wejściu.

Uśmiechnął się, wkraczając do środka.

- Witam panie na Wzgórzu Wojownika.

Rozdział drugi

 

Przez krótką chwilę Malory zdawało się, że ożył jeden z posągów wojowników strzegących bramy. Nowo przybyły miał te same piękne, męskie, zdecydowane rysy, tę samą mocną budowę. Burza czarnych włosów spływała falą do tyłu, odsłaniając ostro rzeźbioną twarz. Oczy miały ciemnoszafirową barwę nocnego nieba. Kiedy na nią spojrzał, Malory poczuła, że oblewają fala gorąca.

Nigdy nie należała do histeryczek. To przecież niemożliwe, napomniała się. Ale ta burza, ten dom, wzrok tego mężczyzny... przez moment wydawało jej się, że potrafi wniknąć w jej umysł i odczytać każdą myśl.

Wzrok mężczyzny powędrował dalej i wrażenie minęło.

- Jestem Pitte. Cieszę się z waszego podziwu dla miejsca, które obecnie stało się naszym domem.

Ujął wolną rękę Malory i podniósł do ust. Jego dotyk był zimny, gest uprzejmy i pełen godności.

- Panna Price.

Poczuła palce Zoe rozluźniające uścisk, kiedy Pitte zwrócił się do niej i uniósł jej dłoń. - Panna McCourt. - Na koniec ujął rękę Dany. - Panna Steele.

Nagle rozległ się grzmot. Malory podskoczyła, a jej ręka sama wyciągnęła się do Zoe. To zwyczajny mężczyzna, perswadowała sobie w duchu. To zwyczajny dom. Najwyższy czas opanować emocje i wziąć się w garść.

- Pańska posiadłość jest zachwycająca, panie Pitte - udało jej się wykrztusić.

- Niewątpliwie. Zechcą panie spocząć. Moją towarzyszkę zdążyłyście już poznać. - Rowena zbliżyła się, a on ujął ją pod ramię.

Pasują do siebie, uznała Malory. Niczym awers i rewers tej samej monety.

- Najmilej przy ogniu. - Rowena uczyniła gest w stronę kominka. - Burza nie ustaje. Rozsiądźmy się wygodnie.

- Najlepiej poczujemy się wówczas, kiedy wreszcie powiecie, o co w tym wszystkim chodzi. - Dana postukała obcasami, wracając uparcie do swojego. - Jaki był powód zaproszenia nas tutaj?

- No tak, ale ogień jest taki cudowny. Cóż może być milszego od szampana, doborowego towarzystwa i przyjaznego ciepła w tak burzliwą noc jak ta? Panno Price, proszę mi powiedzieć, jak ocenia pani naszą kolekcję?

- Oszałamiająca. Przebogata. - Zerkając do tyłu na Danę, Malory dała się zaprowadzić do krzesła przy kominku. - Zgromadzenie jej musiało zająć państwu mnóstwo czasu.

Śmiech Roweny był niczym szemranie mgły unoszącej się nad wodą.

- Och, sporo. Pitte i ja kochamy piękno we wszystkich jego przejawach. Czcimy je. Pani pewnie także, skoro wybrała taki zawód.

- Wybrałam go dla samej sztuki.

- Tak, sztuka wprowadza światło, wszędzie tam gdzie zalega cień. Ach, Pitte, zanim wieczór dobiegnie końca, musimy pokazać pannie Steele naszą bibliotekę. Mam nadzieję, że zyska aprobatę. - Obojętnym gestem skinęła na pokojówkę, która wkroczyła z kryształowym wiaderkiem do szampana. - Czym byłby świat bez książek?

- Książki są światem - odpowiedziała zaintrygowana, choć nadal ostrożna Dana.

- Myślę, że zaszła tu jakaś pomyłka. - Zoe zatrzymała się z tyłu, wodząc wzrokiem od jednej twarzy do drugiej. - Ja na sztuce się nie znam. Na prawdziwej sztuce. Ani na książkach. To znaczy, czytuję książki, ale...

- Proszę spocząć - Pitte łagodnym gestem zmusił ją do zajęcia miejsca - proszę poczuć się swobodnie. Mam nadzieję, że pani synek ma się dobrze.

Zoe zesztywniała, a jej bursztynowe oczy błysnęły spojrzeniem tygrysicy.

- Z Simonem wszystko w porządku.

- Macierzyństwo także jest sztuką, nie sądzi pani? Jest niczym nieustanne tworzenie, w jego najistotniejszym, najbardziej witalnym aspekcie, pracą wymagającą męstwa i oddania.

- Czy ma pan dzieci?

- Niestety nie dane mi było zakosztować tego daru. - Przy tych słowach ręka Pitte’a pogładziła dłoń Roweny. Uniósł kieliszek. - Za życie i wszystkie tajemnice, jakie ze sobą niesie. - Oczy mu rozbłysły. - Nie ma powodów do lęku. Pragniemy wyłącznie waszego zdrowia, szczęścia i pomyślności.

- Dlaczego? - Dana uparcie wracała do jednego. - Nie znacie nas, choć wydaje się, że wiecie znacznie więcej o nas niż my o was.

- Pani jest szalenie dociekliwą, inteligentną, zmierzającą prosto do celu kobietą. Domagającą się natychmiastowych odpowiedzi.

- Na razie nie otrzymałam żadnej.

Uśmiechnął się.

- Gorąco wierzę, że uzyska je pani wszystkie. Pragnę rozpocząć od opowiedzenia paniom pewnej historii. Dzisiejsza noc jest jakby wymarzona na gawędy.

Poprawił się na siedzeniu. Podobnie jak Rowena, miał silny, melodyjny, nieco egzotycznie brzmiący głos. Stworzony do opowiadania baśni w posępne, burzliwe noce, pomyślała Malory. To spostrzeżenie uspokoiło ją nieco. Z wolna zaczynała się odprężać. W końcu co miała lepszego do roboty - lepiej pobyć w tym fantastycznym domu, usiąść przy buzującym ogniu i popijając szampana, wysłuchać legendy, opowiadanej przez przystojnego mężczyznę. Zajęcie bijące na głowę samotne przeżuwanie jedzenia na wynos i żałosne opuszczanie rąk nad smętnym bilansem, wynikającym z książeczki czekowej. Gdyby tak jeszcze udało jej się obejrzeć dokładnie wnętrze domu, a potem namówić Pitte’a do odwiedzenia galerii i powiększenia swojej kolekcji o kilka antyków. Może tym sposobem ocaliłaby swój stołek?

Tak więc rozsiadła się wygodniej, z postanowieniem, że postara się dobrze bawić.

- Dawno, dawno temu, w krainie, gdzie wznoszą się potężne góry i rosną przepastne lasy, żył kiedyś młody bóg. Był jedynakiem i rodzice kochali go niezmiernie. Los obdarzył go piękną twarzą, nieujarzmionym sercem, silnymi mięśniami. Pewnego dnia miał zasiąść na tronie, tak jak przedtem jego ojciec, więc wychowywano go na dobrego władcę, powściągliwego w sądach i szybkiego w działaniu.

Na świecie panował pokój, skoro chodzili po nim bogowie, kwitło piękno, muzyka, sztuka, taniec, opowieści. Tak było, odkąd sięgała pamięć bogów, a ich pamięć nie ma początku. Świat był miejscem równowagi i harmonii.

Pitte urwał i zaczerpnął łyk wina, podczas gdy jego oczy wędrowały powoli od twarzy do twarzy.

- Przez Kurtynę Nocy, przez Zasłonę Snów bogowie mogli spoglądać na świat śmiertelnych. Pomniejszym bogom wolno było schodzić między śmiertelników i łączyć się z nimi wedle upodobania; w ten sposób zrodziły się wróżki, duchy, sylfidy i inne czarodziejskie istoty. Niektórzy z bogów doszli do wniosku, że świat śmiertelnych bardziej odpowiada ich gustom, i zamieszkali w nim. Byli tacy, których świat śmiertelnych zdeprawował, tak że przeszli na stronę ciemności. Taka jest natura każdego stworzenia, boga także.

Pitte rozsmarował odrobinę kawioru na cienkim krakersie.

- Panno Steele, zna pani niejedną opowieść o magii i czarno-księstwie. Czy będąc strażniczką ksiąg i tradycji, kiedykolwiek zastanawiała się pani, w jaki sposób podobne opowieści stają się częścią historii, z jakiego korzenia prawdy się wywodzą?

- Legendy powstają po to, aby obdarzyć kogoś lub coś mocą większą niż nasza własna, aby zaspokoić nasz głód bohaterstwa, miłości i przygody. - Dana wzruszyła ramionami, najwyraźniej jednak zafascynowana opowieścią. - Na przykład ta o celtyckim królu Arturze, przy którego narodzinach obecne były elfy i który został koronowany w wieku piętnastu lat, po tym, jak magicznym mieczem pokonał wrogów. Jeśli faktycznie istniał - a wielu uczonych utrzymuje, że tak było - o ile bardziej wyrazista, bardziej frapująca staje się jego postać, jeśli wyobrazimy go sobie chociażby na zamku w Camelocie, gdzie razem z Merlinem, tajemniczym czarodziejem-pieśniarzem zasiadał w gronie rycerzy przy sławnym Okrągłym Stole, symbolizującym zasadę równości.

- Bardzo lubię tę opowieść - wtrąciła Zoe. - Poza zakończeniem, które wydaje mi się takie niesprawiedliwe. Ale sądzę...

- Proszę - Pitte zachęcił ją gestem - niech pani mówi dalej.

- No czasami wydaje mi się, że magia istniała naprawdę, dopóki my sami nie oduczyliśmy się jej. To znaczy, nie uważam, aby nauka była czymś złym - dodała szybko, kuląc się pod obstrzałem spojrzeń - ale może w jakiś sposób odepchnęliśmy magię od siebie, kiedy zaczęliśmy domagać się logicznego i naukowego objaśnienia wielu rzeczy.

- Trafne spostrzeżenie. - Rowena pokiwała głową. - Jakże często dziecko, wchodząc w wiek dorosły, upycha swoje zabawki na dnie szafy, zapominając, ile budziły w nim zachwytu. Czy wierzy pani w cuda, panno McCourt?

- Mam dziewięcioletniego synka - odparła Zoe. - Aby uwierzyć w cuda, wystarczy, że na niego popatrzę. I bardzo proszę mówić mi po imieniu.

Twarzy Roweny rozjaśnił ciepły uśmiech.

- Dziękuję. Pitte?

- Tak, wracajmy do naszej opowieści. Po dojściu do pełnoletności młody bóg został wysłany za Zasłonę, tak jak nakazywała tradycja. Miał wędrować wśród śmiertelnych, uczyć się ich postępowania, poznawać ich wady i zalety, cnoty i przywary.

I oto ujrzał piękną dziewczynę, dziewicę szlachetnej urody i pochodzenia, a ujrzawszy, pokochał, a pokochawszy, zapragnął. A kiedy odmówiono mu jej, bo tak nakazywały prawa, nie przestawał o niej marzyć. Coraz bardziej pogrążał się w apatii i żałobie. Przestał jeść i pić i żadna z bogiń, które mu oferowano, nie znalazła uznania w jego oczach. Rodzice, strwożeni stanem jedynaka, w końcu ustąpili. Nie zgodzili się wprawdzie na oddanie swojego syna światu śmiertelnych, za to sprowadzili dziewczynę do swojego świata.

- Porwali ją? - przerwała Malory.

- Mogli to uczynić. - Rowena ponownie napełniła kieliszki. - Ale miłości wykraść się nie da. Miłość to wybór. A młody bóg pragnął miłości.

- I otrzymał ją? - chciała wiedzieć Zoe.

- Śmiertelna dziewczyna dokonała wyboru. Kochała, więc zdecydowała się porzucić swój świat dla świata kochanka. - Pitte oparł dłonie na kolanach. - W świecie bogów, w świecie śmiertelnych i w mitycznym półświecie wróżek zapanowało wielkie poruszenie. Nikt spośród śmiertelników nie miał prawa przekraczać Zasłony. Najważniejsze z praw zostało złamane, kobieta śmiertelna, zabrana ze swojego świata i przeniesiona do świata bogów, poślubiona ich przyszłemu królowi, z miłości wyłącznie, dla żadnego ważniejszego powodu.

- A cóż może być ważniejszego niż miłość? - rzuciła Malory.

Pitte obdarzył ją poważnym, spokojnym spojrzeniem.

- Jedni powiedzieliby, że nic nie jest ważniejsze, inni odparliby, że honor, prawda, lojalność. Niektórzy tak uczynili i po raz pierwszy, odkąd sięgała pamięć bogów, w królestwie zawrzało. Równowaga została zachwiana. Młody bóg - obecnie już ukoronowany władca - dysponował siłą, więc zapanował nad chaosem. Śmiertelna niewiasta była piękna i szczera. Niektórzy zdecydowali się ją zaakceptować, ale nie brakowało i takich, którzy knuli spiski.

Głos Pitte’a nagle się zmienił, zabrzmiała w nim gniewna, chłodna zaciętość, która ponownie kazała Malory myśleć o postaciach kamiennych wojowników.

- Bitwy toczone w otwartym polu udało się wygrać, ale te, które rozgrywano w sekretnych komnatach, naruszyły fundament świata. Małżonka boga-króla urodziła trzy córki, trzy półboginie, obdarzone śmiertelnymi duszami. W chwili narodzin każda z nich otrzymała od ojca amulet - klejnot chroniący od złego. Wszystkie trzy poznały zarówno świat ojca, jak i świat matki. Piękność dziewcząt, ich niewinność zmiękczyły niejedno serce, zmieniły niejeden umysł. Na kilka lat zapanował spokój. Córki wyrosły na młode, kochające się nawzajem kobiety. Każda z nich obdarzona została innym talentem, stanowiącym uzupełnienie i podkreślenie talentu sióstr.

Pitte urwał, jakby zbierając myśli.

- Nikomu nie wyrządziły żadnej krzywdy, światom po obu stronach Zasłony przynosząc wyłącznie piękno i światło. Ale Cienie czuwały. Jeden z nich zapragnął tego, po co nie miał prawa wyciągnąć ręki żaden z bogów. Opętany zazdrością, posłużył się magią i porwał córki do półświata, choć były strzeżone. Tam rzucił na nie czar wiecznego snu - żywej śmierci. Takie odesłał z powrotem za Zasłonę, uwięziwszy ich śmiertelne dusze w szklanej szkatule, zamykanej na trzy klucze. Nikt, nawet ojciec dziewcząt, nie dał rady wyłamać zamków. Dopóki nie otworzą ich klucze, najpierw jeden, a za nim drugi i trzeci, córki będzie morzył magiczny sen, a ich dusze będą łkały w szklanym więzieniu.

- A gdzie znajdują się klucze? - zapytała Malory. - I dlaczego szkatuły nie da się otworzyć zaklęciem, skoro zaklęcie ją zamknęło?

- Miejsce ukrycia kluczy pozostaje zagadką. Aby otworzyć szkatułę, rzucono wiele czarów, wypowiedziano wiele zaklęć; wszystkie zawiodły. Istnieją jednak wskazówki. Dusze są śmiertelne i tylko dłonie śmiertelniczek mogą przekręcić klucze w zamkach.

- Na moim zaproszeniu napisano, że jestem kluczem. - Malory popatrzyła na Danę i Zoe, a te potakująco skinęły głowami. - Co możemy mieć wspólnego z mitologiczną opowieścią?

Chciałbym wam coś pokazać. - Pitte podniósł się, wskazując w stronę arkadowego przejścia. - Mam nadzieję, że was to zainteresuje.

- Burza robi się coraz większa. - Zoe rzuciła pełne obawy spojrzenie w stronę okna. - Muszę wracać do domu.
- Proszę o jeszcze odrobinę cierpliwości.
- Pojedziemy wszystkie razem. - Malory ściszyła głos i uspokajająco ścisnęła Zoe za ramię. - Zobaczmy najpierw, co chce nam pokazać. Mam nadzieję, że będę mogła kiedyś jeszcze do was zawitać - mówiła głośniej, kierując się w stronę drzwi, żeby dołączyć do Pitte’a i Roweny. - Bardzo chciałabym zobaczyć resztę waszych zbiorów i w rewanżu oprowadzić was po galerii.

- Zawsze będzie tu pani mile widzianym gościem. - Pitte łagodnie ujął ją pod ramię i powiódł szerokim korytarzem. - I ja, i Rowena chętnie porozmawiamy o naszych zbiorach z kimś, kto zna się na sztuce i potrafi ją docenić. - Skierował się ku kolejnym, łukowato zakończonym drzwiom. - Mam nadzieję, że ten obiekt z naszej kolekcji szczególnie was zainteresuje.

Nad kominkiem, w którym także huczał ogień, wisiał obraz, sięgający niemal sufitu. Na widok bogactwa kolorystyki i mocnego, zdecydowanego sposobu kładzenia farb serce Malory, miłośniczki sztuki, zabiło szybciej. Obraz przedstawiał trzy kobiety, piękne i młode, odziane w powłóczyste szaty, szafirową, szmaragdową i rubinową. Ta w błękitach, ze złotymi, sięgającymi pasa włosami, siedziała na ławce stojącej nieopodal owalnej sadzawki. W rękach trzymała niewielką, złotą harfę. U jej stóp, na srebrnych kafelkach siedziała dziewczyna w czerwieni, trzymająca zwój i gęsie pióro, z jedną ręką spoczywającą na kolanach siostry - gdyż sportretowane z pewnością były siostrami. Za nimi stała trzecia, odziana w zieleń, ze szczeniakiem trzymanym w zgięciu ramienia i krótkim srebrnym mieczem u boku. Wokół nich rozsypane były kwiaty, gałęzie drzew uginały się pod ciężarem owoców, na tle lazurowego nieba unosiły się ptaki i skrzydlate wróżki.

Urzeczona obrazem Malory przemierzyła już pół pokoju, pragnąc przyjrzeć się dziełu z bliska, gdy nagle jej serce załomotało gwałtownie. Dziewczyna w błękicie miała jej rysy.

Przystanęła raptownie. Jest młodsza, pomyślała, bez wątpienia piękniejsza. Ma nieskazitelną cerę, oczy większe, w intensywniejszym odcieniu błękitu, włosy bujniejsze i lepiej ułożone. Ale podobieństwo było uderzające; zresztą dotyczyło to nie tylko jej, równie mocne istniało między dwiema innymi kobietami na obrazie i pozostałą dwójką gości Wzgórza Wojownika.

- Wspaniałe dzieło. Prawdziwy majstersztyk - oceniła, dziwiąc się, jak spokojnie brzmią jej słowa. W uszach czuta nieznośne brzęczenie.

- Przecież one wyglądają zupełnie jak my - powiedziała zdumiona Zoe, jednocześnie przysuwając się do Malory. - Jak to możliwe?

- Dobre pytanie. - Głos Dany był pełen podejrzliwości. - Jak ktoś mógł posłużyć się nami jako modelkami, tworząc obraz bez wątpienia stanowiący wizerunek trzech sióstr z legendy, której wysłuchałyśmy przed chwilą?

- Ten obraz namalowano, zanim jeszcze przyszłyście na świat. Zanim narodzili się wasi ojcowie, wasi dziadkowie, a także ci, którzy ich spłodzili. - Rowena zbliżyła się do obrazu i stanęła przed nim, skrzyżowawszy ręce na piersiach. - Jego wiek można określić, przeprowadzając odpowiednie badania, prawda, Malory?

- Tak, wiek da się ustalić, ale bez względu na to, z jakiego okresu podchodzi płótno, nie odpowiedziałaś na pytanie Zoe.

Szeroki, pełen zrozumienia uśmiech rozlał się po twarzy Roweny.

- Nie, nie odpowiedziałam. Co jeszcze dostrzegasz na obrazie?

Malory sięgnęła do torebki i wyjęła okulary w czarnej, prostokątnej oprawce. Założywszy je, przystąpiła do starannych oględzin płótna.

- W prawym górnym rogu, na niebie, umieszczony jest klucz. Na pierwszy rzut oka przypomina raczej ptaka. Drugi klucz znajduje się tutaj, na gałązce, niemal całkowicie przysłonięty liśćmi i owocami, a trzeci, także ledwo widoczny, w sadzawce, tuż pod powierzchnią wody. Między drzewami zalega cień. Nie potrafię powiedzieć, czy to mężczyzna czy kobieta. Niewyraźna, ciemna sylwetka, podglądająca siostry. Inny cień wpełza na srebrne obramienie sadzawki. To wąż. Ach, jeszcze jeden kryje się w tle. - Wyobrażony na obrazie świat pochłonął ją do tego stopnia, że zapomniała o wszystkim i niemal weszła na palenisko. - Widać też mężczyznę i kobietę, obejmują się. Kobieta nosi bogato zdobioną, purpurową szatę, co podkreśla jej wysoką rangę, mężczyzna odziany jest jak żołnierz. To wojownik. Na drzewie nad nimi siedzi kruk, zwiastujący nieszczęście. Niebo nad drzewem ma ciemną barwę i poznaczone jest błyskawicami. Nadchodzi niebezpieczeństwo. Siostry spoglądają przed siebie, nieświadome zagrożenia; korony - oznaka ich godności - błyszczą w słońcu, którego promienie oświetlają także przestrzeń na pierwszym planie. Dziewczęta łączy przyjaźń i uczucie, a biały gołąb na krawędzi sadzawki symbolizuje ich czystość. Mają identyczne w kształcie amulety, lecz każdy z innym kamieniem, harmonizującym z kolorem sukni. Siostry stanowią jedność, a każda z nich jest inna. Ten obraz to arcydzieło; człowiek widzi niemal, jak ukazane na nim postacie oddychają.

- Niewiele zdoła umknąć pani oku. - Pitte skłonił się Malory, dotykając jednocześnie ramienia Roweny. - To płótno stanowi chlubę naszej kolekcji.

- Ciągle jednak nie odpowiedzieliście na nasze pytania - zwróciła mu uwagę Dana.

- Za pomocą magii nie zdołano przełamać klątwy wiążącej dusze królewskich cór w szklanej szkatule. Przyzwano magików, czarodziejów, wróżki z całego świata. Nikomu nie udało się zdjąć zaklęcia. Rzucono więc inne. Wśród śmiertelnych w każdym pokoleniu przyjdą na świat trzy kobiety i spotkają się w jednym czasie w jednym miejscu. Nie będą siostrami, nie będą boginiami; będą zwykłymi Ziemiankami. I tylko one zdołają uwolnić z zamknięcia dusze niewinnych.

- Czy chcecie, abyśmy uwierzyły, że właśnie my jesteśmy tymi kobietami? - Dana uniosła brwi. Czuła łaskotanie w gardle, nie-mające jednak nic wspólnego z wesołością. - Tylko dlatego, że przypadkiem wyglądamy jak te kobiety z portretu?

- To nie przypadek. I nie ma znaczenia, czy uwierzycie w to czy nie. - Pitte wyciągnął ręce w ich kierunku. - Zostałyście wybrane, a moim zadaniem jest wam to oznajmić.

- No więc oznajmiłeś nam, a teraz...

- I uczynić tę ofertę - ciągnął, zanim Dana zdążyła dokończyć. - Każda z was po kolei w czasie jednego miesiąca księżycowego ma odnaleźć klucz. Jeśli pierwszej nie uda się to w ciągu dwudziestu ośmiu dni, gra skończona. Gdy się jej powiedzie, do poszukiwań przystępuje druga. Jeśli w wyznaczonym jej czasie nie wykona zadania, koniec. Ale gdy przed upływem trzeciego miesiąca księżycowego wszystkie trzy klucze znajdą się tutaj, otrzymacie nagrodę.

- Jaką nagrodę? - zapytała Zoe.

- Milion dolarów. Każda.

- Ale się wykosztujesz - sarknęła Dana, spoglądając na swoje towarzyszki. - Łatwo sypać forsą niczym confetti, podczas gdy my będziemy urządzać polowanie na trzy klucze, które nawet nie istnieją.

- A jeśli istnieją? - sprzeciwiła się Zoe. Oczy jej rozbłysły. - Czy nie chciałabyś przynajmniej spróbować? To przecież szansa. I za takie pieniądze!

- Jaka szansa? Świat jest wielki. Jak wyobrażasz sobie odnalezienie w nim małego złotego kluczyka?

- Każda z was otrzyma wskazówki. - Rowena uczyniła gest w kierunku niewielkiej sekretery. - Jeśli się zgodzicie, pomożemy wam. Możecie też ze sobą współpracować; nawet liczymy na to, że tak postąpicie. Ale musicie wszystkie się zgodzić. Jeśli choć jedna z was nie podejmie wyzwania, gra skończona. Jeśli zaś wszystkie je podejmiecie i zaakceptujecie warunki, każda z was otrzyma dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. Pieniądze będą wasze, bez względu na wynik poszukiwań.

- Chwileczkę. - Malory uniosła rękę i zdjęła okulary. - Chwileczkę. Mówisz, że jeśli zgodzimy się szukać tych kluczy - tylko ich szukać - dostaniemy po dwadzieścia pięć tysięcy? Bez żadnych dalszych warunków?

- Taka suma zostanie przelana na wasze konta w banku. Bezzwłocznie - potwierdził Pitte.

- O mój Boże - Zoe przymknęła oczy. - O mój Boże - powtórzyła, opadając ciężko na krzesło. - Ja chyba śnię.

- Raczej masz zwidy, chciałaś powiedzieć. A gdzie tkwi w tym jakiś kruczek? - Dana skrzyżowała ramiona. - Gdzie dopisek drobnym drukiem?

- Jeśli któraś zawiedzie, którakolwiek z was, wszystkie poniesiecie karę, tracąc po jednym roku z waszego życia.

- Tak jakbyśmy wylądowały w więzieniu? - Chciała wiedzieć Malory.

- Nie. - Rowena skinęła na pokojówkę, popychającą barek z zastawą do kawy. - Po jednym roku z waszego życia zostanie wam odebrane.

- Magiczna sztuczka. - Dana strzeliła palcami.

- Klucze istnieją. Nie w tym domu, ale w tym miejscu - powiedziała cicho Rowena. - Tyle zdołaliśmy dla was uczynić. Więcej zdradzić nam nie wolno, choć jednocześnie możemy udzielić kilku wskazówek. Poszukiwania nie będą proste, więc już sama próba zostanie nagrodzona. Jeśli wypełnicie zadanie, nagroda będzie większa. Zawiedziecie, zostaniecie ukarane. Proszę, zastanówcie się, przedyskutujcie to między sobą. Zostawiamy was teraz.

Opuścili salon. Rowena odwróciła się jeszcze, by zamknąć szerokie, wsuwane w ścianę drzwi.

- Dom wariatów - skonstatowała Dana, sięgając do tacy z ciastkami po ptysia. - A jeśli któraś z was rozważa możliwość zabawienia się z tymi świrami, to idealnie tu pasuje.

- Powiem ci tylko jedno. - Malory nalała kawy do filiżanki i wrzuciła do niej dwie kostki cukru. - Dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. Dla każdej z nas.

- Ty chyba nie myślisz serio, że tamci zechcą wyrzucić w błoto siedemdziesiąt pięć baniek, ponieważ obiecamy im: tak, jasne, zaraz się zabieramy do szukania tych kluczy. Tych samych, które otwierają puzdro zawierające dusze trzech półbogiń.

Malory dumała nad eklerkiem.

- Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać.

- Wyglądają zupełnie jak my. - Zoe wpatrywała się w obraz, kompletnie ignorując kawę i ciastka. - Tak bardzo są do nas podobne.

- Zgadza się, są podobne, i to właśnie jest odrażające. - Dana skinęła głową, kiedy Malory ujęła dzbanek z kawą. - Dlaczego namalowano naszą trójkę w taki właśnie sposób? Przecież poznałyśmy się zaledwie dzisiaj. Kiedy pomyślę, że ktoś nas obserwował, robił nam zdjęcia, szkice czy co tam jeszcze, żeby namalować taki portret, ciarki mnie przechodzą.

- Tego obrazu nikt nie namalował w pośpiechu ani dlatego, że miał taki kaprys. - Malory podała Danie napełnioną filiżankę. - To arcydzieło. Świadczy o tym styl, rozmach, każdy szczegół. Temu obrazowi ktoś się poświęcił, ktoś obdarzony ogromnym talentem, i włożył weń niewiarygodnie dużo pracy. Jeśli to fałszerstwo - jest znakomite. Poza tym jaki to miałoby cel? Ja jestem spłukana. Ty?

Dana wydęła policzki.

- Niewiele brakuje.

- Zgromadziłam trochę oszczędności - wtrąciła Zoe - ale one szybko stopnieją, jeśli nie znajdę pracy, i to natychmiast. Nie mam pewności, ale jakoś nie wydaje mi się, by tym ludziom zależało na odrobinie pieniędzy, które posiadamy.

- Zgadza się. Chcesz kawy?

- Tak, proszę. - Zoe rozłożyła szeroko ręce. - Wiem, nie znacie mnie wcale i nie macie żadnego powodu, aby się mną przejmować, ale ja naprawdę potrafiłabym zrobić użytek z takiej forsy. - Postąpiła krok do przodu. - Całe dwadzieścia pięć tysięcy to niczym cud. Dla mojego syna zabezpieczenie, dla mnie być może szansa zrealizowania tego, o czym zawsze marzyłam, otwarcia niewielkiego własnego salonu kosmetycznego. Wystarczy, abyśmy powiedziały „tak”. I poszukały kluczy. W tym nie ma nic nielegalnego.

- Ale żadne klucze nie istnieją - upierała się Dana.

- A jeśli istnieją? - Zoe odstawiła filiżankę, nie tknąwszy kawy. - Muszę przyznać, że wizja dwudziestu pięciu tysięcy dolców naprawdę pomaga mi zaakceptować rozmaite możliwości. A milion? - wydała krótki, zduszony śmiech. - O milionie nie potrafię nawet myśleć. Aż mnie coś ściska w żołądku.

- Zupełnie niczym poszukiwanie skarbu - mruknęła Malory. - Mogłoby się okazać zabawne. I Bóg raczy wiedzieć, jak owocne. Dwadzieścia pięć tysięcy dolarów spokojnie by mnie ustawiło, a w mojej sytuacji jest to sprawa naprawdę najważniejsza. Może też zdołałabym otworzyć coś własnego? Nie tak dużego jak galeria, ale niewielki salon, prezentujący wyroby miejscowych artystów i rzemieślników.

Od realizacji tego punktu Planu dzieliło ją jeszcze pełnych dziesięć lat, ale w końcu mogła być elastyczna.

- To byłoby zbyt proste. Nikt nie wręczy ci forsy tylko dlatego, że obiecasz coś zrobić. - Dana potrząsała głową. - Za tym z pewnością coś się kryje.

- A jeśli oni wierzą w to? W tę historię o półboginkach - uzupełniła Malory. - Jeśli wierzysz, dwadzieścia pięć tysięcy dolarów nie będzie dla ciebie zbyt wielką kwotą. Mówię o duszy. - Nie mogąc sobie odmówić, jeszcze raz popatrzyła na portret. - Dusza jest więcej warta niż dwadzieścia pięć tysięcy.

Z wrażenia wydawało jej się, że w brzuchu ma wielką, czerwoną, pulsującą kulę. Nigdy przedtem nie przeżyła prawdziwej przygody, a już z pewnością nie takiej, za którą by jej jeszcze zapłacono.

- Mają pieniądze, są ekscentryczni i wierzą. Faktem jest, że zgadzając się na to, człowiek czuje się tak, jakby brał udział w jakimś przekręcie finansowym. Ale ja nie mam zamiaru się przejmować.

- Zgodzisz się? - Zoe złapała ją za ramię. - Chcesz się zgodzić?

- Nie każdego dnia otrzymujesz płatną robotę od bogów. Chodź, Dana, wyluzuj.

Między ściągniętymi brwiami Dany tkwiła uparta, pionowa zmarszczka.

- To jest proszenie się o kłopoty. Nie wiem jak, nie wiem gdzie, ale po prostu wietrzę problemy.

- A ty co byś zrobiła, dysponując dwudziestoma pięcioma tysiącami? - Malory dolała kawy i podsunęła Danie kolejnego ptysia.

- Zainwestowałabym we własną niewielką księgarenkę. - Pełne tęsknoty spojrzenie sugerowało, że zaczyna mięknąć. - Popołudniami podawałabym herbatę, wieczorem wino. Urządzałabym wieczory autorskie. O mój Boże.

- Nieprawdopodobne. Nie uważacie, że to jakiś niesamowity zbieg okoliczności? Wszystkie trzy przechodzimy kryzys w pracy i wszystkie trzy marzymy o założeniu czegoś własnego. - Zoe obrzuciła portret trwożnym spojrzeniem. - To bardzo dziwne, nie sądzicie?

- Nie bardziej dziwne niż siedzenie w tej fortecy i umawianie się na wspólne poszukiwanie skarbów. No dobra, wchodzę - skapitulowała Dana. - Jeśli powiem nie, zmarnuję szansę wam obu, jeśli powiem tak, będę się czuła jak idiotka. No więc jestem idiotką.

- Naprawdę się zgadzasz? - Zoe rzuciła się Danie na szyję, śmiejąc się głośno. - To cudownie, wspaniale!

- Spokojnie. - Dana poklepała ją po plecach. - Teraz przydałoby się jakieś odpowiednie hasło: „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”.

- Mam lepsze powiedzenie - Malory porwała filiżankę i wzniosła toast. - „Najpierw pokaż forsę”.

Jakby na sygnał, drzwi się otworzyły. Rowena weszła pierwsza.

- Możemy usiąść?

- Zdecydowałyśmy się podjąć to... - Zoe urwała, spoglądając na Danę.

- To wyzwanie.

- Tak. - Rowena założyła nogę na nogę. - Z pewnością zechcecie zapoznać się z kontraktami.

- Z kontraktami? - powtórzyła Malory.

- Oczywiście. Imię posiada moc. To konieczne zapisać imię, zapisać obietnicę. Jeśli zaakceptujecie warunki, możemy od razu wybierać tę, która pierwsza przystąpi do poszukiwań.

Pitte wyciągnął z szuflady biurka trzy komplety dokumentów i wręczył każdej z nich.

- Są sformułowane bardzo prosto i zawierają warunki, które już omówiliśmy. Kiedy podacie numery kont, pieniądze natychmiast zostaną przelane.

- Czy w jakiś sposób ma to dla was znaczenie, że nie wierzymy w ich istnienie? - Malory wskazała ręką obraz.

- Dacie słowo, zaakceptujecie warunki, i to na razie wystarczy - odparła Rowena.

- Niezwykle prosty sposób załatwienia niezwykle skomplikowanego interesu - skomentowała Dana, obiecując sobie w duchu, że jutro z samego rana uda się do prawnika, żeby sprawdził, czy umowa ma moc wiążącą.

Pitte wręczył jej pióro.

- Pani zawsze zmierza do celu najprostszą drogą. Kiedy nadejdzie pani kolej - jeśli nadejdzie - wiem, że uczyni pani wszystko, co w jej mocy.

Aktowi sygnowania i kontrasygnowania umów towarzyszył oślepiający światłem zygzak błyskawicy za oknem.

- Zostałyście wybrane - oznajmiła Rowena, powstając. - Teraz wszystko spoczywa w waszych rękach. Pitte?

Mężczyzna zbliżył się do biurka i wyjął rzeźbioną szkatułkę.

- W środku znajdują się trzy krążki. Jeden ze znakiem klucza. Ta, której się on dostanie, rozpoczyna.

- Mam nadzieję, że nie trafi na mnie. - Zoe wytarła spocone dłonie o sukienkę. - Przepraszam, ale jestem bardzo zdenerwowana. - Zamknęła oczy i zanurzyła dłoń w szkatułce. Z krążkiem w zaciśniętej pięści popatrzyła na Malory i Danę. - Sprawdzimy jednocześnie, dobrze?

- No to jazda. - Dana sięgnęła do szkatułki i przycisnęła do boku rękę trzymającą krążek, podczas gdy Malory wyjmowała ostatni.

- Gotowe.

Stanęły w kręgu, twarzami do siebie. Jednocześnie wyciągnęły dłonie.

- No tak - jęknęła Malory. - A to mi się trafiło - dodała, widząc złoty kluczyk wyrzeźbiony na białej powierzchni.

- Jesteś pierwsza. - Rowena zbliżyła się do niej. - Twój czas zaczyna się jutro o wschodzie słońca i kończy o północy dwadzieścia osiem dni później.

- Ale dostanę wskazówki, prawda? Jakąś mapę?

Kobieta otworzyła niewielki sekretarzyk i wyjęła kartkę papieru. Wręczyła ją Malory, wypowiadając jednocześnie słowa, które na niej zapisano.

- „Musisz podążać za pięknem, prawdą i odwagą. W pojedynkę żadna nie da rady. Dwie bez trzeciej nie tworzą całości. Szukaj wewnątrz i wiedz, co musisz wiedzieć. Znajdź to, czego ciemność najbardziej pożąda. Szukaj na zewnątrz, gdzie światło przezwycięża mrok, tak jak miłość pokonuje smutek. Toczą się srebrne łzy, gdyż nucona pieśń wypływa z samej duszy. Spójrz w głąb i do środka, tam gdzie rozkwita piękno, gdzie śpiewa bogini. Możesz napotkać strach, możesz napotkać ból, ale wierne serce pokona jedno i drugie. A kiedy odnajdziesz to, czego szukasz, miłość przełamie zaklęcie, serce sfałszuje klucz i przyniesie go na świat”.

Malory odczekała chwilę.

- To już wszystko? To mają być wskazówki?

- Jak dobrze, że nie poszłam na pierwszy ogień - szepnęła Zoe.

- Zaraz, powiedz mi jeszcze jedno. Ty i Pitte wiecie, gdzie są klucze, prawda?

- Nic więcej nie mamy prawa ci zdradzić, ale wierz mi, otrzymałaś wszystko, czego potrzebujesz. - Położyła ręce na ramionach Malory i ucałowała ją w policzki. - Błogosławieństwo z tobą.

 

W jakiś czas później Rowena stała przy ogniu, grzejąc ręce i wpatrując się w obraz. Nadszedł Pitte i stanął za nią, a kiedy dotknął jej policzka, odwróciła się i ukryła twarz w jego dłoniach.

- Zanim się tu zjawiły, miałem więcej nadziei - powiedział.

- Są bystre, pomysłowe. Nikt, kto nie miałby szans, nie został wybrany.

- Tak. Tkwimy tu kolejne lata, wieki, tysiąclecia.

- Nie - objęła go w pasie - nie rozpaczaj, zanim się naprawdę zaczęło.

- Tyle razy się rozpoczynało, a nie zakończyło nigdy. - Pochylił głowę, dotykając wargami jej brwi. - Przytłacza mnie to miejsce.

- Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. - Przytuliła policzek do piersi mężczyzny, czerpiąc pociechę z mocnych uderzeń jego serca. - Miej więcej wiary. Ja je polubiłam - dodała, ujmując go za ręce i kierując się ku drzwiom.

- Są interesujące. Jak na osoby śmiertelne - dorzucił.

Kiedy przeszli pod lukiem sklepienia, huczący ogień zniknął, jakby go ktoś zdmuchnął, a światła pogasły, zostawiając złotą smugę w ciemnościach.

Rozdział trzeci

 

Nie mogła powiedzieć, że nie wiedziała, co się święci. Wprawdzie James zachował się delikatnie, niemal po ojcowsku, ale fakt pozostawał faktem, dostała wymówienie; nieistotne, w jakiej formie.

Co z tego, że była na to przygotowana i że na otarcie łez otrzymała dwadzieścia pięć tysięcy dolarów - z samego rana sprawdziła, czy wpłynęły na jej konto - i tak czuła się upokorzona.

- Wszystko się zmienia. - Nieskazitelny jak zawsze James P. Howard, w muszce i w okularach bez oprawki, mówił spokojnie, ważąc słowa.

Znali się od dawna i nigdy nie słyszała, żeby podniósł głos. Czasami bywał roztrzepany, coś zaniedbał, jeśli idzie o interesy, ale nieodmiennie pozostawał uprzejmy. Nawet teraz jego twarz zachowała wyraz łagodności i cierpliwości. Wygląda niczym podstarzały cherubinek, przemknęło Malory przez myśl.

Rozmowa toczyła się za zamkniętymi drzwiami, ale przecież reszta pracowników galerii i tak wkrótce pozna jej treść.

- Zawsze uważałem się za kogoś w rodzaju twojego przyszywanego ojca i zawsze życzyłem ci jak najlepiej.
- Wiem, James, ale...
- Kiedy przestajemy podążać w jakimś kierunku, zaczynamy dreptać w miejscu. Rozumiem, że początkowo może to ci się wydać trudne, jednak niebawem sama dojdziesz do wniosku, że to najlepsze, co ci się mogło przytrafić.

Ile banałów potrafi wygłosić człowiek, zadając cios.

- James, wiem, że ja i Pamela nie zawsze zgadzamy się ze sobą. - Ja też potrafię posłużyć się banałem, więc nie przelicytujesz mnie. - Pamela, co naturalne - nowy dzieciak na naszym podwórku - trochę się stawiała, ja zaś za bardzo broniłam swego terytorium. Mówię szczerze, jest mi przykro, że straciłam panowanie nad sobą. Ale kawą oblałam ją naprawdę niechcący. Wiesz przecież, że nigdy...

- Nie, nie - James zamachał rękami w powietrzu - jestem pewien, że nie zrobiłaś tego celowo. Nie myśl już o tym. Było, minęło. Natomiast prawdą jest, że Pamela chciałaby mieć więcej do powiedzenia, trochę przewietrzyć naszą galerię.

Poczuła, że ogarniają desperacja.

- James, ona poprzewracała wszystko do góry nogami w głównej sali, pościągała tam rozmaite przedmioty z saloniku. Dodała tkaniny... James... złotą lamę, którą udrapowała niczym sarong3 wokół nagiej figurki w stylu art deco. Te jej wstawki nie tylko rozbijają przestrzeń, ich efekt jest, łagodnie mówiąc, nieszczególny. Pamela nie zna się na sztuce, nie czuje przestrzeni. Ona...

- Wiem, wiem. - Głos Jamesa nie zmienił brzmienia, twarz nadal pozostawała łagodna i spokojna. - Ale ona się nauczy. Ja sam z radością będę ją uczył. Doceniam jej zainteresowanie firmą i entuzjazm, podobnie jak zawsze doceniałem twój, Malory. Ale fakt pozostaje faktem. Naprawdę uważam, że wyrosłaś ponad to miejsce. Czas, abyś rozwinęła skrzydła. Poszerzyła horyzonty. Odważyła się zaryzykować.

Kiedy wreszcie udało jej się wykrztusić kilka słów, głos, wydobywający się ze ściśniętego gardła, brzmiał głucho i ochryple.

- Ja kocham galerię, James.

- Wiem, że kochasz. Zawsze będziesz tu mile widzianym gościem. Ale czuję, że nadszedł czas, żebym wypchnął cię z gniazdka. Oczywiście pragnę, abyś miała poczucie komfortu, kiedy będziesz decydowała, co chcesz dalej robić. - Wyciągnął z kieszeni książeczkę czekową. - Równowartość miesięcznej pensji powinna powstrzymać głód.

Co teraz zrobię? Dokąd pójdę? Szalone pytania trzepotały w jej głowie niczym spłoszone ptaki.

- Ja nigdy nie pracowałam nigdzie indziej.

- Co tylko potwierdza mój punkt widzenia. - Ciągle się uśmiechając, położył czek na biurku. - Ufam, iż wiesz, że darzę cię ogromną sympatią i że w każdej chwili możesz zwrócić się do mnie o radę. Chociaż lepiej, żeby to ostatnie pozostało między nami. Obecnie Pamela nie jest do ciebie najlepiej usposobiona.

Dobrotliwie poklepał ją po policzku, potem po głowie, i wymaszerował z pokoju.

 

Mógł być uprzejmy, układny i cierpliwy, ale poza tym był słaby. Słaby i - choć nienawidziła tej prawdy, musiała uświadomić sobie po tylu latach jeszcze jedną - samolubny. To egoizm i słabość kazały mu wyrzucić dobrego, kreatywnego i lojalnego pracownika z powodu kaprysu żony. Wiedziała, że nie ma sensu płakać, a jednak rozpłakała się, kiedy stojąc pośrodku swojego niewielkiego gabinetu, który samodzielnie urządziła, pakowała rzeczy osobiste do pudełka. Jej życie, jej kariera, wszystko mieściło się teraz w jednym pudełku.

Jakie to racjonalne i praktyczne. I jakie żałosne, podsumowała.

Od tej chwili wszystko się zmieni, a ona nie jest gotowa na zmiany. Nie ma planu, żadnych wytycznych, żadnej listy priorytetów. Od jutra koniec ze wstawaniem rano, jedzeniem lekkiego, pożywnego śniadania i ubieraniem się do pracy w garsonkę, starannie przygotowaną poprzedniego dnia. Dzień za dniem bez celu, bez planu, rozpościerający się przed nią niczym bezdenny kanion. Ukochane, uporządkowane życie ciśnięte w przepaść.

Przerażało ją to, ale dalszy marsz, mimo strachu, był kwestią dumy. A skoro tak, poprawiła makijaż, uniosła podbródek i ściągnęła ramiona, wynosząc swoje pudło. Kiedy na dole podbiegł do niej Tod Grist, udało jej się nawet przywołać na twarz uśmiech.

Tod, niski i schludny, ubrany był w nieodłączną czarną koszulę i spodnie. Dwa małe złote ćwieki tkwiły w lewym uchu. Jasne włosy w puklach - przedmiot zazdrości Malory - sięgały mu do ramion, otaczając aureolą anielską twarz, która panie w średnim wieku i całkiem leciwe damy wabiła niczym syreni śpiew żeglarzy.

Pracę w galerii rozpoczął w rok po Malory i stał się jej najlepszym, najbardziej godnym zaufania kumplem.

- Nie odchodź. Ukatrupimy lalunię. Odrobina arszeniku w porannej kawie i cizia przejdzie do historii. - Złapał pudło. - Mai, miłości mojego życia, nie zostawiaj mnie tutaj.
- Wylał mnie. Miesięczne pobory, pogłaskanie po główce i kazanko. - Rozejrzała się po ukochanym przestronnym foyer, obserwując strumienie przefiltrowanego światła, odbijające się od pięknej dębowej podłogi, i starała się powstrzymać łzy, zamazujące pole widzenia. - Boże, gdzie ja się jutro podzieję, skoro tutaj już nie mogę przyjść?

- Daj mi to, dziecino. - Tod odebrał pudło i szturchnął ją lekko.

Na dwór. Tam sobie popłaczemy.

- Nie mam zamiaru więcej płakać. - Ale dolna warga drżała i musiała ją przygryźć.

- Ja tam będę płakał - oświadczył Tod. Nie przestając jej poszturchiwać, wyszedł za Malory na dwór. Położył pudło na blacie jednego z żelaznych stołów ustawionych na starannie wybrukowanym patio i chwycił ją w objęcia. - Nie zniosę tego. Bez ciebie nic już nie będzie tak jak dawniej. Z kim będę plotkował, kto będzie kleił moje serce, złamane przez kolejnego bękarta? Zauważ, że myślę wyłącznie o sobie.

Musiała się roześmiać.

- Nadal będziesz moim najlepszym druhem, prawda?

- Jasne. Ale nie strzelisz jakiegoś głupstwa typu przeprowadzka do metropolii? - Odsunął się, żeby zajrzeć jej w twarz. - Nie wpadniesz w złe towarzystwo i nie zaczniesz pracować w tym ohydnym sklepie z pamiątkami w pasażu handlowym?

Poczuła ciężar w żołądku. To były jedyne rozsądne możliwości, jeśli chciała się utrzymać. Ale widząc, że Tod wygląda tak, jakby zaraz miał się rozpłakać, nie chciała go przygnębiać.

- Nie wiem jeszcze, czym się zajmę... tak dokładnie. Ale mam coś na oku. - Pomyślała o niesamowitym wieczorze i o kluczu. - Później ci o tym opowiem. Na jakiś czas mam zajęcie, a dalej... dalej nie wiem, Tod. Wszystko się popsuło.

Może jednak popłacze sobie trochę później.

- Nic nie układa się tak, jak miało być, i pojęcia nie mam, jak się dalej potoczy. - Życiowy Plan Malory Price nie uwzględniał wyrzucenia z pracy.

- To tylko chwilowe wahnięcie - zapewnił ją. - Jamesa trawi seksualny amok, ale może jeszcze dojdzie do przytomności. Mogłabyś się z nim przespać - dodał, tknięty nagłą myślą. - Ja mógłbym się z nim przespać.

- Na obie te propozycje mam tylko jedno określenie: ohyda.

- Głębokie i prawdziwe. Słuchaj, wpadnę do ciebie dziś wieczorem z chińskim jedzeniem i winkiem.

- Prawdziwy przyjaciel z ciebie.

- Ułożymy plan, jak się pozbyć wstrętnej Pameli, i zastanowimy nad twoją przyszłością. Serduszko, chcesz, żebym odprowadził cię do domu?

- Nie, dzięki, dam sobie radę. Potrzebuję trochę czasu, żeby się uspokoić. Pożegnaj ode mnie wszystkich. Ja... ja teraz nie potrafię.

- Tym się nie przejmuj.

Idąc w stronę domu, starała się nie przejmować. Starała się opanować panikę, wzrastającą z każdym krokiem, który oddalał ją od dotychczasowego życia i jednocześnie przybliżał do przyszłości, rozciągającej się niczym szeroki wąwóz. Była młoda, wykształcona, potrafiła pracować. Miała życie przed sobą - czyste, niezamalowane płótno. Wystarczy tylko wybrać kolory i chwycić za pędzel.

Teraz musi jednak zacząć myśleć o czymś innym. O czymkolwiek. Ma miesiąc na podjęcie decyzji. A w tym czasie intrygujące zadanie do wykonania. W końcu nie co dzień człowiek otrzymuje propozycję odnalezienia tajemniczego klucza i wzięcia udziału w akcji ratowania dusz. Na tym się skupi, dopóki nie ułoży sobie planu na resztę życia. Dała przecież słowo, więc lepiej będzie zabrać się do poszukiwań. Jakichkolwiek. A zaraz po powrocie do domu utopi swój żal w ćwiartce Ben and Jerry’s.

Na rogu odwróciła się jeszcze, rzucając galerii tęskne, żałosne spojrzenie. Kogo chciała oszukać? Jej dom znajdował się tam.

Z ciężkim westchnieniem uczyniła następny krok... i wylądowała na tyłku.

Zderzyła się z czymś. Pudło z rzeczami poszybowało w powietrze, by następnie wylądować na niej. Usłyszała stęknięcie, jakby skowyt. Oddychając z trudem, gdyż jej pierś przygniatała jakaś masywna bryła, spojrzała prosto w czarną, włochatą mordę. Spróbowała złapać powietrze i krzyknąć, a wówczas morda wywaliła szeroki jęzor i przejechała nim po jej twarzy.

- Moe! Do nogi! Przestań, do diabła, i złaź natychmiast. Jezus, strasznie mi przykro.

Usłyszała głos lekko spanikowany. Próbowała wykręcić głowę, aby ujść liźnięciom ozora. Nagle czarnej masie wyrosły ręce. A potem druga głowa.

Ta należała do człowieka i mimo okularów przeciwsłonecznych zsuwających się z wąskiego prostego nosa i skrzywionych w grymasie ust, była o wiele atrakcyjniejsza od tej pierwszej.